-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1156
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać409
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2012-08-03
2017-06-02
Suzanne Collins kontynuuje swój cykl „Igrzyska śmierci”, w drugiej części cyklu zatytułowanej „W pierścieniu ognia” mamy również igrzyska czego czytelnik zapewne się domyśla. Jednak w przeciwieństwie do pierwszego tomu nie są one wcale priorytetowe i to jest zaskakujące, bo jednak równorzędne znaczenie w stosunku do samych igrzysk zaczyna mieć sytuacja w Panem. W państwie system się chwieje na tyle, że zagrożeniem dla jedności imperium staje się zwykła/niezwykła nastolatka z prowincjonalnego, maleńkiego 12 dystryktu. Oczywiście mowa tu o Katniss Everdeen, ognistej dziewczynie, która po wygraniu igrzysk stała się celebrytką. Katniss i Peeta jej kolega, partner, na potrzeby mediów również chłopak. Obydwoje się lubią, sobie sporo zawdzięczają, ale tzw. mięty do siebie nie odczuwają. I dokładnie o to ich posądza prezydent Snow, że ten numer z jagodami i miłością to przekręt. Wydało się przy okazji, że dobre relacje Katniss ma z Gale’em, zostali przyłapani na całowaniu się co w kontekście sprawy zostało odebrane przez władze Panem za niemal za zdradę stanu. Z początku Katniss obiecała, że się podporządkuje pomoże władzy opanować kryzys. Ale jak widać to nie mogło się udać, bo prezydent Snow ma swoje cele, przede wszystkim polityka, i zasadniczo są one sprzeczne z buntowniczo nastawionej wobec Kapitolu Katniss, nawet jeśli przez bardzo długi czas nie zdawała sobie ona z tego sprawy.
Mamy tutaj psychologiczne dojrzewanie Katniss od zwykłego trybuta, który swoje igrzyska wygrał, zwykłej celebrytki, która mimo wzbogacenia się pozostała sobą i widzi trudną sytuację ludzi w 12 dystryktach, tylko centrum czyli Kapitol ma się dobrze, do bycia rewolucjonistką, a ściślej symbolu rewolucji jakim stała się sama Katniss i ptaszek kosogłos. Trudno wychwycić kiedy ten proces mentalny Katniss przeważy się na stronę rewolucyjna, czy jest to podróż po 11 dystrykcie, gdzie jawnie wraz z Peetą uczciła swoją koleżankę z igrzysk Rue, co zostało odebrane przez władze jako nawoływanie do rebelii, czy może gdzieś w lesie gdzie spotkała osoby z 8 dystryktu, które podążają w kierunku wyniszczonego atomówkami 13 dystryktu, bo ponoć tam w podziemiach coś jest, tzn. tam uciekają osoby, które naraziły się władzy.
Prezydent Snow uznał, że trzeba coś z tym problemem zrobić, a więc z samą Katniss i przy okazji zabić 22 lub 23 innych zwycięzców poprzednich edycji igrzysk, w zależności od tego czy ma być zwycięzca, czy ideą tej edycji jest zwykła rzeź. Okazja się trafiła, kolejny jubileusz 75 lecie Poskromienia, a tym samym 75 edycja Głodowych Igrzysk. Co zrobi Katniss? Co zrobią inni trybuci? Czy wszyscy po raz kolejny przekonają się, że arena na której odbywają się igrzyska może przyczynić się do eskalacji wrzenia rewolucyjnego i wywołać zamieszki w całym kraju. Do tej pory wiadomo, że ogarniętych rewolucją jest kilka dystryktów. Pewne jest jedno, Katniss już się przekonała, że tu chodzi o życie ludzkie czasem kilku osób, a może też tysięcy i czytelnik obserwuje jej rozterki, obawy, czy wiedząc, że giną ludzie na ulicach miast dalej będzie niepokorna? Ciekawe czy zadaje sobie pytania, że sprawa jest tego warta? No ale tego czytelnik dowie się zapewne w ostatniej części trylogii „Igrzyska śmierci” .
Książkę zatytułowaną w „Pierścieniu ognia” polecam każdemu, mimo, że nominalnie, tak jak cała trylogia, jest to powieść dla nastolatków. Czasem to rzeczywiście widać, chociażby dlatego, że mamy tutaj narrację samej Katniss, gdyby oprócz tego była akcja widziana z innych perspektyw na pewno to byłoby ciekawe, ale pewnie autorka uznała, że to byłoby zbyt skomplikowane. A tak autorce udało się treści dość trudne, dla młodzieżowej grupy docelowej, chociażby meandry polityki, czy opisów realiów w państwie Panem przekazać językiem w miarę przystępnym, zrozumiałym dla każdego i pewnie tutaj o to chodziło. Książkę warto przeczytać.
Suzanne Collins kontynuuje swój cykl „Igrzyska śmierci”, w drugiej części cyklu zatytułowanej „W pierścieniu ognia” mamy również igrzyska czego czytelnik zapewne się domyśla. Jednak w przeciwieństwie do pierwszego tomu nie są one wcale priorytetowe i to jest zaskakujące, bo jednak równorzędne znaczenie w stosunku do samych igrzysk zaczyna mieć sytuacja w Panem. W państwie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-06-21
„Kosogłos” jest troszkę inną książka niż dwie poprzednie części cyklu „Igrzyska śmierci”. W pierwszej i drugiej części mieliśmy głodowe igrzyska, chodź ich kontekst był troszkę inny do tego czego apogeum mamy tu w trzeciej części, a więc rewolucję. W tej części przynajmniej z założenia chodzi o to, że Katniss dojrzewała jako rewolucjonistka, i w końcu wzięła w niej udział jako jej symbol.
Mamy również tutaj narrację Katniss, w przypadku relacji z igrzysk to możliwie zdało egzamin, ale w przypadku rewolucji wyszło jednak troszkę gorzej. Było nie było ta rebelia ma znacznie większy rozmach a Katniss czasem brała udział w naradach u prezydent Coin to nie ma opcji, żeby miała tą sama wiedzę co przywódcy rozstawiający pionki na metaforycznej szachownicy. Oczywiście Katniss i Peeta nie byli zwykłymi pionka, bo wtedy ani Trzynastka, ani Kapitol nie zawracali by sobie nimi głowy, byli raczej skoczkami lub gońcami. Fihury użyteczne, ale w razie potrzeby się je poświęca w rozgrywce szachowej i daje na stracenie. Tak było z Peetą, kiedy prezydent Snow pozwolił na to, żeby akcja ratunkowa się powiodła. Zadaniem umęczonego pod względem psychicznym i fizycznym Peety było zabicie Katniss. Tak też zrobiła prezydent Coin, poświęcając Prim, siostrę Katniss, żeby przyśpieszyć upadek Kapitolu, wiedząc, że z Katniss już pożytku żadnego nie będzie, co najwyżej będzie robiła tournée po Dystryktach jako celebrytka. Katniss zrobiła swoje, w zamyśle autorki miał być to czyn na miarę rozwalenia areny ale nie był. O ile rozwalenie areny sprawiło, że tlący się gdzieniegdzie bunt w niektórych dystryktach przekształcił się w pożogę, która niczym ognisty żywioł rozpaliła całe Panem. A tutaj, to, że politycy są siebie warci, to przecież żadna niespodzianka. Jednego polityka zastąpi drugi i po sprawie. Katniss dobrze broni się w tym cyklu jako indywidualistka, która musi przeżyć igrzyska, ale już jako element zbiorowej machiny wojennej już niekoniecznie, żołnierz idzie na wojnę, żeby realizować konkretną strategię wytyczoną przez generalicję, nawet jeśli tego nie rozumie. Ona nie musiała rozumieć po co Prim zginęła, ale miała iść na front zrobić swoje, bo po to tam poszła. Miała 17 lat, wcale nie tak mało, w postaniu warszawskim młodsi szli tłuc Niemców i nie zastanawiali się czy gen. Tadeusz Bór Komorowski wie co robi. Był rozkaz strzelać, powstańcy strzelali, przegrupować sił, robili to, poddać się również. Tutaj też tak jest nie ona była od tego, czy prezydent Coin podejmuje dobre decyzje. Ona była odpowiedzialna za wygranie wojny i za to jakie koszty trzeba ponieść, żeby to zrobić. Katniss stanęła po stronie Trzynastki i rebelii w dystryktach świadomie i dobrowolnie. Bo jednak w tej rewolucji wcale nie chodziło o nią i o Peetę, choć spora część wojny propagandowej do tego się sprowadzała, no ale propaganda z natury rzeczy kreuje różne byty medialne wykorzystuje los jednostek do celów ideologicznych.
Kosogłos jest nie tylko symbolem ale też ideą.
No i tutaj zaczynają się schody, na czym polega idea Kosogłosu? Głodni ludzie zaczęli się buntować, im chodziło o polepszenie warunków socjalnych, jak w każdej rewolucji. No ale czy to dostali? Ani słowa w książce. Można się tego domyśleć analizując organizację Trzynastki, tam każdy z prezydentem włącznie je to samo, porcje żywnościowe są racjonalizowane w zależności do wieku potrzeb wynikających z wysiłku pracy lub na wojnie. W porządku, tyle, ze Trzynastka to przecież system bunkrów, a czy na otwartej przestrzeni zdołali wprowadzić taki system? Nikt może nie zajada się kawiorem i innymi drogimi specjałami, ale też nikt głodny nie chodzi? Jeśli tak, przypuszczalnie ta rewolucja miała sens. Wynika on raczej z ograniczonego potencjału gospodarczego Panem.
Stary system się zawalił prawdopodobnie w wyniku kryzysu gospodarczego. System polegał na tym, że mieszkańcy Kapitolu żyli w dobrobycie, a w dystryktach ludzie głodowali. Czy kiedyś było inaczej? Tego nie wiemy. Wiemy, że była rebelia 75 lat temu i Kapitol wtedy wygrał. I tu należy się doszukiwać przyczyn tego co mamy teraz. Mamy dużą nienawiść większości mieszkańców dystryktu do Kapitolu i wszystkiego co jest z Kapitolem związane, w tym igrzysk w szczególności? Do czego to doprowadziło wiemy i czytelnik widzi, że nowa władza ma takie same pokusy? Wynika z tego, że na bank Collins może pisać kolejną trylogię o następnej rewolucji w Panem za jakieś 50 lat. Czyta rewolucja coś zmieniła? Jest mowa o wprowadzeniu republiki, czyli ustanowieniu lepszego systemu władzy. Ale czy to zrobili? Nic nie znajdziemy. Najważniejszym pytaniem zdaje się było? Czy będą 76 głodowe igrzyska czy nie? Jedna i druga strona konieczność igrzysk tłumaczy to tym, że resztek ludności nie stać na pogromy ludności, dlatego lepiej jak ludzie dostaną trochę krwi na arenie i im to wystarczy. Ale jest luka w tym rozumowaniu Panem istnieje dłużej niż 75 lat, i jak sobie wcześniej radzili bez igrzysk, czy były wcześniejsze rebelie zakończone regularną rzezią? Na pierwszy rzut oka czytelnik widzi, że znaków zapytania jest tutaj zbyt dużo. A te wynikają z tego, że autorka zbyt się wczuła w opisywanie losów dwoje 17 latków Katniss i Peety, a za mało mamy tutaj informacji o historii Panem, które są potrzebne.
Owszem wiemy, że był apokaliptyczny kataklizm, którą przetrwał niewielki procent ludzkości, który na gruzach państwa znanego kiedyś jako Stany Zjednoczone próbuje budować coś nowego. To jest ciekawe, na pewno ciekawy opis tego typu sytuacji dał Jack McDewitt w książce zatytułowanej „Droga do wieczności”, w której autor opisuje barbarię na terenie USA po upadku Zachodu.
W tej koncepcji mamy wiele lokalnych niewielkich państewek. Ze spuścizny intelektualnej niewiele zostało i na tej podstawie znajomości raptem kilku książek budują mitologię wspaniałej cywilizacji, która przeminęła, a która budowała wspaniałe miasta, drogi, itp. Tutaj w przypadku Suzanne Collins ludzie są o tyle szczęśliwsi, że ze spuścizny ocalało dosyć dużo, wykształceni ludzie znają historię, literaturę, starożytne języki, w tym łacinę. No i w przeciwieństwie do książki McDewita u Suzanne Collins Kapitol jest na naszym poziomie, niczym się nie różni od współczesnych metropolii. A dystrykty już dużo gorzej, wiemy, że mają np. telewizory w domach, ale to dlatego, żeby mieli dostęp do propagandy no i oglądali głodowe igrzyska, a pozostałe dobra współczesnej cywilizacji nawet jeżeli są, to są dość mocno reglamentowane i z dostępem do nich jest duży problem. Ich sytuacja przypomina sytuacje robotników w XIX wieku, ludzie pracowali ciężko za marne pieniądze po kilkanaście godzin na dobę, nic dziwnego, że dochodziło do buntów zarówno lokalnych, które czasem przekształcały się w ogólnokrajowe rewolucje.
Na pewno Suzanne Collins pokazało to co jest dobre w dwóch poprzednich częściach, a więc rozważania dotyczące ludzkiej psychiki, interesowali ją zwycięzcy igrzysk oprócz Katniss i Peety, Haymitch, Johanna, Finnick, Annie, i paru innych jeszcze. Na pewno fascynowało autorkę, kim trzeba być z psychologicznego punktu widzenia, żeby igrzyska wygrać i kim się stać po latach? Czy zmieniali się, czy pozostawali sobą, jaki był ich tok myślenia? Te analizy typowo psychologiczne są ciekawe tu u autorki. Postaci nastoletnich bohaterów, które ona kreuje są niezwykle interesujące. Niewątpliwie warto zapoznać się z losami Katniss i Peety, a także wszystkich pozostałych bohaterów cyklu „Igrzyska śmierci”. Polecam.
„Kosogłos” jest troszkę inną książka niż dwie poprzednie części cyklu „Igrzyska śmierci”. W pierwszej i drugiej części mieliśmy głodowe igrzyska, chodź ich kontekst był troszkę inny do tego czego apogeum mamy tu w trzeciej części, a więc rewolucję. W tej części przynajmniej z założenia chodzi o to, że Katniss dojrzewała jako rewolucjonistka, i w końcu wzięła w niej udział...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-05-17
Zacząłem czytać trylogię zatytułowaną „Igrzyska śmierci” . Akcja toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdzieś w Ameryce, istniało tam kiedyś państwo USA, ale wszystko się zawaliło i ludzie którzy przetrwali ten, jak można się domyśleć kataklizm utworzyli państwo Panem, jego stolicą jest Kapitol, który jednocześnie jest centralna prowincją. Otacza go 12 dystryktów, kiedyś było 13, ale ten 13 władza postanowiła zburzyć, jako karę za próbę rebelii, która została stłumiona jakieś 74 lata temu. Właściwie póki co niewiele więcej czytelnik przynajmniej póki może od autorki wycisnąć. Pozostałe 12 buntowniczych dystryktów zostało ukarane tym, że musza dostarczyć dwójkę trybutów, chłopca i dziewczynę, w granicach wieku 12 – 18 lat. Z tych 24 trybutów może przeżyć tylko jeden i ta osoba będzie wiodła resztę życia w dobrobycie, co tutaj w 12 dystryktach jest luksusem. Czytając opowieści Katniss Ewerdeen można odnieść wrażenie, że mamy tu typowy XIX wieczny kapitalizm, ludzie funkcjonują codziennie na granicy przeżycia. Jednak zdobycze cywilizacji współczesnej zostały ocalone, jednak są one ściśle reglamentowane. Tylko mieszkańcy Kapitolu mają do nich dostęp. Samą ideę igrzysk można zdefiniować jako cos w rodzaju współczesnego barbarzyństwa, połączenie telewizyjnych programów typu Big Brather z zarzynaniem się gladiatorów w Kolloseum i na innych całego arenach Imperium Rzymskiego. Tutaj areną jest gigantyczne studio telewizyjne z jednej zaplecze dla organizatorów igrzysk, z drugiej to co widzą telewidzowie, arena na której nie brakuje trybutom skrajnie trudnych warunków, bo przecież nie wszyscy giną z ręki wroga, ale też z wyczerpania, głodu, pragnienia, utonięcia, puszczenia z dymem, bywają też lawiny, przygody ze zmutowanymi osami lub innymi zwierzętami, które można spotkać w przyrodzie, a czasem wystarczą trujące jagody, żeby wykończyć zgłodniałego trybuta.
Zaczęły się 74 Głodowe Igrzyska z dystryktu 12 ten zaszczyt przypadł Katniss Eweerden i Peecie Mollarkowi. Obydwoje się znali, i tym trudniejsze było dla nich, że prawdopodobnie wrócić może tylko jedno. Katniss ja się okazuje ma szansę, bo dla niej las zza limes, czyli granicy Panem to naturalne środowisko. Ona chodzi tam na polowania, łapie zwierzątka gównie wiewiórki i króliki w calach konsumpcyjnych lub handowych, wszystko, żeby przeżyć ona, jej matka i jej siostra Prim, która pierwszy raz była kandydatką na trybuta. Szanse miała niewielkie, bo był tylko jeden zapis na nią, czyli los z jej nazwiskiem. Siostra nie powalała jej brać dodatkowych zapisów za odrobinę żywności, a mimo to została wylosowaną. Katniss po raz kolejny swoją siostrę uchroniła, zgłosiła się za nią, co było niewątpliwie fenomenem w ubogich dystryktach. Tzw. zawodowi trybuci byli rekrutowani w dystryktach pierwszym i drugim i to z reguły oni igrzyska wygrywają. Ale wyjątki potwierdzające regułę są. W 12 wygrało dwóch trybutów, żyje tylko jeden Haymitch, który jest mentorem dla Peety i Katniss. W pociąg do Kapitolu wsiadła z nimi Effie Trinket, ona jest swego rodzaju celebrytką, doradza trybutom.Po dotarciu do Kapitolu za trybutów biorą spece od pijaru, wizerunku itp. Przez kilka dni żyją w oszałamiającym dla nich luksusie, żeby zaraz wyjść na arenę i jak to powiedział Haymitch „Nie dajcie się zabić”, na początku brzmiało to jak ironia, a potem jak najlepsza rada. Koncepcja, że Peeta i Katniss są parą w sensie dosłownym, że są w sobie zakochani jest pomysłem rewolucyjnym, obliczonym na to, że uda się 12 wrócić w komplecie do domu. Czy w ogóle mają szanse? Igrzyska ruszyły, dla telewidzów są to nie zapomniane emocje, mniej więcej takie jakie budzą mecze Realu z FC Barceloną, a dla trybutów jest to walka o przetrwanie, bo chodź są dobrzy to przecież rywale są co najmniej równie dobrzy. W raz z wyjściem na arene wydarzenia wyraźnie przyspieszają, rusza krwawa jatka!
Koncepcja igrzysk śmierci jest interesująca. Warte zauważenia jest, że mamy tu narrację samej Katniss. Ma to swoje dobre i złe strony. Dobre, bo mamy tutaj relację z pierwszej ręki, wiemy, co ona i siłą rzeczy pozostali trybuci przeżywali, a z drugiej, całej tej otoczki wokół igrzysk tylko się domyślamy. Chociażby tego jak reaguje publika, jak reagują władze Kapitolu z prezydentem Snowem na czele.
Tego, że postawę Katniss władzę i sam prezydent oceniają jako bunt dowiadujemy się od niej, a przecież dla czytelnika byłoby ciekawe jak to jest widziane z perspektywy innych, w tym tegoż prezydenta. No ale miała koncepcję taka a nie inną. Przypuszczam, że ten cykl lepiej broni jako całość, niż jego poszczególne części. Książkę niewątpliwie przeczytać warto jest ekscytująca, akcja szybko leci, czytelnik się wciąga. Kreacja bohaterów, w tym tej głównej Katniss jest interesująca. Książka jest dobra, warto przeczytać.
Zacząłem czytać trylogię zatytułowaną „Igrzyska śmierci” . Akcja toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdzieś w Ameryce, istniało tam kiedyś państwo USA, ale wszystko się zawaliło i ludzie którzy przetrwali ten, jak można się domyśleć kataklizm utworzyli państwo Panem, jego stolicą jest Kapitol, który jednocześnie jest centralna prowincją. Otacza go 12 dystryktów,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-04-24
Pstryk, pstryk
Mamy prąd
Pstryk, pstryk
Nie ma prądu
Pstry, pstryk
Ciemność widzę, widzę ciemność
Pstryk, pstryk
Cywilizowani ludzie wchodzą na drzewa.
Pstryk, pstryk
Zejdą z tych drzew?
Krótko zwięźle i na temat dokładnie w tych kilku słowach dałoby się opisać i spuentować to co zawarł Marc Elsberg w swojej książce. Spokojnie, można o niej napisać więcej ciekawych rzeczy, więc biorę się za robotę.
Książka zatytułowana „Blackout”, której autorem jest Marc Elsberg przypomina książkę „Gdy zgasną światła” Alec’a Scarrow’a. W jednej i drugiej książce chodzi o to samo, o kryzys energetyczny, który dla przeciętnego człowieka przejawiał się tym, że zabrakło prądu i wywołało to szereg innych komplikacji w codziennym funkcjonowaniu. Różnica jest jedna tam się wszystko zaczęło od tego, że w rurociągach przestała płynąć ropa i to spowodowało brak prądu. Tutaj szybko się okazało, że chodzi manipulacje typowo informatyczne. W efekcie komputery na skutek działalności wirusów źle odczytywały parametry przesyłu prądu. W efekcie podjęto błędną decyzję o zwiększeniu przesyłu prądu, co spowodowało niespotykana dotąd awarię która rozprzestrzeniła się na całą Unię Europejską, a potem również Stany Zjednoczone. W jednej i drugiej książce to była robota terrorystów, którzy uznali, że potrzebne jest tak radykalne działanie w którym zginą miliony ludzi, żeby zbudować, w ich mniemani, nowy lepszy świat. W efekcie mamy zmagania rządów i służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo zarówno z bałaganem jaki się wytworzył na skutek braku prądu, jak i z tym problemem, że tych złoczyńców trzeba po prostu dopaść.
Oczywiście nie brakuje w książce zatytułowanej „Blackout” opisów scen jak po kolei tworzy się chaos, zamykane są sklepy, szpitale, problemy z dostawą żywności, no i wszelkie inne problemy z dostawami towarów, w tym lekarstw. W efekcie mamy tutaj zmagania zwykłych ludzi nie tylko z tym, że nie ma światła, nie funkcjonuje, telewizja, ani internet, ale problemy są dużo poważniejsze. Chociażby codzienne walka, żeby zdobyć coś do jedzenia, pieniądze nawet jeżeli ktoś je ma są właściwie niewiele warte, bo nawet jak coś jest dostępne jest horrendalnie drogie, a po drugie co komu po pieniądzach za które niewiele rzeczy można kupić, czyli sektor finansowy, bankowy, ma również swoje problemy, no i ludzie walczą o utrzymanie higieny osobistej, bo brak prądu wywołał również problemy z dostawą wody. Na początku kryzysu ludzie próbują sobie pomagać, ale nie trwa to długo, każdy zaczyna myśleć tylko o sobie, przede wszystkim martwi się o przeżycie kolejnego dnia i to w sensie niemal dosłownym. Szybko tworzy się chaos, ludzie winią za wszystko polityków i próbują dostać się do budynków rządowych. W niektórych krajach władze przejmuje wojsko. Ten kryzys energetyczny jest testem dla demokracji. Państwa mimo tych wszystkich trudności mimo wszystko jakoś funkcjonują, organizowane są dostawy żywności dla ludności, organizowanie ośrodków tymczasowego pobytu. Problemem są elektrownie atomowe, powtórka z Czarnobyla i to w większej skali, bo elektrowni, które mają problemy jest więcej niż jedna. W kilku z nich dochodzi do wycieków z reaktora, co wymaga natychmiastowej ewakuacji okolicznej ludności.
Jednak bohaterami są tu przede wszystkim decydenci i rodziny decydentów i to z ich perspektywy, a więc osób najlepiej poinformowanych. Wyjątek jest na dobrą sprawę jest jeden Piero Manzano, informatyk, który w przeszłości brał udział w protestach organizowanych przez antyglobalistów, miał nawet problemy z policją. Co wzbudza podejrzenie, czy Manzano przypadkiem nie ma nic z terrorystami do czynienia. Manzano szybko odkrywa jedną z przyczyn awarii, ktoś za pośrednictwem inteligentnych liczników kradnie prąd na masową skalę. Próbuje przekonać władzę, że sprawa jest poważna. Jednak władze włoskie go ignorują, przypadkiem córka jego sąsiada pracuje w strukturach Europejskich i Manzano przekonał pana Bodoniego, że muszą za wszelką cenę z jego córka się skontaktować. W epopei Piera Manzaniego razem z nim podąża dziennikarka CNN Lauren Shannon, którą Włoch poznaje w Hadze. Po różnych perypetiach Manzano podejmuje współpracę z Europolem. Sprawę prowadzi inspektor Bollard i współpracuje z Manzanim. Jak ta współpraca się układa? Czy obydwaj panowie są w stanie pokonać wzajemną nieufność i dążyć do celu jakim jest wyjaśnienie sprawy? Czy grupa Jorge Pucao zostanie zlikwidowana?
Trzeba koniecznie wspomnieć, że ta książka ma nie tylko wymiar typowo literacki, ma taką formułę, a nie inną, żeby dało się dotrzeć do jak największego grona czytelników. Jednak ta książka ma też wymiar naukowy, politologiczny. Autor przedstawia tutaj bardzo ciekawe analizy dotyczące kwestii czy ten przerażający scenariusz może kiedykolwiek mieć miejsce? Czy brak prądu w całej Unii Europejskiej i Stanach Zjednoczonych przez kilkanaście dni jest możliwy? Czy rzeczywiście jest możliwy taki scenariusz wydarzeń, że krótkim czasie krajobraz w krajach Zachodnich nie będzie się różnił od tego widzianego w trzecim świecie lub krajach ogarniętych wojną? Interesująca jest kwestia czy to wszystko da się odbudować? Scarrow w „Gdy zgasną światła” wychodzi z założenia, że jak wszystko walnie, to już jest po nas, czyli po cywilizacji Zachodniej i nie tylko, wracamy na drzewa. Jakie zdanie w tej kwestii ma Elsberg?, a to już sami się przekonajcie moi drodzy czytelnicy. Na pewno to wszystko jest interesujące i warte przemyślenia. Pod tym kątem patrząc ta książka jest pożyteczna. Warto przeczytać.
Pstryk, pstryk…
Pstryk, pstryk
Mamy prąd
Pstryk, pstryk
Nie ma prądu
Pstry, pstryk
Ciemność widzę, widzę ciemność
Pstryk, pstryk
Cywilizowani ludzie wchodzą na drzewa.
Pstryk, pstryk
Zejdą z tych drzew?
Krótko zwięźle i na temat dokładnie w tych kilku słowach dałoby się opisać i spuentować to co zawarł Marc Elsberg w swojej książce. Spokojnie, można o niej napisać więcej ciekawych...
2016-01-10
2015-08-28
Tym razem czytelniczo skusiłem się znowu na mroźne klimaty, wcześniej kiedyś był „Lód” Dukaja, „Mróz” Ciszewskiego, a także cykl „Pieśni lodu i ognia” Georga R. R. Martina, a tym razem skusił mnie cykl „Północna droga” Cherezińskiej, czyżbym zrobił to na przekór upalnej pogodzie? Ten cykl to powieść historyczna o wikingach. Tych wojowników nikomu przedstawiać nie trzeba, bo każdy to wie, że ci panowie przez kilka stuleci pustoszyli kawał Europy, a potrafili się zapuszczać o wiele dalej, bo nawet do Ameryki dotarli na kilka stuleci przed Kolumbem. Ciekawy pomysł miała autorka, żeby przedstawić czytelnikom postaci, którzy przez resztę mieszkańców naszego kontynentu byli uważani za krwiożercze bestie, a to zapewne jedno z najdelikatniejszych określeń, tych walecznych i okrutnych wojowników. Oczywiście jak w każdej powieści historycznej występują postaci historyczne i fikcyjne, chociażby król Danii i Norwegii Olaf Trygwasson, którego misją jest chrystianizacja Norwegii, oprócz oczywiście wygrania wojny.
Pomysł niezwykle ciekawy i oryginalny, biorąc te cztery książki w garść czytelnik zastanawia się jak to mogło wypaść? Ja odpowiem tak: przyzwoicie, choć pewne ale by się znalazło.
Wszystkie cztery części odnoszą się do wydarzeń w historii Norwegii z X wieku, a ściślej, autorka podaje daty: 938 – 1000 r. Mamy narrację sześciu osób: trzech mężczyzn i trzech kobiet. Mężczyźni to Einar, Bjorn, Ragnar, a kobiety to; Sigrun, Halderd, Gudrun. Wydarzenia historyczne osnute są wokół chrystianizacji Norwegii, oczywiście jak można przypuszczać nie brakuje opisów bitew, ale co ważniejsze mamy tu próbę uchwycenia mentalności wikingów. Bo przecież nie samymi wyprawami wiking żył, ale również tym co wszyscy ludzie. Wojownicy mieli domy, kobiety, dzieci, przyjaciół, itd…
Te przedstawianie świata wykreowanego oczami kobiet było na tyle istotne dla autorki, że główną postać jarla Regina, męża Sigrun, widzimy, oczami Sigrun, Halderd i dzieci Sigrun i Halderd, a także oczami Einara. Regin robi tutaj za obraz jarla idealnego, co to wyprawiał się na wiking, czyli wojny i wyprawy łupieskie, ale także doglądał własnego gospodarstwa domowego i dbał o potrzeby żony, we wszystkich znaczeniach tego słowa. Niby to banalne i oczywiste, że wikingowie, tak jak cała reszta świata, mieli swoje życie, ale jednak istotne, i ta próba uchwycenia dzielnych wikingów poprzez pryzmat ich spraw codziennych była dla autorki ważna. Autorka przeprowadziła ciekawy eksperyment, we wszystkich czterech częściach mamy te same główne wydarzenia, tyle, że widziane oczami różnych ludzi, a cała reszta, to życie poszczególnych bohaterów, którzy wchodzą ze sobą w różne interakcje międzyludzkie, Daje to czytelnikowi pełen obraz wikingów ich wierzeń, mentalności, a także poznajemy styl życia wikingów od kołyski, aż po grób. W teorii świat wikingów był światem męskim, a kobiety, niczym słodka Sigrun, żona Regina, mają siedzieć cicho i być posłuszne mężom. Sigrun, jako żona jarla idealnego musiała być dokładnie taka, idealną żoną. Ich związek również był niemal idealny. A ideały maja to do siebie, że występują na tyle rzadko, że powszechnie uważa się, że po prostu nie istnieją. Jednak mamy też postać twardej Halderd, chodzi tu w tym o to, że kobiety jeżeli chciały, miały do tego predyspozycje, mogły w tej społeczności wikingów odgrywać całkiem znaczące role. Może nie w sensie formalnym, ale w sensie faktycznym owszem. Gdyby ambicje Halderd się zrealizowały, to trzęsłaby całym krajem zanim ktokolwiek by się zorientował. Tego jej się nie udało dokonać, ale i tak Halderd radziła sobie wyśmienicie. Powszechnie była uważana, za lepszego jarla niż jej nieżyjący mąż Helgi i bynajmniej nie było w tym ani odrobiny przesady.
Oczywiście istotny jest motyw nawracania na chrześcijaństwo, metody znane są kilka, przekonywanie do swoich racji i w efekcie, często był to element gry politycznej, a także stosowano nawracanie ogniem i mieczem. I tak tymi sposobami to się dokonywało w świecie ludzi, ale przecież istnieli bogowie wikingów. I w tym świecie wierzeń ludzkich jakoś to się musiało dokonać, po prostu doszło do specyficznej walki bogów. Mam wrażenie, że mamy tu nawiązanie do „Iliady” Homera, gdzie zarówno poszczególni bogowie spierali się o losy ludzi, chociażby pojedynek Hektora z Agamemnonem, odbywał się jakby w dwóch wymiarach, tak samo tutaj bogowie wyspekulowali, że Regin po prostu musi umrzeć jak bohater w boju, bo przecież nie wypada, żeby taki wojownik zmarł w swoim łóżku, i bogowie postanowili Regina tym sposobem unieśmiertelnić. Motyw zwycięstwa chrześcijańskiego Boga, był po prostu wygrana w tej walce bogów. To, że Bóg chrześcijański musi wygrać przewidział godi, Tjostar, ojciec Einara. Godi, to ktoś w rodzaju kapłana religii nordyckiej. Tjostar w trakcie tajemniczego rytuału rozmawiał z bogami i ci go poinformowali, że muszą odejść, że to kwestia czasu, bo przychodzi ktoś ważniejszy od nich. Mają tylko jeden warunek, chcą odejść z honorem. Wikingowie nie zaakceptowali wyniku tego rytuału. Tjostar wkrótce zmarł. Wolą ojca Einar księdzem katolickim. Inny motyw jest interesujący, że chrześcijaństwo przyjmowało niektóre lokalne zwyczaje, a to po to, żeby szok kulturowy był do strawienia przez zwykłych ludzi, wszak zmiany mentalnościowe nie zachodzą z dnia na dzień. Tutaj też coś takiego miało miejsce, chociażby stare dobre znajome walkirie zastąpiły anioły pańskie, które zabierały dzielnych wojowników z pól bitewnych.
Podsumowując cykl „Północna droga” jest ciekawy, choć w czwartym tomie czytanie o tych zdarzeniach jest nieco wyczerpujące. Ten czwarty finalny tom mógł być jednak lepszy, a tu przydałoby się coś nowego, ciekawego zaskakującego, co dobrze spuentowałoby całą opowieść. Jak zapewne wiecie moi drodzy czytelnicy ja cenie twórczość Elżbiety Cherezińskiej, ten cykl był potrzebny autorce, żeby mogła się wyrobić pisarsko, i tak dokładnie się stało, Dobrze, że autorka przez to przeszła wyciągnęła odpowiednie wnioski i teraz pisze rewelacyjne książki. Jak przypuszczam jeszcze wiele książek tej autorki będę miał okazję recenzować. A co do „Północnej drogi” to po prostu warto przeczytać i wczuć się literacko w ten świat wikingów.
Tym razem czytelniczo skusiłem się znowu na mroźne klimaty, wcześniej kiedyś był „Lód” Dukaja, „Mróz” Ciszewskiego, a także cykl „Pieśni lodu i ognia” Georga R. R. Martina, a tym razem skusił mnie cykl „Północna droga” Cherezińskiej, czyżbym zrobił to na przekór upalnej pogodzie? Ten cykl to powieść historyczna o wikingach. Tych wojowników nikomu przedstawiać nie trzeba,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-14
2015-08-07
2012-10-14
Cornwell jest wybitnym pisarzem powieści historycznych, bo zajmuje się nie tylko właściwą historią, ale również interesuje go mentalność bohaterów, którzy żyli w konkretnej epoce historycznej, a więc zmagali się z poszczególnymi problemami i trudnościami. Ale też co ciekawe te powieści ma ona pewne przesłanie uniwersalne, bo pewne rzeczy mimo zmienności procesów historycznych się nie zmieniają, bo nie zmienia się natura ludzka. Tak też jest i w tej powieści, którą autor zatytułował "Excalibur". A Excalibur, to po prostu miecz króla Artura, jeden ze skarbów Brytanii.
O czym mowa w trzecim ostatnim tomie trylogii arturiańskiej? Nie trudno się domyśleć, że jest to kontynuacja i zakończenie legendy arturiańskiej świetnie opisanej, Cornwell zrobił to w swoim stylu, i dokonał próby zracjonalizowania tej legendarnej opowieści, tak jakby to działo się naprawdę, a także w pewnym sensie dokonał jej i odmitologizowania.
Czytając opowieść Cornwellowską przekonujemy się, że legendarni herosi są zwykłymi ludźmi. Ci ludzie jak każdy mają swoje wzloty i upadki, postępują dobrze, a czasem popełniają błędy i ponoszą tego konsekwencje. Po za tym Ci ludzie kochają i nienawidzą jak ktoś im w drogę się wpakuje. Bohaterowie Cornwella są zadziwiająco normalni. Niektórzy bohaterowie zmieniają się na gorsze lub na lepsze, inni się nie zmieniają. Bohaterowie opisywani są w całej trylogii w dwóch wymiarach, Pierwszy wymiar to życie prywatne, kilku głównych bohaterów, chociażby narratora Derfla, ale także księcia Artura i paru innych osób. A więc mamy tu przedstawienie życia rodzinnego, miłość do kobiety miłość do dzieci, żal na skutek zdrady, czy choroby ukochanej, czy po stracie dziecka, i wiele, wiele innych kwestii z dnia codziennego. Natomiast drugi wymiar przedstawienia głównych bohaterów to życie publiczne, czy jest to sprawowanie władzy, czy pełnienie np. misji dyplomatycznych, jakich wiele podejmował się Derfel. Nasz główny bohater miał specyficzny immunitet dyplomatyczny, nie dość był Saksonem z urodzenie, to jeszcze był synem jednego z głównych wodzów Saksońskich. Choć oczywiście był wychowywany przez Brytów, najpierw przez Merlina, a potem trafił do kompanii rycerskiej księcia Artura. I tam jako wojak dobrze się sprawował, porządnie tłukł na kwaśne jabłko kogo trzeba było, głównie Saksonów właśnie. W całej trylogii mamy pełno wyśmienitych opisów bitew i pojedynków na miecze i inne żelastwo służące do zabijania. W tym, trzecim tomie, też tego typu atrakcji czytelniczych nie zabrakło. Cornwell jest wybitnym specjalistą od literackich scen batalistycznych. Opisując sceny wojenne poznajemy autor przekonuje nas, kto jaki jest, że np Lancelot, to zwykły tchórz i wywijaniem miecza zbytnio się nie przemęczał, a natomiast jego brat Galahad, jest bardzo dobrym i dzielnym żołnierzem. Ciekawe jest to, że w armii księcia Artura byli zarówno chrześcijanie i poganie, chociażby wspomniany Galahad, czy później nawrócony główny bohater – narrator Derfel. O tym, że Derfel został chrześcijaninem wiemy od samego początku, ponieważ jako bardzo stary zakonnik, ok 80 lat opisuje własne życie, i co sie z tym wiąże, opisuje sprawy związane z księciem Arturem. Tą kronikę Derfel spisuje w języku saksońskim.
Sprawa religii jest niezwykle ważna w całej trylogii Arturiańskiej. W tym tomie autor podjął się niezwykle ciekawej próby wyjaśnienia skąd się bierze fanatyzm religijny. To jest niezwykle interesujący problem. Cornwell wyjaśnia w to w intrygujący sposób. Fanatyzm bierze się z tego, że ludzi podatnych na skrajne idee nigdy nie brakuje. Jedna z przyczyn jest, że są nierozgarnięci, czy to na skutek braku wykształcenia, lub co gorsza są wykształceni, ale mimo tego nie są wcale mądrzejsi. Tak jest bo formalne wykształcenie nie oznacza wcale tego, że ktoś będzie mądry. Wykształcenie daje do tego instrument, żeby przekształcić posiadaną wiedzę w mądrość, a czy ktoś z tego skorzysta to już jego sprawa. Dalej oprócz braku rozumu, konieczny jest jeszcze jedna kwestia, ludzie, którzy stają się fanatykami, czują się wykluczeni. Najczęściej są to ludzie biedni, ale niekoniecznie, bo rodzajów wykluczenia jest wiele. Chociażby czynnikiem wykluczającym ze społeczeństwa jest rasa, narodowość, czy chociażby również religia, lub jej brak, ale także niepełnosprawność i po prostu samotność. Oczywiście sama głupota, czy wykluczenie społeczne nigdy nie zrodzi fanatyzmu. Potrzebni są do tego ideolodzy, którzy mają w tym interes, żeby rozfanatyzować tłum, który w imię słusznej sprawy gotów będzie zabijać. Mamy ideologów fanatycznych, w miarę umiarkowanych, tutaj Merlin, którzy tworzą ideologie fanatyczne w obronie słusznej sprawy. Ale też mamy ideologów radykalnych, tutaj Nimue, którzy są bezwzględni, są gotowi na wszystko, chociażby wysłać ludzi na wojnę nawet przegraną, po prostu na rzeź. Dlaczego Merlin uznał, że trzeba rozfanatyzować Brytów wierzących w tradycyjne starożytne religie? Ponieważ chrześcijaństwo w pierwszych wiekach było skrajnie fanatyczne. I właśnie na fanatyzmie zbudowało swoją potęgę. Merlin, jako genialny, pragmatyczny mędrzec, można by wręcz powiedzieć filozof historii, o tym doskonale wiedział, i podjął decyzję, że trzeba rozfanatyzować pogańskich Brytów. Wyspekulował, że trzeba to zrobić w obronie tożsamości Brytyjskiej, jakby tożsamość narodowa była związana tylko z religią. Oczywiście, jak dobrze wiemy, że ten pogląd w dyskursie publicznym nigdy nie traci na znaczeniu. A więc Merlin stworzył bombę, a do jej odpalenia potrzebni są radykałowie. I tu w swojej książce sprawy w swoje ręce wzięła Nimue. Co ona osiągnęła? Tylko tyle, że z tego bardzo się ucieszyli wrogowie Brytów Saksonowie. Bryci zamiast zająć się tym, żeby był pokój i porządek w kraju, żeby zbierać siły, na to, że wrogowie pojawią się ponownie i znowu z impetem uderzą, zajmowali się z żarliwymi sporami religijnymi. W efekcie z Brytanii niewiele zostało, jeszcze za życia Derfla - narratora. Wszędzie rozpanoszyli się Saksonowie.
Oczywiście to nie tylko sprawa religii, tej czy innej, że jakieś państwo upada, ale przede wszystkim dobrej władzy. Dobrym kandydatem na króla był książę Artur, pogonił precz Saksonów, zapewnił krajowi pokój. Więc dlaczego nie został królem? Bo przysiągł królowi Utherowi, że królem zostanie prawowity syn Mordred. Problemem nie była choroba króla Mordreda, ale to, że nie miał kwalifikacji, żeby dobrze rządzić. W efekcie kraj szybko pogrążył się w chaosie. I tu mamy wątpliwości natury moralnej, gdzie są granice między przysięgą, a odpowiedzialnością za kraj. Ludzie, w tej epoce, bliżej im do mentalności średniowiecznej jednak, wierzyli, że każda przysięga jest na tyle ważna, że za jej złamanie można narazić się na gniew bogów. I pod tym kątem można zrozumieć decyzję księcia. Jednak książę, jeśli wie, że byłby dobrym królem, a kontrkandydat jest beznadziejny, musi wziąć odpowiedzialność za kraj, za ludzi, których bronił przez całe życie. Swoją decyzją prawdopodobnie spowodował, że to co osiągnął, wygrał wojnę niemożliwą do wygrania, osiągnął pokój, za to, żeby to osiągnąć przelane zostało mnóstwo krwi zostało zmarnotrawione. Kwestia odpowiedzialności za kraj ma znacznie wyższą rangę niż jakakolwiek przysięga, niż cokolwiek, jest największą wartością i z tego każdy polityk powinien sobie zdawać sprawę. Władza, to nie tylko przywileje i błyskotki, ale odpowiedzialność, za ludzi nad którymi się rządzi.
Podsumowując, mamy do czynienia ze świetną książką, no i całą trylogię. Warto przeczytać, poznać Cornwellowską koncepcję legend Arturiańskich, no i samemu poznać poszczególne postaci, epokę, głębokie początki średniowiecza, niemal na wpół legendarne, no i to na co ja zwracam uwagę w recenzjach mentalność ludzką. Trzeba też wspomnieć, że tą trylogię bardzo dobrze się czyta, wciąga niesamowicie. Mamy kawał świetnej, ciekawej lektury. Ta cała trylogia, jest wielowymiarowa, można ją na wiele sposobów interpretować.
Zdecydowanie polecam...
Cornwell jest wybitnym pisarzem powieści historycznych, bo zajmuje się nie tylko właściwą historią, ale również interesuje go mentalność bohaterów, którzy żyli w konkretnej epoce historycznej, a więc zmagali się z poszczególnymi problemami i trudnościami. Ale też co ciekawe te powieści ma ona pewne przesłanie uniwersalne, bo pewne rzeczy mimo zmienności procesów...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-09-16
Zacznę od stwierdzenia, że u Cornwella nie ma zaskoczenia. Pisarz pisze powieści historyczne najwyższej próby, i bardzo dobrze, bo literacką pisaninę tego pisarza, po prostu chcę się czytać. Teraz zabieram się za recenzowanie drugiego tomu Trylogii Arturiańskiej. Właściwie to jest kontynuacja tego co mamy w poprzednim tomie. Krajem rządzi król Artur, choć jak się dowiadujemy od narratora Derfla, właściwie ta postać, trwają spory naukowe, czy król Artur był postacią historyczną, czy tylko legendarną, królem nigdy nie była, bowiem król Artur reprezentował, jako regent najpierw małoletniego króla Mordreda, a potem niezdolnego do sprawowania władzy, tegoż samego króla, ponieważ Mordred był ułomny nie tylko fizycznie, bo to żaden dramat, ale przede wszystkim psychicznie. Król Mordred miał po prostu nierówno pod sufitem i władzę w kraju musiał przejąć nieprzyjaciel Boga.
Kim był nieprzyjaciel Boga? Tu na zdrowy rozum nasunie się cała gromada słówek z łaciny kibolskiej, co oni jakiemuś demonowi władzę oddali? Nic z tych rzeczy, tak chrześcijanie nazywali księcia Artura, bo po pierwsze sam był poganinem, a po drugie, miał powody chrześcijan nie lubić, bo wyznawcy "jedynie słusznej wiary" robili bajzel w kraju, siali, zamęt, chaos. Interesowały ich dogmaty wiary, a nie czy jest porządek w kraju. Porządku to oni chcieli, tyle, że rozumieli to opak, po inkwizytorsku, najpierw przerobimy na kapcie ludzi, którzy do wiary przekonani nie są, a dopiero potem zadbamy o ład w kraju. W sumie "mądrzy" to oni byli, z doprowadzenia kraju do ruiny cieszą cię tylko wrogowie Brytów Saksonowie, którzy chrześcijan "uwielbiali". Z tego co ja się orientuję plemiona Saksońskie na wyspach przyjęły chrześcijaństwo jakieś 300 lat później, najpóźniej w zachodniej Europie, więc w tym czasie końcówka V w. nie mieli czego tam szukać, chyba, że zależało im na męczeństwie, bo tylko to mogli zyskać. Gdyby książę Artur był taki jak oni, zrobiłby raz dwa porządek i byłby spokój, ale że był księciem dobrym tolerancyjnym, dbającym o ład i porządek w królestwie, dzięki czemu właściwie wszelkie religie mogły być swobodnie wyznawane, nawet jeżeli tworzyło to zagrożenie dla kraju, bo przywódcy chrześcijan byli nierozważni. Król Artur załatwił kościołowi paru świętych męczenników, ponieważ chrześcijanie stanęli po stronie rebelii sprzymierzonego króla Lancelota, który chciał przejąć władzę w Dumnonii, największym królestwie Brytów. A więc mamy tutaj sporo intryg politycznych, wojny, negocjacje pokojowe, zbrodnie, dokonywane w imieniu słusznej/niesłusznej sprawy. Mamy też wszelkie możliwe kalkulacje polityczne. Bo chociażby książę Artur był dobrym politykiem, genialnym kreatywnym strategiem politycznym, nie tylko wojskowym. Gdyby nie był, nie tyle poganinem, co raczej sceptykiem religijnym, praktycznie stanowiłby ideał chrześcijańskiego władcy. Bo rządząc królestwem kierował się naprawdę wartościami uniwersalnie uważanymi za dobre. Przypomina trochę cesarza Rzymskiego Marka Aureliusza, książę Artur niczym cesarz filozof, cenił pokój, tyle, że o ten pokój cały czas walczył z mieczem w garści. Było nie było tych dzikich Saksonów trzeba było tłuc ile wlezie. Artur był na tyle charyzmatycznym i genialnym wodzem, że mimo olbrzymiej przewagi wroga, potrafił z nimi walczyć i wygrywać. Jak się domyślamy z narracji Derfla, gdy zabrakło wielkiego księcia, za kilkadziesiąt lat,jeszcze za życia wielkiego wojownika, wiernego towarzysza księcia Artura, po królestwach Brytów, rdzennych mieszkańców Brytanii niewiele zostało. Kraj nazywany jest teraz Anglią, od jednego z plemion saksońskich.
Podobnie jak w pierwszym tomie, dowiadujemy się sporo o tym, że mamy tu do czynienia z ludźmi, którzy funkcjonują, żyją, radzą sobie z trudami dnia codziennego na gruzach cywilizacji Rzymskiej. Londyn, niegdyś stolica jednej z prowincji Imperium Rzymskiego, to w momencie, kiedy rozgrywa się akcja, to zapyziałe miasteczko, więcej tu walących się ruin, niż czegokolwiek innego. A więc mamy upadek cywilizacji w sensie dosłownym, akweduktów, dróg rzymskich, niektórych miast, nikt nie remontuje, ani nie buduje nic nowego, bo ludzie zatracili cenną wiedzę i wynikające z nich umiejętności, a więc z czasem wszystko się rozwala.
A więc mamy tu przejście od starożytności do średniowiecza. To co jest starożytne się wali, a to co jest średniowieczne, powolutku się buduje. O ile w kwestii kończenia i rozpoczynani epok, można zastosować jakąś umowną datę, to o tyle w kwestii mentalności ten proces jest o wiele dłuższy.
Bohaterowie trylogii arturiańskiej mają jakby dwie mentalności, mentalność starożytna jest jeszcze bardzo silna, bowiem ludzie rozpamiętywali jak było tu w Brytanii za Rzymian, ale też Ci sami ludzi nabywają stopniowo nabywają mentalności średniowiecznej. Ten proces jest niezwykle ciekawy. Z jednej strony mamy tolerancję religijną, spadek po poprzedniej epoce, a z drugiej, brak tej tolerancji, którą proponują fanatyczni chrześcijanie, w myśl zasady, albo jesteś z nami, lub przeciw nam. Tego w żaden sposób nie da się pogodzić. Bardzo ciekawe jest, już średniowieczne podejście do władzy. W starożytności cesarz był bogiem, umieszczany był w panteonach wszystkich religii. W średniowieczu wiadomo, wszak Bóg jest jeden, tak więc król jest w kimś rodzaju kapłana, bo ma moc daną od Boga. Król różni się tym od zwykłego kapłana, że kapłan zajmuje się tym wszystkim co jest związane z religią, a król ma rządzić w imię Boże, bowiem jest boskim pomazańcem. Mimo, że sporą część Brytów jest jeszcze poganami, to stosunek do władzy królewskiej mają średniowieczny, chrześcijański. Podobnie jest też z miłością, w starożytności dopuszczalne były związki poligamiczne, a im bliżej średniowiecza, to jedynie słuszne stają się związki monogamiczne. Okres przejściowy to próba połączenia tych sprzeczności. Chrześcijaństwo brutalnie tępiło związki z wieloma partnerami. Ciekawy jest też stosunek do czarów starożytności magia była dopuszczalna, była czymś dobrym i pożytecznym, a w chrześcijańskim średniowieczu czary tępiono jako objaw pogaństwa lub herezji. Mamy chrześcijańskich druidów czarowników, to jakieś dziwne zombi. Oczywiście druidowie pogańscy mają się dobrze Merlin nadal jest ważną osobistością, którą szanują również chrześcijańscy wrogowie. To wszystko jest bardzo ciekawe, że ludzie przygranicznych epok zawierają w sobie dwie mentalności niemal sprzeczne ze sobą. Mentalność ludzi starożytnych długo będzie silna, bo młode pokolenia jeszcze są indoktrynowane i socjalizowane w świecie starych wartości, i do tego sukcesywnie dokładają wartości wynikające z nowej epoki. Tutaj Cornwell w niezwykle ciekawy i intrygujący sposób prześledził ten proces transformacji mentalnych u swoich bohaterów.
Książkę warto przeczytać, i kontynuować dalej czytanie tego cyklu powieściowego, ja się zastanawiam, co tam w ostatnim tomie autor powypisywał.
Zdecydowanie warto przeczytać.
Zacznę od stwierdzenia, że u Cornwella nie ma zaskoczenia. Pisarz pisze powieści historyczne najwyższej próby, i bardzo dobrze, bo literacką pisaninę tego pisarza, po prostu chcę się czytać. Teraz zabieram się za recenzowanie drugiego tomu Trylogii Arturiańskiej. Właściwie to jest kontynuacja tego co mamy w poprzednim tomie. Krajem rządzi król Artur, choć jak się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-28
2013-03-09
Przeczytałem ciekawą książkę, taką, które tygryski uwielbiają czytać najbardziej. Nie było opcji, wcześniej czy później na „Atlas chmur” Dawida Mitchela trzeba było wpaść i dobrze, że tak się stało, bo to jest dobra książka. Czytanie „Atlasu chmur” to niezwykłe przeżycie czytelnicze. Przyznać trzeba uczciwie, że nie jest to łatwa książka. Przez połowę książki, dopóki nie pozna się ostatniego z sześciu opowiadań, rozpracowanie o co chodzi w tym interesie jest chyba niemożliwe.
Struktura książki jest taka od pierwszego do szóstego opowiadania, a potem znów mamy w odwrotnej kolejności powrót do pierwszego. Przy czym trzeba wspomnieć, że autor napisał te opowiadania z niesamowitą maestrią językowa. Widać, że autor genialnie operuje językiem pisanym. Każde opowiadanie jest napisane zupełnie innym stylem językowym. Mamy tu kolekcję stylów
literacko - mentalnościowych począwszy od pięknego, wykwintnego, niesamowicie wyrafinowanego literackiego języka aż do wieśniactwa doskonałego. To pokazanie regresu językowego ma za zadanie pokazać czytelnikowi, że na naszych oczach widać prymitywizację języka pisanego i mówionego. A jeżeli dochodzi do regresu języka ma to jakieś przyczyny. Nasza cywilizacja mimo, że się rozwija, to kulturowo upadamy. Czy to jest kwestia tylko słabszej edukacji? Czy po prostu powszechna informatyzacja, niby jest Internet, teoretycznie coś dobrego, ale tak naprawdę to jest śmietnik informacyjny, a także bigbratheryzacja, tabloidyzacja, rozwój kultury obrazkowej, bo po co ludzie mają się męczyć czytaniem, czy w ogóle jakimkolwiek odbiorem tzw. kultury wysokiej, te wszystkie czynniki skutecznie odmóżdżają ludzi kulturowo. Mitchell widzi tu pewne analogie do upadku Cesarstwa Rzymskiego, powołuje się na Gibbona*. Pytanie w związku z tym jest całkiem logiczne, jeżeli autor ma rację, czy rzeczywiście już jest tak cienko z nami, czyli z naszą cywilizacją?
Quo vadis?
Dokąd, do jasnej cholery my podążamy! Bardzo dobre pytanie. W XX wieku mieliśmy jeszcze dość rozumu, żeby Hitlera, Stalina i ich wyrzutków wysłać do diabła, prosto na śmietnik historii, tam gdzie ich miejsce, a jak jest dzisiaj?
Pozornie opowiadania zawarte w „Atlasie chmur” nie mają nic ze sobą wspólnego, bo co może mieć wspólnego Adam Edwing, podróżnik peregrynujący statkiem gdzieś w XIX wieku, z Zachariaszem Bailleyem, pasterzem kóz gdzieś w odległej przyszłości po globalnej katastrofie? Jeden jest człowiekiem cywilizowanym, a drugi jest permanentnym dzikusem żyjącym gdzieś w post-apokaliptycznej rzeczywistości. Właśnie to mają wspólnego, że w człowieku cywilizowanym siedzi dzikus, a w dzikusie siedzi człowiek cywilizowany, a cywilizacja to nic innego jak rodzaj walki wewnętrznej w każdym człowieku. Od tego zależy los cywilizacji czy w ludziach tworzących cywilizację wygra dzikus czy człowiek cywilizowany. Jeżeli wygra dzikus, to nawet najlepsza cywilizację diabli weźmie, a jeżeli dzikus, przezwycięży swój stan naturalnej dzikości, to stworzy cywilizację.
To co piszę wydawać się może proste, ale tak naprawdę ta książka jest wielowymiarowa, bo tworzenie i upadanie cywilizacji jest przecież procesualne, wiec tutaj w książce również musiało to być przedstawione jako swego rodzaju proces. Stąd koncepcja kilku opowiadań i w każdym jakiś główny bohater, który coś symbolizuje i z czymś się musi zmierzyć. Tych sześć opowiadań, sześć różnych mentalności, które wynikają z historyczności, pojawiamy się w takiej epoce, a nie innej, bo historia i teraźniejszość nas kształtuje. Autor tą mentalność, wykazał chociażby na przykładzie jezyka właśnie. Język tych opowiadań odgrywa kluczową rolę.
Pierwsza opowieść to historia Adama Edwinga, podróżnika, który zaprzyjaźnia się z pewnym Indianinem, zbiegłym niewolnikiem. Edwinga usiłuje leczyć, pewien lekarz, a po prawdzie wciska mu ciemnotę, bo chce go okraść.
Czas akcji połowa XIX wieku.
Druga historia, to motyw genialnego muzyka Roberta Frosbishera, ten młody człowiek, biseksualista, który jako geniusz chce wejść do klubu uznanych muzyków. Frosbisher, wierzy, że pomoże mu w tym pewien stary pierdziel Vyvyan Ayrs. Tyle, że stary muzyk raczej odcina kupony od swojej sławy i chce młodego wykorzystać, że niby to on coś nowego, genialnego stworzył. Konflikt interesów jest tu wyraźny.
Czas akcji lata 30 XX wieku.
Trzecie opowiadanie, to motyw dziennikarki Louisy Rey, która odkrywa aferę związaną z elektrownią atomową. W tym opowiadaniu pojawia się profesor Rufus Sixsmith, w poprzednim opowiadaniu, jako młody człowiek był kochankiem Roberta Frosbishera. Naukowcy i politycy usiłują zafałszować rzeczywistość, że niby działalność elektrowni atomowej, nie jest szkodliwa dla środowiska. Luisa Rey dociera do wyników badań Sixmitha, które temu zaprzeczają. Dziennikarka podejmuje beznadziejną walkę z systemem.
Czas akcji lata 70 XX wieku.
Czwarte opowiadanie to interesujące przejścia Timothy’ego Cavendisha, bankrutującego wydawcy. Wreszcie przez przypadek zdołał wydać hit wydawniczy. Cavendish wydał książka zatytułowana „W ryja”, do sukcesu przyczynił się autor, wcale nie genialną pisaniną, ale po prostu wyrzucił z wieżowca jednego z krytyków, i to wystarczyło, żeby z powszechnie krytykowanej książki, ten wytwór pisarski stał się hitem. Na wieść o tym, że konta Cavendisha się zapełniły gotówką obudzili się wierzyciele. Kwoty zadłużenia były zbyt duże. Nasz redaktor musiał zapaść się pod ziemię. I tak się stało, trafił do domu starców gdzieś na prowincji. Wpakował się w niezłą kabałę, bo ktoś próbuje z niego wariata robić.
Czas akcji początek XXI wieku.
Piąta opowieść to dystopijna historia, pewnej sklonowanej młodej dziewczyny
Sonmi - 451 nazywanej fabrykantem. Sonmi tak naprawdę jest golemem, bezmózgim, ludzkim urządzenie pracującej dla korporacji Papa Song sprzedającej fast food'owe żarcie. Sonmi jako fabrykant jest pracownikiem idealnym. Sonmi ma tylko pracować, wręcz harować jak wół, a po osiągnięciu pewnego wieku, kiedy nadaje się do wyrzucenia, wyrzuca się przerabia się na mydło, podstawowy pokarm fabrykantów, a część białek dodaje się do hamburgerów. A więc mamy tutaj stuprocentowy recykling, fabrykanty zjadają same siebie. Czyżby super wyrafinowana cywilizowana cywilizacja miała problem z żywnością, że do wykarmienia ludzi konieczne jest ludzkie
mięso? Ta cywilizacja mimo, że jest bardzo rozwinięta, już jest u progu zagłady. Bo te koncepcje idealnej cywilizacji przyszłości przebijają pomysły Hitlera i Stalina o kilka długości. Rządzą korpopaństwa, które wciskają ludziom ciemnotę. Fabrykanty wierzą w uniesienie, że po odsłużeniu 12 lat w korporacji Papa Song, będą wolne. Ta wolność polega na tym, że nadają się tylko do wyrzucenia, a wiec zrecyklingowania. Bowiem w swej objawionej mądrości szef uznał, że fabrykanty po 12 latach pracy do niczego się nie nadają, bo są zbyt mądre, stają się podatne na różne heretyczne myślozbrodnie. A na to korporacja przecież pozwolić nie może. Sonmi - 451 wymknęła się spod kontroli i zrobił się z tego niezły bałagan!
Czas akcji, początek XXII wieku.
Wreszcie szósta opowieść, to po prostu wielki regres cywilizacyjny. Okazało się, że idealna cywilizacja stworzyła debili, którzy być może są genialnymi informatykami, ale za to nie potrafią rozniecić ognia. Muszą uczyć się od nowa, jak przeżyć, jak skołować żarcie, picie, no i ogrzać się, żeby nie zamarznąć, po prostu muszą uczyć się, jak przeżyć. Główny bohaterem jest Zachariasz, osobnik, ten mimo, że jest dzikusem, jest osobnikiem inteligentnym, nawet czasem zadaje interesujące pytania filozoficzne. Nagle w plemieniu Zachariasza pojawia się niejaka Merynom, przedstawicielka upadłej wielkiej cywilizacji, która zdołała jakimś cudem utrzymać zdobycze cywilizacyjne, mimo ogólnego zdziczenia. Co ciekawe zarówno Merynom jak i Zachariasz wierzą w tą samą boginię Sonmi.
Sonmi, to symbol, starzy bogowie wymarli, bo ludzie przestali wierzyć, dalej wynikło z tego, że zatracili wszelki system wartości, więc Boga trzeba było stworzyć na nowo. Sonmi, której katechizm rozkolportowano w miliardach egzemplarzy doskonale się do tego nadawała.
Czas akcji, daleko, daleko w przyszłości.
Głównych bohaterów łączy jeden i ten sam problem, zostali uwikłani w różne dziwne krzywe fazy, w konsekwencji zostali zniewoleni. Różnica jest zasadnicza, wolności zostali pozbawieni podstępem, albo sami, przez głupotę
rozmienili własną wolność na klepak. I teraz muszą jakoś odkręcić to wszystko, zawalczyć o swoją wolność. Dadzą radę?
Dlaczego warto być wolnym?
W tej kwestii napisałem praktycznie wszystko recenzując „Władce Pierścieni” Tolkiena, nic nowego tu nie wymyślę. Może tylko po za tym, że po cholerę dać się gnoić orkom, którzy są głupi, źli i śmierdzą. I warto takim brudasom własną wolność w ramach promocji oddawać? Zawsze znajdą się jacyś orkowie, którzy chcą człowieka wolności pozbawić i jakiś popieprzony Sauron, który nimi rządzi tym bardziej. Czasem trudno takiego bydlaka rozpoznać, bo diabelstwo jest sprytne. Dzisiaj to rogate badziewie odstraja się w garniak i zostaje prezesem, chociażby Papa Songu i wszyscy łącznie z politykami są na jego usługach.
Ta książka w swojej wymowie jest historiozoficzna. Mamy motyw cywilizacji, że im cywilizacja jest lepsza, tym bliżej jej do upadku, bo dobra cywilizacja tworzy ludzi co najmniej nierozgarniętych, którzy nie są w stanie sprostać wyzwaniom przed którymi stoi cywilizacja, przez co nie jest w stanie sprostać tym wyzwaniom. Jeżeli tak się dzieje, że problemy przerastają ludzi tworzących cywilizację, to może ona tylko podążać w stronę upadku i w końcu upada. W książce najbardziej ze wszystkich bohaterów najbardziej rozgarnięty jest Zachariasz i to on odbuduje cywilizacje od nowa. Wychodzi na to, że Mitchell jest optymistą, że wierzy w to, że raz spieprzoną cywilizację da się odbudować. Mitchell jest przekonany, że złe trendy, które są ewidentne da się jeszcze odkręcić. Bohaterowie Mitchella było nie było zdołali sprostać tym wyzwaniom, i w drugiej połowie książki diabelstwo zbiera cięgi, bo Ci ludzie, mimo, że dali się początkowo skusić, to jednak wzięli się w garść. Pokazali, że chcą walczyć o swoja wolność, pokazali, że mają siłę walczyć o swoje. Wygląda wiec na to, że w tym optymizmie Mitchell polemizuje z panią Aynd Rand, autorki książki „Atlas zbuntowany”. Rand zdaje się stwierdzać, że jeśli mitologiczny Atlas się zbuntuje i pójdzie sobie w cholerę, to cywilizacji która się spieprzyła nie da się odbudować. Mam nadzieję, że to Mitchell, ma racje, że raz skomponowany utwór muzyczny zatytułowany „Atlas chmur” zabrzmi i ludzie słysząc tą melodię, docenią jej geniusz i zapragną dążyć do doskonałości i cywilizacja ocaleje.
Książkę polecam, zdecydowanie trzeba przeczytać.
Ad.
* Edward Gibbon, Zmierzch cesarstwa Rzymskiego
Przeczytałem ciekawą książkę, taką, które tygryski uwielbiają czytać najbardziej. Nie było opcji, wcześniej czy później na „Atlas chmur” Dawida Mitchela trzeba było wpaść i dobrze, że tak się stało, bo to jest dobra książka. Czytanie „Atlasu chmur” to niezwykłe przeżycie czytelnicze. Przyznać trzeba uczciwie, że nie jest to łatwa książka. Przez połowę książki, dopóki nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2005-01-01
2012-01-12
Tym razem w cyklu zwanym trylogią arturiańską Cornwell wprowadza nas czytelników w dawne mroczne, wieki, końca starożytności i początki średniowiecza. Przełom V/VI wieku na terenie dzisiejszej Wielkiej Brytanii i Francji. Ten okres jest niemal na wpółlegendarny, ponieważ źródeł historycznych z tego okresu ocalało niewiele. Dla pisarza powieści historycznych ma to swoje dobre i złe strony. Złe, bo ma materiału badawczego prawie nie ma, a fikcję literacką wypada oprzeć w powieści historycznej wokół jakiś faktów historycznych. Dobre, bo jak nie ma koniecznego materiału historycznego, można samemu kombinować i nikt autorowi nie zarzuci że coś ważnego przeoczył. Po prawdzie oprócz niewielu źródeł, jedynym czym autor dysponuje, to przeróżne legendy arturiańskie. Cornwell zmierzył się z legendami arturiańskimi, ważnymi nie tylko dla kultury Wielkiej Brytanii, ale również całego kodu kulturowego cywilizacji Zachodniej, ale myślę, że całkiem możliwe, że nie tylko, bowiem postać króla Artura, Ginewry, Lancelota, czarodzieja Merlina, tutaj nazywanego druidem, jest przynajmniej jako tako kojarzona na całym świecie, tak samo jak motyw św Grala, jeden ze skarbów Brytanii, który wielokrotnie pojawia się w literaturze. To co pisarz nam tu zmajstrował, świadczy o wybitnym kunszcie pisarskim.
Autor po prostu dokonał racjonalizacji legend arturiańskich w sposób ocierającym się o ich profanację. Po prostu wyspekulował, że warto o tych legendach napisać rzetelnie w taki sposób, jakby były one rzeczywiście oparte na faktach. Jest to próba karkołomna niezwykle ryzykowna i odważna. Wizja legend arturiańskich napisana przez Cornwella jest ciekawa intrygująca, niebagatelna. Interpretacja zaskakuje, irytuje i szokuje. Na pewno nie mamy cukierkowego opisu postaci. Dla kogoś, kto przyzwyczaił się do czytania wycukierkowanych tradycyjnych legend, ta książka nie zachwyci. Autor ma świadomość natury ludzkiej niczym wytrwały specjalista pracujący w służbach specjalnych znajduje haki na osoby wydawać by się mogło nieskończenie dobre, chociażby jak Merlin czy król Artur, których dobroci Cornwell nie podważa. Jednak widzi pewne grzeszki tych ludzi i bez pardonu je ujawnia czytelnikom.
Cornwell jest bardzo ciekawym pisarzem powieści historycznych skupia się nie tylko na tym co przeżywają bohaterowie, a historia jest tylko jakimś tłem, bez większego znaczenie. U Cornwella historia jest historia żywą, nie jest tylko sceną na jakiej rozgrywają się wydarzenia, ale historia jest głównym kreatorem tych wydarzeń. Znaczy to tyle, że postaci, a więc ich los jest ograniczony przez historię, nie tylko wydarzenia bieżącej polityki dużej i małej opisywanych czasów, na której punkcie fioła mają historycy, ale również chodzi o dobrze opisane realia historyczne, np w co ludzie się ubierali, jedli, itp, ale przede wszystkim mentalność ludzi. To jest sprawa priorytetowa, bo mentalność ludzi opisywanych w powieściach historycznych nie może być mentalnością współczesnego Kowalskiego czy Smitha, ale musi być mentalnością ludzi opisywanej konkretnie epoki historycznej. Jasne, że to jest prawie niemożliwe, bo my współcześni żyjemy tak a nie inaczej i sposób myślenia mamy współczesny. Jednak, to co my czytelnicy czytamy w powieściach historycznych siłą rzeczy musi być bliskie temu, co było w tamtych czasach, mimo koniecznych nie raz uproszczeń. Bez wahania stwierdzam, że Bernard Cornwell jest wybitnym pisarzem historycznym, bo u niego nie chodzi o opisanie prostej lub skomplikowanej historii fikcyjnej, ale też czytając Cornwella dowiadujemy się tego, co jest ważne w danej epoce. Autor opisuje bardzo rzetelnie dana epokę. Cornwell pisze o tym, że historia jest procesualna. polega to na tym, że coś co jest w historii nie bierze się z niczego. Proces historyczny to wypadkowa przyczyn i skutków i to powinno być zawarte w porządnej powieści historycznej. I tu w trylogii arturiańskiej Cornwella to jest. Mamy w genialny sposób opisaną transformacje historyczną. Upadek starożytności i pojawianie się nowych czasów, które później historycy nazwą średniowieczem. Pamięć o Imperium Rzymskim jest jeszcze żywa w ludziach, wspominają co było, czują, że to było dobre, natomiast jest w nich strach przed przyszłości, przed niewiadomym, ta przyszłość jest raczej malowana ponurymi barwami. Za czasami pax Romana* później wiele pokoleń tęskniło, pomimo oczywistej nieudolności tej cywilizacji, skoro upadła. Średniowiecze to coś nowego, pierwsze wieki, to wszechogarniający chaos i postępująca barbaryzacja Europy. Potem po kilku stuleciach z tego chaosu wytworzy się coś nowego, coś co nazywamy cywilizacją Zachodu, która w pewnym momencie praktycznie podbiła i zdominowała świat i narzuciła swoje standardy. Świadczy chociażby o tym dominująca pozycja języka angielskiego w świecie. I prawdopodobnie ten fakt kulturowy przeżyje samą cywilizację zachodnią jako jej relikt, i to o ładnych kilka wieków, tak jak kiedyś było z łaciną. Jestem przekonany, że warto pisać o procesach historycznych nawet w powieściach, bo to jest czynnik, który daje do myślenia. A czytanie książek z założenia ma dawać do myślenia. Taka jest właśnie rola dobrej literatury, którą warto czytać. Czytelnicy moich recenzji wiedzą, że nie mam w zwyczaju się pierdołami zajmować. Czytam, a na pewno recenzuję, książki ciekawe, czasem prowokujące, prawie zawsze dające do myślenia. W moim przekonaniu czytanie książek, które nie są w stanie zmusić mózgownicy czytelnika do myślenia, to strata czasu.
Cornwell ciekawie kreuje postaci, głównym bohaterem i narratorem opowieści jest Derfel, Saksończyk z pochodzenia, którym zaopiekował się Merlin. Jak nie trudno się domyśleć Derfel, trafia na dwór księcia Artura, jednego z opiekunów małoletniego króla Mordreda, tam w wojsku robi coraz większą karierę. Jego zasługi zostają docenione, zostaje lordem. Cornwell zdaje się uważać, że to są piękne czasy, mimo, że mroczne. W tych czasach politycy, mimo że zawsze są tacy jacy są, uwielbiają babrać się swoim błotku, ale też potrafią mieć jakieś zasady, i kierować się nimi, czasem nawet błądzić, ale nawet jeżeli błądzą robią to w dobrej wierze. Ci politycy z tych czasów nie żenią się tylko i wyłącznie dla pieniędzy i korzyści politycznych, ale czasem posłuchają też głosu swojego serca. Tak zrobił książę Artur, zakochał się w Ginewrze i wbrew wszelkim standardom polityki, układy były inne, dla korzyści politycznych miał poślubić Ceinwyn. Tą panią skądinąd autor opisuje bardziej pozytywnie niż Ginewrę. Ginewra u Cornwella to wredna suka, wręcz dziwnym zbiegiem okoliczności, samo pcha się pewne słówko na k... Podobnie, mówiąc kolokwialnie, Cornwell kręci sobie bękę, z Lancelota, ponoć wzoru rycerskich cnót, jak każe tradycja legend Arturiańskich. Zasługi Lancelota, były takie, że dobrze opłacał poetów, którzy jego wydumane zasługi na polu chwały pięknie opisywali. A prawdziwe zasługi na polach bitew, brata Lancelota Galahada przez wierszokletów zostały pominięte i tym samym zapomniane. Swoją drogą batalistyka u Cornwella jest na wysokim poziomie, tu nie ma zaskoczenia. I bardzo dobrze, że w opisywaniu wojny Cornwell trzyma dobrą formę pisarską. Naprawdę z wielką satysfakcja się to czyta.
Zdecydowanie warto przeczytać pierwszą część trylogii Arturiańskiej Cornwella "Zimowy monarcha", cała książka jest przepięknie w niesamowity sposób opisane. Mamy dziwną mieszankę realizmu historycznego z fantastyką. Będę kontynuował czytanie tej trylogii, jestem ciekaw jak autor dalej się tym zajął.
Polecam....
Ad. * pokój Rzymski
Tym razem w cyklu zwanym trylogią arturiańską Cornwell wprowadza nas czytelników w dawne mroczne, wieki, końca starożytności i początki średniowiecza. Przełom V/VI wieku na terenie dzisiejszej Wielkiej Brytanii i Francji. Ten okres jest niemal na wpółlegendarny, ponieważ źródeł historycznych z tego okresu ocalało niewiele. Dla pisarza powieści historycznych ma to swoje...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to