Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Smakowity kąsek.
Czy dla każdego?
Nie wiem, ale mi bardzo ‘posmakowała’ narrarcja i bohaterowie.
Tak wiem, skorumpowani policjanci, detektywi siedzący po uszy w problemach, z osobowością z tego czy innego spektrum, mogą się wydać powielanym wątkiem, ale jednak tacy życiowi ‘popaprańcy’ bardziej się sprawdzają w roli śledczych rozgryzających mroczne zbrodnie niż jakiś hurraoptymista czy (przy całym szacunku) trącający już dziś nieco myszką Herkulesi Poiroit, iskrą geniuszu namierzający przestępcę w przeciągu doby czy wszystkowiedzące, acz niepozorne, panny Marple.
Jeśli zaczniemy oceniać tę książkę w kategorii: gliniarz z nieciekawą przeszłością rozwiązuje zagadkę kryminalną, to rzeczywiście nic tu nad wyraz odkrywczego nie znajdziemy. Tylko, że chyba takie jest statutowe założenie kryminału, nie? No może naciągnęłam z tą nieciekawą przeszłością.
Dla niektórych zarzut, a dla mnie właśnie smaczków nadawały opisy zmagań bohaterów i śmiem powiedzieć, że wzbudzały więcej emocji niż sam wątek główny.
Trochę może za mocno zawikłana historia, gdzie wszyscy byli zaplątani we wszystko do tego stopnia, że aż brzmiało to trochę niewiarygodnie (szczególnie ilość szczegółów zapamiętana przez przesłuchiwanych po latach świadków – ale spuszczam na to zasłonę milczenia, gdyż w sumie ładnie się to wplotło w całość).
Nie czytam wielu kryminałów, ale ten mnie naprawdę wciągnął i spowodował, że nerwowo gryzłam (metaforyczne) pazury stresując się kolejnym wpadkami i życiowymi potknięciami śledczych.
Być może starzy wyjadacze od razu (jak się lubią przechwalać w swoich recenzjach :)) wywęszyli sprawcę. A ja nie. Może nie dorastam inteligencją. A może po prostu pan Małecki odwalił kawał dobrej roboty?
Rzadko to piszę. Chyba nawet po raz pierwszy, ale … czekam na kolejny rozwój wypadków z udziałem Marii Herman i Olgierda Borewicza.

Smakowity kąsek.
Czy dla każdego?
Nie wiem, ale mi bardzo ‘posmakowała’ narrarcja i bohaterowie.
Tak wiem, skorumpowani policjanci, detektywi siedzący po uszy w problemach, z osobowością z tego czy innego spektrum, mogą się wydać powielanym wątkiem, ale jednak tacy życiowi ‘popaprańcy’ bardziej się sprawdzają w roli śledczych rozgryzających mroczne zbrodnie niż jakiś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Biblioteczka mamy była za drzwiami do salonu. Niewidoczna i jakoś dziwnie niedostępna.
Pod jej nieobecność, zadzierając głowę i przekręcając ją niezdarnie, składałam z liter swoje pierwsze słowa, odczytując tytuły. Wydawały mi się wtedy zagadkowe i nieodgadnione. A jeden z nich szczególnie przykuwał moją uwagę:
PANNY Z WILKA
„Z jakiego znowu wilka?” – mózg sześciolatka nie ogarniał.
„I jakie panny? Zrobione ze skóry wilka?”
Ta książka zawsze pobudzała moją wyobraźnię.
Aż w końcu nadszedł czas na rozwiązanie zagadki.
I od tamtej chwili zaczęła się moja miłość do Iwaszkiewicza.
Mistrza obserwacji, mistrza rysowania portretów piórem, mistrza bolesnego realizmu.

Kiedy czytam niektóre współczesne powieści, powiastki właściwie, stworzone w miesiąc na kolanie, jak patrzę na te płytkie postaci, oczywiste i przewidywalne, na banalność zdarzeń i słodycz do wyrzygu, to mam czasami szaloną potrzebę zjedzenia czegoś pełnokrwistego.
I takie właśnie ‘Pany z Wilka’, przeczytane po raz setny, dają mej duszy coś więcej niż tylko 36 i 6 …

Nawet nie umiem dobrze zwerbalizować, co jest takiego magicznego w tej – jakże zupełnie niezahaczającej o fantazję – opowieści.
Czy sam pomysł na stworzenie grupy sześciu tak różnych od siebie, tak krwiście naszkicowanych sióstr, w których Wiktor Ruben przegląda się jak w lustrze?
Czy melancholijne refleksje nad upływającym i przeciekającym przez palce życiem?
A może to, że z czasem coraz bardziej utożsamiam się … z Wiktorem. Jakkolwiek by to zabrzmiało :)
Dopada mnie czasami jego rezygnacja i poczucie niespełnienia, mimo że ‘na zewnątrz’ tyle się dzieje. Jestem poważana, wiecznie zajęta kolejnymi projektami i potrzebna wielu. Ale czy gdzieś w tej gonitwie nie zatraciłam siebie? Co się stało z moimi marzeniami? Czy to co robię ma w ogóle jakieś znaczenie?

Nieprzypadkowo – tak myślę – Iwaszkiewicz otwiera tę historię pogrzebem młodego księdza. To nie jest tylko zgrabne rozpoczęcie, przyczynek do wyjazdu przemęczonego i zdołowanego śmiercią przyjaciela Wiktora do Wilka, ale coś, co nadało historii kontekst. Śmierć zresztą przewija się przez kartki opowiadania cały czas. Śmierć Feli, ‘najpełniejszej’ (jak się możemy domyślić lub wręcz jedynej prawdziwej) miłości Rubena, śmierć wyobrażeń o życiu, o przyszłości, o związkach z kobietami. I jeszcze ten świat sprzed wojny, którego nie da się już wskrzesić. I stąd te panny, choć przecież większość z nich, to już mężatki, a nawet rozwódki.

U Iwaszkiewicza wszystko jest subtelne, a jednocześnie niesamowicie wyraziste i pobudzające wyobraźnię. Uwielbiam na przykład, jak Iwaszkiewicz opisuje postaci, używając jednocześnie słów pochlebnych jak i takich, które mają pejoratywny wydźwięk, tak jakby czytelnik miał sam wybrać czy tę osobę polubić czy ‘odepchnąć’ („Imponowała mu swoim spokojem, niefrasobliwością i umiejętnością cieniowania słów. Przy tym rzeczywiście była ładna i młoda, senna, trochę ociężała i jakby zmęczona swoją cielesnością”)

Albo taka perełka:
„Wiktor rozmarzył się tym koleżeńskim obcowaniem z Jolą, która mu się najbardziej ze wszystkich sióstr zawsze podobała, i co do niej jednej nie miał zupełnej pewności, że pozostaje na jego urodę i inteligencję obojętna.” Jedno zdanie. Jedno, jednusieńkie zdanie a więcej mówi o relacji tych dwojga niż te grafomańskie opisy wzdychań, dreszczy przechodzących po plecach, przyspieszonego bicia serca i innych wglądów wszechwiedzącego narratora w duszę bohaterów.

A początkowo nieświadoma, a następnie celowo rozegrana pomyłka w sypialni Julci?
Jedno z najbardziej obrazowo ukazanych na kartach książki zbliżeń erotycznych*. Bez parady penisów i pochw w wymyślnych pozycjach w tle. Bez – jakże teraz niezbędnych do sprzedaży książek – brutalnych i zakrapianych wulgaryzmami opisów seksualnych zapasów.

Aż wreszcie sama konstrukcja akcji.
Kilkudniowa i taka niby od niechcenia wizyta Wiktora w Wilku, miejscu gdzie wciąż jest on przebrzmiałą, ale jednak legendą, gdzie życie z jednej strony toczy się bardzo leniwie, a jednocześnie pulsuje jakimś podskórnym nurtem, staje sceną na której rozgrywają się swoiste etiudy: spotkania-wspominki-rozkminki z każdą z sióstr. Ze wszystkimi łączy go jakaś eteryczna i różna w swej naturze nić porozumienia, którą próbuje po 15 latach znów utkać albo może skonstatować jej zerwanie.
Z Kazią intelektualna, z Julcią retrospekcyjnie erotyczna, z Jolą kokieteryjno-kumpelska (Ale czy aby na pewno?), z Zosią trochę obcesowa i wyemancypowana, a z Tunią - z powiewem świeżości, ale też i w zastępstwie Feli.
I tylko Kazia – ku zdumieniu Wiktora – otwarcie przyznaje, że kochała się w nim na zabój. Pozostałe siostry zaprzeczają. Tylko dlaczego każda z nich jest zazdrosna o te skrawki chwil z Wiktorem? Z Wiktorem, który i tak stwierdza, że on się w Wilku nie ożeni...
Jedno z moich najulubieńszych opowiadań.
________________________________
* Ps. Ciekawe, jak tę samą lekturę można inaczej odbierać po latach, znajdować w niej smaczki, na które kiedyś (być może z braku pryzmatu wciąż nabywanych doświadczeń) nie zwracało się uwagi. Tym razem na mój odbiór 'Panien z Wilka' wpłynęła bardzo, ach jakże bardzo sugestywnie ta opinia: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/panny-z-wilka/opinia/30222301.
I nie wiem czy mi się to podoba.
Zaburzyło mi to mój dotychczasowy obraz Wiktora i całej wilkowskiej dynamiki. Wprowadziło ferment właśnie dlatego, że trudno mi się nie zgodzić z jego autorką.

Książka 9/10, film reż. Andrzej Wajda 1979 7/10

Biblioteczka mamy była za drzwiami do salonu. Niewidoczna i jakoś dziwnie niedostępna.
Pod jej nieobecność, zadzierając głowę i przekręcając ją niezdarnie, składałam z liter swoje pierwsze słowa, odczytując tytuły. Wydawały mi się wtedy zagadkowe i nieodgadnione. A jeden z nich szczególnie przykuwał moją uwagę:
PANNY Z WILKA
„Z jakiego znowu wilka?” – mózg sześciolatka nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To nie jest książka dla pesymistów.
Nie dla pesymistów, bo natłok problemów emocjonalnych z którymi zmagają się bohaterowie, upchanych przez panią Gargaś w tej jednej pozycji przygniata tak bardzo, że nic tylko sznur na szyję.
Nie dla pesymistów …
A zatem – myślałam – albo autorka jest niepoprawną optymistką, albo naiwną marzycielką, albo wręcz uważa, że zbawi cały świat i stanie się emocjonalnym guru w stylu autorów popularnego na Netflixie serialu „Sex Education”, którzy w fabularny zapis perypetii grupy nastolatków i ich nauczycieli wetkali – w sposób nienachalny i nie-moralizatorski – tę właśnie tytułową edukację seksualną (przy czym zaznaczam, że moc słowa ‘nienachalny’ blednie z każdym kolejnym sezonem; no ale nie o serialu tu mowa).
I co się okazało?
Acha!
Wszystkie z powyższych!
Tick✔️ Tick✔️ Tick ✔️
O dwóch pierwszych przypadłościach przeczytałam w bio autorki. Trzeci element diagnozy potwierdził się zaś w praniu.
Wyobraziłam sobie – i być może poniosła mnie ułańska fantazja, ale w końcu jest równouprawnienie, więc mi też wolno – jak pani Gargaś robiła research do książki. Ze stosu magazynów tzw. kobiecych wycięła wszystkie możliwe wywiady z psychologami, terapeutami, doradcami i pedagogami, zrobiła listę traum i ich przyczyn, a następnie założyła się z przyjaciółką o piwo, że wszystkie te tematy upcha w jednej książce.
I zakład wygrała.
Porzucenie przez rodziców, trauma pokoleniowa, samotność dzieci z bidula, śmierć najbliższych, zdrada, narkomania, alkoholizm, wyobcowanie, brak zrozumienia, starość, umieranie, choroba … Mam wymieniać dalej?

Co rozdział, to pojawia się kolejny „mężczyzna po przejściach” lub „kobieta z przeszłością”. Wszyscy przejechani przez walec życia, ale w sumie całkiem nieźle życiowo poustawiani. Owszem, ciągną za sobą te niepoodcinane pakunki z nieprzebaczeniem, depresją czy niską samooceną, ale na szczęście spotykają na swojej drodzę Igę. Iga sama z bagażem doświadczeń dla wielu nie do uniesienia pisze książkę pod tytułem „Wiem, co czujesz” (No jasne!). I nie tylko te wszystkie osoby dogłębnie rozumie, i umie im doradzić na temat każdej traumy, to jeszcze sama świeci przykładem. Ida bowiem kocha życie i kocha ludzi. Wiedzie sielskie życie w domku na prowincji (Uwzięli się wszyscy na ten motyw czy co?), otoczona zwierzakami, wypiekami domowej roboty, przemiłymi sąsiadami i jeszcze do tego ma pracę, którą uwielbia. No, trochę jej doskwiera fakt, że nie ma dzieci i partnera, ale … jej niepoprawny optymizm, wszem i wobec rozsiewane uśmiechy, kupowanie kawy różanej i przytulanie każdego, kto się napatoczy na pewno pomoże jej i temu zaradzić.
Tu nie ma przypadkowych spotkań.
Każda rozmowa to moralizka.
Albo słabo zawoalowana porada rodem z Vivy!
Zagubiona w głuszy z powodu błędu nawigatora Iga wpada na Jurka, który ją zaprasza na nocleg w domu, gdzie mieszka z córką, wnuczkiem i żoną Marylą (pachnie ‘Anią z Zielonego Wzgórza’). Iga dostaje pyszne ciasto, a już w drugim zdaniu rozmowy dowiaduje się o ciężkiej depresji ich córki. Maryla przez kilka minut peroruje na temat przyczyn i ukrytych syndromów depresji, a jej przebudzona z drzemki córka dołącza do rozmowy i opowiada, jakimi metodami pokonała cichego zabójcę. Doprawdy! Typowy temat ‘small talku’ między obcymi, dopiero co spotkanymi ludźmi.
Odszukana po latach nauczycielka z domu dziecka już na pierwszym spotkaniu oferuje swojej byłej podopiecznej, która jest samotną matką bliźniaczek, że jeśli ta kiedykolwiek będzie potrzebowała opiekunki do dzieci, to ależ proszę bardzo, zawsze może na nią liczyć.
No ludzie! Serio?
Tnący się nastolatek, którego korporacyjni rodzice zasypali szmalem zamiast uczuciami, w chwili kryzysu dzwoni do Igi, aby się jej wyżalić, spotkawszy ją uprzednio tylko raz. Igunia go oczywiście przytula, tłumaczy, namawia do weryfikacji priorytetów. A on jej słucha. A do tego jego ojciec, po tym jak zostaje zbluzgany i obsztorcowany przez ‚terapeutkę’, koleżankę Idy, co to też się poczuwa do tego by chłopaka ratować z opresji - zmienia się z dnia na dzień diametralnie i zabiera chłopaka na ryby (czy jakiś inny absurdalny wypad).
Nic, tylko zaśpiewać: „Witajcie w naszej bajce, słoń zagra na fujarce …”
Na początku jeszcze próbowałam dać się zawładnąć tej sielance. Te aromatyczne świeczuszki, zaparzony dzbanek herbaty malinowej i pytanie, które pada w tej książce niemalże w każdym dialogu czyli „Jak mogę ci pomóc?”
Ta słodycz staje się jednak dusząco upiorna.
Ludzie tak ze sobą nie rozmawiają. Nie rzucają złotymi myślami. Nie cytują jednym tchem fragmentów poradników psychologicznych. Nie otwierają się przed każdą napotkaną osobą i nie zmieniają w tydzień pod wpływem jednej rozmowy. Gdyby tak było, to pani Gargaś nie przeczytałaby o żadnym z wymienionych na wstępie problemów w gazetach.
Byłaby mieszkanką raju.
Nie wiem, czy autorka wiedziałaby, co czułam czytając tę książkę.
Ale jestem na NIE!
Nie, nie i jeszcze raz nie.

To nie jest książka dla pesymistów.
Nie dla pesymistów, bo natłok problemów emocjonalnych z którymi zmagają się bohaterowie, upchanych przez panią Gargaś w tej jednej pozycji przygniata tak bardzo, że nic tylko sznur na szyję.
Nie dla pesymistów …
A zatem – myślałam – albo autorka jest niepoprawną optymistką, albo naiwną marzycielką, albo wręcz uważa, że zbawi cały świat i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Muszę tę książkę polecić moim wszystkim samotnym koleżankom.
Naprawdę.
Toż to przecież jest cudowny przepis na znalezienie partnera!
Nic, tylko wyprowadzić się na prowincję (gdzie oczywiście będzie cię stać na kupno domu; pies to trącał, że z popsutym piecem. Dom to dom. Za pieniądze od byłego. Hojnego i polubownego).
Tam w przeciągu tygodnia wpadasz na umięśnione ‘ciacho’ marzeń, które cię adoruje i namolnie podrywa już od pierwszego spotkania. Ale ty wybierasz może 'troszku' utytego ale inteligentnego, dzielnego, zdolnego, a nade wszystko wrażliwego policjanta, który całe życie czekał właśnie na ciebie. Bo jest lepszy w łóżku i lepiej rokuje. Oczywiście nie mylisz się idąc za głosem intuicji i wskakując mu w ramiona (eufemizm taki) właściwie na pierwszej randce (nie że jakieś tam potępianie, ale rachunek prawdopodobieństwa jest tu mocnym świadkiem oskarżenia. Choć może na polskiej wsi spokojnej, wsi wesołej takie cuda-wianki to norma. A zresztą co ja tam wiem.) Grunt, że autorka sugeruje, że w kolejnej części miłość będzie kwitła. ‘Ciacho’ się w tzw. międzyczasie zmywa, żeby nie komplikować spraw. Od komplikacji są bowiem wszyscy inni.
To taka recenzja wątku pobocznego z lekko złośliwą nutką.

Co zaś do samego kryminału, to jako absolutny dyletant i nie-specjalista od tego gatunku powiem, że słuchało mi się dość przyjemnie. Tak jak relaksującej telenoweli w tle. Nie analizowałam dogłębnie, czy bohaterowie zarysowani kreską grubą czy tylko lekko naszkicowani. Nie wyłapywałam błędów merytorycznych (a ponoć jest ich mnóstwo). I pewnie dlatego też nie mam podstaw, żeby wieszać aż tak wielkie - trzygwiazdkowe - ‘psy’ w ramach oceny. Doprawdy, czytałam chłam o wiele gorszy, więc nie czepiałabym się tak ostro tego debiutu. Popsuło się co prawda pod koniec, bo sprawca się okazał w moich oczach naciągany (czyt. niewiarygodny).
No i ten tytułowy ‘motylek’. Nie mam najmniejszego pojęcia, jaki miał ‘związek ze związkiem’ …

Muszę tę książkę polecić moim wszystkim samotnym koleżankom.
Naprawdę.
Toż to przecież jest cudowny przepis na znalezienie partnera!
Nic, tylko wyprowadzić się na prowincję (gdzie oczywiście będzie cię stać na kupno domu; pies to trącał, że z popsutym piecem. Dom to dom. Za pieniądze od byłego. Hojnego i polubownego).
Tam w przeciągu tygodnia wpadasz na umięśnione...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Łuk Triumfalny … ta powieść uświadomiła mi, dlaczego zapisuję opinie o przeczytanych książkach na portalu „lubimyczytac.pl’ (z naciskiem na ‘dlaczego’; miejsce nie ma większego znaczenia).
Otóż właśnie dlatego, że aby to zrobić, muszę sobie na nowo poukładać to, co przeczytałam, albo (coraz częściej niestety/stety*) przesłuchałam.
Poukładać, przemyśleć, przetrawić i przeanalizować.
Bez tego pewne pozycje puściłabym w zapomnienie.
Za szybko i niesłusznie.
Tak było i z Łukiem Triumfalnym, który zirytował mnie (i jak widać nie jestem w tym odosobniona) wątkiem pokręconej miłości Ravica i Joanny. Szczególnie, że pan Krzysztof Gosztyła – lektor-legenda, posiadacz cudownego głosu i mistrz interpretacji, akurat tutaj, raczej niefortunnie wybrał dla ‘Żułą’, jak ją z francuska wymawiał, wyjątkowo irytujący ton ‘srającego kotka’. To mi trochę psuło odbiór i nasilało moją niechęć właściwie do obojga z głównych bohaterów.
Jak już się trochę uleżało i głos Żułą przestał mi się śnić po nocach, dopiero zaczęła docierać do mnie ta książka.
No i dlaczego ten Łuk Triumfalny???
Co tam było triumfem? Zabiedzone prostytutki, dla których syfilis stanowił wyrok – totalne zeszmacenie się na ulicy zamiast bezpiecznego zacisza burdelu? Obskurne hotele pełne uchodźców żyjących na walizkach i drżących na dźwięk telefonu, który mógł się okazać tym felernym z żandarmerii? Kafejki, w których w oparach dymu piło się calvados? Atmosfera nostalgii i dekadencji? Nadchodząca wojna?
Na pewno z triumfem nie ma nic wspólnego zakończenie …
Z jednej strony Łuk Triumfalny, ten oryginalny, paryski, to symbol zwycięskich podbojów Napoleona. Ale też hołd złożony ofiarom rewolucji francuskiej i poległym żołnierzom poległym. Z dochodzącymi do niego dwunastoma ulicami, niejako ze wszystkich stron świata.
Z jednej strony jeden z nieodzownych symboli Paryża miasta wolności i miłości, a z drugiej … tło nazistowskich parad.
Z jednej – epatujący pięknem i potęgą, z drugiej świadek mierności i upadku.
Upadku i upodlenia, które przyniosła ze sobą wojna, szczególnie ta druga, w ‘przeddzień’ której toczy się akcja powieści.
Nie będę się wymądrzać, bo do końca nie rozgryzłam, jak zinterpretować ten tytuł.
Nie rozgryzłam też do końca przesłania tej powieści. No bo przecież przesłanie być musi, prawda?
Wciskam ją więc w kategorię ‘slow burner’ albo raczej ‘slow cooker’. Nawrzucane składniki najpierw długo, długo bełtają się w mętnej wodzie bez smaku i nadziei na jakąś sensowną strawę, by w końcu przemienić się w coś sycącego i zaskakująco dobrego.
Ravic, człowiek wielu imion, zmienianych na potrzeby kolejnych ucieczek przed żandarmerią funkcjonuje trochę bez kontekstu. Ale czy to daje mu prawo do funkcjonowania też poza kontekstem moralnym? Z jednej strony kieruje nim altruistyczne niesienie pomocy, a z drugiej żądza bezwzględnej, choć - można powiedzieć – zrozumiałej chęci zemsty. Ratujący życie innym, a sam skoncentrowany li i jedynie ma przeżyciu. Sceptyczny i cyniczny, a jednak prawy i idealistyczny w swoich poczynaniach. Żyjący w ciągłym konflikcie, także z samym sobą, bez planu na przyszłość i bez nadzieli, że jego poczynania mogą się przyczynić do jakiejkolwiek zmiany. Jest w nim bunt przeciwko polityce nazistowskich Niemiec, jego dawnej ojczyzny, ale to bunt podszyty rezygnacją i pesymizmem.
Ile ludzi doświadcza w życiu takiego ‘triumfu’, zapijając go w oparach dymu – choć niekoniecznie dosłownie - calvadosem?
Ile ludzi żyje w pozornie wolnym kraju, wśród borykających się z podobnymi problemami emigrantów, dochodząc każdego dnia do wniosku, że nawet zmiana tożsamości i ucieczka nie rozwiązała żadnego z ich problemów?
Obecnie, kiedy te pytania można sobie zadać w kontekście niewojennym, są one wciąż aktualne w wymiarze metaforycznym.
Książka niełatwa i nieoczywista.
------------------------------------------------
*niestety/stety: niestety, bo jestem bardziej wzrokowcem niż słuchowcem i dużo lepiej odbieram i zapamiętuję słowo pisane. ‘Stety’, bo jednak audiobooki zaczęły – przy moim obecnym stylu życia – nieco ratować stan mojego ‘czytelnictwa’ :))))

Łuk Triumfalny … ta powieść uświadomiła mi, dlaczego zapisuję opinie o przeczytanych książkach na portalu „lubimyczytac.pl’ (z naciskiem na ‘dlaczego’; miejsce nie ma większego znaczenia).
Otóż właśnie dlatego, że aby to zrobić, muszę sobie na nowo poukładać to, co przeczytałam, albo (coraz częściej niestety/stety*) przesłuchałam.
Poukładać, przemyśleć, przetrawić i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Najpierw zabrałam się za recenzje.
Pierwsza styczność z panem Tochmanem.
18 książek do wyboru w ramach akcji Czytaj.pl. Trzeba wybrać kilka, bo wszystkich nie dam rady w miesiąc. Nie moje tempo.
I chyba po raz pierwszy klikałam ‘Popieram’ i tym, którzy oceniali pozycję bardzo wysoko, jak i tym, którzy przypięli jej łatkę ‘słaba’ i postawili w stan oskarżenia, z kilometrową listą zarzutów.
Dlaczego? Bo i jedni i drudzy przekonująco argumentowali swoje wybory.
Adwersarze – że sponiewieranie gatunku ‘reportaż’, że opowieść z tezą, że manifest polityczny i ‘niewiadomoco’. Ani to o ofierze, ani o Lidii Ostałowskiej (autorce pomysłu, która niestety nie zdołała go dokończyć), ani o losie pierwszej w Polsce ‘dożywotki’. Kogel-mogel dywagacji o systemie sądownictwa, manifestu feministycznego i tyrad pod adresem partii rządzącej. A pan, panie Tochman, toś pan nawalił na całego!
Pasjonaci – że ważna, potrzebna, poruszająca każdą strunę i niedająca o sobie zapomnieć.
I rzeczywiście moje pierwotne rozdarcie między ‘za’ i ‘przeciw’ potwierdziło się po lekturze. Miałam zamieszanie w głowie i emocjach.
„Co to jest?” – zadawałam sobie to pytanie raz po raz. Nie-powieść, nie-reportaż, nie-rozprawka, nie-wspominki. Nierówne to było. Zaburzało narrację. Skakało z wątku na wątek.
I trochę propagandowo (albo może sztandarowo) też było. No, w zależności od tego, jakie kto ma poglądy polityczne. Tutaj niestety przytulam się do grona krytykantów.
Ale to książka nurtująca.
Tak bym ją określiła.
Niepozostawiająca człowieka obojętnym. I budząca milion pytań.
Czy rzeczywiście dożywocie jest powolną torturą, która narusza prawa człowieka?
Czy są szanse na resocjalizację kogoś, kto musiał być tak dogłębnie zepsuty, aby bez mrugnięcia okiem popełnić taką koszmarną zbrodnię?
Czy z drugiej strony jedno, jedyne, jedniusienienieńkie potknięcie, które owszem rozwaliło dziesiątki żyć ‘po obu stronach barykady’ powinno przekreślić szanse sprawcy NA WSZYSTKO?
Czy system sprawiedliwości jest rzeczywiście sprawiedliwy?
Czy morderca jest człowiekiem?
Wojciech Tochman nie ukrywa swoich poglądów, ani nie próbuje być obiektywny. I to jest w oczach niektórych niewybaczalna ‘zbrodnia’ w wykonaniu autora reportażu. Mnie to tak bardzo nie mierziło. Owszem, miałam niesmak po niektórych wstawkach politycznych, choć nie ze względu na ich treść, ale samą obecność. Nie pasowały mi tu. Ale też koncepcja tej książki była bardzo trudna, bo właściwie pan Tochman dokańczał i to przez prawie dwa lata dzieło, nad którym pracowała jego zmarła przyjaciółka. Miał więc za zadanie nie tylko przedstawić temat w oparciu o materiały gromadzone przez lata przez reportażystkę, ale jeszcze – z szacunku i ku pamięci - zastanawiać się, jak poradziłaby sobie z tym Lidia.
Jeśli sparafrazujemy mistrza Przyborę: „Więc tę pierwszą odłóżmy na bok, a o drugiej niech toczy się tok”, czyli pominiemy kwestie warsztatowo sporne, a skupimy się samej dyskusji o sensowności kary dożywotniego więzienia – otrzymamy spory kęs ‘food for thoughts’.
Słuchałam audiobooka czytanego przez Maję Ostaszewską, którą lubię, jako aktorkę. Tu, na początku, mierziła mnie jej monotonia i beznamiętność. Ale z czasem uznałam, że być może w tym szaleństwie tkwi metoda. Może tak właśnie powinno być. Bez emocji. Aby nic nie dodać od siebie, a jedynie neutralnie przedstawić historię Moniki 'Osy' Osińskiej i dać słuchaczowi pole do manewru ...

Drugotorowym i ledwo liźniętym tematem – choć mnie osobiście bardzo poruszającym było zachowanie polskiej policji. Odzywki, pogróżki, inwektywy i automatyczne skreślenie sprawczyni.
Angielska policja, która też idealną i nieskazitelną nie jest – ma jednak (o czym wiem nie tylko z programów typu ’24 hours in police custody’) diametralnie inne podejście do podejrzanych, oskarżonych a nawet osadzonych. Zwracanie się do człowieka z szacunkiem, a nie karanie go we własnym zakresie dodatkowo dorzucaną obojętnością, chamstwem, złośliwością czy poniżaniem jest postawą, która powinna być normą, niezależnie od czyichś opinii na temat wymiaru sprawiedliwości czy opcji politycznych.
Ale to już zupełnie inny temat …
Ps. A okładka genialna!

Najpierw zabrałam się za recenzje.
Pierwsza styczność z panem Tochmanem.
18 książek do wyboru w ramach akcji Czytaj.pl. Trzeba wybrać kilka, bo wszystkich nie dam rady w miesiąc. Nie moje tempo.
I chyba po raz pierwszy klikałam ‘Popieram’ i tym, którzy oceniali pozycję bardzo wysoko, jak i tym, którzy przypięli jej łatkę ‘słaba’ i postawili w stan oskarżenia, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna książka, której pisanie recenzji mija się niejako z celem, albowiem nie da się przekonać kogoś do takiego czy innego poczucia humoru.
Albo cię coś śmieszy, albo nie.
Ja generalnie nie należę do grupy osób, które rżą jak młody źrebak na widok padoku. Trudno mnie rozśmieszyć. Ale dobry humor sytuacyjny, okraszony trafnymi obserwacjami natury ludzkiej, autoironia i inteligencja autora zawsze znajdą we mnie wiernego fana.

W książce ‘Ostatnia Arystokratka’ wszystkie te elementy można spokojnie odhaczyć.
Postacie są mooocno przerysowane, lapsusy gonią lapsusy, a akcja się toczy jak … w czeskim filmie. Powiedzonko – wiadomo – nie wzięło się znikąd. Zresztą, jak głosi bio autora, jest on kasztelanem (!) na zamku w Miloticach, więc inspirację – podejrzewam – czerpał z własnych zmagań z systemem, czyli odzyskiwaniem posiadłości skonfiskowanych przez komunistów.

Rozpatrywanie tej książki w kategoriach głębokiej literatury nie ma najmniejszego sensu. Dywagacje czy pan Bocek poruszył emocjonalnie czy nie są równie śmieszne, co niektóre dialogi w wykonaniu ‘arystokratki’ i jej zwariowanej rodzinki. To tak jakby ktoś porównywał film ‘Sami Swoi’ z ‘Atlasem Chmur’.

Czy sięgnę po dalsze losy Marii, jej tatusia liczykrupy, egzaltowanej mamusi, lokaja marudy, czy hipochondrycznego ogrodnika?
Być może.
Ale tylko jak będę mogła gdzieś dorwać darmowy audiobook.
Nabywać nie zamierzam.

Kolejna książka, której pisanie recenzji mija się niejako z celem, albowiem nie da się przekonać kogoś do takiego czy innego poczucia humoru.
Albo cię coś śmieszy, albo nie.
Ja generalnie nie należę do grupy osób, które rżą jak młody źrebak na widok padoku. Trudno mnie rozśmieszyć. Ale dobry humor sytuacyjny, okraszony trafnymi obserwacjami natury ludzkiej, autoironia i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Val McDermid jest cenioną autorką kryminałów.
Nie miałam jeszcze przyjemności przeczytać żadnego z nich, ale w ręce wpadł mi 'nie-powieściowy' audiobook jej autorstwa pt. "Forenics: The Anatomy of the Crime" (Techniki Kryminalistyczne: Anatomia Zbrodni), w którym pani McDermid przedstawia w sposób popularnonaukowy cały proces dokumentowania, analizowania i wykorzystywania dowodów kryminalistycznych do zidentyfikowania sprawcy. Rozległą wiedzę na tematy takie jak toksykologia, daktyloskopia czy psychologia sądowa, nabytą – jak się domyślam – na potrzeby pisania swoich powieści postanowiła pani McDermid skonsolidować, okrasić soczystymi, zaczerpniętymi z życia przykładami z sal sądowych, prosektoryjnych stołów czy laboratoriów kryminalistycznych i w zgrabnej formie przestawić czytelnikom.

Jako osoba namiętnie oglądająca wszelkiego rodzaju programy kryminalistyczne typu ‘Unusual Suspect’, ‘The Real CSI’ czy '24 hours in Police Custody' (proszę nie pytajcie, co myślą na ten temat moje dzieci, ale słowo ‘obsesja’ może być tu uznane za eufemizm :)), a także interesująca się tymi zagadnieniami poniekąd i z zawodowego punktu widzenia, audiobook puściłam w ruch bez ociągania.

I muszę przyznać, że niestety trochę się rozczarowałam, albowiem treść jest taka właśnie popularnonaukowa, z naciskiem na ‘popularno’. Być może dla kogoś nieobeznanego z tematem pozycja ta wyda się wciągająca, tym niemniej dla mnie informacje o tym, że krew się rozpryskuje inaczej przy użyciu różnych technik uderzania ofiary, że dzięki obserwacji etapów rozwojowych larw much można dość precyzyjnie ustalić datę śmierci denata czy że listy z pogróżkami są analizowanie przez pryzmat psycholingwistyki, nie były niczym odkrywczym.

Niewątpliwą zaletą książki – których wbrew temu, co napisałam wcześniej nie można pominąć - jest odczarowanie mitu o dzielnych detektywach wpadających na miejsce zbrodni i doznających epifanii na temat sprawców, motywów i przebiegu wydarzeń. Zbieranie dowodów, to bowiem odpowiedzialna i żmudna praca, a ich analiza nie zawsze – mimo spektakularnego rozwoju nauki – przynosi pożądane efekty.
Omawiając kolejne techniki kryminalistyczne autorka pokazuje ich zastosowanie przytaczając autentyczne zbrodnie, których sprawców złapano, osądzono i skazano właśnie na podstawie weryfikowalnych i niepodważalnych dowodów.

Kolejną zaletą jest porównanie obecnych metod z tymi stosowanymi wcale nie tak dawno, kiedy to pochodzenie społeczne, kolor skóry czy sytuacja materialna rzucały przemożny cień na ferowane wyroki. McDermid pisze:
"Oblicze sprawiedliwości, które znamy dzisiaj, nie zawsze opierało się na rozsądku. Przekonanie, że prawo karne powinno opierać się na dowodach, pojawiło się stosunkowo niedawno. Przez wieki ludzie byli oskarżani i uznawani za winnych z powodu braku statusu, ponieważ nie byli z danej okolicy, ponieważ oni lub ich żona lub ich matka znali się na ziołach, z powodu koloru skóry, ponieważ uprawiali seks z nieodpowiednim partnerem, ponieważ byli w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie lub ot tak po prostu."

Tematyka książki – z założenia porywająca - tu została przedstawiona w dość suchy i powierzchowny sposób. To pozycja, która na pewno wciągnie nowicjuszy w temacie kryminalistyki, ale nie rzuci na kolona ‘starych wyjadaczy’.

Val McDermid jest cenioną autorką kryminałów.
Nie miałam jeszcze przyjemności przeczytać żadnego z nich, ale w ręce wpadł mi 'nie-powieściowy' audiobook jej autorstwa pt. "Forenics: The Anatomy of the Crime" (Techniki Kryminalistyczne: Anatomia Zbrodni), w którym pani McDermid przedstawia w sposób popularnonaukowy cały proces dokumentowania, analizowania i wykorzystywania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Chłopiec zamknięty w piwnicy, karmiący tłustymi muchami jednego ze swoich ulubionych pająków, Piotra i wciąż roztrząsający powód swojego długotrwałego uwięzienia w ciasnym, zaciemnionym i praktycznie pozbawionym mebli pomieszczeniu strasznie mnie denerwował. Już od początku wiedziałam, że ta powieść mi się nie spodoba. Nie przemawiały do mnie ciągle powtarzane przez niego mantry, odliczanki i opisy stworów, które były wytworem jego wyobraźni – nie, nie mogłam przez to przebrnąć. Miejsce akcji jak z kiepskiego horroru, a bohater zupełnie niewiarygodny. Przewracałam oczami i wzdychałam z niesmakiem, by jednak wciąż brnąć dalej.

Były wakacje, a ja korzystałam z hojności Audible rozdającej darmowe audiobooki na czas mocno określony. Ściągnęłam wszystkie dostępne bez czytania opisów i konsekwentnie wkurzałam rodzinę, izolując się od wszytkich przy pomocy słuchawek. A mieliśmy się przecież integrować…
Kiedy już powtórzyłam w myślach chyba z milion razy, że ta historia nijak nie trzyma się kupy coś mnie tknęło i postanowiłam przeczytać opis.
I … zaczęłam słuchać od początku.
Okazało się bowiem, że nie była to żadna fikcja literacka autorstwa miernego pisarzyny, ale autentyczny opis przeżyć chłopca, który spędził 13 lat swojego życia w piwnicy. Zamknięty tam przez przepełnionych poczuciem winy rodziców (tak, tak obojga rodziców), którzy jako wyznawcy katolicyzmu wstydzili się – we wczesnych latach sześćdziesiątych – nieślubnego potomka.
Uwięzienie pierworodnego nie przeszkadzało im najwyraźniej w wychowywaniu gromadki dzieci, których dorobili się już po założeniu prawowitego stadła.

Powiedzieć, że z nowej perspektywy książka nabrała nagle wiarygodności, byłoby nadużyciem. Albowiem losy Steve’a okazały się pasmem tak potwornego okrucieństwa, bezduszności i obojętności (a nawet i zdrady) ze strony osób, które mogły mu w jakiś sposób pomóc i wyrwać go z przeklętego kręgu prześladowania, że patrzyłam na nie jakby przez grubą szybę. I z wielką przykrością muszę stwierdzić, że nadal podświadomie traktowałam losy chłopaka jak marnie napisany thriller. Trudno mi było się pogodzić się z tym, że chociażby jego matce nie zrobiło się go przez chwilę szkoda.
Poza tym bardzo, ale to bardzo trudno było mi połączyć wszystkie kropki i uwierzyć, że z dziecka tak niedostymulowanego emocjonalnie i intelektualnie wyrósł dość poukładany człowiek, żyjący w zgodnej harmonii z drugą żoną (po ugodowym rozstaniu się z pierwszą) ojciec czwórki własnych dzieci. Tym niemniej Steve jest wciąż żyjącym, namacalnym dowodem tej historii.

Trudno ocenić tę książkę w takich samych kategoriach, jak inne. Wybitna? Boże uchowaj nas od takiej wybitności. Przeciętna? Zdecydowanie nie, chociażby ze względu na niesamowitą odwagę, by opisać te zdarzenia i zrobić publiczną wiwisekcję swoich najgłębszych ran.
Czy poleciłabym tę książkę innym czytelnikom?
Hmmm… to lektura ciężkiego kalibru. A z drugiej strony niesamowity przykład odporności, ‘niezniszczalności’ i niepojętej elastyczności ludzkiej natury i jej zdolności do odbijania się od najgłębszego dna.

Chłopiec zamknięty w piwnicy, karmiący tłustymi muchami jednego ze swoich ulubionych pająków, Piotra i wciąż roztrząsający powód swojego długotrwałego uwięzienia w ciasnym, zaciemnionym i praktycznie pozbawionym mebli pomieszczeniu strasznie mnie denerwował. Już od początku wiedziałam, że ta powieść mi się nie spodoba. Nie przemawiały do mnie ciągle powtarzane przez niego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z biografiami jest taki jeden problem.
Oceniając, trudno jest oddzielić książkę od jej bohatera…

Profesor Vetulani był postacią nieznaną mi na równi z jego dokonaniami dla ludzkości. Musiałam więc jego bigrafię dodać do planów czytelniczyć najprawdopodobniej pod wpływem jakiejś gorącej rekomendacji. Choć z pewnością tytuł i trochę taki właśni dziki uśmiech podmiotu literackiego szczerzącego się z okładki odegrały swoją rolę. A może skusiłam się na perspektywę piękna neurobiologii przedstawionego w popularnonaukowy sposób?

Tymczasem dostałam bardzo dużą dawkę historii rodzinny Vetulanich, ciągnące się w nieskończoność losy rodu, do tego posiekane i powtykane w różne rozdziały. Ponieważ słuchałam (a żem wzrokowiec raczej), to zaczęłam się gubić i zajmowało mi dobrą chwilę, żeby zajarzyć, w jakim przedziale czasowym się znajdujemy. Raz była mowa o Adamie Vetulanim, ojcu Jerzego, potem o Janku, jego bracie, i znów o ojcu i matce, a potem o Jerzym ale niekoniecznie w kolejności zdarzeń. Być może zabieg ten miał na celu oderwanie czytelnika od chronologicznej nudy i historycznych dłużyzn, ale wg mnie spowodował zamęt.

W końcu jednak z grubsza połapałam się kto z kim, kiedy i dlaczego. Już wtedy trochę mierził mnie obraz rodziny Vetulanich. Etos krakowskiej inteligencji wynoszony na piedestał cnót wszelkich, ‘”kręcenie się na orbicie towarzyskiej Piwnicy pod Baranami” oraz wielokrotne podkreślanie znajomości, ba przyjaźni, z Karolem Wojtyłłą nie pasowały za bardzo do dość frywolnego podejścia do życia męskiej części rodu (co było bardzo efektownie zawoalowane określeniami w stylu ‘Adam (ojciec pana Jerzego) ‘miał swoje potrzeby’. Ha, ha, ha. A jego żona, która została na wiele lat samotną matką wojenną i mając dwóch małych synów stała się osobą niepełnosprawną to już ich nie miała, tak?

Do ściany doszłam jednak, po tym jak przeczytałam, że profesor (profesor !!!) potrafił podejść do znanej sobie kobiety, puknąć ją w głowę i stwierdzić, że wydawany dźwięk świadczy o tym, że jest pusta (Rozdział 21. Cyrk rodzinny: „Jerzy Mikułowski-Pomorski mówi wprost: „Jurek był mizoginem. Kobiety się go bały. Moja żona Ala, którą traktował przyjaźnie i opiekuńczo, stale nie była była pewna, czy on jej nie sprawi przykrości. Jak? Potrafił powiedzieć: „No głupia jesteś, głupia”. I trącał kobietę w czoło śmiejąc się: „O, puste”).
I jak to się mówi we współczesnej nowomowie, nie potrafiłam już tego ‘odzobaczyć’. Obraz pana profesora neurobiologii poniżającego innych, z własną żoną na czele nie potrafił wzbudzić we mnie odrobiny sympatii do rzekomego posiadacza pięknego umysłu. Mimo, że ten umysł rzeczywiście był ponadprzeciętny. Może dlatego, że mam wujka profesora, który zachowywał się w taki sam buraczano-irytujący sposób?
https://szeptywmetrze.blogspot.com/2011/08/czarnuchowi-zaliczam.html

Podobnych opisów mizoginicznego, szowinistycznego czy po prostu chamskiego zachowania pana Jerzego Vetulaniego było w książce jeszcze dużo więcej, choć często przypisywano je do kategorii żartu lub przypudrowywano je stylem bycia ‘Jiżinka’ (jak nazywał go własny syn; hmmm, dość wymownie, moim skromnym zdaniem) i wkładano do kategorii ‘gra słowna w granicach konwencji’. Cytat z tego samego rozdziału: „Wie jednocześnie, że jego charyzma budzi podziw, inteligencja jest afrodyzjakiem, otwartość magnesem, znamiona rozczulają. Do ostatnich dni otacza go wianuszek pań w różnym wieku. Malarki, muzykolożki, profesorki. Uwodzi, czaruje, zabawia, inspiruje, dialoguje i konsternuje. Umie potraktować z wyższością, agresją słowną, pławi się w podtekstach sekualnych. Jedne na prowokacje przymykają oko. Dla innych to przejaw chamstwa. Im młodsza, im bardziej atrakcyjna, im bardziej w jego typie, tym bardziej potrafi być napastliwy”.

Przeczytałam w jednej z recenzji, że uwzględnienie w biografii takich niepochlebnych incydentów z życia bohatera przemawia za jej wiarygodnością i obiektywizmem.
Nie przeczę.
To jednak nie uratowało jej w moich oczach.
Do tego równie zbędny, co rozwlekłe wątki historyczne, był dla mnie wykład o działaniu różnych narkotyków, który znalazł się tam w kontekście walki profesora o zalegalizowanie marihuany medycznej. Zupełnie od czapy.

Wielu czytelników narzekało na literówki i liczne błędy, co mnie miłościwie ominęło , ze wzgędu na format. Nie mogłam natomiast znieść wręcz nagminnego przestawiania kolejności w formach dzierżawczych np. ‘Był u nas Jurka brat’, ‘Jedna z kobiet jest dziadka kochanką’, ‘przekazać na ‘księdza ręce’ czy nawet ‘Ani tramwaj’ (zastanawiłam się, czy może chodziło o jakąś panią Annę Tramwaj :))) O matko jedyna! Ta maniera była nie do zniesienia!
Dla zniwelowania dysonansu poznawczego poogląglądałam sobie parę filmików na YouTube z panem Jerzym Vetulanim w roli interlokutra i prelegenta, szukając tego pięknego umysłu i dzikiego serca, ale … było już pozamiatane. Nie zdołałam go polubić. Nie zaciekawił mnie, choć nie przeczę, że w (internetowej) naturze wydał się rzeczywicie dużo sympatyczniejszy niż w książce.

Ta biografia może się wielu wydać interesująca.
Mnie nie tyle znużyła (bo rzeczywiście nie można odmówić rodzienie Vetulanich barwnych kolorów) ile zniemaczyła postawą życiową głównego bohatera na tyle, że żadne anegdotki nie potrafiły go odczarować.

I tyle opinia.

Z biografiami jest taki jeden problem.
Oceniając, trudno jest oddzielić książkę od jej bohatera…

Profesor Vetulani był postacią nieznaną mi na równi z jego dokonaniami dla ludzkości. Musiałam więc jego bigrafię dodać do planów czytelniczyć najprawdopodobniej pod wpływem jakiejś gorącej rekomendacji. Choć z pewnością tytuł i trochę taki właśni dziki uśmiech podmiotu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jak dla mnie uczta!
Nie wiem, za co dostaje się nagrody Bookera. Liczba otrzymanych wyróżnień nie jest dla mnie kryterium w doborze lektury. Ale … coś jest w tej książce, co zdecydowanie przykuwa uwagę.
Czy jest to wielowarstwowa wiwisekcja motywów, którymi się kierujemy, czy nader obrazowy opis przepoczwarzania się czarno-białego nastoletniego sposobu myślenia w to pełne mechanizmów obronnych postrzeganie świata przez człowieka u kresu życia, czy może zakończenie, które pozostawia wiele niedomówień i szerokie pole do interpretacji?
Nie wiem.
Ale zanim coś więcej o ksiażce, to najpierw przyczepię się trochę do polskiego tytułu.
Otóż ‘Poczucie Kresu’ zupełnie mi nie pasuje do fabuły książki, która – choć owszem – rozgrywa się częściowo pod koniec życia narratora i zawiera w sobie podsumowania czy refleksje typowe bardziej dla wieku dojrzałego niż trzpiotliwie nastolęcego, to jednak … sednem książki nie był żaden kres ani jego poczucie. Szkoda, że tłumacz tak się przy tym uparł…
Myślę, że nie jestem odosobniona w tych poglądach. Znalazłam takie wytłumaczenie tytułu: "Barnes has taken his title from Frank Kermode, who in his 1965 book, The Sense of an Ending, explored the way in which writers use "peripeteia" – the unexpected twist in the plot – to force readers to adjust their expectations." (Barnes zapożyczył tytuł od Franka Kermode, który napisał książkę pod tym samym tytułem, w której opisuje sposób, w jaki autorzy używają pewnego zabiegu zwanego 'perypetiami' :)) - nieoczekiwanego zwrotu w akcji - aby zmusić czytelnika do zweryfikowania swoich oczekiwań - cytat za The Guardian book reviews).
I tu jest właśnie sens :)
'Sense' nie w znaczeniu odczuwania, czy poczucia, ale raczej nabierania sensu (It finally makes sense; in the end :)), rozwikłania jakiejś zagadki, poukładania elementów układanki. Choć właściwie ... pod koniec książki mamy jedynie tylko pewne poczucie, że rozumiemy zakończenie. A tymczasem wiele kryje się w sferze niedomówień.

Niestety, mimo wielokrotnych prób znalezienie alternatywnego tłumaczenia, nie jestem w stanie zaoferować (nomen omen) sensownego polskiego tytułu. Bliskie dosłownemu ‘Sensowne Zakończenie’ lub 'Sens Zakończenia' brzmą oczywiście tragicznie.
A może po prostu ‘Puenta’?
Tu trzeba by chyba zapytać samego Juliana Barnesa…

W końcowej scenie filmu nakręconego na podstawie książki padają takie słowa: "Jak często opowiadamy historie naszego życia? Jak często nanosimy poprawki, ubarwiamy, przycinamy tu i tam? Im dłużej żyjemy, tym mniej jest wokół nas ludzi, który mogą nam powiedzieć, że nasze życie nie jest tak naprawdę naszym życiem, ale historią, którą opowiedzieliśmy. Historią opowiedzianą innym, ale głównie nam samym."
I w tym tkwi esencja.
Anthony próbuje poukładać sobie w jedną całość elementy układanki, o której istnieniu jeszcze do niedawna nie miał nawet pojęcia. Zmotywowany, przez nietypowy spadek zaczyna sam sobie opowiadać historię swojego życia. Wczesnoszkolnych przyjaźni, nastoletnich kompleksów, pierwszych erotycznych fascynacji i frustarcji.
I właśnie sposób, w jaki opisuje te refleksje Barnes porusza mnie trafnością spostrzeżeń*, a także dosadnością i szczerością w ich nazywaniu.
U Barnesa nawet zdania typu: ‘Jak wróciłem do domu, to się porządnie wysrałem' czy ‘Masturbowałem się do umywalki spuszczając spermę do kanalizacji’ mnie nie mierziły. W innej książce pewnie by mnie albo mocno zniesmaczyły, albo uznałabym je za zupełnie zbędną próbę szokowania czytelnika zbyt naturalistycznymi obrazami i tanią odwagą epatowania seksem. A tutaj są integralną częścią całości. Bo to ‘wysranie’ jest potrzebnym elementem układanki. Narysowania postaci Tony’ego. Takiego niby poukładanego, refleksyjnego, wzbudzającego współczucie, a jednak przyziemnego, nieporadnego i takiego właśnie ‘fizjologicznego’.
Historia Tonego, Weroniki i Adriana to historia bez hollywoodzkiego blichtru, bez zatykających dech w piersiach zwrotów akcji, bez wyrazistego zakończenia. Opowieść, którą moglibyśmy usłyszeć od sąsiada z naprzeciwka. Zwyczajna, a jednak pełna niespodzianek i dzięki małym skrawkom przeszłości i teraźniejszości zszywanych w różnych miejscach i bez pośpiechu, niesamowicie klimatyczna i refleksyjna.
Podejrzewam, że wiele osób (zbyt łatwo) wrzuci ją do szufladki 'Nudna'.
A ja właśnie uwielbiam takie klimaty.
Realistyczne, nieprzerysowane, nieupiększone, nienafaszerowane nadętymi dialogami.
Z ciszą w tle.

* Barnes włożył np. takie spostrzeżenie w usta żony Tonego: "Margaret powtarzała, że kobiety często popełniają błąd, zachowując styl uczesania, które przyjęły wtedy, kiedy były najbardziej atrakcyjne, że choć fryzura już dawno wyszła z mody, trwają przy niej uparcie, z obawy przed radykalny skróceniem włosów" - jak czytam taki fragment, to niezmiennie zastanawiam się, czy jest to obserwacja własna autora - co stawiałoby jego zmysł obserwacji na niedoścignionych wyżynach (ze względu na swoją trafność) czy może jest to parafraza jakiegoś cytatu z magazynu czy poradnika, co i tak samo w sobie wskazuje na dogłębność spostrzeżeń. Chyba to właśnie najbardziej zachwyciło mnie w tej książce, że nie będąc nastoletnim chłopakiem, nie będąc dziewczyną uwikłaną w skomplikowany trójkąt, nie będąc mężczyzną u kresu życia, czułam, że to co mówili było autentyczne, a nie sztucznie wydumane na potrzeby powieści.

książka 9/10, film 'Th:e Sense of an Ending', 2017, Ritesh Batra, scenariusz Julian Barnes & Nick Payne - 8/10

Jak dla mnie uczta!
Nie wiem, za co dostaje się nagrody Bookera. Liczba otrzymanych wyróżnień nie jest dla mnie kryterium w doborze lektury. Ale … coś jest w tej książce, co zdecydowanie przykuwa uwagę.
Czy jest to wielowarstwowa wiwisekcja motywów, którymi się kierujemy, czy nader obrazowy opis przepoczwarzania się czarno-białego nastoletniego sposobu myślenia w to pełne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Patronat LC!
Bożesz ty mój!
Naprawdę oczekiwałam czegoś na poziomie chociaż przeciętnym.
Niestety, tego się nie da słuchać nawet w długiej, nudnej trasie. Te dylematy samotnych panienek. Te dialogi, których nikt nigdy by nie przeprowadził w prawdziwym życiu, te zawikłania międzypłciowe rodem z jakiejś niskobudżetowej komedii romantycznej, te żenujące opisy wczesnoerotycznych doznań, drżeń skóry pod oddechem ukochanego, półstronicowe dywagacje na temat pocałunków z języczkiem (i to nie tych już dokonanych, ale tych pozostających w sferze ukrytych marzeń).
No nie zdzierżyłam! Cały czas wstrząsały mną dreszcze. Bynajmniej nie z podniecenia, ale totalnego zażenowania, głównie brakiem czytelniczej intuicji)
Składam oficjalne oświadczenie, że wraz z tym audiobookiem definitywnie porzucam moją żelazną zasadę doczytywania rozpoczętych raz książek do końca. Szkoda życia, a niesmak trzyma dłużej niż najgorszy kac.
Usuwam z pamięci i z czytnika. Nie chcę tego badziewia nawet w folderze ‚Niedokończone’
Jedyny ślad pozostawię na LC dla ostrzeżenia ludzkości …

Patronat LC!
Bożesz ty mój!
Naprawdę oczekiwałam czegoś na poziomie chociaż przeciętnym.
Niestety, tego się nie da słuchać nawet w długiej, nudnej trasie. Te dylematy samotnych panienek. Te dialogi, których nikt nigdy by nie przeprowadził w prawdziwym życiu, te zawikłania międzypłciowe rodem z jakiejś niskobudżetowej komedii romantycznej, te żenujące opisy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jak by tu napisać recenzję, żeby nie spieprzyć czytelnikowi przynajmniej połowy książki, tak jak to zrobiły wszystkie angielskojęzyczne blogi, zapowiedzi i opisy książek? Wszyscy, jak jeden mąż pisali o tym, że … no właśnie! O tym, czego ja nie zamierzam tu zdradzić. Tym niemniej, jak TO się stanie, mniej więcej w połowie książki, to już i tak będzie pozamiatane. Bez pudła wiadomo, co będzie dalej, szczególnie że tytuł będzie tu dodatkowym katalizatorem.
„The Stranger’s Wife” (Żona Nieznajomego), to trzeci z serii kryminał z detektywem Danem Riley. Przyznam, że wydał mi się lepszy niż poprzednia książka pt.‘'The Couple on Cedar Close”, ale być może dlatego, że trochę zahaczał o tematy, które interesują mnie na różnych płaszczyznach. Przemoc domowa, nie tylko fizyczna ale też (a może nawet głównie) psychiczna, kontrolujące, przymuszające zachowanie, bezradność ofiar i próby wyrwania się z błędnego koła. W tej części serii bohaterki są już dużo lepiej zarysowane i autorka dość zgrabnie wciąga czytelnika w ich losy. Losy biegnące po zupełnie różnych trajektoriach, ale jak się można domyślić, trajektoriach, które w końcu muszą o siebie zazębić. Na tym jednak kończą się moje ‘zachwyty’. Albowiem i ‘czerwony śledź’ (ang. red herring) czyli fałszywy trop jak i nieoczekiwany zwrot akcji, który zmieni bieg losów bohaterów znowu – jak i w poprzedniej części – są dla mnie mocno naciągane. Sam detektyw Riley, scalający całą serię,jest bohaterem, którego można polubić. Nie dość, że sam trochę w życiu przeszedł i przez to ma do wielu spraw dystans i dużą dozę tolerancji, to dodatkowo ma lekko ironiczyne podejście do swoich współpracowników i nie sili się na wszystkowiedzącego eksperta. Jednakże przez to, że właściwie przemyka się gdzieś bocznymi ścieżkami, nie jest w stanie uratować całości.

Z pozytywów dodam – tak jak i poprzednio – fantastyczny lektor, James Lailey, dzięki któremu słuchanie audiobooka było czystą przyjemnością, oraz dość ciekawe pozamykanie wszystkich wątków. I jeszcze świetny opis bezradności, kiedy opieka społeczna zabiera ci dziecko, a ty nie możesz zupełnie nic. Nie możesz skomentować, zaprzeczyć oskarżeniom, zobaczyć się z własnym dzieckiem, sprostować, wyjaśnić. Ani nawet rzucić się z pazurami i rozszarpać ich wyszystkich na najdrobniejsze kawałki, bo wiesz, że tylko sobie zaszkodzisz.
Porównania – bo i takie znalazłam – do filmów ‘Gone Girl’ i ‘The Girl on the Train’ powodowały, że przecierałam oczy ze zdumienia. W myśl tego, co głosili entuzjastyczni recenzenci, miałam zbierać szczękę z podłogi.
I zbierałam.
Lecz nie ze względu na porywający zwrot akcji ciary na plecach, które miał mi zafundować ten ‘thriller’ psychologiczny, ale z powodu jak wiele słyszałam głosów zachwytu.
Stwierdzam, że chyba jestem z innej bajki.

Ps. Czasami jak tak się ‘wymądrzam’ znad klawiatury, z zacisza mojego pokoju, zastanawiam się, czy miałabym odwagę przekazać wszystkie moje uwagi autorce, patrząc się jej prosto w oczy.
Odpowiedź brzmi: „Ależ skąd?! Nigdy w życiu!”
Skoro jednak nie muszę, to powieszam sobie trochę psy :)))

Jak by tu napisać recenzję, żeby nie spieprzyć czytelnikowi przynajmniej połowy książki, tak jak to zrobiły wszystkie angielskojęzyczne blogi, zapowiedzi i opisy książek? Wszyscy, jak jeden mąż pisali o tym, że … no właśnie! O tym, czego ja nie zamierzam tu zdradzić. Tym niemniej, jak TO się stanie, mniej więcej w połowie książki, to już i tak będzie pozamiatane. Bez pudła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie czytam wielu kryminałów. Często widząc tak wiele recenzji tego gatunku, zastanawiam się czy po przeczytaniu pięćdziesiątej, sto dwudziestej czwartej czy milionowej historii o krwawej jatce, podrzynanym gardle czy traumach kolejnych morderców pchających ich do okrutnych zbrodni przeciętny czytelnik cokolwiek pamięta. Czy po roku, dwóch jest w stanie przypomnieć sobie zawirowania i pogmatwane meandry przynajmniej części (bo na wszystkie nawet nie liczę) przeczytanych powieści detektywistycznych. Nie piszę tego ironicznie czy złośliwie – naprawdę chciałabym usłyszeć odpowiedź od jakiegoś zapalonego pożeracza kryminałów (szkoda, że na lubimyczytać.pl nie ma opcji komentowania recenzji :)))
Ja pamiętam głównie te sfilmowane.

„The Couple on Cedar Close’ to mój pierwszy kryminał przeczytany po wielu latach.
Zaczyna się wciągająco. Ona na dole, cała we krwi, ewidentnie pod wpływem, a do tego ze znacznymi zaburzeniami pamięci. On na górze, z poderzniętym gardłem i z bujną historią zdrad. A więc wiadomo, że to nie ona go zaciukała, bo by było za prosto. Potem akcja rozwija się leniwie, a po kolejnej retrospekcyjnej wstawce już właściwie w połowie książki oczywiste jest, kto jest mordercą. To nie byłoby jeszcze (nomen omen) zbrodnią samą w sobie, bo przecież ujawnienie motywów i sposobu dokonania przestępstwa tak, by zmylić wysezonowanych detektywów też może być ciekawe. I powiem szczerze, że nawet do pewnego stopnia jest, aż do momentu, kiedy pod sam koniec rozwiązanie zagadki jest tak beznadziejnie absurdalne i nietrzymające się kupy, że aż ręce opadają. Do tego jeszcze dochodzą jakieś kryminalistyczne nieścisłości, które podważyłby prawdopodobnie niejeden patolog i przydługie opisy cierpiętniczych przemyśleń głównej bohaterki. Motyw mordercy wydaje się być zupełnie nieadekwatnym do zaserwowanej czytelnikowi jatki, a stojące za nim żale i traumy są wymierzone jakby w złą osobę.
A ja lubię, żeby było realistycznie. O!

Z realizmu audiobook miał tylko jedno – świetnego lektora, Jamesa Lailey.

Nie czytam wielu kryminałów. Często widząc tak wiele recenzji tego gatunku, zastanawiam się czy po przeczytaniu pięćdziesiątej, sto dwudziestej czwartej czy milionowej historii o krwawej jatce, podrzynanym gardle czy traumach kolejnych morderców pchających ich do okrutnych zbrodni przeciętny czytelnik cokolwiek pamięta. Czy po roku, dwóch jest w stanie przypomnieć sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bristol wysikuje więcej kokainy niż inne europejskie miasta jak Londyn czy Amsterdam. Wskazuje na to stężenie benzoesanowego metabolitu tego narkotyku zawartego w ściekach. Trochę to niesprawiedliwie wystawione świadectwo dla tego pięknego, łączącego historię z nowoczesnością, tętniącego życiem miasta – gdyż tak naprawdę nie przeprowadzono testów porównawczych w wielu miastach. Fakt jednak pozostaje faktem – Bristol narkotykami stoi.
Ślady narkotyków, leków i pestycydów od dawna są w wodzie pitnej w różnych rejonach świata. Ale odnalezienie ich w ciałach słodkowodnych krewetek z rzek przepływających przez rolnicze tereny hrabstwa Suffolk, to już zjawisko dużo bardziej niepokojące groźbą zaburzenia lokalnego ekosystemu.
44 tysiące przestępstw z użyciem noży, popełnionych tylko w jednym roku w Anglii czy tysiąc śmierci spowodowanych narkotykami w samej tylko Szkocji (co stanowi największy odsetek w całej Europie) – to kolejne szokujące dane przedstawione na wstępie książki ‘County Lines’.

County Lines, to siatka przerzutowa gangów narkotykowych, rozciągająca się po małych miasteczkach i rejonach wiejskich. To nie lokalna ‘dealerka’, ale handel narkotykami z dala od miejsca zamieszkania. Nie na drobną skalę, lecz w rozproszony na owe właśnie ‘powiatowe ścieżki’ sposób.
To wojna.
Wojna podjazdowa przegrywana z kretesem.
Gangi - 1, policja - 0.

W swojej książce "County lines" dziennikarz śledczy Jason Farrell omawia wszystkie etapy tego narkotykowego podziemia. Od sposobu, w jaki narkotyki dostają się na Wyspę (np. w postaci rozcieńczonej, w … ciałach żywych rybek akwariowych) , przez metody rekrutowania ‘mułów’ czyli kurierów rozprowadzających narkotyki, wykorzystywanie dzieci, aż po nieśmiałe propozycje rozwiązań. Farrell analizuje zjawiska bardzo dogłębnie i szczegółowo, docierając do różnych poziomów narkotykowej struktury przestępczej, często narażając się na poważne niebezpieczeństwo. Rozmawia z szefami gangów, z dziećmi dźgającymi się nawzajem nożami na ulicach brytyjskich miast i miasteczek, z najemnymi zabójcami i wreszcie z samymi narkomanami, znajdującymi się w każdej warstwie społecznej. Każdy z nich ma swój, jak najbardziej uzasadniony i we własnych oczach usprawiedliwiony powód, dla którego w tym siedzi.

Niepozorna matka, której nierzucający się w oczy wygląd jest zamierzonym kamuflażem, przenosząca co tydzień kilogramy narkotyków w torebce po to tylko, żeby nie musiał robić tego jej syn, kukułcze gniazda czyli wdzieranie się do mieszkań starszych lub niepełnosprawnych osób i urządzanie tam melin i tymczasowych punktów pakowania ‘działek’, celowe uzależnianie coraz to młodszych konsumentów czy okradanie dealerów po to tylko, by związać ich finansowo i przez to zmusić do dalszej współpracy, to tylko kilka ze stosowanych przez gangi ‘powiatowych ścieżek’ metod.

I chyba najbardziej szokujące – szczególnie, że mające miejsce w XXI w. w kraju z mocno rozbudowanym systemem społecznej kontroli i opieki - wciąganie w przestępcze procedury dzieci; dziewięcio-, dziesięciolatków, nierzadko przemycanych z innych krajów i nielegalnie przehandlowywanych.
Zwabionych obietnicą bogactwa i bezproblemowego życia, zmanipulowanych, zastraszanych, odizolowywanych od rodziny i znajomych, czasami nawet więzionych w obskurnych mieszkankach, bez należytych warunków bytowych, bez jedzenia czy toalety.

Książka napisana jest w sposób wciągający. Trudno się od niej oderwać, ale … w tym właśnie tkwi jej ‘słabość’. Przez to bowiem, że skala i struktura rynku narkotykowego są opisane dość szczegółowo to (w mojej skromnej, pokrętnej opinii) przyćmiewa to przekaz. To książka o szeroko zakrojonym przemyśle narkotykowym. Tytułowe ‘powiatowe ścieżki’, mimo że wspominane na każdym kroku, zostały przytłoczone skalą zjawiska.
Nie chcę tu na siłę doszukiwać się negatywów, gdyż naprawdę jest to kawał dobrego dziennikarstwa śledczego. Jednakże jako osoba, która uczestniczyła w kilku zorganizowanych dla rodziców szkoleniach na temat ‘County Lines’ uważam, że książka Farrella nie wystraszyła wystarczająco tych, do których była skierowana. Kartele narkotykowe, gangi uliczne, dźganie nożami czy handel dziećmi – wszystko to dla przeciętnego, mieszkającego w spokojnym miasteczku czy dzielnicy, ciężko pracującego człowieka wydaje się bowiem bardzo odległe.
A tymczasem ‘ścieżki powiatowe’ to misternie opracowany model biznesowy, zatrudniający psychologów, socjologów i specjalistów od komunikacji do szkolenia swoich ‘rekruterów’.
Największym zagrożeniem ze strony ‘County Lines’ – czego w moim mniemaniu książka nie pokazała wystarczająco mocno – jest myślenie ‘to-niemożliwe-żeby-dotyczyło-to-mojego-dziecka’. Uzależnianie od narkotyków to tylko jedna ze strategii, na którą wiele rozsądnych dzieci ze zwykłych, niepatologicznych rodzin się nie nabierze. Ale już ‘samo’ przewożenie pakunków z miasteczka do miasteczka może być kuszące, bo finansowo korzystne. Kto bowiem będzie podejrzewał jadącą podmiejskim autobusem nastoletnią dziewczynkę w szkolnym mundurku o podrzucanie ich do umówionego punktu odbioru? Albo drobnego, ułożonego prymusa z tzw. dobrego domu o zarządzanie lokalną siatką dystrybucyjną?
Zagrożeniem jest to, że zrekrutowane przymusem, podstępem czy podarunkami ofiary szybko przeradzają się w sprawców.
Zagrożeniem jest to, że ci co werbują, dokładnie wiedzą, jak znaleźć słaby punkt: jednemu zaoferują ochronę, innemu łatwy zarobek, a jeszcze innemu zainteresowanie, którego mu od lat brakowało.

W ostatnim rozdziale Farrell próbuje zasugerować jakie jest rozwiązanie problemu: zająć się nie tylko gangami, ale samymi narkomanami, gdyż gdzie jest popyt, zawsze będzie podaż.
Jednak chyba sam autor zdaje sobie sprawę z naiwności takiego myślenia, mówiąc, że ‘the war on drugs is being lost’.

Trudno mi polecać tę książkę, gdyż raczej nie zostanie wydana na polskim rynku.
Ale zdecydowanie polecam zainteresowanie się tematem.
Bo powiatowe ścieżki prędzej czy później i w Polsce zapełnią się (jeśli już się nie zapełniają) przenoszącymi narkotykowe zawiniątka ‘mułami’.

Bristol wysikuje więcej kokainy niż inne europejskie miasta jak Londyn czy Amsterdam. Wskazuje na to stężenie benzoesanowego metabolitu tego narkotyku zawartego w ściekach. Trochę to niesprawiedliwie wystawione świadectwo dla tego pięknego, łączącego historię z nowoczesnością, tętniącego życiem miasta – gdyż tak naprawdę nie przeprowadzono testów porównawczych w wielu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kama. Historia Kamili Skolimowskiej Tomasz Czoik, Beata Żurek
Ocena 8,0
Kama. Historia... Tomasz Czoik, Beata...

Na półkach: , ,

Nowo-wybudowane blokowisko na warszawskim Gocławiu. Stoję w pustym pokoju na stercie nieułożonej jeszcze klepki i zastanawiam się, ile osób wprowadziło się już do tego betonowego kawałka szczęścia późnej epoki komunizmu. My będziemy jedni z pierwszych. Spoglądam w dół i widzę bardzo osobliwy widoczek. Po świeżo położonym chodniku statecznie posuwa para. W moich czarno-białych, nastoletnich oczach para jest co najmniej dziwaczna. On duuuży (żeby nie użyć niepoprawnego politycznie słowa ‘gruby’), ona wyższa od niego szczupła brunetka. Wtedy nie wiem jeszcze, że za parę dni spotkam ich w windzie. Że będę ich spotykać prawie codziennie przez najbliższe kilka lat. Państwo Skolimowscy – najmilsi, najbardziej uprzejmi, najbardziej pogodni i najbardziej rozmowni ze wszystkich sąsiadów. Ile razy dostawałam burę od mamy, że niepotrzebnie ich zagaduję, że pytluję bez opamiętania, a biednej pani Skolimowskiej uszy puchną od podążania za wolnym strumieniem moich myśli? Ale ona zawsze słuchała z atencją i ujmującym uśmiechem. Pan Skolimowski też często zagajał rozmowę i z zawadiackim uśmiechem wypytywał się o codzienne drobiażdżki. Kamila była wtedy paroletnim dzieckiem. Nie pamiętam kiedy, ale w końcu też zaczęła sama jeździć windą. Ona i jej wiecznie rozrechotany brat, Robert. Pojawił się też Lorbas – wypisz wymaluj jak opisany w książce. Wielachny rottweiler, z przerażającą paszczą pełną ostrych kłów. Może i był łagodny jak baranek, ale jeżdżenie z nim windą nie należało do moich ulubionych rozrywek.

Powiedzieć, że znałam Kamilę, byłoby nadużyciem.
Ale przecież Kama, to była Kama.
Wszyscy ją znali. Nie dlatego, że była mistrzynią świata – do zdarzyło się długo po mojej wyprowadzce od rodziców. Jej po prostu nie dało się nie zauważać i nie lubić. Zawsze uśmiechnięta, z lekko zachrypniętym głosem, zwariowana i wiecznie w biegu.
Nie śledziłam jej kariery sportowej. Na pewno bylabym dumna jej mistrzostwa świata w Sydney, gdybym ekscytowała się jakimikolwiek medalami.
Jej śmierć bardzo mnie poruszyła. Płakałam rozmawiając z mamą przez telefon...

Czy więc mogę napisać w miarę obiektywną ocenę „Kamy”?
Oczywiście, że nie!
Jestem już na wstępie zdyskwalifikowana za doping.
Napiszę więc tak – to bardzo fajnie napisana biografia. Z humorem i lekkością tak typową dla Kamili, a więc i językiem oddająca jej naturę. To nie hagiografia, ale obraz młodej, pełnej pasji dziewczyny. Dziewczyny mającej drobne potknięcia, ale też całą masę sukcesów zawodowych i osobistych. Dziewczyny mającej wsparcie wspaniałej, kochającej rodziny i wielu przyjaciół.
Nigdy się nie poddającej i żyjącej pełnią życia.
Jest dużo o sporcie, ale bez zbędnego przynudzania – co dla takiej ignorantki jak ja jest niewątpliwie plusem. Autorom udało się dotrzeć do wielu osób, a ich wspomnienia dodają książce uroku.
Nie znałam Kamili. Spotykałam ją codziennie w windzie, wymieniałam parę zdań o niczym z dużo ode mnie młodszą smarkulą.
Książka Tomasza Czoika i Beaty Żurek pozwoliła mi poznać ją trochę lepiej.

Ps. Niechcący kupiłam audiobook, zamiast ebooka i żałuję, bo ominęło mnie sporo – jak się tylko mogę domyślić – ciekawych zdjęć, które stanowią integralną część biografii.

Nowo-wybudowane blokowisko na warszawskim Gocławiu. Stoję w pustym pokoju na stercie nieułożonej jeszcze klepki i zastanawiam się, ile osób wprowadziło się już do tego betonowego kawałka szczęścia późnej epoki komunizmu. My będziemy jedni z pierwszych. Spoglądam w dół i widzę bardzo osobliwy widoczek. Po świeżo położonym chodniku statecznie posuwa para. W moich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Właściwie nie powinno mnie dziwić, że Louis Theroux - do momentu dodania go przeze mnie - nie figurował na liście autorów na portalu lubimyczytać.pl, albowiem pan Theroux jest głownie znany jako twórca filmów dokumentalnych i reportaży. Znany w Polce zapewne dużo mniej niż jego ojciec Paul - powieściopisarz i publicysta.
Pana Theroux, syna, po oswojeniu jego specyficznego stylu przepytywania swoich rozmówców, pokochałam miłością wielką i wierną. Początkowa irytacja i uważanie go za totalnego pajaca przerodziły się w fascynację, kiedy załapałam mechanizm. A raczej dość dobrze przemyślaną (uważam) strategię ‘podchodzenia’ bohaterów swoich filmów. Strategię ‘na pajaca’ właśnie. Albo na chłopca, który zadaje pytania bez charakterystycznych dla dzieci zahamowań. Jednocześnie unosi przy tym niewinnie brwi w akcie permanentnego zdziwienia (vide: okładka :)) i podśmiechując się nerwowo stwarza pozory, że w swojej naiwności nic a nic nie rozumie. Wtedy to rozmówca wręcz czuje się obowiązku wyłożyć mu kawę na ławę.
I wykłada.
O tym, co nim kieruje, kiedy realizuje się jako gwiazda porno. Dlaczego jest wyznawcą ultraortodoksyjnego kościoła organizującego pikiety antygejowskie, dlaczego na potęgę zajmuje się rozmnażaniem i hodowlą tygrysów w niewoli, czy jest przekaźnikiem energii kosmicznej, w który wcielają się istoty pozaziemskie. Theroux jest szczerze zainteresowany odpowiedziami, bardzo rzadko je komentuje, co najwyżej prosząc o dodatkowe wyjaśnienia.
Bycie surogatką, potajemne (bo nielegalne) przygotowywanie swojej śmierci, użyczanie swojej żony innym panom nie w celach zarobkowych, ale po to, aby żona wreszcie mogła zrealizować swoje ukryte potrzeby? Proszę bardzo! Możemy o tym opowiedzieć!
W najdrobniejszych szczegółach …
Tematy reportaży mogą wydać się niektórym dziwaczne. Innym wręcz niesmaczne. Sam pan Theroux mówi o tym, że balansuje na granicy, że fascynują go meandry ludzkich wyborów. Nie można obok nich (reportaży, nie wyborów :)) przejść obojętnie. Kto widział, ten wie.
Ponieważ oprócz tego, że zawsze z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki jego reporterskich dociekań, to dodatkowo uwielbiam erudycję i lekkość wypowiadania się pana T. Zapragnęłam więc przeczytać jedną z jego książek, a właściwie odsłuchać audiobooka czytanego przez samego autora.

I tu … niestety, z wielkim żalem, po tylu słowach zachwytu, po zbyt długiej może prezentacji jego skromnej osoby, muszę przyznać, że się rozczarowałam.
Książce bowiem brakuje tak charakterystycznego dla Louisa poczucia humoru. Ponadto jest niczym innym, jak streszczeniem wszystkich nakręconych przez pana Theroux dokumentów, które już kiedyś widziałam; niektóre z nich parokrotnie.
I żeby jeszcze książka rozszerzona była o jakieś smaczki, przygody zza kulis, nieprzewidziane zwroty akcji czy przeszkody stające na drodze reportera, to być może warta byłaby przeczytania.
Nie. Nic. Zero. Kompletnie nic.
Jak odczyt scenariusza napisanego na potrzeby produkcji.
Dodatkowo, dla osób nie mieszkających w Wielkiej Brytanii lub Stanach Zjednoczonych – które są tłem sytuacyjnym, owa swoista zawodowa autobiografia może wydać się bardzo hermetyczna. Kto bowiem zna w Polsce Jimmiego Savile’a – celebrytę, komika, dobroczyńcę, sponsora wielu szpitali, propagatora sportu, który okazał się perwersyjnym i do granic możliwości bezczelnym pedofilem wykorzystującym niepełnoprawne mentalnie dzieci? Albo nieco zdziwaczałą prawicową poseł Ann Widdecombe, opowiadającą o byciu wiecznie dziewicą?
O ile w reportażach, gdzie dostępne są różne środki wyrazu, nie tylko pytania i odpowiedzi, ale też emocje, które wywołują, pewne tematy mogą zainteresować, o tyle relacjonowane w suchej formie audiobooka mogą wręcz odpychać. Albo przedstawić autora w dość nieciekawym świetle, jako żerującego na innych poławiacza dziwactw.
Tę ocenę pozostawię czytelnikom, jeśli w ogóle tacy się na polskim rynku znajdą :)

Właściwie nie powinno mnie dziwić, że Louis Theroux - do momentu dodania go przeze mnie - nie figurował na liście autorów na portalu lubimyczytać.pl, albowiem pan Theroux jest głownie znany jako twórca filmów dokumentalnych i reportaży. Znany w Polce zapewne dużo mniej niż jego ojciec Paul - powieściopisarz i publicysta.
Pana Theroux, syna, po oswojeniu jego specyficznego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na wstępie muszę, bo się uduszę …
Ludzie! Jaki zbiór reportaży o Kanadzie???? Czy wy w ogóle czytaliście tę książkę czy tylko pobieżne opinie innych ‘odhaczaczy’ modnych lektur?
Szczerze powiedziawszy nie nazwałabym tego nawet reportażEM o Kanadzie. Może z naciskiem na ‘Kanadzie’, bo na gatunek się ostatecznie mogę zgodzić. To tak jakby ktoś nazwał książkę o Jedwabnem reportażem o Polsce …
Owszem, książka opisuje pewne zjawiska, które miały miejsce w Kanadzie, analizuje, co kanadyjski rząd robi w tej sprawie, przedstawia opinie różnych stron. Obala mity, burzy porządek i obraz wielokulturowej i tolerancyjnej Kanady. Ale to nie jest reportaż o Kanadzie!
Ach! I jeszcze jedno … w jakiejś recenzji przeczytałam, że im dalej w las tym robi się słabiej, że autorka zapełnia strony tak by dobrnąć do magicznej (?) liczby trzysta.
I chyba znowu mówimy o innej książce? Albo o książce niedoczytanej, bo rozdział ‘Ptaszynka’ - jeden z ostatnich – wali z grubej rury!
Tyle tyrada! Czas na recenzję.

Książka odbiła się szerokim echem, więc nie ma najmniejszego sensu ani jej streszczać, ani pisać, jak bardzo jest poruszająca i szokująca. Nie dodam tu nic nowego.
Jej czytanie boli.
Krótkie, siermiężnie proste zdania spełniają swoją rolę dużo lepiej niż morze wyszukanego słownictwa. Nie ma epitetów. Nie ma oceniania. Fakty przedstawione szeptem intymnej, pozornie niezobowiązującej rozmowy wrzeszczą same za siebie. U różnych czytelników poruszając inne struny. Rozmówczyni nie komentuje nawet zarzutów (a raczej prowokujących uwag; bo nikt przecież samej pani Gierak-Onoszko nie atakował werbalnie) odnośnie jej własnego postrzegania i raczej niecelowej próby porównywania doświadczeń bohaterów książki do obywateli krajów bloku wschodniego.

Czytając książkę lub oglądając film często, zupełnie niezamierzenie, skupiam się na jakimś ‘drugoplanowym’, pędzącym po równoległych torach zagadnieniu. Zdarza się, że temat przewodni, nurt główny, wniosek nasuwający się w sposób oczywisty nie są tym, na czym koncentruje się moja uwaga. Pokrętnie zauważam nie tyle drugie dno, bo nie o żadnych ukrytych objawieniach tu mowa, ale aspekt, który porusza mnie bardziej od ‘mainstreamu’.
W przypadku tej książki było podobnie.
Mieszkam od paru ładnych lat w wielokulturowej Wielkiej Brytanii.
I – żeby nie rozwodzić się zbytnio – od lat nurtował mnie temat wszechobecnego rozżalenia obywateli byłych kolonii. Dlaczego – pytałam samą siebie, bardzo cicho, w myślach tylko, pośpiesznie je potem wymazując, jakby czując, że są nikczemne – wciąż ciągną temat? Dlaczego nie odpuszczą? To przeszłość! Mleko się, owszem, wylało, ale królowa próbuje się zrehabilitować, większość tych państw odzyskało niepodległość albo wyszło spod bezwzględnej kontroli mocarstwa. Tak, krew się lała, grabieże miały miejsce, ale przecież Wielka Brytania się pokajała, BBC nakręciło parę filmów, potomkowie uciskanych dostali wraz z brytyjskim paszportem drugą szansę. Po co to rozpamiętywać?
Książka ’27 śmierci Tony’ego Obeda’ przemówiła do mnie być może inaczej niż do większości czytelników. Kazała mi raz na zawsze zamknąć ryj. I nie próbować ponownie wyszczekiwać słów o przekazywaniu traumy pokoleniowej. Bo tak to właśnie nazywałam – długo, długo, przed tym jak pani Gierak-Onoszko dowiedziała się o losach rdzennych ocaleńców z terytorium obecnej Kanady. Podskórnie czułam, że taka trauma istnieje. Ale uważałam, że można ją z siebie otrząsnąć przy pomocy paszportu bogatego państwa, a już na pewno nie ma potrzeby podsycać jej i się na niej skupiać.
Po lekturze nie umiem myśleć inaczej jak tylko: Jakim, kurwa, prawem?!

Obawiam się, że na polskim rynku książka niestety za bardzo przyciągnie krytyków kościoła katolickiego (lub innych chrześcijańskich denominacji). I owszem, jest to obrzydliwe, co jest robione w tzw. imię boga. A temat jest szerszy. I obecny ruch – siłą rzeczy w Polsce prawdopodobnie niszowy - ‘Black lives matter’ jest niczym innym jak kolejnym głosem w tym samym temacie. Dominacji białego, uprzywilejowanego człowieka nad ‘resztą’ (a w rzeczywistości przecież większością) świata. I ludzie komentujący ten ruch słowami ‘Every life matters’ po prostu zupełnie nie załapali, o co w temacie chodzi.
Książka ’27 śmierci Toby’ego Obeda’ pomogła mi zrozumieć, choć zapewne dopiero w ułamku procenta, co to znaczy zabranie tożsamości całemu narodowi.

Książka pani Gierak-Onoszko jest pozycją bardzo nietypową na polskim rynku wydawniczym nie tylko ze względu na temat, ale też na uczenie wyczucia językowego (nie, nie przesadnie chorej poprawności politycznej), ale języka, który nie krzywdzi i bierze pod uwagę odczucia innych.
Zdecydownie ‘a must-read’!

Na wstępie muszę, bo się uduszę …
Ludzie! Jaki zbiór reportaży o Kanadzie???? Czy wy w ogóle czytaliście tę książkę czy tylko pobieżne opinie innych ‘odhaczaczy’ modnych lektur?
Szczerze powiedziawszy nie nazwałabym tego nawet reportażEM o Kanadzie. Może z naciskiem na ‘Kanadzie’, bo na gatunek się ostatecznie mogę zgodzić. To tak jakby ktoś nazwał książkę o Jedwabnem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Przygnał mnie do książki film. A właściwie nie do książki, ale do audiobooka, co ma chyba znaczący wpływ na mój odbiór tej pozycji. Recenzując audiobook zawsze mam trochę poczucie winy, że oceniam niesprawiedliwie; bo w wersji dźwiękowej treść się zawsze podpiera lektorem. Albo się o lektora potyka. Tu się niestety potknęła. Ba! Rozłożyła się na całego i znokautowana przeleżała tak do samego końca. Mojego angielskiego audiobooka czytał nie kto inny, jak sam pan J.D. Vance.
„To chyba dobrze, czyż nie?!” – powie niejeden. Hmmm, no tu akurat niestety nie. Pan Vance-Lektor odczytał bowiem swoją elegię tak, jak by odczytywał przed tablicą wypracowanie na odgórnie narzucony temat. Monotonnie i jednym ciągiem. A że treść nie była podzielona na jakieś logiczne przedziały, to słuchało się tego jak relacji z sejmu we wczesnych godzinach popołudniowych lub informacji dla rolników o cenach trzody chlewnej.

Dodatkowo – wspomniany na wstępie film odłóżmy jeszcze na chwilę na bok – temat mnie po prostu koszmarnie nudził. Bardzo się starałam – przysięgam – skupić, analizować, wczuwać, wysnuwać szerzej zakrojone wnioski, ale najzwyczajniej świecie losy ‘bidoka’ z nieuprzywilejowanego rejonu Stanów Zjednoczonych zupełnie mnie nie porwały. Jak już przylazłam za tym tłumem czytelników dających najwyższe noty, za rzeszą krytyków szastających słowem ‘bestseller’, za książkowymi ‘trendsetterami’ piejącymi peany na cześć objawionego komentatora amerykańskiej polityki i gospodarki, to postanowiłam się pogapić. Tylko że do końca nie wiedziałam na co.
Bo jak już wspomniałam: tematyka – nie, język - nie porwał, forma – w żadnym wypadku! Ani to powieść, ani pamiętnik. Ot, swobodny przepływ myśli i wspomnień. Mój mózg operuje na innych obrotach. Zaczęłam grzebać w internetowych otchłaniach pytając się z głupia frant jak to się stało, że ta książka zyskała sobie taką popularność. Teorii – jak to w internetach – było wiele. Nie chce mi się przytaczać. Oprócz tej już zacytowanej podobno na okładce polskiego wydania, że pan Vance nie tylko poruszył czułe struny wielu amerykańskich i nie tylko ‘bidoków’, to jeszcze naświetlił fenomen zwycięstwa w wyborach pana Donalda. Nie Tuska.
No i chwała mu za to. Statystycznie to musiało zainteresować wielu. Zresztą w licznych angielskojęzycznych recenzjach aż się roi od osobistych odniesień i rodzinnych konotacji. Gdyby jakiś pan Wiesio z Jackowa napisał książkę o swojej drodze na szczyty kariery, na pewno by nie zyskał takiego poklasku.
Z tym, że mnie ta tematyka … Ach! Już to mówiłam.

I teraz wrócę do filmu (Choć to portal o czytaniu. Ale kto bogatemu zabroni?).
Film mnie zainteresował niezmiernie. Tematyką właśnie.
Owszem, panie Glenn Close i Amy Adams maczały w tym swoje palce, nie powiem. Obie były genialne. Choć pani C. lepsza.
I trudno, mogę być posądzona o pójście na łatwiznę, o łykanie przetrawionej już papki, ale nie będę na siłę udawać przeintelektualizowanego zachwytu.
A film mnie poruszył.
Nie losem J.D. ale losem postaci nieco drugoplanowej – jego matki Bev. Szkolnej prymuski kończącej ‘karierę naukową’ nastoletnią ciążą, uzależnionej od leków, kiepsko sobie radzącej matki dzieciom i niepoukładanej partnerki wielu. Bev, ‘wieśniarze’ nieudolnie próbującej coś osiągnąć w życiu. Bev, z trudem zdobywającej zawód pielęgniarki tylko po to, by pożegnać się z nim z powodu uzależnienia od heroiny. To o niej jest elegia. Nie o J.D. który osiągnął sukces dzięki mieszance silnej woli, samozaparcia, szczęścia i ludzi, którzy stanęli mu na drodze. I jeszcze dzięki temu, że nie miał macicy, której ‘błogosławiony owoc’ stawałby mu później na drodze na każdym rozdrożu.
To Bev jest oskarżana o to, że nie za bardzo próbuje. Dostaje jej się po głowie nawet od jej zasadniczej Mamaw, która co prawda daje dobre rady, a sama ich w życiu nie stosuje.
To Bev obala ten cały amerykański mit o sukcesie, ten bullsh*t wciskany przez trenerów personalnych, że wszystko zależy tylko od ciebie, że rodzisz się białą kartą i twoją odpowiedzialnością jest, co na niej napiszesz. Acha, tak, być może. Ale niekoniecznie, jeśli pochodzisz z Ohio … (z Pcimia Dolnego, z brazylijskich favelli czy slumsów New Dehli - odpowiednie zaznaczyć).

Twórcy filmu wydobyli z książki to, czego ja samodzielnie nie byłam w stanie.
Jeśli będziecie mieli w ręku papierową wersję książki, jeśli będziecie mieli odpowiednio dużo cierpliwości, jeśli spojrzycie na temat przez uniwersalne okulary, to może warto.

Książka nie dla mnie – stąd tylko 5 gwiazdek. Ale ‘przeciętna’ to złe słowo.

Książka 5/10, film 8/10 reżyseria Ron Howard, scenariusz Vanessa Taylor

Przygnał mnie do książki film. A właściwie nie do książki, ale do audiobooka, co ma chyba znaczący wpływ na mój odbiór tej pozycji. Recenzując audiobook zawsze mam trochę poczucie winy, że oceniam niesprawiedliwie; bo w wersji dźwiękowej treść się zawsze podpiera lektorem. Albo się o lektora potyka. Tu się niestety potknęła. Ba! Rozłożyła się na całego i znokautowana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Katie Hopkins to dość znana na brytyjskim rynku postać medialna. Nawet dla kogoś, kto nie jest wiernym fanem reality shows czy telewizji śniadaniowej, do której to pani Hopkins jest zapraszana dość często w roli przysłowiowego kija w mrowisko.
Pani Hopkins, to taki Korwin-Mikke tutejszej sceny, tyle że nie politycznej.
Wali bez ogródek, prosto z mostu, co jej ślina na język przyniesie.
Jest idealnym przykładem celebrytki z kategorii ‘Love me or hate me’.

Problem z Katie jest taki, że nawet osoby, które jej szczerze nienawidzą i nie mogą ścierpieć jej ultra-prawicowych poglądów, muszą przyznać, że przynajmniej jeśli chodzi o pewne kwestie - pani Hopkins mówi DOKŁADNIE TO, CO ONI W GŁĘBI DUSZY MYŚLĄ, ale nigdy, by się do tego nie przyznali nawet przed samymi sobą.
W drugą stronę działa to podobnie. Nawet wierni wyznawcy i fani Katie Hopkins, zakładający dla niej coraz to nowsze konta w mediach społecznościowych – jako że ciągle i wszędzie jest banowana, ze względu na rażącą niepoprawność polityczną – od czasu do czasu robią tzw. ‘facepalm’, gest zażenowania. Bo o ile popierają swoją idolkę w krytyce zbyt permisywnego i dającego się łatwo obejść systemu zasiłków socjalnych, to już jej atak na osobę otyłą i publiczne obwinianie jej za niemożność znalezienia pracy z powodu nadmiernej tuszy przekracza, nawet w ich oczach, wszelkie normy i granice dobrego smaku.
Tyle tytułem wstępu o autorce – polskiemu czytelnikowi raczej nieznanej.

Książkę „Rude” (nie mającą, rzecz jasna nic wspólnego z kolorem włosów :)))); ‘rude’ po angielsku znaczy: niegrzeczna, wulgarna, nieuprzejma, ordynarna, chamska, grubiańska, niewychowana, bezczelna … i tak dalej w ten deseń) kupiłam trochę na fali ‘afery’ z Meghan Markle, rozwalającej struktury brytyjskiej monarchii. Nie czas tu oczywiście na polemikę na temat, który zapewne jest obcy większości mieszkańców kraju na Wisłą, ale muszę jakoś usprawiedliwić swój wybór :)))
Otóż Katie skomentowała małżeństwo księcia Harrego w taki sposób, że w tym temacie poczułam z nią chwilowe pokrewieństwo dusz. Nie, żem wielka rojalistka. Mam świadomość, że każdy członek rodziny królewskiej ma sporo za uszami. Ale ‘wchodzenie między wrony’, a potem narzekanie, że się nienawidzi czarnego koloru (ups, akurat w kwestii koloru to raczej było odwrotnie :)), wielkich dziobów i krakania jest dla mnie bez sensu.
I tak oto skusiłam się na książkę.

A teraz recenzja: Będzie krótko. Katie przedstawia swoje poglądy w taki sposób, jak to wcześniej opisałam. W sposób kontrowersyjny, obcesowy, może nie wulgarny, ale na pewno nie owinięty w bawełnę. Dla wielu osób raniący i niesprawiedliwy.
Na ile jest to kreacja, na ile chęć zdobycia popularności, a na ile jej rzeczywiste, głębokie przeświadczenie – nie wiem.
Nie zamierzam polemizować z jej poglądami, ani nawet ze sposobem ich przedstawiania.
Co mi natomiast strasznie zgrzytało w tej książce, to próba przemycenia innej Katie. Łagodnej jak baranek, konserwatywnej matki dzieciom, której w głowie jest tylko chęć wychowania układnych, dobrze wyedukowanych dzieci, wożonych na milion zajęć pozalekcyjnych. To historia, w której motywem przewodnim jest operacja mózgu, zakończona wycięciem ‘połowy czaszki’, mająca na celu złagodzenie dzikich napadów padaczkowych.
Krótko mówiąc pogubiłam się. Czy była to książka motywacyjna, mówiąca o sile kobiety, czy manifest członkini partii nacjonalistycznej, czy pamiętnik w stylu ‘jestem jaka jestem’.
Nie sądzę, że książka ta zostanie kiedykolwiek wydana na polskim rynku, nie sądzę, żeby po przeczytaniu tej recenzji ktoś specjalnie zainteresował się osobą pani Hopkins, ale audiobook odsłuchany – recenzja się należy, jak psu buda. Dla porządku.

Katie Hopkins to dość znana na brytyjskim rynku postać medialna. Nawet dla kogoś, kto nie jest wiernym fanem reality shows czy telewizji śniadaniowej, do której to pani Hopkins jest zapraszana dość często w roli przysłowiowego kija w mrowisko.
Pani Hopkins, to taki Korwin-Mikke tutejszej sceny, tyle że nie politycznej.
Wali bez ogródek, prosto z mostu, co jej ślina na język...

więcej Pokaż mimo to