-
ArtykułySięgnij po najlepsze książki! Laureatki i laureaci 17. Nagrody Literackiej WarszawyLubimyCzytać1
-
Artykuły„Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy”. Wygraj książkę i box z gadżetamiLubimyCzytać4
-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać4
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2023-11-04
2023-10-28
Najpierw zabrałam się za recenzje.
Pierwsza styczność z panem Tochmanem.
18 książek do wyboru w ramach akcji Czytaj.pl. Trzeba wybrać kilka, bo wszystkich nie dam rady w miesiąc. Nie moje tempo.
I chyba po raz pierwszy klikałam ‘Popieram’ i tym, którzy oceniali pozycję bardzo wysoko, jak i tym, którzy przypięli jej łatkę ‘słaba’ i postawili w stan oskarżenia, z kilometrową listą zarzutów.
Dlaczego? Bo i jedni i drudzy przekonująco argumentowali swoje wybory.
Adwersarze – że sponiewieranie gatunku ‘reportaż’, że opowieść z tezą, że manifest polityczny i ‘niewiadomoco’. Ani to o ofierze, ani o Lidii Ostałowskiej (autorce pomysłu, która niestety nie zdołała go dokończyć), ani o losie pierwszej w Polsce ‘dożywotki’. Kogel-mogel dywagacji o systemie sądownictwa, manifestu feministycznego i tyrad pod adresem partii rządzącej. A pan, panie Tochman, toś pan nawalił na całego!
Pasjonaci – że ważna, potrzebna, poruszająca każdą strunę i niedająca o sobie zapomnieć.
I rzeczywiście moje pierwotne rozdarcie między ‘za’ i ‘przeciw’ potwierdziło się po lekturze. Miałam zamieszanie w głowie i emocjach.
„Co to jest?” – zadawałam sobie to pytanie raz po raz. Nie-powieść, nie-reportaż, nie-rozprawka, nie-wspominki. Nierówne to było. Zaburzało narrację. Skakało z wątku na wątek.
I trochę propagandowo (albo może sztandarowo) też było. No, w zależności od tego, jakie kto ma poglądy polityczne. Tutaj niestety przytulam się do grona krytykantów.
Ale to książka nurtująca.
Tak bym ją określiła.
Niepozostawiająca człowieka obojętnym. I budząca milion pytań.
Czy rzeczywiście dożywocie jest powolną torturą, która narusza prawa człowieka?
Czy są szanse na resocjalizację kogoś, kto musiał być tak dogłębnie zepsuty, aby bez mrugnięcia okiem popełnić taką koszmarną zbrodnię?
Czy z drugiej strony jedno, jedyne, jedniusienienieńkie potknięcie, które owszem rozwaliło dziesiątki żyć ‘po obu stronach barykady’ powinno przekreślić szanse sprawcy NA WSZYSTKO?
Czy system sprawiedliwości jest rzeczywiście sprawiedliwy?
Czy morderca jest człowiekiem?
Wojciech Tochman nie ukrywa swoich poglądów, ani nie próbuje być obiektywny. I to jest w oczach niektórych niewybaczalna ‘zbrodnia’ w wykonaniu autora reportażu. Mnie to tak bardzo nie mierziło. Owszem, miałam niesmak po niektórych wstawkach politycznych, choć nie ze względu na ich treść, ale samą obecność. Nie pasowały mi tu. Ale też koncepcja tej książki była bardzo trudna, bo właściwie pan Tochman dokańczał i to przez prawie dwa lata dzieło, nad którym pracowała jego zmarła przyjaciółka. Miał więc za zadanie nie tylko przedstawić temat w oparciu o materiały gromadzone przez lata przez reportażystkę, ale jeszcze – z szacunku i ku pamięci - zastanawiać się, jak poradziłaby sobie z tym Lidia.
Jeśli sparafrazujemy mistrza Przyborę: „Więc tę pierwszą odłóżmy na bok, a o drugiej niech toczy się tok”, czyli pominiemy kwestie warsztatowo sporne, a skupimy się samej dyskusji o sensowności kary dożywotniego więzienia – otrzymamy spory kęs ‘food for thoughts’.
Słuchałam audiobooka czytanego przez Maję Ostaszewską, którą lubię, jako aktorkę. Tu, na początku, mierziła mnie jej monotonia i beznamiętność. Ale z czasem uznałam, że być może w tym szaleństwie tkwi metoda. Może tak właśnie powinno być. Bez emocji. Aby nic nie dodać od siebie, a jedynie neutralnie przedstawić historię Moniki 'Osy' Osińskiej i dać słuchaczowi pole do manewru ...
Drugotorowym i ledwo liźniętym tematem – choć mnie osobiście bardzo poruszającym było zachowanie polskiej policji. Odzywki, pogróżki, inwektywy i automatyczne skreślenie sprawczyni.
Angielska policja, która też idealną i nieskazitelną nie jest – ma jednak (o czym wiem nie tylko z programów typu ’24 hours in police custody’) diametralnie inne podejście do podejrzanych, oskarżonych a nawet osadzonych. Zwracanie się do człowieka z szacunkiem, a nie karanie go we własnym zakresie dodatkowo dorzucaną obojętnością, chamstwem, złośliwością czy poniżaniem jest postawą, która powinna być normą, niezależnie od czyichś opinii na temat wymiaru sprawiedliwości czy opcji politycznych.
Ale to już zupełnie inny temat …
Ps. A okładka genialna!
Najpierw zabrałam się za recenzje.
Pierwsza styczność z panem Tochmanem.
18 książek do wyboru w ramach akcji Czytaj.pl. Trzeba wybrać kilka, bo wszystkich nie dam rady w miesiąc. Nie moje tempo.
I chyba po raz pierwszy klikałam ‘Popieram’ i tym, którzy oceniali pozycję bardzo wysoko, jak i tym, którzy przypięli jej łatkę ‘słaba’ i postawili w stan oskarżenia, z...
2012-06-30
'The Birds & other stories' to zbiór opowiadań zwanych często 'lekturą na halloween'.
I rzeczywiście, nie tylko najbardziej znane, "Ptaki", na podstawie którego Hitchcock nakręcił swój sławny film, ale wszystkie budzą co najmniej niepokój. Atmosferyczne, intrygujące, burzące pewien porządek zostawiają czytelnika z nieoczekiwanym zakończeniem i z czymś, co moim zdaniem często pojawia się w twórczości Daphne du Maurier, a co nazywam 'zbrodnią bez kary'.
Ze wszystkich opowiadań najbardziej zapadło mi w pamięci to pt. 'Mały Fotograf' (The Little Photographer). Ze swoim zaskakującym zakończeniem długo wracało do mnie jak zdanie, w którym pozornie brakuje tylko kropki, ale które z powodzeniem możnaby rozwinąć dalej.
Wszystkie historie w pewien sposób oscylują wokół relacji: nieoczekiwanych konsekwencji nowych znajomości, rodzinnych tajemnic, nieprzebaczenia, ukrytych pragnień i osobistych 'szkieletów w szafie', które prędzej czy później z niej wypadają.
Du Maurier nie ma litości dla swoich bohaterów, wrzucając ich w sidła dziwacznego splotu wypadków czy oddając w bezwzględne ręce sił natury. Jeśli dopada ich śmierć, nie jest to śmierć konwencjonalna. Jeśli dopada ich zemsta losu czy przeznaczenie (w które autorka zdaje się mocno wierzyć) są one okrutne i niepozwalające na jakikolwiek ratunek. A jednak, mimo iż czasami wywołują gęsią skórkę, nie można ich nazwać (mini) horrorami czy 'opowieściami grozy'. Nie ma tam duchów czy wampirów. Raczej nieoswojona i zachowująca się nienaturalnie przyroda.
Czytając opowiadania, ma się wrażenie, że wrogość, mściwość, nieprzewidywalność, okrucieństwo i apokaliptyczna atmosfera to nieodłączna część otaczającego nas świata. Tak samo jak fascynacja, miłość czy nadzieja.
Uwielbiam Daphne du Maurier za jej mistrzostwo konstruowania krótkich form, oddziałujących na zmysły, często mrocznych i dziwacznych lecz nie pozbawionych klimatu i zawsze zaskakująco zakończonych.
Polecam zbiór, jeśli nie w takiej formie (gdyż może się on nie ukazać po polsku), to przynajmniej poszczególne opowiadania (szczegóły w opisie książki), a w szczególności: Ptaki, Małego Fotografa i Jabłonkę.
Jedyną wadą tego zbioru jest ... wstęp (do wydania angielskiego), który zamiast - jak w wielu innych czytanych przeze mnie antologiach przybliżać sylwetkę autora/autorów, nakreślać tło czy okoliczności powstawania utworów lub uzasadniania takiego a nie innego ich wyboru - skupia się głównie na ... Hitchcock'u i jego ekranizacjach utwórów du Maurier oraz jego relacji zawodowej z jej ojcem.
książka 7/10 film 8/10 ('Ptaki', Alfred Hitchcock, 1963)
'The Birds & other stories' to zbiór opowiadań zwanych często 'lekturą na halloween'.
I rzeczywiście, nie tylko najbardziej znane, "Ptaki", na podstawie którego Hitchcock nakręcił swój sławny film, ale wszystkie budzą co najmniej niepokój. Atmosferyczne, intrygujące, burzące pewien porządek zostawiają czytelnika z nieoczekiwanym zakończeniem i z czymś, co moim zdaniem...
2015-08-20
"Po trzecim dziecku przestają ci gratulować" - usłyszałam słowa nieznanego mi wcześniej twórcy popularnego w krajach anglojęzycznych stand-up'u.
Właśnie urodziłam wtedy czwarte dziecko i bardzo mnie rozśmieszył ten gorzkawy żart. Przez dalszą część występu śmialiśmy się z mężem do łez z dosadności i celności kolejnych dowcipów.
Być może Jim Gaffigan wstrzelił się w odpowiedni moment mojego życia. Dość powiedzieć, że zapałałam do niego natychmiastową sympatią i gdy zobaczyłam jego książkę 'Dad is fat' zabrałam się za nią ze smakiem.
I nie zawiodłam się.
Myślę, że niezwykle trudno jest być dobrym kabareciarzem, ale jeszcze trudniej jest napisać książkę złożoną z opowiadanych na scenie dowcipów (bez pomocy bezcennych narzędzi, jakimi są odpowiednia mimika czy ton głosu). Gaffiganowi się to udało (choć twierdzi, że to jego żona jest odpowiedzialna za to, że książkę w ogóle da się czytać :)))
Jego strumień swobodnych myśli na temat rodzicielstwa (skrzętnie posegregowany w rozdziały dotyczące różnych trudnych kwestii jak np. przyjęcia urodzinowe czy zabieranie dzieci do restauracji) to prześmiewczy zapis własnych porażek i potknięć na niwie wychowywania dzieci.
Gaffigan robi z siebie totalnego fajtłapę, który właściwie nie wie, jak to się stało, że został ojcem piątki dzieci i wylądował w dwupokojowym apartamencie bez windy na nowojorskim Manhattanie. Winę zwala na żonę, która podobno zachodzi w ciążę od samego patrzenia na dzieci.
Jeśli - w codziennym trudzie logistycznego ogarniania takiej gromadki małych dzieci - coś może pójść nie tak, to na pewno pójdzie. Rodzicielstwo, to wg Gaffigana jedno wielkie pasmo porażek, błędów i wypaczeń. To cholernie kosztowne, uciążliwe, pełne smrodu i brudu zajęcie.
Nie dajcie się jednak zwieść! "Dad is fat" to nie zapiski rozgoryczonego ojca, ale pełne ciepła żarty faceta, który kocha swoje dzieci. W końcu jeśli nawet ktoś narzeka na to, że musi zabierać dzieci do muzeów ("Właściwie to dlaczego moje dzieci mają rujnować moje mieszkanie, skoro mogą demolować to miejsce, które ktoś szumnie nazwał 'muzeum'?") czy organizować im pikniki ("jedzenie w niewygodnej pozycji, siedząc na ziemi i odganiając namolne muchy") to znaczy, że jednak przynajmniej podejmuje jakiś wysiłek.
Jim Gaffigan śmieje się z siebie, ale też przychodzi do nas z krzywym zwierciadłem. Przesadą byłoby stwierdzenie, że jest to książka pełna głębokich refleksji, ale na pewno pozwala nabrać dystansu do samego siebie, szczególnie w dzisiejszym świecie, który (za pomocą wszystkich możliwych mediów) wywiera potężną presję na rodziców, by stali się perfekcyjni. By oprócz dostarczania (li i jedynie) zdrowej żywności, kreatywnych zabawek i designerskich ubrań zapewniali dzieciom milion zajęć pozalekcyjnych i stymulowali wszystkie zmysły na potęgę.
A tymczasem są w życiu rzeczy ważniejsze, które trzeba nauczyć się doceniać. Jak na przykład "wysublimowany stan bycia sam na sam ze sobą" - który nie przytrafia się rodzicom często :)
O gustach się nie dyskutuje. Tak samo - podejrzewam - o poczuciu humoru.
Nie chciałabym tej książki przereklamować. Nieobiektywnie powiem tylko, że śmiałam się w głos przy każdej obracanej kartce. Widocznie mamy z Jimem podobne poczucie humoru (i doświadczenia :))
I chyba nie jestem w tym odosobniona, sądząc po tym, jakie tłumy walą na występy tego jednego z najpopularniejszych amerykańskich stand-up'owców.
Jedyną wadą są (nie takie znowu częste) odniesienia do amerykańskiej popkultury, zupełnie niezrozumiałe dla kogoś, kto nie ma z nią styczności na co dzień.
Jednak cała reszta, a w szczególności rozdział o przyjęciach urodzinowych*, który jest dla mnie mistrzostwem świata (pod względem wypunktowania absurdów), rekompensuje tę niedoskonałość z nawiązką.
Polecam gorąco!
* (w amatorskim tłumaczeniu - uff, życzę powodzenia tłumaczowi, jeśli ktoś zdecyduje się wydać tę książkę po polsku; niełatwo oddać specyficzny klimat 'gaffiganowskich' żartów)
Wszystkie te zachłanne firmy widzą, że chcesz to zrobić i widzą w tym wspaniałą okazję by pożerować trochę na twoim pragnieniu przywołania wspomnień z przyjęć urodzinowych twojego dzieciństwa i wyprawieniu dziecku podobnego przyjęcia urodzinowego, przepłacając za to słono. Wkrótce się przekonasz, że każda sieć restauracji, muzeum dla dzieci, lodowisko, kręgielnia, sklep z zabawkami czy centrum rekreacyjne oferują 'Pakiet Urodzinowy', by za drobną opłatą stu miliardów dolarów oszczędzić ci trudu zapraszania tabunu małych dzieci do swojego domu. To niewygórowana cena za tanie, plastikowe, wykonane z toksycznych materiałów 'Made in China' nikomu niepotrzebne prezenty, które rodzice zaproszonych dzieci kupią w drodze na przyjęcie, a które ty następnie zutylizujesz, obdarowując nimi kolejne dzieci urządzające urodziny.
[...] Wygląda na to, że każde dziecko z klasy waszych pociech ma urodziny przynajmniej raz do roku. Dacie wiarę? Przyjęcia urodzinowe zalewają cię z każdej strony, rozprzestrzeniając się jak plaga termitów pożerających twoje soboty. Są organizowane o mało przyjaznych godzinach, w bardzo dziwnych miejscach. Moja córka Marre została raz zaproszona na party o dziewiątej. Tak, o dziewiątej rano w sobotę! Na początku myślałem, ze to żart [...] i byłem gotowy powiedzieć jej, że sobotnie przyjęcia są niezgodne z naszą religią.
"Po trzecim dziecku przestają ci gratulować" - usłyszałam słowa nieznanego mi wcześniej twórcy popularnego w krajach anglojęzycznych stand-up'u.
Właśnie urodziłam wtedy czwarte dziecko i bardzo mnie rozśmieszył ten gorzkawy żart. Przez dalszą część występu śmialiśmy się z mężem do łez z dosadności i celności kolejnych dowcipów.
Być może Jim Gaffigan wstrzelił się w...
2013-02-03
Mariusz Szczygieł słynie (między innymi) ze swojej czechofilii.
Wcześniej nie czytałam żadnej jego książki o Czechach, ale mam przeświadczenie, że "Laska Nebeska" jest kwintesencją, podsumowaniem jego poprzednich książek. Dla osoby niezapoznanej z tematem (jak ja), książka - zbiór felietonów - sprawia wrażenie nieco chaotycznej, wyrwanej z kontekstu. Albo podsumowującej poprzednie spostrzeżenia.
Zresztą sam autor jako 'myśl przewodnią' obrał sobie następujące zdanie: "Z książek zapamiętuję tylko pojedyncze zdania i potem zaczynają one żyć w mojej głowie już własnym życiem".
I w podobny sposób felietony owe żyją sobie właśnie swoim życiem.
Można się pośmiać, zadumać, zdziwić, lecz nie polecałabym tej książki jako pierwszej pozycji o Czechach i ich mentalności :)
Warta przeczytania chociażby dla dwóch ostatnich, niebywałych i zaskakujących, felietonów o Jarze Cimrmanie - ale nie zaczynajcie od nich lektury. Zostawcie sobie - zgodnie z wolą autora - cymesik na sam koniec :))
Mariusz Szczygieł słynie (między innymi) ze swojej czechofilii.
Wcześniej nie czytałam żadnej jego książki o Czechach, ale mam przeświadczenie, że "Laska Nebeska" jest kwintesencją, podsumowaniem jego poprzednich książek. Dla osoby niezapoznanej z tematem (jak ja), książka - zbiór felietonów - sprawia wrażenie nieco chaotycznej, wyrwanej z kontekstu. Albo podsumowującej...
2013-12-27
2014-02-11
Jedna z najdziwniejszych książek, jakie przeczytałam!
Jeśli czyta się kryminał, w którym do samego końca nie wiadomo, kto jest mordercą, to autora można określić mistrzem suspensu.
A jak można określić autora powieści, który przez ponad 250 stron prowadzi nas do finałowego rozdziału, opisując z przejmującą wnikliwością losy kilku niezwiązanych ze sobą bohaterów, po to by ... nie napisać puenty?
Może intrygującym mistrzem portretu? Portretu malowanego słowem?
Bo to właśnie precyzyjnie malowane sylwetki coraz to innych mieszkańców wsi Tel Ilan wciągają najbardziej.
Ich losy, ich przeżycia, ich charaktery wplecione w leniwy obraz izraelskiej miejscowości łączą się - jak próbuje przekonać opis z okładki - w jedną całość.
Jednakże tego połączenia nie ma!
Albo jest ono nieoczywiste...
Niestety, mimo iż Amos Oz podaje klucz do zrozumienia swoich opowiadań na tacy, zupełnie go zignorowałam i stąd moja narastająca frustracja, która osiągęła swoje apogeum wraz z przeczytaniem ostatniego zdania. Dopiero po zamknięciu książki przyszło olśnienie.
SCENY! Sceny z życia wiejskiego. Fragmenty, kawałki, migawki, ścinki, z których - jeśli zechcę- mogę sobie uszyć patchworkowy obrazek. Nie gotowe opowiadania, nie saga przeplatających się historii z życia mniej lub bardziej przypadkowych osób, nie zagadka kryminalna, ale sceny!
Pan Oz zagrał mi na nosie.
Rozbudził wyobraźnię, zbudował napięcie, pomordował, powięził, poukrywał bohaterów w meandrach poszczególnych wątków, a na koniec zamilkł, każąc mojej wyobraźni dopisywać własne zakończenia.
A może nie o zakończenia tu chodzi? Może dlatego właśnie ich nie ma?
Historie, umiejscowione w wymyślonej, ale jakże rzeczywistej izraelskiej wsi, z sugestywnymi, nawiązującymi do współczesnej historii Izraela, nazwami ulic (Synagogue Street, Memorial Garden, Pioneers Garden, Founders Street, Tibes of Israel Street) napisane są soczystym, wciągającym językiem (czytałam po angielsku i słownik szedł w ruch co i raz; mimo iż wydawało mi się, że dobrze znam ten język :), a wielu słów można się było domyślić z kontekstu, ciekawił mnie ich dobór i dokładne znaczenie).
Nie ma w nich wartkiej akcji. Oz delikatnie szkicuje tło, następnie domalowuje bohaterów i przez resztę opowiadania cyzeluje szczegóły. Trzyma nas w napięciu opisując pozornie nic nie wnoszące skrzypnięcie deski, szum drzew za oknem, opis stroju. Wzbudza apetyt milionem detali, które gromadzimy w pamięci, bo wydają się ważne, niezbędne dla rozwiązania zagadki samobójstwa nastoletniego chłopca, tajemniczych odgłosów w piwnicy czy zniknięcia żony mera. Jest mistrzem 'zmuszania' czytelnika, by nie przeskakiwał przysłowiowych 'opisów przyrody', gdyż szybko okazuje się, że one właśnie budują nastrój i stanowią główny trzon każdego z ośmiu opowiadań.
Ciekawy, barwny język. Poruszający, sugestywny, obrazowy.
Czytałam tę książkę na fali moich 'narodowych refleksji' i dlatego też miałam wrażenie, że 'izraelskość' nie pozostaje tu bez wpływu na losy każdego z bohaterów.
Smutek, nostalgia, przywiązanie do swojego miejsca na ziemi, choćby było ono zrujnowanym domem, ciągle rozgrzebywane (czasami tylko w myślach) konflikty żydowsko-arabskie, radość z małych rzeczy wypierana podciętymi skrzydłami marzeń.
Wieś, Tel Ilad, z pozoru jest sielanką,"izraelską Provansją lub Toskanią" - miejscem wymarzonym na wypoczynek, relaks z dala od wielkich miast, na życie wśród natury, w zgodzie z jej rytmem.
A jednak życie jego mieszkańców dalekie jest od sielanki. Jak mówi sam autor w jednym z wywiadów, "Te historie są o ludziach, którzy coś stracili, albo raczej ukryli coś przed samymi sobą. Szukają swojej zguby na strychach i w piwnicach; wszędzie i cały czas. [...] To książka bardziej o stanie ludzkości, niż sytuacji Izraela. Mówi o miłości i stracie i samotności i tęsknocie; jest o śmierci i pragnieniach; jest o rozpaczy i rozczarowaniu. O rzeczach zwykłych. Prostych i wielkich."
Lekturę popsuła mi trochę zwodnicza zajawka z okładki (w wersji angielskiej), zaczynająca się od słów, że nastoletni chłopiec popełnił samobójstwo pod łóżkiem swoich rodziców, którzy niczego nieświadomi, przespali na tymże łóżku noc. Ten motyw 'prześladował' mnie przez całą książkę. Oczekiwałam, że wokół niego będzie się toczyć akcja, że nagle okaże się, że i bratanek lekarki, który wbrew obietnicy nie dojechał na umówione spotkanie, i zakochany nieszczęśiwie nastolatek i być może także nauczycielka dzieląca dom ze stetryczałym ojcem, będą mieli jakiś związek z nieszczęsnym młodzieńcem. 'Czekałam' na to samobójstwo, nie przywiązując należytej wagi do historii je poprzedzających; do sześciu - jak się okazało - niepowiązanych (a przynajmniej niepowiązanych bezpośrednio) historii.
Czuję niedostyt. I trochę ze względu na to, że się dałam zmylić streszczeniu, i trochę przez autora, który w pewnym sensie wystawia czytelnika do wiatru, dając mu 'jedynie sceny', zamiast (tak dobrze się zapowiadających) opowiadań.
Tym niemniej książkę polecam.
Zapada w pamięć.
Jedna z najdziwniejszych książek, jakie przeczytałam!
Jeśli czyta się kryminał, w którym do samego końca nie wiadomo, kto jest mordercą, to autora można określić mistrzem suspensu.
A jak można określić autora powieści, który przez ponad 250 stron prowadzi nas do finałowego rozdziału, opisując z przejmującą wnikliwością losy kilku niezwiązanych ze sobą bohaterów, po to by...
Biblioteczka mamy była za drzwiami do salonu. Niewidoczna i jakoś dziwnie niedostępna.
Pod jej nieobecność, zadzierając głowę i przekręcając ją niezdarnie, składałam z liter swoje pierwsze słowa, odczytując tytuły. Wydawały mi się wtedy zagadkowe i nieodgadnione. A jeden z nich szczególnie przykuwał moją uwagę:
PANNY Z WILKA
„Z jakiego znowu wilka?” – mózg sześciolatka nie ogarniał.
„I jakie panny? Zrobione ze skóry wilka?”
Ta książka zawsze pobudzała moją wyobraźnię.
Aż w końcu nadszedł czas na rozwiązanie zagadki.
I od tamtej chwili zaczęła się moja miłość do Iwaszkiewicza.
Mistrza obserwacji, mistrza rysowania portretów piórem, mistrza bolesnego realizmu.
Kiedy czytam niektóre współczesne powieści, powiastki właściwie, stworzone w miesiąc na kolanie, jak patrzę na te płytkie postaci, oczywiste i przewidywalne, na banalność zdarzeń i słodycz do wyrzygu, to mam czasami szaloną potrzebę zjedzenia czegoś pełnokrwistego.
I takie właśnie ‘Pany z Wilka’, przeczytane po raz setny, dają mej duszy coś więcej niż tylko 36 i 6 …
Nawet nie umiem dobrze zwerbalizować, co jest takiego magicznego w tej – jakże zupełnie niezahaczającej o fantazję – opowieści.
Czy sam pomysł na stworzenie grupy sześciu tak różnych od siebie, tak krwiście naszkicowanych sióstr, w których Wiktor Ruben przegląda się jak w lustrze?
Czy melancholijne refleksje nad upływającym i przeciekającym przez palce życiem?
A może to, że z czasem coraz bardziej utożsamiam się … z Wiktorem. Jakkolwiek by to zabrzmiało :)
Dopada mnie czasami jego rezygnacja i poczucie niespełnienia, mimo że ‘na zewnątrz’ tyle się dzieje. Jestem poważana, wiecznie zajęta kolejnymi projektami i potrzebna wielu. Ale czy gdzieś w tej gonitwie nie zatraciłam siebie? Co się stało z moimi marzeniami? Czy to co robię ma w ogóle jakieś znaczenie?
Nieprzypadkowo – tak myślę – Iwaszkiewicz otwiera tę historię pogrzebem młodego księdza. To nie jest tylko zgrabne rozpoczęcie, przyczynek do wyjazdu przemęczonego i zdołowanego śmiercią przyjaciela Wiktora do Wilka, ale coś, co nadało historii kontekst. Śmierć zresztą przewija się przez kartki opowiadania cały czas. Śmierć Feli, ‘najpełniejszej’ (jak się możemy domyślić lub wręcz jedynej prawdziwej) miłości Rubena, śmierć wyobrażeń o życiu, o przyszłości, o związkach z kobietami. I jeszcze ten świat sprzed wojny, którego nie da się już wskrzesić. I stąd te panny, choć przecież większość z nich, to już mężatki, a nawet rozwódki.
U Iwaszkiewicza wszystko jest subtelne, a jednocześnie niesamowicie wyraziste i pobudzające wyobraźnię. Uwielbiam na przykład, jak Iwaszkiewicz opisuje postaci, używając jednocześnie słów pochlebnych jak i takich, które mają pejoratywny wydźwięk, tak jakby czytelnik miał sam wybrać czy tę osobę polubić czy ‘odepchnąć’ („Imponowała mu swoim spokojem, niefrasobliwością i umiejętnością cieniowania słów. Przy tym rzeczywiście była ładna i młoda, senna, trochę ociężała i jakby zmęczona swoją cielesnością”)
Albo taka perełka:
„Wiktor rozmarzył się tym koleżeńskim obcowaniem z Jolą, która mu się najbardziej ze wszystkich sióstr zawsze podobała, i co do niej jednej nie miał zupełnej pewności, że pozostaje na jego urodę i inteligencję obojętna.” Jedno zdanie. Jedno, jednusieńkie zdanie a więcej mówi o relacji tych dwojga niż te grafomańskie opisy wzdychań, dreszczy przechodzących po plecach, przyspieszonego bicia serca i innych wglądów wszechwiedzącego narratora w duszę bohaterów.
A początkowo nieświadoma, a następnie celowo rozegrana pomyłka w sypialni Julci?
Jedno z najbardziej obrazowo ukazanych na kartach książki zbliżeń erotycznych*. Bez parady penisów i pochw w wymyślnych pozycjach w tle. Bez – jakże teraz niezbędnych do sprzedaży książek – brutalnych i zakrapianych wulgaryzmami opisów seksualnych zapasów.
Aż wreszcie sama konstrukcja akcji.
Kilkudniowa i taka niby od niechcenia wizyta Wiktora w Wilku, miejscu gdzie wciąż jest on przebrzmiałą, ale jednak legendą, gdzie życie z jednej strony toczy się bardzo leniwie, a jednocześnie pulsuje jakimś podskórnym nurtem, staje sceną na której rozgrywają się swoiste etiudy: spotkania-wspominki-rozkminki z każdą z sióstr. Ze wszystkimi łączy go jakaś eteryczna i różna w swej naturze nić porozumienia, którą próbuje po 15 latach znów utkać albo może skonstatować jej zerwanie.
Z Kazią intelektualna, z Julcią retrospekcyjnie erotyczna, z Jolą kokieteryjno-kumpelska (Ale czy aby na pewno?), z Zosią trochę obcesowa i wyemancypowana, a z Tunią - z powiewem świeżości, ale też i w zastępstwie Feli.
I tylko Kazia – ku zdumieniu Wiktora – otwarcie przyznaje, że kochała się w nim na zabój. Pozostałe siostry zaprzeczają. Tylko dlaczego każda z nich jest zazdrosna o te skrawki chwil z Wiktorem? Z Wiktorem, który i tak stwierdza, że on się w Wilku nie ożeni...
Jedno z moich najulubieńszych opowiadań.
________________________________
* Ps. Ciekawe, jak tę samą lekturę można inaczej odbierać po latach, znajdować w niej smaczki, na które kiedyś (być może z braku pryzmatu wciąż nabywanych doświadczeń) nie zwracało się uwagi. Tym razem na mój odbiór 'Panien z Wilka' wpłynęła bardzo, ach jakże bardzo sugestywnie ta opinia: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/panny-z-wilka/opinia/30222301.
I nie wiem czy mi się to podoba.
Zaburzyło mi to mój dotychczasowy obraz Wiktora i całej wilkowskiej dynamiki. Wprowadziło ferment właśnie dlatego, że trudno mi się nie zgodzić z jego autorką.
Książka 9/10, film reż. Andrzej Wajda 1979 7/10
Biblioteczka mamy była za drzwiami do salonu. Niewidoczna i jakoś dziwnie niedostępna.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPod jej nieobecność, zadzierając głowę i przekręcając ją niezdarnie, składałam z liter swoje pierwsze słowa, odczytując tytuły. Wydawały mi się wtedy zagadkowe i nieodgadnione. A jeden z nich szczególnie przykuwał moją uwagę:
PANNY Z WILKA
„Z jakiego znowu wilka?” – mózg sześciolatka nie...