-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2023-11-04
2023-04-26
Jak dla mnie uczta!
Nie wiem, za co dostaje się nagrody Bookera. Liczba otrzymanych wyróżnień nie jest dla mnie kryterium w doborze lektury. Ale … coś jest w tej książce, co zdecydowanie przykuwa uwagę.
Czy jest to wielowarstwowa wiwisekcja motywów, którymi się kierujemy, czy nader obrazowy opis przepoczwarzania się czarno-białego nastoletniego sposobu myślenia w to pełne mechanizmów obronnych postrzeganie świata przez człowieka u kresu życia, czy może zakończenie, które pozostawia wiele niedomówień i szerokie pole do interpretacji?
Nie wiem.
Ale zanim coś więcej o ksiażce, to najpierw przyczepię się trochę do polskiego tytułu.
Otóż ‘Poczucie Kresu’ zupełnie mi nie pasuje do fabuły książki, która – choć owszem – rozgrywa się częściowo pod koniec życia narratora i zawiera w sobie podsumowania czy refleksje typowe bardziej dla wieku dojrzałego niż trzpiotliwie nastolęcego, to jednak … sednem książki nie był żaden kres ani jego poczucie. Szkoda, że tłumacz tak się przy tym uparł…
Myślę, że nie jestem odosobniona w tych poglądach. Znalazłam takie wytłumaczenie tytułu: "Barnes has taken his title from Frank Kermode, who in his 1965 book, The Sense of an Ending, explored the way in which writers use "peripeteia" – the unexpected twist in the plot – to force readers to adjust their expectations." (Barnes zapożyczył tytuł od Franka Kermode, który napisał książkę pod tym samym tytułem, w której opisuje sposób, w jaki autorzy używają pewnego zabiegu zwanego 'perypetiami' :)) - nieoczekiwanego zwrotu w akcji - aby zmusić czytelnika do zweryfikowania swoich oczekiwań - cytat za The Guardian book reviews).
I tu jest właśnie sens :)
'Sense' nie w znaczeniu odczuwania, czy poczucia, ale raczej nabierania sensu (It finally makes sense; in the end :)), rozwikłania jakiejś zagadki, poukładania elementów układanki. Choć właściwie ... pod koniec książki mamy jedynie tylko pewne poczucie, że rozumiemy zakończenie. A tymczasem wiele kryje się w sferze niedomówień.
Niestety, mimo wielokrotnych prób znalezienie alternatywnego tłumaczenia, nie jestem w stanie zaoferować (nomen omen) sensownego polskiego tytułu. Bliskie dosłownemu ‘Sensowne Zakończenie’ lub 'Sens Zakończenia' brzmą oczywiście tragicznie.
A może po prostu ‘Puenta’?
Tu trzeba by chyba zapytać samego Juliana Barnesa…
W końcowej scenie filmu nakręconego na podstawie książki padają takie słowa: "Jak często opowiadamy historie naszego życia? Jak często nanosimy poprawki, ubarwiamy, przycinamy tu i tam? Im dłużej żyjemy, tym mniej jest wokół nas ludzi, który mogą nam powiedzieć, że nasze życie nie jest tak naprawdę naszym życiem, ale historią, którą opowiedzieliśmy. Historią opowiedzianą innym, ale głównie nam samym."
I w tym tkwi esencja.
Anthony próbuje poukładać sobie w jedną całość elementy układanki, o której istnieniu jeszcze do niedawna nie miał nawet pojęcia. Zmotywowany, przez nietypowy spadek zaczyna sam sobie opowiadać historię swojego życia. Wczesnoszkolnych przyjaźni, nastoletnich kompleksów, pierwszych erotycznych fascynacji i frustarcji.
I właśnie sposób, w jaki opisuje te refleksje Barnes porusza mnie trafnością spostrzeżeń*, a także dosadnością i szczerością w ich nazywaniu.
U Barnesa nawet zdania typu: ‘Jak wróciłem do domu, to się porządnie wysrałem' czy ‘Masturbowałem się do umywalki spuszczając spermę do kanalizacji’ mnie nie mierziły. W innej książce pewnie by mnie albo mocno zniesmaczyły, albo uznałabym je za zupełnie zbędną próbę szokowania czytelnika zbyt naturalistycznymi obrazami i tanią odwagą epatowania seksem. A tutaj są integralną częścią całości. Bo to ‘wysranie’ jest potrzebnym elementem układanki. Narysowania postaci Tony’ego. Takiego niby poukładanego, refleksyjnego, wzbudzającego współczucie, a jednak przyziemnego, nieporadnego i takiego właśnie ‘fizjologicznego’.
Historia Tonego, Weroniki i Adriana to historia bez hollywoodzkiego blichtru, bez zatykających dech w piersiach zwrotów akcji, bez wyrazistego zakończenia. Opowieść, którą moglibyśmy usłyszeć od sąsiada z naprzeciwka. Zwyczajna, a jednak pełna niespodzianek i dzięki małym skrawkom przeszłości i teraźniejszości zszywanych w różnych miejscach i bez pośpiechu, niesamowicie klimatyczna i refleksyjna.
Podejrzewam, że wiele osób (zbyt łatwo) wrzuci ją do szufladki 'Nudna'.
A ja właśnie uwielbiam takie klimaty.
Realistyczne, nieprzerysowane, nieupiększone, nienafaszerowane nadętymi dialogami.
Z ciszą w tle.
* Barnes włożył np. takie spostrzeżenie w usta żony Tonego: "Margaret powtarzała, że kobiety często popełniają błąd, zachowując styl uczesania, które przyjęły wtedy, kiedy były najbardziej atrakcyjne, że choć fryzura już dawno wyszła z mody, trwają przy niej uparcie, z obawy przed radykalny skróceniem włosów" - jak czytam taki fragment, to niezmiennie zastanawiam się, czy jest to obserwacja własna autora - co stawiałoby jego zmysł obserwacji na niedoścignionych wyżynach (ze względu na swoją trafność) czy może jest to parafraza jakiegoś cytatu z magazynu czy poradnika, co i tak samo w sobie wskazuje na dogłębność spostrzeżeń. Chyba to właśnie najbardziej zachwyciło mnie w tej książce, że nie będąc nastoletnim chłopakiem, nie będąc dziewczyną uwikłaną w skomplikowany trójkąt, nie będąc mężczyzną u kresu życia, czułam, że to co mówili było autentyczne, a nie sztucznie wydumane na potrzeby powieści.
książka 9/10, film 'Th:e Sense of an Ending', 2017, Ritesh Batra, scenariusz Julian Barnes & Nick Payne - 8/10
Jak dla mnie uczta!
Nie wiem, za co dostaje się nagrody Bookera. Liczba otrzymanych wyróżnień nie jest dla mnie kryterium w doborze lektury. Ale … coś jest w tej książce, co zdecydowanie przykuwa uwagę.
Czy jest to wielowarstwowa wiwisekcja motywów, którymi się kierujemy, czy nader obrazowy opis przepoczwarzania się czarno-białego nastoletniego sposobu myślenia w to pełne...
2023-05-11
Łuk Triumfalny … ta powieść uświadomiła mi, dlaczego zapisuję opinie o przeczytanych książkach na portalu „lubimyczytac.pl’ (z naciskiem na ‘dlaczego’; miejsce nie ma większego znaczenia).
Otóż właśnie dlatego, że aby to zrobić, muszę sobie na nowo poukładać to, co przeczytałam, albo (coraz częściej niestety/stety*) przesłuchałam.
Poukładać, przemyśleć, przetrawić i przeanalizować.
Bez tego pewne pozycje puściłabym w zapomnienie.
Za szybko i niesłusznie.
Tak było i z Łukiem Triumfalnym, który zirytował mnie (i jak widać nie jestem w tym odosobniona) wątkiem pokręconej miłości Ravica i Joanny. Szczególnie, że pan Krzysztof Gosztyła – lektor-legenda, posiadacz cudownego głosu i mistrz interpretacji, akurat tutaj, raczej niefortunnie wybrał dla ‘Żułą’, jak ją z francuska wymawiał, wyjątkowo irytujący ton ‘srającego kotka’. To mi trochę psuło odbiór i nasilało moją niechęć właściwie do obojga z głównych bohaterów.
Jak już się trochę uleżało i głos Żułą przestał mi się śnić po nocach, dopiero zaczęła docierać do mnie ta książka.
No i dlaczego ten Łuk Triumfalny???
Co tam było triumfem? Zabiedzone prostytutki, dla których syfilis stanowił wyrok – totalne zeszmacenie się na ulicy zamiast bezpiecznego zacisza burdelu? Obskurne hotele pełne uchodźców żyjących na walizkach i drżących na dźwięk telefonu, który mógł się okazać tym felernym z żandarmerii? Kafejki, w których w oparach dymu piło się calvados? Atmosfera nostalgii i dekadencji? Nadchodząca wojna?
Na pewno z triumfem nie ma nic wspólnego zakończenie …
Z jednej strony Łuk Triumfalny, ten oryginalny, paryski, to symbol zwycięskich podbojów Napoleona. Ale też hołd złożony ofiarom rewolucji francuskiej i poległym żołnierzom poległym. Z dochodzącymi do niego dwunastoma ulicami, niejako ze wszystkich stron świata.
Z jednej strony jeden z nieodzownych symboli Paryża miasta wolności i miłości, a z drugiej … tło nazistowskich parad.
Z jednej – epatujący pięknem i potęgą, z drugiej świadek mierności i upadku.
Upadku i upodlenia, które przyniosła ze sobą wojna, szczególnie ta druga, w ‘przeddzień’ której toczy się akcja powieści.
Nie będę się wymądrzać, bo do końca nie rozgryzłam, jak zinterpretować ten tytuł.
Nie rozgryzłam też do końca przesłania tej powieści. No bo przecież przesłanie być musi, prawda?
Wciskam ją więc w kategorię ‘slow burner’ albo raczej ‘slow cooker’. Nawrzucane składniki najpierw długo, długo bełtają się w mętnej wodzie bez smaku i nadziei na jakąś sensowną strawę, by w końcu przemienić się w coś sycącego i zaskakująco dobrego.
Ravic, człowiek wielu imion, zmienianych na potrzeby kolejnych ucieczek przed żandarmerią funkcjonuje trochę bez kontekstu. Ale czy to daje mu prawo do funkcjonowania też poza kontekstem moralnym? Z jednej strony kieruje nim altruistyczne niesienie pomocy, a z drugiej żądza bezwzględnej, choć - można powiedzieć – zrozumiałej chęci zemsty. Ratujący życie innym, a sam skoncentrowany li i jedynie ma przeżyciu. Sceptyczny i cyniczny, a jednak prawy i idealistyczny w swoich poczynaniach. Żyjący w ciągłym konflikcie, także z samym sobą, bez planu na przyszłość i bez nadzieli, że jego poczynania mogą się przyczynić do jakiejkolwiek zmiany. Jest w nim bunt przeciwko polityce nazistowskich Niemiec, jego dawnej ojczyzny, ale to bunt podszyty rezygnacją i pesymizmem.
Ile ludzi doświadcza w życiu takiego ‘triumfu’, zapijając go w oparach dymu – choć niekoniecznie dosłownie - calvadosem?
Ile ludzi żyje w pozornie wolnym kraju, wśród borykających się z podobnymi problemami emigrantów, dochodząc każdego dnia do wniosku, że nawet zmiana tożsamości i ucieczka nie rozwiązała żadnego z ich problemów?
Obecnie, kiedy te pytania można sobie zadać w kontekście niewojennym, są one wciąż aktualne w wymiarze metaforycznym.
Książka niełatwa i nieoczywista.
------------------------------------------------
*niestety/stety: niestety, bo jestem bardziej wzrokowcem niż słuchowcem i dużo lepiej odbieram i zapamiętuję słowo pisane. ‘Stety’, bo jednak audiobooki zaczęły – przy moim obecnym stylu życia – nieco ratować stan mojego ‘czytelnictwa’ :))))
Łuk Triumfalny … ta powieść uświadomiła mi, dlaczego zapisuję opinie o przeczytanych książkach na portalu „lubimyczytac.pl’ (z naciskiem na ‘dlaczego’; miejsce nie ma większego znaczenia).
Otóż właśnie dlatego, że aby to zrobić, muszę sobie na nowo poukładać to, co przeczytałam, albo (coraz częściej niestety/stety*) przesłuchałam.
Poukładać, przemyśleć, przetrawić i...
2022-08-16
Przygnał mnie do książki film. A właściwie nie do książki, ale do audiobooka, co ma chyba znaczący wpływ na mój odbiór tej pozycji. Recenzując audiobook zawsze mam trochę poczucie winy, że oceniam niesprawiedliwie; bo w wersji dźwiękowej treść się zawsze podpiera lektorem. Albo się o lektora potyka. Tu się niestety potknęła. Ba! Rozłożyła się na całego i znokautowana przeleżała tak do samego końca. Mojego angielskiego audiobooka czytał nie kto inny, jak sam pan J.D. Vance.
„To chyba dobrze, czyż nie?!” – powie niejeden. Hmmm, no tu akurat niestety nie. Pan Vance-Lektor odczytał bowiem swoją elegię tak, jak by odczytywał przed tablicą wypracowanie na odgórnie narzucony temat. Monotonnie i jednym ciągiem. A że treść nie była podzielona na jakieś logiczne przedziały, to słuchało się tego jak relacji z sejmu we wczesnych godzinach popołudniowych lub informacji dla rolników o cenach trzody chlewnej.
Dodatkowo – wspomniany na wstępie film odłóżmy jeszcze na chwilę na bok – temat mnie po prostu koszmarnie nudził. Bardzo się starałam – przysięgam – skupić, analizować, wczuwać, wysnuwać szerzej zakrojone wnioski, ale najzwyczajniej świecie losy ‘bidoka’ z nieuprzywilejowanego rejonu Stanów Zjednoczonych zupełnie mnie nie porwały. Jak już przylazłam za tym tłumem czytelników dających najwyższe noty, za rzeszą krytyków szastających słowem ‘bestseller’, za książkowymi ‘trendsetterami’ piejącymi peany na cześć objawionego komentatora amerykańskiej polityki i gospodarki, to postanowiłam się pogapić. Tylko że do końca nie wiedziałam na co.
Bo jak już wspomniałam: tematyka – nie, język - nie porwał, forma – w żadnym wypadku! Ani to powieść, ani pamiętnik. Ot, swobodny przepływ myśli i wspomnień. Mój mózg operuje na innych obrotach. Zaczęłam grzebać w internetowych otchłaniach pytając się z głupia frant jak to się stało, że ta książka zyskała sobie taką popularność. Teorii – jak to w internetach – było wiele. Nie chce mi się przytaczać. Oprócz tej już zacytowanej podobno na okładce polskiego wydania, że pan Vance nie tylko poruszył czułe struny wielu amerykańskich i nie tylko ‘bidoków’, to jeszcze naświetlił fenomen zwycięstwa w wyborach pana Donalda. Nie Tuska.
No i chwała mu za to. Statystycznie to musiało zainteresować wielu. Zresztą w licznych angielskojęzycznych recenzjach aż się roi od osobistych odniesień i rodzinnych konotacji. Gdyby jakiś pan Wiesio z Jackowa napisał książkę o swojej drodze na szczyty kariery, na pewno by nie zyskał takiego poklasku.
Z tym, że mnie ta tematyka … Ach! Już to mówiłam.
I teraz wrócę do filmu (Choć to portal o czytaniu. Ale kto bogatemu zabroni?).
Film mnie zainteresował niezmiernie. Tematyką właśnie.
Owszem, panie Glenn Close i Amy Adams maczały w tym swoje palce, nie powiem. Obie były genialne. Choć pani C. lepsza.
I trudno, mogę być posądzona o pójście na łatwiznę, o łykanie przetrawionej już papki, ale nie będę na siłę udawać przeintelektualizowanego zachwytu.
A film mnie poruszył.
Nie losem J.D. ale losem postaci nieco drugoplanowej – jego matki Bev. Szkolnej prymuski kończącej ‘karierę naukową’ nastoletnią ciążą, uzależnionej od leków, kiepsko sobie radzącej matki dzieciom i niepoukładanej partnerki wielu. Bev, ‘wieśniarze’ nieudolnie próbującej coś osiągnąć w życiu. Bev, z trudem zdobywającej zawód pielęgniarki tylko po to, by pożegnać się z nim z powodu uzależnienia od heroiny. To o niej jest elegia. Nie o J.D. który osiągnął sukces dzięki mieszance silnej woli, samozaparcia, szczęścia i ludzi, którzy stanęli mu na drodze. I jeszcze dzięki temu, że nie miał macicy, której ‘błogosławiony owoc’ stawałby mu później na drodze na każdym rozdrożu.
To Bev jest oskarżana o to, że nie za bardzo próbuje. Dostaje jej się po głowie nawet od jej zasadniczej Mamaw, która co prawda daje dobre rady, a sama ich w życiu nie stosuje.
To Bev obala ten cały amerykański mit o sukcesie, ten bullsh*t wciskany przez trenerów personalnych, że wszystko zależy tylko od ciebie, że rodzisz się białą kartą i twoją odpowiedzialnością jest, co na niej napiszesz. Acha, tak, być może. Ale niekoniecznie, jeśli pochodzisz z Ohio … (z Pcimia Dolnego, z brazylijskich favelli czy slumsów New Dehli - odpowiednie zaznaczyć).
Twórcy filmu wydobyli z książki to, czego ja samodzielnie nie byłam w stanie.
Jeśli będziecie mieli w ręku papierową wersję książki, jeśli będziecie mieli odpowiednio dużo cierpliwości, jeśli spojrzycie na temat przez uniwersalne okulary, to może warto.
Książka nie dla mnie – stąd tylko 5 gwiazdek. Ale ‘przeciętna’ to złe słowo.
Książka 5/10, film 8/10 reżyseria Ron Howard, scenariusz Vanessa Taylor
Przygnał mnie do książki film. A właściwie nie do książki, ale do audiobooka, co ma chyba znaczący wpływ na mój odbiór tej pozycji. Recenzując audiobook zawsze mam trochę poczucie winy, że oceniam niesprawiedliwie; bo w wersji dźwiękowej treść się zawsze podpiera lektorem. Albo się o lektora potyka. Tu się niestety potknęła. Ba! Rozłożyła się na całego i znokautowana...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-02-21
Gdybym nie obejrzała – świetnego, w mojej opinii - serialu BBC, nakręconego na podstawie książki Louise Doughty, to prawdopodobnie sama powieść byłaby dla mnie nie do przełknięcia. Yvonne Charmichael, szanowana i odnosząca sukcesy zawodowe genetyczka, z natury raczej wycofana i przewidywalna, nieco pogubiona matka i dość beznamiętna żona z całą pewnością działałaby mi na nerwy. Jej szalony romans z ledwie poznanym pracownikiem służb specjalnych, za jakiego się podawał, zgubny w skutkach seks w tytułowym mrocznym zaułku (Apple Tree Yard), nazywanie Marka Costly, przypadkowego kochanka i sprawcy wszystkich późniejszych kłopotów ‘My Darling’ irytowały by mnie brakiem realizmu. A jednak, Yvonne Charmichael z twarzą Emily Watson i Mark Costly grany przez Bena Chaplina skutecznie zachęcili mnie do lektury.
Co nie zmienia faktu, że przez cały czas przysłowiowo łapałam się za głowę, zastanawiając się jak to możliwe, że w ciągu paru miesięcy można było tak spieprzyć sobie karierę, związek i całe dotychczasowe, dostatnie i spokojne życie.
Czy stało się tak na skutek wybuchu namiętnej natury, długo trzymanej w ryzach przez wymogi przyzwoitości i poczucia obowiązku? Czy był to może szokujący przejaw moralnego znużenia? Albo podświadomy autosabotaż wynikający z poczucia winy i braku głęboko skrywanej traumy?
Louise Doughty stworzyła świetnych bohaterów. Yvonne, z jednej strony inteligentna, niezależna pani naukowiec, dość szybko przemienia się w bezbronna ‘kobietkę’ potrzebująca silnego rycerza, który uchronić by ją miał przed wszelkim złem tego świata. Ta metamorfoza, choć wydaje się nieprawdopodobna, to nabiera sensu pod koniec procesu, w którym Yvonne będzie odgrywać rolę współoskarżonej. Pod koniec procesu, kiedy tak naprawdę okaże się, kim był jej kochanek. Przystojny, szarmancki, uwodzicielski Mark. Kanalia, megaloman i małostkowy, perwersyjny oszust. Czy jednak Yvonne spostrzeże go w takim świetle? Czy nadal będzie żyła wspomnieniami szalonego seksu w Pałacu Westminsterskim i szukała usprawiedliwień dla jego czynów?
Nie podobał mi się sposób narracji – zwracanie się do Marka, jako do głównego punktu odniesienia, jako do wyroczni, do powiernika, do przyjaciela jeszcze bardziej zniechęcało mnie do bohaterki. Miałam ochotę nią potrząsnąć, złapać za rękę i wyciągnąć z mrocznego zaułka. Powiedzieć, że brakuje jej piątej klepki, że … Po pewnym czasie, jak lektura się ‘uleżała’ w mojej głowie, myślę jednak, że miało to dodatkowy atut. Bo to była opowieść Yvonne, a nie opowieść o niej.
Apple Yard Tree zaskoczyła mnie swoją wielopłaszczyznowością. Poruszyła różne struny.
Inaczej się czyta książkę, której treść zna się już z filmu – może dlatego moja opinia jest dużo mniej surowa niż większości czytelników z Lubimyczytać.
Myślę, że trzeba się przyzwyczaić do takiego właśnie ‘filmowego’, postrzępionego sposobu narracji, aby wydobyć z tej książki to, co najcenniejsze – świetnie nakreślone profile psychologiczne głównych bohaterów, a także cały łańcuszek kłamstw, niedomówień, nieprzemyślanych decyzji, indywidualnych wyborów i ich nieodwracalnych, rzutujących na całe życie konsekwencji. Szczególnie, gdy przeplata się to z czymś nieprzewidywalnym ...
I oczywiście zaskoczyła mnie zakończeniem :)
książka 7/10, film 8/10 scenariusz Amanda Coe, reżyseria Jessica Hobbs
Gdybym nie obejrzała – świetnego, w mojej opinii - serialu BBC, nakręconego na podstawie książki Louise Doughty, to prawdopodobnie sama powieść byłaby dla mnie nie do przełknięcia. Yvonne Charmichael, szanowana i odnosząca sukcesy zawodowe genetyczka, z natury raczej wycofana i przewidywalna, nieco pogubiona matka i dość beznamiętna żona z całą pewnością działałaby mi na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-04-06
Kryminał, jak kryminał. Owszem, trzyma w napięciu i zakończenie nieco zaskakuje, ale całość trochę nierealna. Bohaterowie wikłają się w różne afery i chcą je za wszelką cenę wyjaśniać, nie wahając się nawet wchodzić w układy ze śwatkiem przestępczym.
Sprawnie napisana (nakręcono na jej podstawie film i nie dziwi mnie to, bo to niemalże gotowy scenariusz).
Szybko się czyta, szybko zapomina.
książka 6/10 film 7/10 (Guilluame Canet, 2006)
Kryminał, jak kryminał. Owszem, trzyma w napięciu i zakończenie nieco zaskakuje, ale całość trochę nierealna. Bohaterowie wikłają się w różne afery i chcą je za wszelką cenę wyjaśniać, nie wahając się nawet wchodzić w układy ze śwatkiem przestępczym.
Sprawnie napisana (nakręcono na jej podstawie film i nie dziwi mnie to, bo to niemalże gotowy scenariusz).
Szybko się...
2016-04-15
Kolejna cudowna książka mistrza historyjek dla dzieci małych i dużych, która śmieszy i wzrusza.
Nieśmiały i z pozoru fajtłapowaty pan Hoppy, ma w życiu dwie namiętności - hodowanie kwiatów i ... sąsiadkę, nieco ekscentryczną panią Silver.
Pewnego dnia Lavinia sprowadza sobie do domu lokatora, z którym zakochany po uszy (choć skrzętnie swoje uczucie ukrywający) pan Hoppy nijak nie może konkurować.
Lokator zostaje umieszczony w domku na balkonie.
Malutki żółwik, Alfie.
Obiekt westchnień, powiernik i oczko w głowie pani Silver.
Niestety Alfie (jak na żółwia przystało) nie rośnie zbyt szybko, spędzając 'mamci' sen z powiek.
Swoimi wątpliwościami dzieli się - w czasie codziennych międzybalkonowych pogawędek - z panem Hoppy. Ten zaś, widząc w tej sytuacji szansę na zyskanie dozgonnej wdzięczności pani S. podsuwa jej tajemną mantrę Beduinów, która ma pomóc rozwiązać problem.
Po miesiącu Alfie przestaje się mieścić w swoim balkonowym apartamencie.
Czyżby zaklęcie zadziałało?
Czy może 'cud' wymagał wspomagania?
Zdradzę tylko, że pan Hoppy okazuje się mieć głowę na karku i trzymać rękę na pulsie!
Resztę doczytajcie Szanowni Państwo sami.
Na podstawie książki (nie pierwszej i, jak podejrzewam, nie ostatniej) pana Dahl'a powstał przecudny, klimatyczny film z Nikt-Inny-Nie-Zagrałby-Tego-Lepiej Dustinem Hoffmanem i uroczą w roli pani Silver Judie Dench. Niestety, polski tytuł został przetłumaczony, jako "Pan Hoppy i żółwie", co jest zbrodnią w biały dzień, SZCZEGÓLNIE jeśli prześledzi się zmagania z wymyślaniem tytułu samego autora (polecam serdecznie; niestety jedynie po angielsku - http://www.roalddahl.com/roald-dahl/archive/archive-highlights/esio-trot-title-page).
"Eiw Łóż" (A może Ei! Włóż! lub wręcz - by zachować oryginalną liczbę pojedynczą - Włóż! :))) brzmi może trochę topornie (i język można sobie połamać - kochany, cudowny język polski :))), ale w końcu tytuł 'E-si-o Trot', też nie przywodzi na myśl angielskiego rzeczownika.
Polecam gorąco i film i książkę, która - mam nadzieję, doczeka się polskiego tłumaczenia pod właściwym tytułem.
Ps. Dodam tylko, że zetknęłam się z niepochlebnymi opiniami, krytykującymi Roalda Dahl'a za - co mnie rozśmieszyło setnie - 'promowanie' oszustwa jako drogi do małżeństwa oraz (tu już by można dyskutować o pewnej stereotypowości ról społecznych :)) za przedstawianie kobiet w roli słodkich, głupiutkich istot, które nie mają zbyt wiele pojęcia o życiu i dają się łatwo wywieść w pole.
Widocznie ktoś nie zauważył, że to jest ... bajka (sic!).
Historyjka dla dzieci, przedstawiana najczęściej w przejaskrawionych barwach i doszukiwanie się tu drugiego dna, czy 'dorosłych' podtekstów jest po prostu żenujące :)
książka 7/10 film 8/10 (Dearbhla Walsch, 2014)
Kolejna cudowna książka mistrza historyjek dla dzieci małych i dużych, która śmieszy i wzrusza.
Nieśmiały i z pozoru fajtłapowaty pan Hoppy, ma w życiu dwie namiętności - hodowanie kwiatów i ... sąsiadkę, nieco ekscentryczną panią Silver.
Pewnego dnia Lavinia sprowadza sobie do domu lokatora, z którym zakochany po uszy (choć skrzętnie swoje uczucie ukrywający) pan Hoppy...
2015-08-06
Trudno napisać coś konstruktywnego o książce, która już dawno stała się legendą.
To może przewrotnie napiszę, że ta pozycja jest dla mnie idealnym głosem (dobrym przykładem) w dyskusji pt. ‘Najpierw książka czy film?’
Otóż obejrzałam najpierw film (na dodatek obie wersje; ta szwedzka, moim zdaniem, dużo bardziej klimatyczna niż hollywoodzka superprodukcja, milion razy lepiej oddaje nastrój powieści) i uważam, że reżyser do spółki ze scenarzystą wydobyli z oryginału esencję - choć niepotrzebnie może zmienili fokus, czyniąc Lisbeth główną bohaterką - kobietą ze smoczym tatuażem, bo dla mnie była bohaterką nieco nierealną. Przerysowaną. Zbyt niedostosowaną lub zbyt inteligentną by bez fałszu połączyć te dwie cechy.
A może jednak sam Larsson nieświadomie wypchnął ją na pierwszy plan?
Scena zemsty na pracowniku socjalnym (jak i cały wątek z jego udziałem, równie wstrząsający, co symbolicznie wpisujący się w wymowę powieści) w wykonaniu Salander wracała do mnie wielokrotnie...
Czyli ... nie zawsze film spłyca książkę. Film porusza inne zmysły.
A dobrze napisana książka i tak się obroni.
I tak się stało w tym przypadku. Mimo iż znałam przebieg akcji i zakończenie, nie przeszkadzało mi to czytać z zapartym tchem, właśnie przez różnego rodzaju smaczki, na jakie nie było (bo być nie mogło ze względu na czas trwania filmu) miejsca jak np. dość oryginalną (eufemistycznie mówiąc) relacje Mikaela z kobietami czy śledzenie kosmicznych przekrętów finansowych. Czasami wkradały się dłużyzny w postaci bardzo uszczegółowionych poszukiwań i kopania w historii rodziny Vangerów. To jednak - jak się miało okazać na końcu - miało swój uświęcony cel: zmylić przeciwnika, oj przepraszam, czytelnika :)
Zagmatwane losy (zbyt?) wielu bohaterów (z wątkiem historycznym w tle, zahaczającym o niełatwy rozdział szwedzkiej fascynacji faszyzmem) sieją ferment i nie pozwalają na łatwe rozszyfrowanie zagadki zaginięcia nastolatki, pochodzącej z pełnej animozji i wewnętrznych konfliktów rodziny znanych szwedzkich przemysłowców. A i sprawca (mający na sumieniu nie jedną zbrodnię, a kilka) jest dość sprytnie zakamuflowany, przepoczwarzając się ze 'zwykłego' mordercy w psychopatę, kryjącego w sobie emocjonalnie destrukcyjny bagaż kilku pokoleń.
A jednak stanę po stronie tych pytających: O co tyle hałasu?
Kryminał. Dobry kryminał. Kropka
Wciągnął, ale nie rzucił na kolana (co zresztą nie jest rolą kryminału w moim przypadku; kryminały czytam dla rozrywki raczej niż dla intelektualnej uczty).
Niestety nie polubiłam też głównych bohaterów.
Salander była zbyt nieociosana (choć wiem, że to właśnie dzięki takim a nie innym cechom nadała sznyt i prowadzonemu przez Mikaela dochodzeniu i samej książce), a Blomkvist denerwujący w tej swojej damsko-męskiej frywolności (Na marginesie: 'super-hero' Daniel Craig, którego uwielbiam jako aktora, zupełnie mi do tej roli nie pasował; szwedzki aktor był dużo, dużo bardziej przekonujący w swojej kreacji. Tak samo jak o wiele bardziej realistyczna szwedzka Lisbeth).
Poza tym nie jestem pewna, czy umieszczenie dwóch niemalże nieprzecinających się wątków kryminalnych (zabójstwa Harriet i przestępstwa kryminalnego Wennerströma) było najtrafniejszym wyborem.
Aż wreszcie, czy tylko ja mam przeświadczenie, że przy takiej obfitości na rynku kryminałów jedynym sposobem na zaistnienie jest kreowanie coraz bardziej krwawych, seksualnie zaburzonych, psychopatycznych i zdegenerowanych przestępców?
To by było na tyle, jeśli chodzi o narzekanie :)
A książka dobra. To już pisałam.
I tej wersji się trzymajmy!
książka 6/10 film wersja szwedzka 8/10 (Niels Ardev Oplev, 2009), wersja amerykańska 6/10 (David Fincher, 2011)
Trudno napisać coś konstruktywnego o książce, która już dawno stała się legendą.
To może przewrotnie napiszę, że ta pozycja jest dla mnie idealnym głosem (dobrym przykładem) w dyskusji pt. ‘Najpierw książka czy film?’
Otóż obejrzałam najpierw film (na dodatek obie wersje; ta szwedzka, moim zdaniem, dużo bardziej klimatyczna niż hollywoodzka superprodukcja, milion razy...
2012-06-30
'The Birds & other stories' to zbiór opowiadań zwanych często 'lekturą na halloween'.
I rzeczywiście, nie tylko najbardziej znane, "Ptaki", na podstawie którego Hitchcock nakręcił swój sławny film, ale wszystkie budzą co najmniej niepokój. Atmosferyczne, intrygujące, burzące pewien porządek zostawiają czytelnika z nieoczekiwanym zakończeniem i z czymś, co moim zdaniem często pojawia się w twórczości Daphne du Maurier, a co nazywam 'zbrodnią bez kary'.
Ze wszystkich opowiadań najbardziej zapadło mi w pamięci to pt. 'Mały Fotograf' (The Little Photographer). Ze swoim zaskakującym zakończeniem długo wracało do mnie jak zdanie, w którym pozornie brakuje tylko kropki, ale które z powodzeniem możnaby rozwinąć dalej.
Wszystkie historie w pewien sposób oscylują wokół relacji: nieoczekiwanych konsekwencji nowych znajomości, rodzinnych tajemnic, nieprzebaczenia, ukrytych pragnień i osobistych 'szkieletów w szafie', które prędzej czy później z niej wypadają.
Du Maurier nie ma litości dla swoich bohaterów, wrzucając ich w sidła dziwacznego splotu wypadków czy oddając w bezwzględne ręce sił natury. Jeśli dopada ich śmierć, nie jest to śmierć konwencjonalna. Jeśli dopada ich zemsta losu czy przeznaczenie (w które autorka zdaje się mocno wierzyć) są one okrutne i niepozwalające na jakikolwiek ratunek. A jednak, mimo iż czasami wywołują gęsią skórkę, nie można ich nazwać (mini) horrorami czy 'opowieściami grozy'. Nie ma tam duchów czy wampirów. Raczej nieoswojona i zachowująca się nienaturalnie przyroda.
Czytając opowiadania, ma się wrażenie, że wrogość, mściwość, nieprzewidywalność, okrucieństwo i apokaliptyczna atmosfera to nieodłączna część otaczającego nas świata. Tak samo jak fascynacja, miłość czy nadzieja.
Uwielbiam Daphne du Maurier za jej mistrzostwo konstruowania krótkich form, oddziałujących na zmysły, często mrocznych i dziwacznych lecz nie pozbawionych klimatu i zawsze zaskakująco zakończonych.
Polecam zbiór, jeśli nie w takiej formie (gdyż może się on nie ukazać po polsku), to przynajmniej poszczególne opowiadania (szczegóły w opisie książki), a w szczególności: Ptaki, Małego Fotografa i Jabłonkę.
Jedyną wadą tego zbioru jest ... wstęp (do wydania angielskiego), który zamiast - jak w wielu innych czytanych przeze mnie antologiach przybliżać sylwetkę autora/autorów, nakreślać tło czy okoliczności powstawania utworów lub uzasadniania takiego a nie innego ich wyboru - skupia się głównie na ... Hitchcock'u i jego ekranizacjach utwórów du Maurier oraz jego relacji zawodowej z jej ojcem.
książka 7/10 film 8/10 ('Ptaki', Alfred Hitchcock, 1963)
'The Birds & other stories' to zbiór opowiadań zwanych często 'lekturą na halloween'.
I rzeczywiście, nie tylko najbardziej znane, "Ptaki", na podstawie którego Hitchcock nakręcił swój sławny film, ale wszystkie budzą co najmniej niepokój. Atmosferyczne, intrygujące, burzące pewien porządek zostawiają czytelnika z nieoczekiwanym zakończeniem i z czymś, co moim zdaniem...
2012-11-20
Trudno mi się zdecydować, co najbardziej podobało mi się w tej książce, bo to że nastrojowa, wciągająca, mistrzowsko zagadkowa, o nieco gotyckim zabarwieniu, to już zostało nie raz napisane.
Najciekawsze jest chyba to, że główna bohaterka i narratorka, osoba, której imię nie pada nawet raz w całej powieści (!) zostaje zdetronizowana przez ... wspomnienie, przez kobietę z obrazu, przez zmarłą pierwszą żonę Maxa. Tytułowa Rebeka bowiem dominuje całe życie nowej pani na włościach, poślubionej (uwierzmy, że z miłości) przez majętnego i przystojnego hrabiego. Wpływa na ich świeżo budowaną relację - choć dzieje się to raczej z winy kompleksów i wyimaginowanych obaw kobiety z niższych sfer, niż z domniemanej tęsknoty jej męża za pierwszym, gorącym uczuciem do zmarłej żony.
Fascynującą, choć przerażającą postacią jest też pani Danver, służąca Rebeki, która w swoim uwielbieniu do zmarłej (w tragicznym wypadku, jak się okaże) pani, nie jest w stanie znieść obecności intruza, nie może pogodzić się z myślą, że MUSI służyć tej, która nawet do pięt nie dorasta majestatycznej, przepięknej, pewnej siebie Rebece.
Genialnym zabiegiem jest też to, że 'warstwa kryminalna' zaczyna się niemalże pod sam koniec powieści. Nieco rozleniwiony początek zapowiada nic innego jak wiktoriańską powieść obyczajową dla kobiet. Nieco banalny i łzawy wątek brzydkiego kaczątka, któremu przyszło zamieszkać w domu pięknego łabędzia może początkowo nie wciągać, szczególnie mężczyzn. Niech jednak osoba Hitchcock'a, który był wielkim fanem twórczości Daphne du Maurier (choć czerpał z niej jedynie inspirację do swoich filmów, wprowadzając na potęgę zmiany i modyfikacje, których sama autorka nie cierpiała szczerze) będzie tu adekwatną rekomendacją.
Koniec powieści pełen jest wstrzymujących oddech wydarzeń i jeszcze bardziej zaskakujących ich konsekwencji.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że du Maurier była sama sobie prototypem pani de Winter (czyż sam dobór nazwiska nie jest już znaczącą sugestią?), gdyż również doświadczyła 'pozycji drugiej żony' (choć sama du Maurier pochodziła z arystokracji), również - po długim pobycie w Egipcie, zamieszkała w potężnej kornwalijskiej posiadłości Menabilly (vs. powieściowe Manderley), gdzie natknęła się na pozostałości po pierwszej narzeczonej swojego męża majora Toma Browninga.
Zresztą, jak sama mawiała, "Rebeka" to nie żadna romantyczna opowiastka, ale ... 'studium zazdrości'.
Moim zdaniem powieść nie do końca jest jednak odpowiedzią na pytanie do czego zdolna jest zazdrość i czy opiera się na racjonalnych przesłankach.
To raczej zaskakująca historia pokazująca, jak kobieta potrafi zmienić mężczyznę w kogoś zadowolonego, tryskającego humorem i chęcią życia, albo ... w rozgoryczonego, zdeterminowanego i nieobliczalnego człowieka.
Owiana legendą Rebeka ("Znałam jej twarz, drobną i owalną, piękną gładką skórę i burzę ciemnych włosów. Wiedziałam, czym pachniała, a gdybym usłyszałam jej głos wśród tysiąca innych, rozpoznałabym go. Rebeka, zawsze ta Rebeka. Nigdy się od niej nie uwolnię.") kryje w sobie jednak tajemnicę większą niż tylko bycie uwielbianą, podziwianą i niepodzielną panią Manderley...
książka 8/10 film 7/10 (Jim O'Brien, 1997 TV series)
Trudno mi się zdecydować, co najbardziej podobało mi się w tej książce, bo to że nastrojowa, wciągająca, mistrzowsko zagadkowa, o nieco gotyckim zabarwieniu, to już zostało nie raz napisane.
Najciekawsze jest chyba to, że główna bohaterka i narratorka, osoba, której imię nie pada nawet raz w całej powieści (!) zostaje zdetronizowana przez ... wspomnienie, przez kobietę z...
2013-08-28
Słyszałam o tej książce tyle dobrego, że normalną koleją rzeczy było zamównie jej w lokalnej bibliotece. Niestety wersja angielskojęzyczna z całym tym południowym slangiem okazała się dla mnie nie do przejścia (poddałam się po parunastu stronach - z lenistwa :))
W czasie wakacji w Polsce zakupiłam więc wersję polską.
Przeczytałam szybko - bo czyta się błyskawicznie - i refleksje mam następujące: jest to pierwsza powieść tej autorki i przed tym chylę czoła. Sprawnie, zwarcie napisana fabuła, ciekawe postacie, wartka akcja. Jak bym kiedyś miała napisać książkę, to przyznaję, że sukces, jaki osiągnęła Kathryn Stockett byłby godzien pozazdroszczenia.
Jednak sam temat...
No cóż, w moim oczuciu spóźniony o paręnaście (parędziesiąt?) lat. Przebrzmiały, przemaglowany, nieodkrywczy.
Nie, żeby problemy segregacji rasowej i międzykulturowej niechęci odeszły do lamusa. One są (a kto wie, może i nasilają się co raz bardziej, w 'zmieszanej' Europie, nieradzącej sobie z potężnymi wyzwaniami, jakie niesie ze sobą społeczeństwo multi-kulti), ale obecnie przybierają zupełnie inny kształt i wymiar.
A służące? Kto dziś miewa służące?
Obrażanie, publiczne poniżanie, oszczerstwa i jawna niechęć w świecie politycznej poprawności?
Ukrywanie poglądów politycznych przed kandydatem na męża?
Trącało mi to myszką, mimo iż sam problem niechęci do tego co inne, co pochodzi 'spoza zaklętego kręgu' danej klasy, nieufności i podejrzliwości wobec nieznanego jest nadal aktualny. Mogę o tym śmiało zaśwadczyć, jakem emigrantka!
Książka wydaje mi się świetnym materiałem na film (tak wiem, wiem, ktoś już na to wpadł ładne 3 lata temu :)). Widziałam trailer i wydaje mi się, że ekranizacja nie powinna zawieść tych, którzy lekturę 'Służących' mają za sobą.
Na korzyść powieści przemawia też to, iż nie jest cukierkowa. Nie ma happy endu (szczerze powiedziawszy, zakończenie trochę mnie rozczarowało, bo jest tylko delikatnie zarysowane, bez pozamykania niektórych wątków). Pewne sprawy przybierają pozytywny obrót, inne kończą się fiaskiem. Jak w życiu.
I na koniec parę słów o języku - myślę, że tłumaczene slangu (a właściwie raczej dialektu) jest bardzo trudne (jeśli nie niemożliwe). Kiedy słucham spotykanych często Jamajczyków mówiących po 'angielsku', to zastanawiam się często, jak by to można zapisać inaczej, niż tylko fonetycznie, żeby uchwycić specyficzny klimacik. I wiem, że nie byłabym w stanie. 'Polskie' Służące brzmią trochę jak analfabetki, a nie jak osoby mówiące z lokalnym akcentem - i to mi zaburzało trochę odbiór, ale sądzę, że tłumaczka i tak się nieźle nagimnastykowała i przy czytaniu :))) i przy przekładzie.
Nie będę oryginalna jeśli napiszę: to bardzo ciepła, fajna książka na wakacje.
Ps. Rok po przeczytaniu książki obejrzałam film (wzruszający) i dzięki niemu książka zyskała:
- w moich oczach
- dodatkową gwiazdkę w ocenie :)
książka 7/10 film 7/10
Słyszałam o tej książce tyle dobrego, że normalną koleją rzeczy było zamównie jej w lokalnej bibliotece. Niestety wersja angielskojęzyczna z całym tym południowym slangiem okazała się dla mnie nie do przejścia (poddałam się po parunastu stronach - z lenistwa :))
W czasie wakacji w Polsce zakupiłam więc wersję polską.
Przeczytałam szybko - bo czyta się błyskawicznie - i...
Biblioteczka mamy była za drzwiami do salonu. Niewidoczna i jakoś dziwnie niedostępna.
Pod jej nieobecność, zadzierając głowę i przekręcając ją niezdarnie, składałam z liter swoje pierwsze słowa, odczytując tytuły. Wydawały mi się wtedy zagadkowe i nieodgadnione. A jeden z nich szczególnie przykuwał moją uwagę:
PANNY Z WILKA
„Z jakiego znowu wilka?” – mózg sześciolatka nie ogarniał.
„I jakie panny? Zrobione ze skóry wilka?”
Ta książka zawsze pobudzała moją wyobraźnię.
Aż w końcu nadszedł czas na rozwiązanie zagadki.
I od tamtej chwili zaczęła się moja miłość do Iwaszkiewicza.
Mistrza obserwacji, mistrza rysowania portretów piórem, mistrza bolesnego realizmu.
Kiedy czytam niektóre współczesne powieści, powiastki właściwie, stworzone w miesiąc na kolanie, jak patrzę na te płytkie postaci, oczywiste i przewidywalne, na banalność zdarzeń i słodycz do wyrzygu, to mam czasami szaloną potrzebę zjedzenia czegoś pełnokrwistego.
I takie właśnie ‘Pany z Wilka’, przeczytane po raz setny, dają mej duszy coś więcej niż tylko 36 i 6 …
Nawet nie umiem dobrze zwerbalizować, co jest takiego magicznego w tej – jakże zupełnie niezahaczającej o fantazję – opowieści.
Czy sam pomysł na stworzenie grupy sześciu tak różnych od siebie, tak krwiście naszkicowanych sióstr, w których Wiktor Ruben przegląda się jak w lustrze?
Czy melancholijne refleksje nad upływającym i przeciekającym przez palce życiem?
A może to, że z czasem coraz bardziej utożsamiam się … z Wiktorem. Jakkolwiek by to zabrzmiało :)
Dopada mnie czasami jego rezygnacja i poczucie niespełnienia, mimo że ‘na zewnątrz’ tyle się dzieje. Jestem poważana, wiecznie zajęta kolejnymi projektami i potrzebna wielu. Ale czy gdzieś w tej gonitwie nie zatraciłam siebie? Co się stało z moimi marzeniami? Czy to co robię ma w ogóle jakieś znaczenie?
Nieprzypadkowo – tak myślę – Iwaszkiewicz otwiera tę historię pogrzebem młodego księdza. To nie jest tylko zgrabne rozpoczęcie, przyczynek do wyjazdu przemęczonego i zdołowanego śmiercią przyjaciela Wiktora do Wilka, ale coś, co nadało historii kontekst. Śmierć zresztą przewija się przez kartki opowiadania cały czas. Śmierć Feli, ‘najpełniejszej’ (jak się możemy domyślić lub wręcz jedynej prawdziwej) miłości Rubena, śmierć wyobrażeń o życiu, o przyszłości, o związkach z kobietami. I jeszcze ten świat sprzed wojny, którego nie da się już wskrzesić. I stąd te panny, choć przecież większość z nich, to już mężatki, a nawet rozwódki.
U Iwaszkiewicza wszystko jest subtelne, a jednocześnie niesamowicie wyraziste i pobudzające wyobraźnię. Uwielbiam na przykład, jak Iwaszkiewicz opisuje postaci, używając jednocześnie słów pochlebnych jak i takich, które mają pejoratywny wydźwięk, tak jakby czytelnik miał sam wybrać czy tę osobę polubić czy ‘odepchnąć’ („Imponowała mu swoim spokojem, niefrasobliwością i umiejętnością cieniowania słów. Przy tym rzeczywiście była ładna i młoda, senna, trochę ociężała i jakby zmęczona swoją cielesnością”)
Albo taka perełka:
„Wiktor rozmarzył się tym koleżeńskim obcowaniem z Jolą, która mu się najbardziej ze wszystkich sióstr zawsze podobała, i co do niej jednej nie miał zupełnej pewności, że pozostaje na jego urodę i inteligencję obojętna.” Jedno zdanie. Jedno, jednusieńkie zdanie a więcej mówi o relacji tych dwojga niż te grafomańskie opisy wzdychań, dreszczy przechodzących po plecach, przyspieszonego bicia serca i innych wglądów wszechwiedzącego narratora w duszę bohaterów.
A początkowo nieświadoma, a następnie celowo rozegrana pomyłka w sypialni Julci?
Jedno z najbardziej obrazowo ukazanych na kartach książki zbliżeń erotycznych*. Bez parady penisów i pochw w wymyślnych pozycjach w tle. Bez – jakże teraz niezbędnych do sprzedaży książek – brutalnych i zakrapianych wulgaryzmami opisów seksualnych zapasów.
Aż wreszcie sama konstrukcja akcji.
Kilkudniowa i taka niby od niechcenia wizyta Wiktora w Wilku, miejscu gdzie wciąż jest on przebrzmiałą, ale jednak legendą, gdzie życie z jednej strony toczy się bardzo leniwie, a jednocześnie pulsuje jakimś podskórnym nurtem, staje sceną na której rozgrywają się swoiste etiudy: spotkania-wspominki-rozkminki z każdą z sióstr. Ze wszystkimi łączy go jakaś eteryczna i różna w swej naturze nić porozumienia, którą próbuje po 15 latach znów utkać albo może skonstatować jej zerwanie.
Z Kazią intelektualna, z Julcią retrospekcyjnie erotyczna, z Jolą kokieteryjno-kumpelska (Ale czy aby na pewno?), z Zosią trochę obcesowa i wyemancypowana, a z Tunią - z powiewem świeżości, ale też i w zastępstwie Feli.
I tylko Kazia – ku zdumieniu Wiktora – otwarcie przyznaje, że kochała się w nim na zabój. Pozostałe siostry zaprzeczają. Tylko dlaczego każda z nich jest zazdrosna o te skrawki chwil z Wiktorem? Z Wiktorem, który i tak stwierdza, że on się w Wilku nie ożeni...
Jedno z moich najulubieńszych opowiadań.
________________________________
* Ps. Ciekawe, jak tę samą lekturę można inaczej odbierać po latach, znajdować w niej smaczki, na które kiedyś (być może z braku pryzmatu wciąż nabywanych doświadczeń) nie zwracało się uwagi. Tym razem na mój odbiór 'Panien z Wilka' wpłynęła bardzo, ach jakże bardzo sugestywnie ta opinia: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/panny-z-wilka/opinia/30222301.
I nie wiem czy mi się to podoba.
Zaburzyło mi to mój dotychczasowy obraz Wiktora i całej wilkowskiej dynamiki. Wprowadziło ferment właśnie dlatego, że trudno mi się nie zgodzić z jego autorką.
Książka 9/10, film reż. Andrzej Wajda 1979 7/10
Biblioteczka mamy była za drzwiami do salonu. Niewidoczna i jakoś dziwnie niedostępna.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPod jej nieobecność, zadzierając głowę i przekręcając ją niezdarnie, składałam z liter swoje pierwsze słowa, odczytując tytuły. Wydawały mi się wtedy zagadkowe i nieodgadnione. A jeden z nich szczególnie przykuwał moją uwagę:
PANNY Z WILKA
„Z jakiego znowu wilka?” – mózg sześciolatka nie...