-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2017-11-02
2021-04-24
Przyszedł czas, żebym w ramach wyzwania czytelniczego Book Trotter, zapoznał się z literaturą islandzką. Trafiło na klasyk, książkę zatytułowaną „Dzwon Islandii” Laxnessa. Jest to niewątpliwie trudna książka, raczej dla znawców literatury islandzkiej i historii tej wyspy, żeby lepiej wyczuwać konteksty i interpretacje. Jak zwykle w recenzjach piszę o tym co wyczytałem, a czasem też o tym co podpowiada mi moja czytelnicza intuicja. W jednym nie mam wątpliwości jest to epopeja narodowa na miarę naszego „Pana Tadeusza” z jednej strony trudną historię małego narodu uciskanego przez Duńczyków, aż do XIX wieku, konkretnie rok uzyskania niepodległości to 1814 r. Padają pytania co z tą Islandią? Mamy dwa kluczowe motywy zrabowanie przez okupantów duńskich pradawnego dzwonu, oznajmiającego decyzję altingu, czyli czegoś w rodzaju zgromadzenia przedstawicieli plemion islandzkich, zwanego dzwonem Islandii, na potrzeby wojenne, a drugi na koniec książki, spalenie się bezcennych starodruków islandzkich w pożarze jednej z katedr w Kopenhadze. Czyli nie trzeba nikogo przekonywać, że są to bezcenne artefakty, które wyspiarze z Islandii utracili, i mogło pogrążyć to pogrążyć ich morale. Akcja toczy się na przełomie XVII/XVIII w. Ale też dowiadujemy się, że nigdy nie stracili marzeń o wolnym kraju, co za parę pokoleń się ziściło i Islandia stopniowo z bardzo biednego i zacofanego kraju zaczęła zyskiwać na znaczeniu ekonomicznym, politycznym, kulturowym, przejawem tej walki jest też ta książka, a jej autora uhonorowano nagrodą Nobla. A w ostatnich latach piłkarze tego kraju pokazują, że potrafią dobrze w piłkę grać i sprawiają kłopoty nawet dobrym drużynom. W dzisiejszych czasach to jest wciąż mały, ale bogaty kraj, w którym mieszkają dzielni ludzie. Kraj ten znany jest z afery bankowej sprzed kilku lat, oraz o wulkanach islandzkich, których długie nazwy były wypowiadane we wszystkich serwisach informacyjnych świata, bo zahamowały na kilka dni ruch lotniczy między Europą i Ameryką. Niewątpliwie to jest bardzo ciekawy kraj cego dowiadujemy się z książki chociażby, ma spore tradycje jeszcze z czasów wikingów. W literaturze tego kraju są obecne liczne sagi nordyckie, które opowiadają o wydarzeniach na Islandii.
Pisarz w książce opowiada o wszystkich warstwach społecznych, pokazując bardzo duże rozwarstwienie majątkowe społeczności wyspy islandzkiej. Dużą uwagę jednak zwraca na te biedniejsze warstwy społeczne. Dlatego też jest uważany za pisarza lewicowego, popularny był w Związku Radzickim, na zachodzie był publikowany po wielu latach. Książka była napisana w latach 40 XX wieku, amerykanie opublikowali ją po raz pierwszy w roku 1982. Oczywiście książka nie sprowadza się do opisów przyrody, czy sytuacji geopolitycznej, choć to, że Islandczycy nie cierpieli Duńczyków czytelnik dowiaduje się już od pierwszych stron. Dowiadujemy się również, że była pełna wzajemność w tej zawiści i pogardzie, w Kopenhadze mają Islandczyków za brudasów, prowincjuszy, alkoholików i przestępców, żebraków i kombinatorów, coś w ten deseń w każdym bądź razie. Głównym bohaterem jest Jon Hreggrevidson, poeta i renegat, nadawał się idealnie na ofiarę losu. Zabity został kat, który zdejmował dzwon Islandii, który działał z rozkazu króla Danii, oczywiście miał niższej rangi przełożonych, zapewne władze reprezentujące duńską administracje w Reykjawiku. No i potem to już są losy przestępcy, przesiaduje najpierw w Islandii, potem trafia do Danii. W końcu zostaje uwolniony w związku z brakami w materiałach dowodowych uniemożliwiających rzetelne przeprowadzenie procesu sądowego i został deportowany do Islandii.
Teoretycznie motyw bardzo banalny, ale nie jest to kryminał, tylko książka zawiera w sobie wiele metaforycznych głębi, które w pełni rozumieją Islandczycy i ewentualnie znawcy motywów islandzkich (literatura, kultura, historia itp.) Co nie znaczy, że nie da się nic wydedukować, bo książka jest interesująca. Warto przeczytać.
Przyszedł czas, żebym w ramach wyzwania czytelniczego Book Trotter, zapoznał się z literaturą islandzką. Trafiło na klasyk, książkę zatytułowaną „Dzwon Islandii” Laxnessa. Jest to niewątpliwie trudna książka, raczej dla znawców literatury islandzkiej i historii tej wyspy, żeby lepiej wyczuwać konteksty i interpretacje. Jak zwykle w recenzjach piszę o tym co wyczytałem, a ...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-03-07
To jest niesamowite, że tylu pisarzy twórców literatury pięknej jest zafascynowanymi szachami i wysiłkiem jaki podejmują szachiści, żeby wygrać partię szachową i zgłębiać swoje umiejętności gry w szachy, i dochodzić w końcu do arcymistrzowskiej maestrii. Pisarzy nie zniechęca fakt, że jest to proces niesamowicie długotrwały i bardzo żmudny, bowiem szachy uchodzą za najtrudniejszą grę na świecie, tylko pierwszych pięć posunięć daje trzysta miliardów możliwych kombinacji wykonywania legalnych ruchów, a dalej to już praktycznie nieskończoność. W tym wyzwaniu ( marzec – kwiecień 2021 r.) wypadło na dwa kraje Austrię i Islandię. Stefan Zweig to autor austriacki więc połowa wyzwania jest zaliczona, a moja propozycja „Nowela szachowa” znajduje się w różnych zbiorach opowiadań, nie podaję ich ponieważ zajmuję się tym konkretnym, interesującym mnie, opowiadaniem. O co chodzi w tej „Noweli szachowej”, o szachach oczywiście, o pasjonatach tej gry, potędze intelektu i sportowej rywalizacji, w dzisiejszych czasach, również e - sportowej.
Nowela nie jest długa, ale też to dowodzi maestrii literackiej, autora, że tak świetnie niezwykle błyskotliwie opisał starcie szachowe fikcyjnego mistrza świata Czentovicia, tzw. genialnego debila, bynajmniej tak go autor napisał, życiowo gość taki sobie, ale jak się posadzi go do szachownicy nie ma na niego mocnych. Jest też drugi gość intelektualista dr. B, nie będę wnikał w jakiej specjalności naukowej ten bohater uzyskał tytuł naukowy, bo nie widziałem tego w książce. Motyw był taki, że miał okazję zagrać z mistrzem świata w szachy nawet nie orientując się w temacie. Podobnie jak Czentović jest genialnym talentem w szachy. Opowiada swoją retrospekcję, podpadł nazistom w czasie gdy była aneksja Austrii do Rzeszy w 1938 r. Siedział w więzieniu i metody mieli dla odmiany wyrafinowane, czekali cierpliwie aż więźniowie będą tak mili, że zwariują i totalnie się posypią. Pod katem psychologicznym bardzo wyrafinowana metoda. W czasie któregoś przesłuchania, autor zwędził książkę, potem się dowiedział, że to książka szachowa. Na początku się zirytował, że co to ma być?
No ale przekonał, że jakieś licho siedzi w tych szachach i zaczął się zagłębiać, najpierw sobie zrobił szachownicę z pościeli, a figurki z bezcennego chleba i zaczął działać przesuwać figurki po szachownicy, przerabiając poszczególne partie mistrzów. Potem jak przerobił w ten sposób kilkakrotnie 150 partii dr. B grał partie sam ze sobą. Szybko więzień – szachista połapał się, że da radę, niczym Beth Harmon grać partie na tzw. ślepo w wyobraźni, i dawał radę. Gościu tak niesamowicie perfekcyjnie zrozumiał szachy, że był w stanie wygrać partię z mistrzem świata. Drugą przegrał, bo banalnie pomylił partie z książki. Ale i tak było nieźle.
Ta szachowa przygoda dr B. została w sposób fascynujący opisany. Czytelnicy moich recenzji mieli okazję przeczytać recenzję kilku książek z motywem szachowym, już w tym roku była książka Waltera Tevisa „Gambit królowej”, była też książka zatytułowana „Szachownica flamandzka” której autorem jest Arturo Perez Reverte, interesującą książką był „Projekt królowa” Dominiki Rosik., i tam w tych recenzjach też była okazja co nieco o szachach napisać. U Zweiga pojawił się nacisk na motyw psychologiczny gry w szachy. I to jest ciekawe, tym bardziej, że streamerzy szachowi z którymi mam kontakt oglądając ich twórczość w internecie, bardzo często mówią, że psychologia w szachach jest bardzo istotna. I z własnego, skromnego, doświadczenia szachowego mogę to potwierdzić. Opowiadanie zatytułowane „Nowela szachowa” jest bardzo ciekawe. Zdecydowanie polecam.
To jest niesamowite, że tylu pisarzy twórców literatury pięknej jest zafascynowanymi szachami i wysiłkiem jaki podejmują szachiści, żeby wygrać partię szachową i zgłębiać swoje umiejętności gry w szachy, i dochodzić w końcu do arcymistrzowskiej maestrii. Pisarzy nie zniechęca fakt, że jest to proces niesamowicie długotrwały i bardzo żmudny, bowiem szachy uchodzą za...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-12
W ramach brazylijskiej edycji wyzwania Book -_Trotter, wybrałem książkę Jorge Amado zatytułowaną „Gabriela, goździki i cynamon”, książka jest raczej typowa dla krajów z tego regionu świata, a to samo w sobie jest dobry prognostyk na to, że warto książeczkę otworzyć i czytać. Akcja dzieję się w mieście Ilheus, w prowincji Bahii, regionie w którym dominuje produkcja kakao, oczywiście w Brazylii. Niedawno pobudowano drogę z Ilheus do Itabany, uruchomiono komunikację autobusową między dwoma miastami. Mamy lata 20 XX wieku, miasto rozwija się powoli przestaje przypominać typowe miasto z dzikiego zachodu, a staje się miastem cywilizowanym, do miasta zjeżdżają bogaci kupcy, żeby wymieniać kakao na walutę lub inne dobra, pojawiają się nowe instytucje, rośnie też kulturalny status miasta, dużo jest mowy o kulturze, typowa literacka proza jest przeplatana utworami poetyckimi, w tym sporo jest o pięknej Gabrieli, ta bohaterka pojawia się zapewne na okładce. Ona miała być kucharką Naciba, właściciela zarówno pubu jak i restaurcji, Syryjczyka, przezywanego też Arabem lub Turkiem, obydwu przezwisk za bardzo nie lubił, ale, że meandry polityki bliskowschodniej ludziom z końca świata były obce, więc w drobiazgi się nie wczuwali. Nacib na standardy Jednak mimo tylu wydarzeń w mieście największą sensację wzbudziła rezygnacja kucharki Naciba Filomeny. Co spowodowało poważne kłopoty właściciela lokalu gastronomicznego. I akcja się zaczęła.
Nacib poszukuje nowej kucharki, tymczasem płaci drogo za zamawiane jedzenie z innego źródła, miasto toczy się własną koleją losu, w końcu znajduje Gabrielę. Zaczyna się nowy rozdział w historii obydwu bohaterów, tworzą burzliwy związek, całe miasto po prostu rozpacza, bo Gabriela został zamknięta w czymś w rodzaju złotej klatki, jak to się skończyło? Przy okazji poznajemy innych bohaterów tej opowieści, mieszkańców miasta, głównie wpływowych gości, którzy przychodzą do lokalu Naciba. Goście plotkują, snują polityczne plany dotyczące przeszłości, teraźniejszości i przyszłości miasta, rozmawiają o interesach, konsumują alkohole, oprócz posiłków rzecz jasna, i grają w szachy i karty.
Książka jest ciekawa, sporo miejsca w książce zajmują relacje damsko – męskie w gorącym klimacie, a to już samo w sobie sugeruje, że są to opisy gorących, namiętnych i szalonych motywów miłosnych, co ciekawie urozmaica tą całą opowieść. Jak wspomniałem jest raczej typowa dla książek z tego regionu świata, można dopatrzeć się tam tego co proponował Gabriel Garcia Marquez, w dwóch najbardziej znanych klasykach „Sto lat samotności” i „Miłość w czasach zarazy” , a złożoność środków wyrazu nawiązuje troszkę do „Pantaleona i wizytantek” Mario Vargasa Llosy. Trzeba też wspomnieć, że książka jest miarę przystępna w odbiorze, co akurat takie oczywiste nie jest. Może nie jest to jakieś wielkie arcydzieło literatury, ale zdecydowanie książka jest bardzo dobra. Warto przeczytać. Polecam.
W ramach brazylijskiej edycji wyzwania Book -_Trotter, wybrałem książkę Jorge Amado zatytułowaną „Gabriela, goździki i cynamon”, książka jest raczej typowa dla krajów z tego regionu świata, a to samo w sobie jest dobry prognostyk na to, że warto książeczkę otworzyć i czytać. Akcja dzieję się w mieście Ilheus, w prowincji Bahii, regionie w którym dominuje produkcja kakao,...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-10-18
Tym pytaniem na pewno was zaskoczę...
Czym jest książka?
Odpowiadając banalnie; jest to trochę papieru, kleju, farby i tuszu. Ale my czytelnicy wiemy, że to czym jest książka z technicznego punktu widzenia nikogo nie obchodzi.
A więc wracamy do punktu wyjścia: czym jest książka?
Książki są treścią jaką w sobie zawierają, bo przecież ta wydrukowana pisanina dla kogoś kto zna kod kulturowy ma jakiś sens. A więc książka jest sensem.
Czego?
A tego właśnie co czytelnik chce w niej znaleźć. Bo nie wystarczy znać język, w jakim książka została napisana/wydrukowana, nawet jeżeli jest to język ojczysty, żeby zrozumieć sens metaforyki, bo zawsze na jakieś treści, których nie rozumiemy. Już nawet nie chodzi o to, że będzie to książka z innej bajki w której siedzimy, ale nawet we własnej bajce intelektualnej metafory mogą być zbyt skomplikowane, i trzeba czasu, czytania, czytania i jeszcze raz czytania, żeby do pewnych rzeczy dojść, żeby pewne metafory stały się dla nas przystępne i zrozumiałe. Myślę, że jasna jest ta kwestia.
A więc książki są rozumem, bo rozumienie treści jest bardzo istotne. Każdy z nas rozumie i interpretuje po swojemu.
No ale po cholerę czytamy? Trenujemy własną mózgownicę męcząc ją trudnymi treściami? Po jaki czort kupujemy i chomikujemy, kolekcjonujemy książki? To jasne, bo jest nam to ludziom potrzebne, żeby dowiadywać się, poznawać doświadczać czegoś nowego, wzbogacać wyobraźnię, poznawać świat, a raczej światy, może wszechświaty? Dalej książki kuszą jak diabli, pobudzają naszą ciekawość i zmuszają do zadawania pytań. Lubimy książki, przebywać w pokojach pełnych książek, w antykwariatach, księgarniach, bibliotekach, lubimy tak spędzać czas i szukać nowych książek.
Książki są potrzebą wyrobienia w sobie umiejętności zadawania pytań.
Każdy autor ma jakaś wizję, świata przez siebie wykreowanego, a czytelnik ma wizję świata czytanego. A wiec droga, ścieżka intelektualna każdego z nas czytelników jest inna, tak samo jak inne są książki. Ale jedno nas łączy potrzeba czytania. Książki są dla nas niezbędne do życia. Co prawda jesteśmy w stanie wyobrazić sobie świat bez książki, ale byłby on koszmarny tak samo jak u Bradburego.
No właśnie i pora przejść powoli do sedna tego co my tu mamy, co nie znaczy, że to co było jest nie na temat. Bo tematem wiodącym zarówno powieści "Miasto śniących książek" jak i mojej recenzji jest książka. To jasne, że zabierając za książkę o książkach nie mogę pisać o misiu Uszatku, choć mamy tu formułę fantasy. W pewnym sensie jest antybaśnią tak jak film "Shreck", bo dobro i zło dokładnie zostało postawione na głowie. Mnie rozwaliła scena jak sympatyczne, racjonalne buchlingi, choć wyglądem daleko odbiegają od Mister Uniwersum, buchlingi to mityczne cyklopy, stają po stronie Króla Ciemności, który ani dobry, ani sympatyczny nie jest. Ale czy aby na pewno? Tylko w antybaśniach takie wzruszające numery odchodzą.
Ale pozwólcie, że zaczyniemy od początku, bo w istocie, początków tej książki mamy bez liku. Jest ich aż tyle, że człowiek nie zauważą, kiedy książka, ku rozpaczy czytelnika, się kończy. Bo czytelnikowi nie chce się tej książki kończyć. Ten świat jest tak ciekawy, niesamowity wyjątkowy, że najlepiej człowiek pokręciłby się po ulicach Księgogrodu, może nawet diabli pokusiłoby go wejść do podziemi miasta, cholernie niebezpiecznych. Przygody, niesamowite emocje, gwarantowane, natomiast na to, że człowiek wyszedłby z tego cało nie ma żadnych.
Kreując swój świat Walter Moers tworzy bardzo ciekawie postacie, które są dobre i złe, co niektóre naprawdę straszne, ale bez wyjątku wszystkich łączy jedno, miłość do książek, w takiej czy innej formie. Mieszkańcy Camonii są wyjątkowi nie tylko w świecie Moersa, ale w całej literaturze, są to zapaleni twórcy, miłośnicy czytanych treści i biblliofile. Camonia ma dwa duże miasta, w których toczy się akcja jedno to wspomniany Księgogród, a drugie to Twierdza Smoków.
Autor przekonuje nas, że książki są bytem. Więc z tych ontologicznych* rozważań wynika, że książki istnieją, mają dusze. Mało tego książki są dobre i złe. Mogą dać wiele dobrego czytelnikowi, ale też mogą go skrzywdzić, zranić, ugryźć, a nawet zabić!
Tak naprawdę to właśnie książki, miliardy książek, zgromadzonych w Księgogrodzie, są głównym zbiorowym bohaterem, tej niesamowitej powieści, więc nie ma w tym przypadku, że moja recenzja wygląda tak a nie inaczej. Świat Waltera Moersa jest światem książek, autorów, wydawców i czytelników. Mamy co prawda mafię, ale ta daleko odbiega od wzorca jaki wykreował Mario Puzo. Tutaj z mafią na pieńku mają wybitni autorzy: prozaici i poeci, bo mafiozi kontrolujący rynek wydawniczy promują na potęgę miernotę, bojąc się, że prawdziwe arcydzieła odebrało by im chleb i nie mieliby czego szukać w Księgogrodzie.
No dobra mamy książki, ale spokojnie, jacyś bohaterowie, bardziej ludzcy, nie tylko papierowi, też są. Nominalnym bohaterem głównym jest Hildegust Rzeźbiarz Mitów smok pochodzący z Twierdzy Smoków. Jak wszyscy mieszkańcy miasta Hildegust jest poetą. Co prawda początkującym poetą, bo mając siedemdziesiąt parę lat jest młokosem. Jego mistrz, mentor Dancelot Tokarz Sylab przed śmiercią, miał jakieś 800 lat zalecił mu, żeby odbył podróż do Księgogrodu i tam poszukał natchnienia poetyckiego. Tyle, że Hildegust znajduje coś jeszcze innego, masę dziwnych przygód. Nasz smok jest w posiadaniu białego kruka, najpiękniejszego poematu jaki kiedykolwiek został napisany. Próbuje dociekać kto to napisał, zwyczajna ludzka ciekawość. Jak się bardzo szybko okazało, tego typu poszukiwania wiedzy są w Księgogrodzie bardzo niebezpieczne. Jak słusznie się zapewne domyślacie nasz główny bohater bardzo szybko trafia w brudne łapska mafii, demonicznego antykwariusza Fistomefela Szmejka. Ten go ładnie urządza. Otumania zatrutą księgą, i zamyka go w katakumbach Księgogrodu, z których znaleźć wyjście graniczy z cudem jeżeli ktoś ich nie zna. W dodatku Fistomefel Szmejk nasyła na Hildegusta łowców książek, czyli u Maria Puzo określano by ich jako cyngli, ludzi do wynajęcia, którzy maja za zadanie pozbywać się niewygodnych obywateli.
I zabawa się zaczyna bowiem katakumby Księgogrodu przypominają Tolkienowską Morię, nie tylko kopalnie krasnoludów, ale i to co jest jeszcze głębiej, nieograniczone otchłanie. Różnica jest jedna, wszędzie mamy pełno książek. Niektóre potrafią wysadzać w powietrze, latać, pełzać, gryźć, kąsać truć i cholera wie co jeszcze! No i zapewne mamy pełno kurzu, bo przez tysiące lat nikt tam nie sprząta, bo "sympatyczne potworki" wybijały to komukolwiek z głowy, ponieważ te uwielbiają bajzel. Mamy też zapach gnijących książek,rozlatujących się książek i robale książkowe, które maja dogodne warunki do funkcjonowania. Jak już wspomniałem nawet najbardziej makabryczne potwory czytają lub piszą książki, niektóre uczą się ich na pamięć.
Bardzo ciekawą kwestią jest czy Hildegust Rzeźbiarz Mitów po pierwsze wyjdzie żywy z tej kabały? Dalej, czy zrealizuje misję specjalną, znajdzie autora tajemniczego manuskryptu, na którym znalazł się cudowny wiersz? Inna sprawa: czy przyjdzie mu do głowy zemścić się na ludziach, którzy go skrzywdzili. No i w końcu kto napisał przygody Hildegusta Rzeźbiarza Mitów? Bo książkę mamy przecież, a więc ktoś się tym zajął, napisał, a potem wydał ją w Ksiegogrodzie lub w Twierdzy smoków?
Zapraszam w tą niesamowitą podróż w otchłanie Księgogrodu, tylko jest mały drobiazg zabierzcie ze sobą mocne nerwy, to ostrzeżenie naprawdę jest konieczne. Bo tak to książka jest naprawdę rewelacyjna.
Ad.
* Ontologia – filozoficzna teoria bytu.
Tym pytaniem na pewno was zaskoczę...
Czym jest książka?
Odpowiadając banalnie; jest to trochę papieru, kleju, farby i tuszu. Ale my czytelnicy wiemy, że to czym jest książka z technicznego punktu widzenia nikogo nie obchodzi.
A więc wracamy do punktu wyjścia: czym jest książka?
Książki są treścią jaką w sobie zawierają, bo przecież ta wydrukowana pisanina dla kogoś ...
2020-12-17
W czeskiej edycji Book - Trottera zdecydowałem się na książkę Miroslava Żambocha, zatytułowana „Łowcy”, sam tytuł właściwie jest niewiele mówiący, czytelnik, który nie kojarzyłby tego autora głowiłby się, czy to w ogóle jest fantastyka. No ale jak otworzy książkę, poczyta, przekona się bardzo szybko, że jest to bardzo ciekawy koncept, mieszanka pomysłów w stylu „Park jurajski” z przeróżnymi opcjami „Powrotów do przeszłości”, czyli zabawy z wehikułem czasu. Wyszło to dosyć oryginalnie, nie ma tu mowy o nudzie, książka wciąga od pierwszej do ostatniej strony, w dodatku autor pozostawił sobie furtkę na możliwą kontynuację, no ale to już temat na odrębne spekulacje czy to może mieć sens?
Nie ma tu maszynki, do której się wsiada i jazda z motywem, gdzie się tylko chce majstrować w historii i losach ludzi, przy czym wcale tak fajnie wychodzić to nie musi jakby się chciało. A tutaj mamy podróż w niewyobrażalnie odległą przeszłość, sto milionów lat wstecz, i nie chodzi tylko to, że były dinozaury, ale też o to, że nasza planeta wyglądała jak zupełnie inna. I nasi bohaterowie szybko przekonali się, że nie są u siebie, bo wszystko wygląda po prostu inaczej. Szybko czytelnik dowiaduje się kto tutaj na kogo poluje, no i że potencjalne ofiary nie są wcale w ciemię bite, i jakoś nie mają ochoty dać się przerobić na zgniłe mięso ku uciesze milionerów z przyszłości, którzy wzięli udział w tej tajemniczej ekspedycji w przeszłość, no i oczywiście padlinożerców bo przecież ekologiczny recykling w naturze musi być.
Głównym bohaterem jest naukowiec Markus Telli, który pracuje w instytucie badawczym, przy komputerach siedzi i bada potencjalne wektory, które mogą przenosić ludzkość w różne miejsca w czasoprzestrzeni. Wydaje się, że to jest takie science fiction, że tego typu koncept ma szanse powodzenia tak niewielkie, że jest bliskie zeru. Ale jednak ta wygrana na loterii, czyli rozpracowanie prawidłowego wektora wydarzyła się i Marcus odnalazł wektor, którym można obyć podróże sto milionów lat wstecz. Tym naukowym odkryciem zainteresował się kolega Marca Jan Petr Fluks, bogaty biznesmen, który szybko przekalkulował, że na tym odkryciu da się zarobić miliony, bo znajdą się ludzie którzy zapłacą 50 milionów dolarów od głowy za taką wyprawę. Firma Hard Hunters podjęła działania i sprawa ruszyła. Od szczegółów organizacyjnych, zebranie ekipy, po samą wyprawę. Oczywiście Mark Telli wziął udział jako personel firmy, którego zadaniem było wysłać wszystkich w przeszłość, no i po dwóch miesiącach, wrócić. Jeżeli coś budzi wątpliwości w lekturze „Łowców”, to czy tego typu majstrowanie w przeszłości nic nie zmieni, w kontekście, że nikt się nie zastanawia, że będą konsekwencje tej podróży w czasie i polowania na dinozaury. One oczywiście są, ale nie ma o tym pisać, co było w ostatnich zdaniach książki, i to jest zaskakujące, ale zmiany mogły być inne. Jednak jakie by nie były, to szkoda, że nie ma w książce tego typu spekulacji, co raczej banalizuje koncept.
Kreacje bohaterów są bardzo ciekawe, przeżycia również, można odnieść wrażenie, że to jest dobry thriller, liczy się tylko jedno; jak przeżyć to piekło, w które sami się wepchali, i jakie były postawy poszczególnych bohaterów, wobec zagrożenia, którego dotychczas nie znali, zwierzęta wielkości hipopotamów czy nosorożców są tutaj całkowicie nieszkodliwe, a dinozaury wielkości wieżowców tutaj dzielą i rządzą. Wszyscy przybysze, którzy liczyli na to, że to będzie łatwy i przyjemny surwiwal, a wszyscy wrócą z łupami, których zazdrościć będzie im cały świat. No ale nie jest tak różowo, że łatwo o zwycięstwo na wyjeździe, i miejscowi dadzą sobie napakować kilka goli, nawet jeśli są tylko dinozaurami. Ale jak podróżnicy w czasie szybko się miejscowi dają radę i robią to zaskakująco dobrze. A to oznacza spore kłopoty. Dosłownie jest to walka o przeżycie. Emocji nie brakuje! A to gwarantuje ciekawą lekturę. Książka jest bardzo dobra. Zdecydowanie polecam.
W czeskiej edycji Book - Trottera zdecydowałem się na książkę Miroslava Żambocha, zatytułowana „Łowcy”, sam tytuł właściwie jest niewiele mówiący, czytelnik, który nie kojarzyłby tego autora głowiłby się, czy to w ogóle jest fantastyka. No ale jak otworzy książkę, poczyta, przekona się bardzo szybko, że jest to bardzo ciekawy koncept, mieszanka pomysłów w stylu „Park...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-24
W irlandzkiej edycji wyzwania Book Trotter zdecydowałem się na przeczytanie i zrecenzowanie dwóch książek, Ian McDonald jest Brytyjczykiem, pochodzenie Irlandzko –Szkockie, z Belfastu, a ponieważ na szczęście ustalono, że pod Irlandię, wchodzi również Irlandia Północna, będąc częścią Wielkiej Brytanii. Ian McDonald jest twórczą książek z gatunku fantasy i science fiction. Parę lat temu czytałem książkę zatytułowaną „Serca, dłonie, głosy”, która w sposób wybitny, przy zastosowaniu schematu dla typowego dla książek fantasy zajmuje się sprawą irlandzką. Fascynujące jest to, że autor poszedł za ciosem i zajął się w swojej twórczości krajami trzeciego świata. Nie zapominajmy mówimy o twórcy prozy typowo fantastycznej, autor udowodnił, że da się, napisać rewelacyjne science fiction o podzielonych Indiach w r. 2040, w książce zatytułowanej „Rzeka Bogów” .Nie trudno się domyśleć, że chodzi o rzekę Ganges, która jest dla hindusów tym czym dla Egipcjan jest Nil, jest w pewnym sensie rzeką świętą.
Autor mam wrażenie chce powiedzieć swoim czytelnikom oraz innym twórcom sf, żeby nie upraszczali swoich koncepcji sf, sprowadzając świat wykreowany do świata typowo zwesternizowanego, niezależnie czy akcja jest na Ziemi czy w kosmosie. Oczywiście nie jest tak, że cały gatunek science fiction sprowadza się tylko do tego typu uproszczeń, bo u naprawdę wielu twórców natrafić można na ciekawe, oryginalne interesujące koncepcje. Chociażby u Herberta, mieszkańcy milionów planet mówią galahem, językiem anglo – słowiańskim, a życiu fremenów z Diuny, niemal przypomina życie społeczności arabskich i to nie tylko ze względu na pustynny klimat planety, ale też pod kątem kulturowym. Natomiast u Simmonsa np. istnieje planeta, której zamieszkują tylko Żydzi, a na drugiej, tylko muzułmanie, tak jakby Żydzi od Silverberga z książki „Roma Eaterna” jednak znaleźli swoją planetę obiecaną. Sam Silverberg w „Kronikach Majipooru” przepięknie pisze o różnorodności ludzi i nieludzi, że na olbrzymiej planecie Majipoor jest miejsce dla wszystkich. Kim Stanley Robinson stworzył wręcz koncepcję, że za 200 lat cała Ziemia będzie trzecim światem, a rolę Zachodu w dzisiejszym tego sposobie rozumienia przejmie Mars i inne kolonie w Układzie Słonecznym, co spowoduje te same tarcia między światami, w tym problem z terroryzmem, które mamy w dzisiejszych czasach. Jednak można odnieść wrażenie, że sporo twórców, zdaje się upraszczać problem uznając, że wszyscy przyjmą za dogmat koncepcję Fukuyamy, że świat uzna za jedyne słuszne koncepcje Zachodu i po problemie. Możliwe, że będzie trzeba uznać kiedyś konieczność zaistnienia jednego państwa globalnego, bo zaistnieje szereg problemów, znanych i niewyobrażalnie nieznanych, i to w wielu koncepcjach się pojawia, i to jest ciekawe na jakich zasadach coś takiego powinno funkcjonować. Jestem przekonany, że to jest ważny problem dla tego gatunku literackiego, bo może się kiedyś okazać, że nie będzie wyjścia, i trzeba stworzyć wszystko na nowo, jedną mitologię państwotwórczą, narodowej, ani religijnej się nie da z wiadomych powodów, ale trzeba stworzyć poczucie ziemskiej wspólnoty i tożsamości.
Tak czy inaczej Ian McDomald przekonuje nas, że trzeci świt nie wyparuje, będzie miał nadal swoje problemy, może nawet pojawią się nowe. Nie znaczy to tylko, że dotyczyć będą one różnych deficytów, problemów finansowych, bo tu autor pisze wyraźnie też o ludziach którzy mają aspiracje intelektualne, biznesowe, dobrze sobie radzą na zachodzie, ale z jakiegoś powodu wybierają swój młody kraj, istniejący od 7 lat Bharat, mamy rok 2047, ze stolicą w Abdullahbadzie. Miejsce akcji miasto Varenesi, istnieje tam Uniwersity od Bharat, gdzie prowadzone są skomplikowane badania naukowe, które dotyczą sztucznej inteligencji. Oczywiście jest tym zainteresowany biznes, bo ludzie rządzący korporacjami zdają sobie sprawę, że to spowoduje liczne zmiany i kolejne zapotrzebowanie na nowe technologie, a dla firm strumienie dolarów. Bharat prowadzi wojnę z sąsiednimi krajami o wodę, a jakże, nie ma dobrego science fiction bez motywu ekologicznego. I to nie są żarty kraj jest na granicy bliskiej unicestwienia. Właściwie nie jest sprecyzowane dlaczego wrogowie się wycofują, przypuszczać można, że była dyplomatyczna interwencja ONZ.
Postaci w książce są bardzo dobrze wykreowane, jest to wręcz bardzo bliskie powieści obyczajowej. Bohaterów jest dziewięciu i na kartach powieści czytelnik poznaje ich bardzo dobrze, jacy są zawodowo i prywatnie, jak funkcjonują w rodzinach, jak wygląda ich życie, relacje damsko –męskie, itp. Akcja trafia też w kosmos, kiedy Lisa Durnau trafia na orbitę. Pojawia się motyw bardzo dużych kontrastów między biedą a olbrzymim bogactwem, dla nikogo nie jest niespodzianką, że niebawem pojawią się bilionerzy i ta wąska grupa będzie skupiać będzie jeszcze większe aktywa globu, może będzie to nawet porównywalne z państwami. Wszak w niektórych wizjach nie ma państw jako takich, tylko coś w rodzaju korpopaństw. Na pewno perspektywa jest zbyt krótka, żeby autor skłaniał się wyraźnie za tą opcją, ale też zdecydowanie jej nie zaprzecza. Czyżby to była odpowiedź na pytania kim będą Wielcy bracia u Orwella, Huxleya i innych autorów?
Książka jest bardzo ciekawa. Zdecydowanie polecam.
W irlandzkiej edycji wyzwania Book Trotter zdecydowałem się na przeczytanie i zrecenzowanie dwóch książek, Ian McDonald jest Brytyjczykiem, pochodzenie Irlandzko –Szkockie, z Belfastu, a ponieważ na szczęście ustalono, że pod Irlandię, wchodzi również Irlandia Północna, będąc częścią Wielkiej Brytanii. Ian McDonald jest twórczą książek z gatunku fantasy i science fiction....
więcej mniej Pokaż mimo to2013-11-10
„Wichry Diuny” to bezpośrednia kontynuacja „Paula z Diuny”. Co ciekawe ta książka jest poświecona regencji Alii Dziwnej, siostry Paula, a tak naprawdę poznajemy jeszcze lepiej Paula Muad’Diba. Interesujące jest to, że mamy tu nie tylko portret władcy imperatora, a także fremeńskiego mesjasza ale przede wszystkim autorzy próbują nakreślić Paula jako zwykłego człowieka, który wcale nie jest ideałem. Jako człowiek i jako władca robi błędy, bo czyż na przykład unicestwienie 90 planet można tłumaczyć tylko i wyłącznie wizjami jakie ma Paul w czasie konsumowania esencji przyprawowej? Czy po prostu dżihad jest samonakrecającą się maszynerią przemocy, którą Paul musi podążać bo zasadzie nie ma innego wyjścia. Pozostaje pytanie czy Paul Muad’Dib nadal jest zwykłym człowiekiem?
Niewątpliwie to co my tu mamy to bardzo dobre uzupełnienie „Kronik Diuny” Franka Herberta. Szczególnie rozpracowany mamy motyw przyjaźni Paula i Bronso Verniusa. Przy tej okazji dowiadujemy się jakim sposobem jeden i drugi nauczyli się manipulować ludźmi. Tylko inny robi to na swój sposób. Paul został wybitnym politykiem a ten drugi udowadnia, że jego przyjaciel Paul jest sobą. Żeby przeżyć i nie dać się złapać musi być sprytny. Ten motyw przyjaźni Bronso i Paula zainteresował autorów w szczególności. Oficjalnie Ci panowie są wrogami, w dodatku Bronso upublicznia prawdę o Paulu Muad’Dibie, pisze o nim, że jest po prostu normalnym człowiekiem, za co przyjdzie mu zapłacić olbrzymią cenę, najwyższą, zapłaci własnym życiem, bo go w końcu dorwą ludzie regentki Alii. Bronso w jego działalności wspiera lady Jessica i Gurney Halleck i wiele innych postaci, w tym maskaradnicy. Ogólnie paskudne typki, ale czasami bywa, że złe postaci odgrywają czasem, nawet wbrew sobie dobre role. Dowiadujemy się zaskakujących rzeczy, że Bronso i koncepcja pisania o Paulu takim jakim jest naprawdę powstał w głowie samego Paula. To Paul poprosił przyjaciela, żeby podjął się tej niezwykle trudnej misji i pisaniem prawdy zdjął z niego ogum świętości jakie przysługuje mesjaszowi, który prowadzi Fremenów i nie tylko przecież na dżihad. I tu jest pewien kłopot natury czysto politycznej, bo przecież osoba Paula to jest byt ideologicznie polityczny. To zwycięzcy piszą historię. I tu na zlecenie Paula i Alii, rolę nie tyle dziejopisarza, a raczej ideologa odgrywa księżniczka Irulana, żona Paula.
Ta książka ma strukturę podobną co poprzednia część cyklu ‘Bohaterowie Diuny”, mamy naprzemienność rozdziałów, a wiec co chwila wchodzimy w retrospekcje, ma to na celu, w tej części to jest bardziej widoczne, zrozumienie kim był Paul. Czytelnik ma zrozumieć, że Paulowi nie odbiło tylko dlatego, że zdobył władzę i jest najpotężniejszym człowiekiem w Starym Imperium. Po prostu musi podążać swoja drogą, bo nie ma innego wyjścia, ale w głębi serca pozostał tym samym Paulem Atrydą, może czasem sobie nie radzi z tą władzą, odpowiedzialnością i wszystkimi problemami, ale czy normalny człowiek jest w stanie temu wszystkiemu sprostać? Dobre pytanie. Pual przynajmniej ma tego świadomość i dobrowolnie po 14 latach sprawowania władzy odchodzi na pustynię. Pojawi się później jako kaznodzieja i będzie wszystkich surowo oceniał i opieprzał, zanim trafi w niego zabłąkany sztylet.
Książka jest niewątpliwie ciekawa.
Przeczytać warto.
„Wichry Diuny” to bezpośrednia kontynuacja „Paula z Diuny”. Co ciekawe ta książka jest poświecona regencji Alii Dziwnej, siostry Paula, a tak naprawdę poznajemy jeszcze lepiej Paula Muad’Diba. Interesujące jest to, że mamy tu nie tylko portret władcy imperatora, a także fremeńskiego mesjasza ale przede wszystkim autorzy próbują nakreślić Paula jako zwykłego człowieka,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-15
Idzie zima, trzeba zadbać o ptaszki. Mieszkańcy Siedmiu Królestw Westeros szczególnie uwielbiają wrony i dlatego z taką dbałością zajmują się tymi ptaszkami. Żeby wrony przez przypadek nie wykitowały mieszkańcy Westeros biorą toporki bojowe, kusze, łuki, włócznie, a nawet sznury, trucizny, nawet bomby i różne wynalazki jakie mają pod ręka i idą zabijać bliźniego, bo biedne ptaszki muszą przeżyć. Wrony tutaj maja raj. W Siedmiu Królestwach najczęściej spotykany zapach to trupi smród. Gnijących, rozkładających się ciał, konsumowanych przez wrony nikt nie jest w stanie policzyć. Tak samo jak nikt nie daje wytchnienia biednej śmierci, która w normalnych czasach ma sporo roboty, a teraz nie dają jej żyć, bo ludzie umierają hurtowo. Stąd właśnie wziął się tytuł czwartej części Martinowskiej sagi „Uczta dla wron”
Martin w cyklu „Pieśń lodu i ognia” wybitnie rozpracowuje naturę ludzką, normalnie okazuje się prawdziwym ekspertem. Ludźmi w Siedmiu Królestwach rządzi kilka namiętności:
Pierwsza to zbrodnia. Mamy tu specyficzny poradnik dla seryjnych morderców jak zabawiać się ze swoimi ofiarami. Mamy też dobrą radę dla ludzi żyjących z zabijania, jak już chcesz kogoś zabić, to sprawdź czy zrobiłeś to skutecznie. Bo jak stwierdza Martin zemsta będzie nieuchronna i krwawa. W grzecznego kiciusia nikt się nie będzie zabawiał. Podstawowy dogmat to kodeks Hammurabiego, oko za oko ząb za ząb. Tyle, że w wydaniu niektórych Martinowskich postaci kodeks Hammurabiego jest zbyt delikatny, za jedno, za jeden ząb, za jedno życie płacą setki jak nie tysiące ludzi. Mamy kobietę, żyjącego demona, Catelyn Stark, znana w całym Westeros jako kamienne serce. Ta kobieta się nie czai hurtem zabija wrogów przez powieszenie. Kreacja Catelyn Stark w czwartej części „Pieśni lodu i ognia” szokuje czytelnika chyba najbardziej. Przy takiej Catelyn Stark Kuba Rozpruwacz to amator, który zabawia się w piaskownicy.
Druga namiętność mieszkańców Siedmiu królestw Westeros to pieniądze, no wiecie takie brzęczące badziewie, srebrne jelenie i złote smoki. Dla kasy wszyscy świra dostają, są gotowi samemu diabelstwu dusze zaprzedać, byle się wzbogacić uzyskać tytuł dający profity, czy jakiś urząd w państwie.
Trzecia namiętność to władza, dla kawałka złotka na łepetynie bohaterowie Martinowscy szału dostają! Uważają się za najlepszych, wręcz za bogów, nawet jeżeli co niektórzy są patentowanymi zerami i do sprawowania władzy po prostu nie nadają się.
Czwarta namiętność to seks, im bardziej wyuzdany tym lepszy, ale, że lubimyczytac.pl nie jest stroną dostępna od 18 lat, to tego typu rozważania po prostu pominę. Czytelnik znajdzie mnóstwo scen erotycznych w książce, a więc tam jest tego typu atrakcji od zatrzęsienia.
Piąta namiętność to używki, alkohol zwany jest tutaj normalnie, wódka wódką, wino winem. O fajkach nie zauważyłem, żeby coś było. Za to dość popularne jest zielsko zwane makowym mlekiem. Makowe mleko ma również pozytywne zastosowanie w medycynie. Jest powszechnie stosowanym przez lekarzy/maesterów środkiem przeciwbólowym.
Jest jeszcze szósta namiętność głupota. Naprawdę żal, że nie boli. Mamy kiepsko rozgarniętych królów, lordów namiestników, ministrów, np: starszy nad monetą to minister finansów, małą radę królewską czyli rząd, najczęściej do rządu załapują się bezmyślni dworacy, itd… Ale nie tylko przecież elita ma nierówno w głowach. Bo i zwykli ludzie dają się wciągać w te tandetne gierki o tron, zamiast to całe koronowane towarzystwo, które rujnuje kraj przegnać do diabła! Ludzie popadają w obłędne ideologie i religie, bo boją się myśleć.
Po prostu, niemal wszyscy w Siedmiu królestwach Westeros upadli zdrowo na głowę! To po prostu jeden wielki dom wariatów! Szukacie, honoru, moralności u rycerza? Zapomnijcie drodzy czytelnicy. Rycerze w Siedmiu królestwach to zbiry do wynajęcia, którzy króla zdradzą dla garści klepaków i kilku tytułów.
Ale śmierdzi trupem! Tym trupem jest cały kraj Siedem Królestw Westeros. Im dalej się człowiek w głębia w czytanie cyklu „Pieśń lodu i ognia” tym bardziej wgłębiamy się w upadek. Idzie zima, spichlerze są puste, do tych atrakcji dojdzie śmierć przez choroby i głód, Kraj praktycznie jest spustoszony. Po kraju rozbijają się zbóje i wilki.
Ciekawy jest motyw klimatyczny. Pory roku następują na obszarze Westeros co kilka kilkanaście lat, z różną regularnością. W tej chwili mamy późną jesień. W pierwszym było jeszcze lato, ale w Winterfel była już zima, w czwartym zima postępuje, podąża coraz bardziej na południe. Wilki zazwyczaj widziane w okolicach Winterfel są już praktycznie wszędzie, podobnie dzikusy zza muru podążają, na południe, bo na północy to już jest Arktyka właściwie, a wiec mamy klimatyczną wędrówkę ludów. Ale też zima, ma znaczenie metaforyczne jako określenie złych czasów, a więc wojny i spustoszenia, i głód. Jak ludzie mają być najedzeni, skoro elita zabawia się w grę o tron, a kraj popada w ruinę. Przeżyje ktoś tę cholerną zimę?
Czytając „Ucztę dla wron” czytelnik ma wrażenie, że cała opowieść straciła swoją dynamikę poprzednich części. A więc robi wrażenie nieco słabszej. Czytelnik ma odczucie, że Martin wykończył zbyt wielu swoich bohaterów, a nowi jak się pojawiają mają problem, żeby wejść w tą całą opowieść. Ale jednak to jest pozorne, bo to ma jakiś sens, poznajemy jeszcze lepiej Siedem królestw Westeros. Czytelnik słyszy, dźwięki, czuje zapach, Martin opisuje wszystko niezwykle obrazowo. Można wręcz powiedzieć, że mamy książkowe 3 D. Martin opisał cały świat. Mamy nie tylko Westeros, ale też wiele innych krain bliskich dalekich. W miarę blisko są wolne miasta, chociażby Braawos. Ale też istnieje wiele dalekich, letnich krain takich jak Asshai, niektóre z krain przypominają starożytny Egipt, mamy Piramidy, mamy wiele bogatych miast.
W tej czwartej części czytelnikowi brakuje opowieści Tyriona, -krasnala i księżniczki Danerys zrodzonej w burzy przez to opowieść traci na atrakcyjności, ale jak zapewnia Martin, te postaci niebawem wrócą. Mamy opowieść Cersei, i zamieszanie, jakie ta kobieta powoduje w Królewskiej Przystani. Tyrion i Sansa robili to lepiej, ale jak wiemy obydwoje musieli uciekać ze stolicy, bo są poszukiwani i oskarżeni o zabójstwo króla Joffreya. Siostry Sansa i Arya funkcjonują. Sansą zaopiekował się lord Petyr Baelish Littlefinger i ma wobec niej ciekawe plany polityczne. Sansa występuje jako Alayne Natomiast Arya ukrywa w Braavos, występuje jako Cat.
Sytuacja polityczna w Westeros zdaje się uspokajać. Błędem jest, że jednak prawie nikt nie wierzy w opowieść o smokach, które ponownie się pojawiły.
Ostatnie smoki wyginęły jakieś sto lat temu. Ale jak wiemy księżniczka Dany ma swoje smoki i ma ambicje, jako przedstawicielka Targaryenów, prawowitej dynastii, obalonej przez króla Roberta przy pomocy Starków i Lannisterów. Księżniczka Dany chce objąć władzę i zrobić porządek w kraju, tyle, że najpierw musi zrobić bajzel, bo na tronie siedzi kilkuletni król Tommy, a i różni gracze polityczni mają swoje plany. A więc gra o tron toczy się dalej…
Warto przeczytać…
Idzie zima, trzeba zadbać o ptaszki. Mieszkańcy Siedmiu Królestw Westeros szczególnie uwielbiają wrony i dlatego z taką dbałością zajmują się tymi ptaszkami. Żeby wrony przez przypadek nie wykitowały mieszkańcy Westeros biorą toporki bojowe, kusze, łuki, włócznie, a nawet sznury, trucizny, nawet bomby i różne wynalazki jakie mają pod ręka i idą zabijać bliźniego, bo...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-09-23
Tak się złożyło, że mam za sobą 34 dni czytania "Lodu" i czas zabrać się wysłanie napisanej recenzji. Chyba jasne, że po lekturze książki standardowym pytaniem jest: O czym jest ta książka? Bardzo dobre pytanie w przypadku "Lodu" . Problem w tym, że nie ma jednej odpowiedzi, bowiem jest ich nieskończona ilość, mimo, że to jest bardzo dobra powieść fantazy, jest również książką filozoficzną. I tak moim zdaniem trzeba ją rozpracowywać.
A więc na początku mamy nieskończoność, coś czego doświadczalnie empirycznie nie da się rozważać, bo nikt nieskończoności nie rozpracował.
Ale da się ją rozważać a priori, czyli teoretycznie. Tak jak zresztą, większość wątków w książce, nie poznaliśmy życia w wiecznej zimie, bo nawet na Syberii jest lato, choć bardzo krótkie, ale jest.
O bycie? Pytania: czy jest byt czy nie?, czy Lód jest bytem, czy nie? czy niebyt, może rządzić bytem? itd...
Jak tytuł "Lód" mówi jest to książka o Lodzie, mrozie, śniegu, o zimie, o krainie zimy, wiecznej zimy, o naturze zimy, arktycznej zimy, przez cały rok, aż się zimno robi na samą myśl brrrrrrrrrrr!
To też jest jakaś odpowiedź. Choć po prawdzie Lód jest taką małą, mroźną prowokacją intelektualną, a tak się składa, że coś takiego uwielbiam. Chociażby takie zdanie " Logika Lodu – mrożące umysł natężenie pola teslektrycznego uniemożliwia myśl o przedmiocie, człowieku, idei, charakterze mieszczącym się całością obrazu jedynoprawdzie lub jej negatywie" *
Mamy też Boga! A jakże, jak można pisać dobrą książkę bez udziału Szefa w niebiosach. Jak Dukaj wyobraża sobie Boga? Mam wrażenie, że Bóg u Dukaja ma niezłe poczucie humoru i uwielbia mieszać w historii. A więc jest to książka o Boskiej interwencji w historię.
A więc logiczną koleją losu dalej musi być historia. Mamy rozważania o władzy nad historią, o odpowiedzialności zmiany biegu dziejów, a więc naprawie tego co Bóg namieszał w historii i możliwości powrotu do właściwego, z naszego punktu widzenia, biegu dziejów. Ktoś kto to zrobi, odmrozi historię, bierze na swoje barki olbrzymia odpowiedzialność. Tak samo jakby tego nie zrobił. Tak źle i tak niedobrze...
Dalej, więc jest mowa o Odwilży, jedni się o nią modlą, a drudzy tych pierwszych wsadzili do wiadra, zrobili tzw betonowe buty i do rzeczki. Gdyby tylko nie jeden drobiazg, rzeczki są zamarźnięte, nie różnią się niczym od ulic Irkucka. A to pech! Nawet most kolejowy w Irkucku jest z Lodu.
Z tej okazji, że jest to książka filozoficzna, a więc musi być jakiś absolut. Czy jest nim Bóg? Mam wrażenie, że niekoniecznie, tutaj absolutem jest Lód. Dla niektórych Lód jest Bogiem, i pewne funkcje boskości sprawuje. Lód decyduje o życiu śmierci, czy ktoś przeżyje dzień czy zamarźnie. Mamy też mitologię Lodu. A więc Odwilż jeżeli miałaby nastąpić byłaby Nietzscheańską śmiercią Boga.
Nie byłoby porządnej refleksji filozoficznej bez wykazania absurdalności świata. I tu mamy w książce absurd. Było nie było, koncepcja, że sam klimat, może radykalnie zmieniać bieg dziejów jest absurdalny. Klimat ma jakiś wpływ, bo pewne czynniki procesu historycznego dzięki temu się polepszają lub pogarszają. Mogą wpłynąć na to, że wojna wybuchnie później lub wcześniej, ale samej wojny nie odwrócą. A więc nie jest to wpływ na tyle znaczący. Upraszczając, gdyby w Europie w latach 30 i 40 XX w była sahara Hitler poszedłby z armia szukać wody i zrobił o to zadymę. Gdyby była syberia, szukałby cieplejszych miejsc dla swoich Aryjczyków. II wojna światowa jako konsekwencja I wojny światowej musiała wybuchnąć, bo i sam Hitler i jego dowódcy mieli nierówno pod sufitem.
Absurdem jest też to, że książka ma ciężar gatunkowy przeciętnej książki filozoficznej, a z drugiej jest pisana zadziwiająco prostym językiem, a mimo to jest skomplikowana jak traktat filozoficzny. Trzeba się mocno skoncentrować i wczuć, żeby to zrozumieć i dojść z tym do ładu. A więc mamy absurd, ale te dwie sprzeczności prostotę i komplikacje językowe da się jakoś pogodzić, jak to Dukaj nam czytelnikom udowadnia.
Absurd bierze się też stąd, że właśnie historia Rosji zbudowana jest na absurdach. To jest fascynujący dziwny kraj zawsze będzie Euro - Azjatycki, nie tylko ze względu na położenie geograficzne ale na mentalność Rosjan. Reformy, demokracja i inne wytwory cywilizowanego Zachodu w przeszłości nigdy tu nie zapuszczały korzeni, raczej ewoluowały i twórczo były przez Rosjan rozwijane i oswajane.
Tak jest również teraz i nie czarujmy się w przyszłości też tak będzie.
Kolejny filozoficzny problem, dobra i zła, również jest tutaj absurdalny. Dukaj sobie zakpił wręcz z tego! Na pytanie czy Lód jest dobry? Nie ma odpowiedzi jednoznacznej albowiem z jednej strony wydaje się, że majstrowanie przy historii, nawet przez Boga, a więc pomysły jej ocieplania i ochładzania wydaja się złe. No bo czy jest dobre takie skuwanie historii lodem? Ale czy Odwilż jest dobra? Przecież odwilż przyniosła tylko chaos, śmierć milionów i zniszczenie, czyli powrót do takiego XX wieku jaki znamy. Ale też z drugiej strony bez odwilży nie byłoby Polski, a już to nam Polakom nie musi się podobać. Gierosławski nie chciał Odwilży, chciał jej jego przyjaciel, choć ideologiczny przeciwnik, doktor Tesla. Gierosławski chciał się dogadać z lutymi chociażby w interesie Polski, żeby Piłsudski mógł odbudował nasz kraj. Problem w tym, że Polskę da się odbudować tylko w całkowitej Odwilży. I przękręt polega na tym, że Odwilż z Lodem, a więc wodę z ogniem trzeba połączyć. Prawda jest taka, że zarówno Odwilż, jak i Lód jest tak samo dobry/a jak i zły/a. A więc stwierdzenie, że Lód jest dobry, jest jednocześnie prawdą i fałszem. Szczyt relatywizmu, tylko w filozofii takie numery przechodzą! A także jak śpiewa o tym śpiewa Kazik Staszewski " I różne są odcienie szarości od czerni do białości" **
Ale dobra starczy, tylko na razie, tego filozofowania, przechodźmy powoli do sedna tego co my tu mamy....
Ciekawe czemu Bóg postanowił zlitować się nad biednymi Rosjanami? Jak wiemy wśród nich na początku poprzedniego stulecia pojawili się Lenin i Stalin, żeby odegrać swoje role w procesie historycznym. Wszak to nie pierwszy raz, bo przecież różnej maści Iwanów Groźnych Rosjanie mieli u siebie bez liku?
A jednak...
Bóg zlitował się nad ludźmi żyjącymi w XX stuleciu i postanowił troszkę pomajstrować w historii. Zesłał na glob kosmiczną katastrofę. Inna bajka czy rodzaj ludzki by coś takiego przeżył?, ale, że to fantazy to darujmy Dukajowi ten drobiazg.
Po prostu walnął na Syberii, tungetytowy asteroid!
Efektem tej zabawy jest zamrożenie historii, w szczególności historii Rosji, dosłownie i w przenośni. Dosłownie bo na skutek zmiany klimatu wywołanej uderzeniem kosmicznego głazu mamy niezłą imprezę. Otóż w lipcu, w Irkucku i nie tylko, bo również w Warszawie, mamy arktyczny mróz.
Natomiast w przenośni, bo historię zamrożono, nie było I wojny światowej, nie było rewolucji z 1917 r., a więc Lenin, Stalin, Trocki, Dzierżyński i inne komunistyczne towarzystwo albo są za granicą i siedzą cichutko jak myszki pod miotłą, żeby przypadkiem carska ochrana nie dorwała, albo marzną na Syberii, bo już zdążyli być tam zesłani.
Nowego, alternatywnego, zimowego porządku historycznego bronią lute, anioły zimy, zamrażając wszystko co się da, robiąc z Syberii i nie tylko magiczną krainę królowej śniegu.
Tylko do Polski coś Wszechmocny łaskawy nie był. Polski nie ma! Mamy rozmowę Benedykta Gierosławskiego z Józefem Piłsudskim, który jest kimś w rodzaju szefa IRA, lub terrorystycznej organizacji kraju Basków. Jak wiemy, specjalnością Piłsudskiego są pociągi, napady na pociągi i wysadzanie linii kolejowych, a zwłaszcza tej transyberyjskiej, która ma być ważnym ogniwem planowanej linii Okołoświatowej, najpierw Paryż - Nowy York, przez Moskwę, a potem dalej dookoła globu, niezwykle odważne przedsięwzięcie. Na razie jest linią strategiczną do Władywostoku. Tam jest transportowana broń i wojsko. Zamrożona Rosja leje się z Japonią, czyżby o tych kilka nieszczęsnych psu na budę potrzebnych wysepek Kurylskich? Mają fantazję goście.
Tak się składa, że naszych rodaków jest w Irkucku, tyle co teraz w Londynie. Budują tam gospodarczą potęgę Syberii, a więc i Rosji i sami się bogacą, zbijają potężne kapitały m.in. na przemyśle tungetytowym. Na Syberii wydobywa się tungetyt i inne skarby ukryte w ziemii, część skarbów, które były, a część kosmicznych, które miały przyśpieszyć rozwój gospodarczy świata. Kto wie jak dzisiaj wyglądałaby nasza współczesność, gdyby nie było dwóch wojen światowych, bo konsekwencją braku pierwszej, możliwy byłby brak drugiej wojenki i szczęśliwie belle epocque wydłużyłaby się o XX, może i XXI stulecie.
O tym, że to majstrowanie w historii, jest to dzieło samego Boga, dowodzi istnienie lutych, aniołów zimy. Nie ma takiego ateisty, który wątpiłby w ich istnienie, bo oni je widzą, słyszą, czują i marzną. Mamy też swego rodzaju teologię zimy. Niektóre zwariowane sekty wierzą, że Bóg jest Lodem, że w Lodzie trzeba upatrywać zbawienia siebie i Rosji. Są przekonani, że tylko złe siły próbują doprowadzić do przegnania lutych, a więc do ocieplenia i odwilży i do powrotu historii do właściwego, z naszego punktu widzenia, a niepożądanego z punktu widzenia sekciarzy i chyba cara również, skoro chce lutych przegnać, nie wiedząc, że szykuje sobie zagładę tym sposobem, jeśli doszłoby do rewolucji, która byłaby zapewne konsekwencją wielkiej odwilży.
Jest rok 1924 nadal rządzi w Rosji car Mikołaj II, który w związku z zaistniałą sytuacją, zamrożeniem sporych połaci kraju, powołał dwie instytucje.
Jedna to Ministerium Zimy, które ma służyć do zwalczania zimy, a druga, to konsorcjum Sibirchożeto, które ma z tej samej zimy wyciągać pieniądze.
Ależ to sprzeczność, pewnie, że tak, ale nie u Rosjan. Bo Ci są wybitnymi specjalistami od takich niemożliwych, absurdalnych spraw.
I tu pojawia się nasz główne bohater. Polak Benedykt Gierosławski. Jego wyjątkowość polega na tym, że jest synem Filipa, sybiraka, zesłanego za działalność polityczną do krainy wiecznego śniegu. Filip Gierosławski potrafi rozmawiać z lutymi. A władze Rosji chcą się z lutymi dogadać, bo myślą typowo politycznie, i rozpatrują kwestię zimy typowo politycznie i biznesowo.
A więc Filip jest im potrzebny. Tyle, że nikt nie ma pojęcia gdzie się on podziewa i gdzie uskutecznia swoje pogaduszki z lutymi. Ktoś w Ministerium Zimy wpadł na pomysł wysłać tam syna Filipa, Benedykta.
Z tej idee fixe szybko przeszli do czynu, wzięli Benedykta za fraki i wsadzili do pociągu jadącego na wschód, do Irkucka.
Benedykt jest matematykiem i filozofem, a także hazardzistą. Dziwne połączenie. Bo to chociażby z logiki wynika, że jakby tego nie przeliczyć zysk z hazardu ma tylko właściciel kasyna. Ale Benedykta to pociąga, gra im wyższa stawka, tym emocje większe, a wiec ciekawsza gra, tym lepiej. Benedykt ma wybitny talent, przegrał w karty wszystko co się dało, nawet posag przyszłej małżonki i go cała Warszawa ściga za długi. Ma specyficzną filozofię dorobioną do sytuacji, życiowej. " Ten kto żyje w absolutnej biedzie wolny jest nie tylko od strachu nędzy bo już osiągnął to ekstremum, ale również od potrzeby wzbogacenia, bo żyje w absolutnej biedzie" .* Dla Benedykta lepiej było zgodzić się na tą propozycje nie do odrzucenia jaką otrzymał od Ministerium Zimy, tym bardziej, że była też zachęta pieniężna, zawsze je można przegrać w karty.
Cześć akcji ma miejsce w pociągu, a część na Syberii.
W podróży Benedykt poznaje różnych ludzi, m. in. doktora Teslę, który ma pewna misję specjalną do wykonania, podobnie jak Benedykt zresztą. Pociąg jest absurdalnie luksusowy. Najbardziej rozwala stół bilardowy w pociągu. Ciekawe czy ktoś z was próbował grać w bilarda w czasie jazdy? Tego jeszcze nie grali...
Natomiast w Irkucku również Benedykt poznaje elity tego miasta. Dukaj ich opisuje jako ludzi pustych środku, i średnio, co najwyżej, rozgarniętych. Zajmują się tylko i wyłącznie, mówiąc kolokwialnie, pierdołami. Nasz główny bohater zostaje zaproszony na bal u gubernatora Szujskiego - Zimowego. To jest coś w rodzaju małego Wersalu, złota klatka, żeby władca, tutaj gubernator, mógł kontrolować towarzystwo.
Pytania, czy Benedykt znajdzie ojca i co z tego wyniknie?, czy z tymi lutymi za pośrednictwem swojego ojca, który ponoć z nimi dobrze żyje i sobie pogaduszki z aniołami zimny uskutecznia, dogada się? Czy lute są skłonne do ustępstw? Na razie to są spekulacje czy będą skłonne poddać się ludzkiej polityce, a mianowicie woli cara, a także gubernatora Szujskiego – Zimowego, który może wylecieć ze stanowiska, jeśli nie zrealizuje tej misji. Opcja jest inna, jeżeli lute nie będą skłonne do porozumienia, to doktor Tesla ze swoją piekielną machiną na lute je pozałatwia, odmrozi Rosję i całą historię? Pytania te są więcej niż intrygujące.
W sumie, to tyle o samej książce, jeszcze parę słów podsumowania musi się znaleźć.
Dobra książka, niemiłosiernie dłuży się jak podróż koleją transsyberyjską. I o to Dukajowi właśnie chodziło. Pasażerowie wsiadają i wysiadają, do/z pociągu okołoświatowego, a metaforyczny pociąg pędzi dalej w swoją podróż bez początku i końca. Jedziemy pociągiem, coś przeżywamy na trasie zwanej życiem. Poznajemy przypadkowych ludzi, mamy potencjalnych przyjaciół i wrogów, o których nawet pojęcia nie mamy, gdyż większości z nich nigdy nie poznajemy. Wsiadamy na jakiejś stacji, a na innej wysiadamy. Długość i czas tej podróży każdemu z nas jest dana indywidualnie. To Bóg nas wysyła w podróż i umieszcza w tym pociągu. W pewnym momencie konduktor puka i przypomina - pan/pani tu wysiada.
A więc jest to książka drogi, podróży w nieznane, każdy z nas podróżuje, nie wiemy co spotka nas na kolejnych stacjach i która będzie tą ostatnią.
Mamy też motyw pierwszych i ostatnich spotkań. W pociągu Benedykt poznaję pannę Jelenę Miklawiczównę. Wysiadają w Irkucku i czasami się spotykają przypadkiem lub celowo. Jednak w pewnym momencie Jelena postawia wyjechać. Obydwoje wiedzą, że przypuszczalnie ostatni raz się widzą. Jak będzie to się okaże. Jednak faktem jest, że zbyt dużo w naszym życiu jest pożegnań, bez słowa "żegnaj", ktoś po prostu znika z Twojego życia, bo nie wie, że np za godzinę coś mu się stanie...
"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy" ***
Po za tym co by nie pisać o tej książce, jest to książka nieszablonowa i choć nie jest łatwa, bo nie jest, z ręką na sercu o tym piszę, ale mimo to każdy powinien ją przeczytać i przemyśleć. Każdy po swojemu, bo oto chodzi w dobrej literaturze...
Zamarzło/Odmarzło/Zamarzło!
Ad.
* cytaty oznaczone "*" pochodzą z książki "Lód" Jacka Dukaja.
** tekst i muzyka: Kazik Staszewski: http://www.kazik.pl/pl/dyskografia/utwor/209.html
*** ks. Jan Twardowski
Tak się złożyło, że mam za sobą 34 dni czytania "Lodu" i czas zabrać się wysłanie napisanej recenzji. Chyba jasne, że po lekturze książki standardowym pytaniem jest: O czym jest ta książka? Bardzo dobre pytanie w przypadku "Lodu" . Problem w tym, że nie ma jednej odpowiedzi, bowiem jest ich nieskończona ilość, mimo, że to jest bardzo dobra powieść fantazy, jest również...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-30
Pepper Kay, Wilki [w :] Praca zbiorowa, Za tamą. Fantastyka niderlandzka w teorii i praktyce
Trzeba przyznać uczciwie, że wybór literatury z Holandii to jak na razie najtrudniejsze z wyzwań literackich w Book Trotterze. Troszkę trzeba było podumać co tu wykombinować, ale wiadomo to też specyfika tego wyzwania, że w chwili jak uczestnicy dowiedzą się co ma być, pozostaje zastanowić co poczytać i jak pożądaną książkę dostać. I w tym momencie przypomniało mi się, że na blogu Kroniki Nomady pojawiła się informacja na temat fantastyki niderlandzkiej. Zbiór opowiadań zatytułowano „Za Tamą”, przy okazji miałem okazje dowiedzieć się, że wspomniany blog ma patronat tej książki, którą przygotowali fascynacji literatury, filolodzy, filologia niderlandzka, studenci z KUL-u i tłumacze języka niderlandzkiego. To naprawdę bardzo ciekawa incjatywa o której warto wspomnieć w recenzji. Dziękuję koleżance Silaqui, znajomej z lc, za pomoc w otrzymaniu książki w formie ebooka.
Opowiadań jest sporo i są raczej krótkie, zaprezentowana jest twórczość pisarzy: Floris M. Kleijne, Anaid Haen, Django Mathijsen, Adriaan van Garde, Pepper Kay, Mike Jansen, Alejandro Tauber, Niels van Eekelenz. Poruszają one wiele problemów poruszane przez twórców fantastyki, problem przyszłości, podróży w czasie, robotyki wojennej i wiele innych problemów społecznych, ekologicznych, kryminalnych itp. Mamy np. motyw Amsterdamu, pod wodą w przyszłości. Książka jest ilustrowana, autorką ilustracji jest m. in. moja znajoma z lc Małgorzata Gwara. Wybrałem interesujące opowiadanie Pepper Kay o wilkach, które penetrują w niezbyt odległej przyszłości ludzkie miasta i wsie, a sami ludzie nie wiadomo co się z nimi stało.
Mamy tutaj literacką podróż do Hagi, w tym mieście znajdują się niektóre instytucje państwa Holandia, ale również instytucje Unii Europejskiej. Nawiązanie literackie to przede wszystkim Wells, Wehikuł czasu. Oczywiście w polskiej fantastyce można znaleźć sporo tego typu motywów, nie tak dawno recenzowałem tom z opowiadaniami „Inne światy”, a w nim opowiadanie „Korytarz pełnomorski” Remigiusza Mroza. Tam było majstrowania w przeszłości no np. że Polska jest mocarstwem, podobnie zresztą jak u Pilipiuka czy Wolskiego, a także Spychalskiego, tego typu interesujące motywy da się znaleźć. To opowiadanie „Wilki” jest o tyle fascynujące, że tutaj u niderlandzkiej pisarki Pepper Kay, mamy próby majstrowania w przyszłości.
Okazuje się bowiem ludzi diabli wzięli i naukowcy eksperci pracujący przy tajemniczym aparacie o nazwie Syntax, dający możliwość zobaczenia przyszłości. To jest tajemnice laboratorium jak sądzę. Czy przypomina to Animusa z gry Assasins Creed, czy jest to jest jeszcze jakaś inna forma peregrynacji w przyszłość? Na pewno jest to coś podobnego. To, że naukowcy zlustrowali najbliższe kilkadziesiąt lat i przekonali się, że nas ludzi czeka pieprzony armagedon to oczywiste. Problem był z politykami. Już w teraźniejszości sprawa jest znana, ale politycy krajowi i europejscy mają inne sprawy na głowie niż jakieś futurystyczne spekulacje. Grupa naukowców wykombinowała, że trzeba wysyłać ludzi w przyszłość, żeby przekonać się, czy w przyszłości politycy będą mniej upartymi osłami i dadzą się przekonać do słuszności sprawy, że ludzkość trzeba uratować, bo problem jest poważny i pilny dosłownie na wczoraj.
Główną bohaterką jest Nikki, pracowniczka ministerstwa, którą zwerbowano do tajnego projektu badawczego, czyli laboratorium Syntaxa. Jak się okazuje Syntax daje możliwość nie tylko lustrowania przyszłości na ekranach monitorów, ale także jest możliwy personalny transfer w czasie. Nikki został wysłana 30 lat do przodu, mamy krótki opis Hagi przyszłości, po za niewielkimi drobiazgami wiele się nie zmieniło. Idzie do ministerstwa, w którym pracowała, jej dane nie zostały wykasowane więc bez problemu przechodzi przez zabezpieczenia, za które odpowiada sztuczna inteligencja. Czy misja się powiedzie? Czy po prostu mamy przerąbane jak w ruskim czołgu?
Ciekawe są też typowo filologiczne analizy, zarówno holendrów, ale także to co nasi fachowcy od tego zagadnienia mają do powiedzenia. Ciekawy jest analityczny szkic dotyczący wykreowanej utopii z roku 1777, dzieło, Marciera Wolffa nosi tytuł „Holandia w roku 2440”, jest to kompletna socjologiczna analiza co może czekać kraj za kilkaset lat. Tego typu analiza dzisiaj nie byłaby ani łatwa, ani oczywista nawet w czasach nam współczesnych, tym bardziej ten odważny koncept sprzed 250 lat robi wrażenie.
Opowiadanie chociaż jest krótkie, raptem kilkanaście stron, tak jak pozostałe, jest jednak niesamowicie treściwe i daje do myślenia. Pepper Kay wykazała się pomysłowością, no i niewątpliwie kunsztem literackim, żeby tak skomplikowaną pod względem konceptu literackiego, logicznego, świetnej kreacji bohaterów. Opowiadanie jest bardzo ciekawe. Warto jest poznać, tak samo jak pozostałe z tomu opowiadań zatytułowanego „Za tamą”. To kawał świetnej fantastyki Polecam.
Pepper Kay, Wilki [w :] Praca zbiorowa, Za tamą. Fantastyka niderlandzka w teorii i praktyce
Trzeba przyznać uczciwie, że wybór literatury z Holandii to jak na razie najtrudniejsze z wyzwań literackich w Book Trotterze. Troszkę trzeba było podumać co tu wykombinować, ale wiadomo to też specyfika tego wyzwania, że w chwili jak uczestnicy dowiedzą się co ma być, pozostaje...
2012-08-03
Tym razem w cyklu zwanym trylogią arturiańską Cornwell wprowadza nas czytelników w dawne mroczne, wieki, końca starożytności i początki średniowiecza. Przełom V/VI wieku na terenie dzisiejszej Wielkiej Brytanii i Francji. Ten okres jest niemal na wpółlegendarny, ponieważ źródeł historycznych z tego okresu ocalało niewiele. Dla pisarza powieści historycznych ma to swoje dobre i złe strony. Złe, bo ma materiału badawczego prawie nie ma, a fikcję literacką wypada oprzeć w powieści historycznej wokół jakiś faktów historycznych. Dobre, bo jak nie ma koniecznego materiału historycznego, można samemu kombinować i nikt autorowi nie zarzuci że coś ważnego przeoczył. Po prawdzie oprócz niewielu źródeł, jedynym czym autor dysponuje, to przeróżne legendy arturiańskie. Cornwell zmierzył się z legendami arturiańskimi, ważnymi nie tylko dla kultury Wielkiej Brytanii, ale również całego kodu kulturowego cywilizacji Zachodniej, ale myślę, że całkiem możliwe, że nie tylko, bowiem postać króla Artura, Ginewry, Lancelota, czarodzieja Merlina, tutaj nazywanego druidem, jest przynajmniej jako tako kojarzona na całym świecie, tak samo jak motyw św Grala, jeden ze skarbów Brytanii, który wielokrotnie pojawia się w literaturze. To co pisarz nam tu zmajstrował, świadczy o wybitnym kunszcie pisarskim.
Autor po prostu dokonał racjonalizacji legend arturiańskich w sposób ocierającym się o ich profanację. Po prostu wyspekulował, że warto o tych legendach napisać rzetelnie w taki sposób, jakby były one rzeczywiście oparte na faktach. Jest to próba karkołomna niezwykle ryzykowna i odważna. Wizja legend arturiańskich napisana przez Cornwella jest ciekawa intrygująca, niebagatelna. Interpretacja zaskakuje, irytuje i szokuje. Na pewno nie mamy cukierkowego opisu postaci. Dla kogoś, kto przyzwyczaił się do czytania wycukierkowanych tradycyjnych legend, ta książka nie zachwyci. Autor ma świadomość natury ludzkiej niczym wytrwały specjalista pracujący w służbach specjalnych znajduje haki na osoby wydawać by się mogło nieskończenie dobre, chociażby jak Merlin czy król Artur, których dobroci Cornwell nie podważa. Jednak widzi pewne grzeszki tych ludzi i bez pardonu je ujawnia czytelnikom.
Cornwell jest bardzo ciekawym pisarzem powieści historycznych skupia się nie tylko na tym co przeżywają bohaterowie, a historia jest tylko jakimś tłem, bez większego znaczenie. U Cornwella historia jest historia żywą, nie jest tylko sceną na jakiej rozgrywają się wydarzenia, ale historia jest głównym kreatorem tych wydarzeń. Znaczy to tyle, że postaci, a więc ich los jest ograniczony przez historię, nie tylko wydarzenia bieżącej polityki dużej i małej opisywanych czasów, na której punkcie fioła mają historycy, ale również chodzi o dobrze opisane realia historyczne, np w co ludzie się ubierali, jedli, itp, ale przede wszystkim mentalność ludzi. To jest sprawa priorytetowa, bo mentalność ludzi opisywanych w powieściach historycznych nie może być mentalnością współczesnego Kowalskiego czy Smitha, ale musi być mentalnością ludzi opisywanej konkretnie epoki historycznej. Jasne, że to jest prawie niemożliwe, bo my współcześni żyjemy tak a nie inaczej i sposób myślenia mamy współczesny. Jednak, to co my czytelnicy czytamy w powieściach historycznych siłą rzeczy musi być bliskie temu, co było w tamtych czasach, mimo koniecznych nie raz uproszczeń. Bez wahania stwierdzam, że Bernard Cornwell jest wybitnym pisarzem historycznym, bo u niego nie chodzi o opisanie prostej lub skomplikowanej historii fikcyjnej, ale też czytając Cornwella dowiadujemy się tego, co jest ważne w danej epoce. Autor opisuje bardzo rzetelnie dana epokę. Cornwell pisze o tym, że historia jest procesualna. polega to na tym, że coś co jest w historii nie bierze się z niczego. Proces historyczny to wypadkowa przyczyn i skutków i to powinno być zawarte w porządnej powieści historycznej. I tu w trylogii arturiańskiej Cornwella to jest. Mamy w genialny sposób opisaną transformacje historyczną. Upadek starożytności i pojawianie się nowych czasów, które później historycy nazwą średniowieczem. Pamięć o Imperium Rzymskim jest jeszcze żywa w ludziach, wspominają co było, czują, że to było dobre, natomiast jest w nich strach przed przyszłości, przed niewiadomym, ta przyszłość jest raczej malowana ponurymi barwami. Za czasami pax Romana* później wiele pokoleń tęskniło, pomimo oczywistej nieudolności tej cywilizacji, skoro upadła. Średniowiecze to coś nowego, pierwsze wieki, to wszechogarniający chaos i postępująca barbaryzacja Europy. Potem po kilku stuleciach z tego chaosu wytworzy się coś nowego, coś co nazywamy cywilizacją Zachodu, która w pewnym momencie praktycznie podbiła i zdominowała świat i narzuciła swoje standardy. Świadczy chociażby o tym dominująca pozycja języka angielskiego w świecie. I prawdopodobnie ten fakt kulturowy przeżyje samą cywilizację zachodnią jako jej relikt, i to o ładnych kilka wieków, tak jak kiedyś było z łaciną. Jestem przekonany, że warto pisać o procesach historycznych nawet w powieściach, bo to jest czynnik, który daje do myślenia. A czytanie książek z założenia ma dawać do myślenia. Taka jest właśnie rola dobrej literatury, którą warto czytać. Czytelnicy moich recenzji wiedzą, że nie mam w zwyczaju się pierdołami zajmować. Czytam, a na pewno recenzuję, książki ciekawe, czasem prowokujące, prawie zawsze dające do myślenia. W moim przekonaniu czytanie książek, które nie są w stanie zmusić mózgownicy czytelnika do myślenia, to strata czasu.
Cornwell ciekawie kreuje postaci, głównym bohaterem i narratorem opowieści jest Derfel, Saksończyk z pochodzenia, którym zaopiekował się Merlin. Jak nie trudno się domyśleć Derfel, trafia na dwór księcia Artura, jednego z opiekunów małoletniego króla Mordreda, tam w wojsku robi coraz większą karierę. Jego zasługi zostają docenione, zostaje lordem. Cornwell zdaje się uważać, że to są piękne czasy, mimo, że mroczne. W tych czasach politycy, mimo że zawsze są tacy jacy są, uwielbiają babrać się swoim błotku, ale też potrafią mieć jakieś zasady, i kierować się nimi, czasem nawet błądzić, ale nawet jeżeli błądzą robią to w dobrej wierze. Ci politycy z tych czasów nie żenią się tylko i wyłącznie dla pieniędzy i korzyści politycznych, ale czasem posłuchają też głosu swojego serca. Tak zrobił książę Artur, zakochał się w Ginewrze i wbrew wszelkim standardom polityki, układy były inne, dla korzyści politycznych miał poślubić Ceinwyn. Tą panią skądinąd autor opisuje bardziej pozytywnie niż Ginewrę. Ginewra u Cornwella to wredna suka, wręcz dziwnym zbiegiem okoliczności, samo pcha się pewne słówko na k... Podobnie, mówiąc kolokwialnie, Cornwell kręci sobie bękę, z Lancelota, ponoć wzoru rycerskich cnót, jak każe tradycja legend Arturiańskich. Zasługi Lancelota, były takie, że dobrze opłacał poetów, którzy jego wydumane zasługi na polu chwały pięknie opisywali. A prawdziwe zasługi na polach bitew, brata Lancelota Galahada przez wierszokletów zostały pominięte i tym samym zapomniane. Swoją drogą batalistyka u Cornwella jest na wysokim poziomie, tu nie ma zaskoczenia. I bardzo dobrze, że w opisywaniu wojny Cornwell trzyma dobrą formę pisarską. Naprawdę z wielką satysfakcja się to czyta.
Zdecydowanie warto przeczytać pierwszą część trylogii Arturiańskiej Cornwella "Zimowy monarcha", cała książka jest przepięknie w niesamowity sposób opisane. Mamy dziwną mieszankę realizmu historycznego z fantastyką. Będę kontynuował czytanie tej trylogii, jestem ciekaw jak autor dalej się tym zajął.
Polecam....
Ad. * pokój Rzymski
Tym razem w cyklu zwanym trylogią arturiańską Cornwell wprowadza nas czytelników w dawne mroczne, wieki, końca starożytności i początki średniowiecza. Przełom V/VI wieku na terenie dzisiejszej Wielkiej Brytanii i Francji. Ten okres jest niemal na wpółlegendarny, ponieważ źródeł historycznych z tego okresu ocalało niewiele. Dla pisarza powieści historycznych ma to swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-27
2017-12-07
Tym razem, w kolejnym tomie „Kronik Majipooru” zatytułowanym „Góry Majipooru” Robert Silverberg zafundował czytelnikom podróż na dach Majipooru, czyli w góry gdzieś na północy w pobliżu prowincji Kyntor. Chociaż planeta jest jedna to jest ona tak zróżnicowana pod katem klimatycznym, że jej opis wystarczyłby na dziesiątki planet gdyby autor miał zamiar rozstrzelić akcję powieści gdzieś po całym kosmosie. Atak mamy tylko jeden wielki Majipoor, ale za to niebywale fascynujący. Te rozważania, przypominające refleksje geohistoryczne Fernanda Braudela, są niebywale fascynujące, bo jest tutaj mowa zarówno o klimacie, jak i warunkach naturalnych w jakich swoją społeczność utworzyli najpierw Metamorfowie, a potem przybyli ludzie ze Starej Ziemi oraz inni nieludzie, inteligentne stworzenia z wielu innych planet. No i razem stworzyli wspólną cywilizacje majipoorską. Jak my czytelnicy dowiedzieliśmy się za czasów pontifexa Valentine’a i koronala Hissune pełnię praw otrzymali również Metamorfowie, a ich królowa Danipur została obwołana piątą potęgą Majipooru. Widać autor miał zamiar przekonać czytelników, że to się powiodło i ten system działa sprawnie wyprzedzając akcje tej powieści 5 stuleci do przodu.
Akcja toczy się za panowania koronala Ambinole’a, jednak jak się okazało gdzieś w północnych górach zadomowili się jacyś maruderzy, którzy wolą żyć swoim życiem, z punktu widzenia cywilizowanych ras planety są po prostu dzikusami. Gdzieś w Othrinorze, jednym z pasm górskich dalekiej północy, od tysięcy lat istnieje tajemnicza ludzka społeczność, prowadząca na pół osiadły na pół koczownicy tryb życia zajmująca się zbieractwem i polowaniem. Co ciekawe istnieją w okolicznych górach dzicy Metamorfowie, uciekinierzy z pogromu jaki zafundował tej rasie lord Stiamont 8500 lat temu. Te plemię uciekło w góry i przetrwało w trudnych warunkach. O tym wszystkim pewnie długo by się nikt nie dowiedział gdyby nie zaginiona ekspedycja naukowców poszukująca szczątek Smoków Lądowych, oczywiście doszukali się oni ewolucyjnych podobieństw do żyjących Smoków Morskich. Naukowcy zostali porwani przez ludzkie plemię Othrinorskie i są tam przetrzymywani.
I tu pojawia się główny bohater opowieści książę Harpirias z Muldemar, czyli wysoki urzędnik Góry Zamkowej, bowiem każdy książę był rycerzem kandydatem. W teorii i w praktyce książęta rekrutowali się z kilku, może kilkunastu rodzin arystokratycznych, jednak, żeby uzyskać tytuł rycerza kandydata musieli oni przejść coś w rodzaju szkolenia, z jednej strony musieli uzyskać wszechstronne wykształcenie, niezbędne w pełnieniu funkcji koronala lub służąc koronalowi i obejmując wysokie urzędy. Musieli się też wykazać umiejętnością wykorzystywania siły fizycznej przydatnej na wojnie, chociaż akurat te na Majiporze wybuchały rzadko, niemniej musieli posiadać pewne kwalifikacje, żeby dowodzić wojskiem w konfliktach zbrojnych. Harpirias popadł w niełaskę u koronala, bo zabił rzadkie zwierzę na polowaniu będące własnością jednego z wpływowych książąt, karą było usunięcie ze wspaniałej Góry Zamkowej, został zesłany do Ni Moja, gdzie był średniej rangi urzędnikiem. Jednak koledzy książęta z Góry Zamkowej o nim nie zapomnieli wystarali się, żeby Harpirias miał okazję się zrehabilitować i w chwale wrócić na Górę Zamkową. Była to misja na północ w odległe wysokie góry, gdzie nawet latem pada śnieg. Harpirias przyzwyczajony do wiosny Zamkowej Góry i do upałów panujących w Ni Moja wcale nie był zachwycony, że wysyłają go na jakąś Syberię, żeby uskuteczniać dyplomatyczne konwersację z dzikusami, którzy oczywiście powszechnego języka majiporskiego nie znają. Jednak ktoś tej misji specjalnej podjąć się musiał.
Harpirias wyruszył, po długiej wędrówce, on, metamorf tłumacz Korinaam i ochrona około dwudziestu łącznie, skandarów i ghayrogów. Ta misja właściwie była niemożliwa do wykonania, bo z królem plemienia Toikellą trudno się było porozumieć, no i zwyczaje plemienia też były zupełnie inne i niezrozumiałe. Jednak powoli dochodziło do przełamywania lodów. Harpirias poznaje również jedna z córek króla Ivlę, najpierw doszło do wymuszonego przed władcę zbliżenia seksualnego miedzy nimi, do kolejnych nikt nie musiał ich zmuszać, a później obydwoje również zaprzyjaźnili się i na tyle ile to możliwe komunikowali się ze sobą. W między czasie doszło do konfliktu plemienia z dzikimi metamorfami. Harpirias postanowił pomóc królowi Toinkelii w pozbyciu się wroga, który uprzykrza życie. Czy ta wojna zostanie wygrana a wróg przepędzony? Czy naukowcy zostaną uwolnieni i wszyscy goście Toinkelii wrócą do cywilizowanych ziem Majipooru? Czy obydwie strony będą zadowoleni z zawartego sojuszu, co było jednym z elementów misji dyplomatycznej Harpirusa?
Książka dalej pozwala czytelnikowi wczuwać się w klimat Majipooru i poznawać jeszcze lepiej wielką planetę. Warto ja przeczytać, chociaż jest cieńsza od dotychczas przeczytanych tomów i sprowadza się tylko do tej jednej opowieści Harpiriasa, to jednak niewątpliwie warto ją poznać. Zdecydowanie polecam.
Tym razem, w kolejnym tomie „Kronik Majipooru” zatytułowanym „Góry Majipooru” Robert Silverberg zafundował czytelnikom podróż na dach Majipooru, czyli w góry gdzieś na północy w pobliżu prowincji Kyntor. Chociaż planeta jest jedna to jest ona tak zróżnicowana pod katem klimatycznym, że jej opis wystarczyłby na dziesiątki planet gdyby autor miał zamiar rozstrzelić akcję...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-02
Kontynuuję literacką podróż na fikcyjną, odległą gdzieś w kosmosie, wielką planetę Majipoor, wykreowaną przez Roberta Silverberga na kartach cyklu „Kroniki Majipooru”. Teraz przyszła pora na kolejną, trzecią część cyklu pt. „Valentine Pontifex”. Jak sugeruje tytuł mamy dominujący motyw przygód lorda Valentine’a, który zostaje pontifexem. Właściwie jest nim praktycznie od samego początku królewskich rządów, bowiem stary Tyeveras będący pontifeksem od kilkudziesięciu lat jest właściwie niezdolny do sprawowania swojej funkcji. Gdy objął tą funkcje po abdykacji z funkcji koronala, żeby zostać kolejnym pontifexem, jak w przypadku wszystkich jego poprzedników, był już człowiekiem bardzo starym. Tyevers jest pontifexem bardzo długo ponieważ jest podtrzymywany sztucznie przy życiu za pośrednictwem skomplikowanych urządzeń medycznych. Przypomina, to, że żyje w szklanej bańce. Coś podobnego pojawia się u Krzysztofa Piskorskiego „Czterdzieści i cztery”, gdzie w jednej z historii alternatywnych podtrzymywano sztucznie przy życiu Napoleona Bonaparte i właściwie od dawna to nie on rządził krajem. Tyeveras mimo wszystko był świadomy i od dawna upominał się, żeby dali mu umrzeć. Coś takiego wyspekulował z kolei Philip K. Dick w książce „Ubik” tam ludzie teoretycznie zmarli żyli w stanie tzw. półżycia. Nieboszczyków przechowywano w moratoriach, gdzie można było spokojnie z nimi rozmawiać, bo jaźń ludzi zmarłych funkcjonowała sprawnie na pełnych obrotach przez wiele lat, zanim doszło do zaniku ich półżycia, czyli ponownej śmierci. Tak też jest u Silverberga z pontifexem Tyeversem, który jest w takim stanie półżycia, ani żyje, ani nie żyje. A koronalowi Valentinowi nie spieszy się, bo po prostu mu dobrze w Górze Zamkowej, której wierzchołek jest praktycznie w kosmosie 50 km nad ziemią Majipooru. Panuje tam wieczna wiosna, bo dbają o to starożytne wyrafinowane technicznie machiny. W końcu jest jeszcze stosunkowo młody i jakoś nie chce mu się dać zamknąć się w Labiryncie, czyli z kolei gdzieś głęboko pod ziemią. Tym bardziej, że musi się zmierzyć z niespotykanym kryzysem w dziejach planety, bo jak się okazało Zmiennokształtni, ponownie zbuntowali się po 8 tysiącach lat, kiedy zmiażdżył ich orężem i ogniem koronal lord Stiamont. Ambitny książę Metamorfów Faraataa pragnie by ludzie i inni obcy z Majipooru wynieśli się do diabła i nie cofnie się przed niczym, żeby ten cel osiągnąć i planetą rządzili jak za dawnych lat Zmiennokształtni, którzy uchodzą za jedną z najstarszych ras inteligentnych w kosmosie. Problem w tym, że na Majipoorze, żyje 20 miliardów ludzi i innych nieludzi, czyli obcych z innych planet. Taki exodus byłby czymś niespotykanym w kosmosie zapewne. W drugiej części dowiedzieliśmy się, że na planecie panuje niebywała tolerancja, tyle, że nie dotyczyła ona dotychczasowych gospodarzy planety, Metamorfów, którzy przegrywali wojny i byli spychani do rezerwatów lub do dzikich lasów. Metamorfami rządzi w tym czasie królowa Danipur, ona była skłonna do ustępstw byle trafiło się koronala, który zechce z Metamorfami rozmawiać. I to się zdarzyło dopiero po 14 tysiącach lat, kiedy władzę objął lord Valentine, który wykazując się niebywałą wrażliwością myślał o tym, że poprawa losów Metamorfów jest w interesie wszystkich mieszkańców Majipooru. Zamach stanu jaki mieliśmy w pierwszym tomie był tylko preludium do tego co się wydarzyło tutaj w tomie trzecim. Zaczęło się od plag, które zniszczyły plony, na efekty długo nie trzeba było czekać, klęska głodu się rozszerzała i wszystkie potęgi Majipooru przez długi czas były bezradne. Dopiero gdy uświadomiono sobie, że to jest wojna podjęto środki zaradcze. Zakończenia można się domyślać, wiele więcej zdradzać tu nie można, bo tylko przeczytawszy trzeci tom „Kronik Majiporu” można zrozumieć wyjątkowość Valentine'a, koronala, później pontifexa. Jedni uważali go za świętego, inni w najlepszym wypadku twierdzili, że jest dziwny, a jeszcze inni, że jest tchórzem. Niewątpliwie jest postacią nietuzinkową, także dlatego, że wykombinował, że na te trudne czasy będzie potrzebny ktoś taki jak Hissune, który pochodząc z nizin społecznych labiryntu będzie lepiej rozumiał mieszkańców Majipooru niż dotychczasowi książęta Góry Zamkowej, a to w tych trudnych czasach było sprawą kluczową. Czy pontifex Valentine i koronal Hissune sprostają zadaniu i uratują planetę praktycznie przed zagładą?
Tak, tak, to nie przypadek, że słowo zagłada się pojawiło, bowiem takie zagrożenie stworzyli Metamorfowie, Ni Moja i inne piękne miasta planety w niebywale szybkim czasie obróciły się w ruiny w sensie dosłownym, a to tylko symbol, bo przecież chodzi o mieszkańców miast, którzy przeżyli gehennę, najpierw szybko galopowała inflacja, bo nawet na wojnie ktoś musiał dobrze zarobić, a potem z kompletnym brakiem dostaw żywności. Czyli mamy w pewnym sensie podobnie jak w serii „Uniwersum Diuna” Franka i Briana Herbertów, ojca i syna, z eschatologiczną koncepcją końca czasów. Kres Majipooru był bliski, gdyby ambitny i zły Faraataa zdołał wypuścić wszystkie niebezpieczne stworzenia, efekt genetycznych eksperymentów, niebywałą broń biologiczną z planety nic by nie zostało i nawet Metamorfowie nie mieli by z tego żadnych korzyści, bo razem z innymi 20 miliardami mieszkańców musieliby ją opuścić. Jest to specyficzne ostrzeżenie nawiązujące do literatury typowo postapokaliptycznej, że jeżeli się posiada broń, która może spowodować zagładę planety, to lepiej jej użycie przemyśleć milion razy zanim naciśnie się pewien przycisk z czarnej walizki. Na koncepcjach końcu czasów motywy typowo religijne się nie kończą. Majipoorczycy mają boginię, którą zapewne uznają wszystkie rasy planety. Ale swoich bogów mają Metamorfowie, są nimi smoki morskie, które wtedy kiedy to jest konieczne potrafią wpływać na historie Majipooru. Czy tak wydarzy się również teraz w obliczu kryzysu mogącego zniszczyć planetę?
Przy okazji główkowania na temat refleksji typowo filologicznych mamy informacje, że mieszkańcy Majipooru posługują się językiem majipoorskim, a więc jest to zapewne jakaś ewolucja języków ziemskich oraz języków pozaziemskich. Ciekawe jak ta lingwistyczna wymiana kulturowa przebiegała? Niewątpliwie jej efekt jest wiadomy. Mieszkańcy Majipooru stworzyli nową, oryginalną społeczność. Na pewno nie jest społecznością idealną, bo wojny, kryzysy gospodarcze, i wszelkie inne problemy są jak wszędzie w całym kosmosie. Struktura społeczna też jest interesująca, z każdym tomem czytelnik dowiaduje się coraz więcej. Przypomina to ziemskie średniowiecze, przypominające strukturę feudalną, chodź też nie do końca, funkcjonuje wynalazczość i produkcja dóbr materialnych, także na wysokim poziomie. Co prawda spora część tych wynalazków uchodzi za pamiątkę złotej starożytności czyli tych lepszych czasów, ale znowu nie przesadzajmy, zarówno rejestr dusz z labiryntu działa dobrze przez tysiąclecia, jak i urządzenia klimatyczne na Górze Zamkowej również. Wniosek jest jeden szkolenie kadr inżynierskich funkcjonuje na Majipoorze sprawnie. Silverberga interesuje rolnictwo, mamy tu chociażby refleksję na temat GMO, czyli zmodyfikowanej genetycznie żywności, autor zaleca w tej materii wysoko posuniętą ostrożność.
Czyli podsumowując, podjęta przez autora całościowego spojrzenia na tą planetę, również pod katem zagadnień typowo gospodarczych jest niewątpliwie bezprecedensowa. A wszystko to robi w sposób zaskakujący, czytelnika ten literacki Majipoor wciąga niesamowicie, świadczy to o wybitnym kunszcie literackim autora. Swoją drogą dowiemy się pewnie przy okazji jak odbywa się kontakt z innymi planetami w kosmosie. Bo chodź można odnieść łudzące wrażenie, że Majipoor z jakiegoś powodu jest odizolowany, to jednak tak nie jest. Valentine w pierwszym tomie poznał nowego przybysza z kosmosu, nawet jego ekipa wyrwała go z rąk Metamorfów ratując mu tym samym życie, czyli skądś się wziął na prowincji Majipooru jaką był las Metamorfów? Jest też informacja o bibliotece Góry Zamkowej, że ma ona w posiadaniu woluminy wydane w całym kosmosie, tzn. że skądś się one tam wzięły? Autor te wszystkie informacje dotyczące funkcjonowania Majipooru dawkuje stopniowo rozbudzając niesamowicie ciekawość swoich czytelników. Niewątpliwie, powtarzam się, wiem, to jest wybitna maestria literacka Silverberga.
Książka jest po prostu fascynująca. Zdecydowanie polecam.
Kontynuuję literacką podróż na fikcyjną, odległą gdzieś w kosmosie, wielką planetę Majipoor, wykreowaną przez Roberta Silverberga na kartach cyklu „Kroniki Majipooru”. Teraz przyszła pora na kolejną, trzecią część cyklu pt. „Valentine Pontifex”. Jak sugeruje tytuł mamy dominujący motyw przygód lorda Valentine’a, który zostaje pontifexem. Właściwie jest nim praktycznie od...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-12
2017-08-04
Zainteresował mnie cykl „Namiestniczka” Wiery Szkolnikowej i mam okazję przekonać się, że czytanie, jak na razie pierwszej części, to niezwykła przygoda literacka. Główną bohaterką jest namiestniczka Enrissa Imperium Anryjskiego.
Formalnie jest ona, tak samo jaj kilkadziesiąt jej poprzedniczek na tronie, małżonką króla Eliana, który zmarł dawno temu, i według legend ponoć ma wrócić. Ale właściwie nikt w to nie wierzy. Z tej racji, że to jest powieść fantasy nie można tego wykluczyć. Kandydatki na namiestniczki rekrutują się z wysokich rodów szlacheckich, ci najważniejsi zarządzają całymi prowincjami, które kiedyś były odrębnymi królestwami, jednak z jakiś powodów do imperium zostały przyłączone, tak jak to jest w koncepcji G. R. R. Martina, tyle, że podobnie jak u tegoż pisarza tworzy to zagrożenie, że rody się zbuntują. Jednak jak na razie porządek rzeczy jest stabilny, bowiem nie ma potrzeby robić zadym wystarczy pozbyć się namiestniczki, żeby przeforsować swoja kandydaturę na następczynie i uzyskać większe wpływy. To, że namiestniczki wywodzą się z niemal wszystkich rodów sprawia, że ambicje magnaterii są zaspokajane i tworzy to swoistą równowagę sił. Chodź do buntów czasem dochodziło w przeszłości. Teraz spróbował szczęście książę Kweig Erro i paru jego przyjaciół, no ale magowie załatwili sprawę zadziwiająco łatwo. Koncepcja fantasy nie ogranicza wcale, że król kamienny bałwan, jak nazywają niektórzy króla Eliana wróci, ale też zło wróci do świata, i w pierwszej kolejności ma zmieść imperium. Ponoć ma to być za czasów kolejnej namiestniczki, kandydatka o imieniu Salomea już jest. To robota magów i oni wystarczająco wpływowi, żeby to przeprowadzić. Potem albo wróci król albo znajdzie się jakiś inny, albo imperium upadnie ciekawe czy jacyś barbarzyńcy się zbiorą czy nastąpi podział kraju. Teraz mamy czasy spokojne, barbarzyńcy w wojnie o jakieś mało znaczące odległe wyspy dostali tęgie baty, mamy też względny dobrobyt w kraju. Sprawami wojny zajmuje się teraz młody graf Taworu i rewolucjonizuje armię na wzór oświeceniowy, kombinuje również z nowymi rodzajami broni a także ma ambicję, żeby imperium miało flotę wojenną. Niektórym te zmiany się nie podobają uważają za niepotrzebne, zwłaszcza, że magia wciąż jest na tyle dużą siłą, że jest w stanie rozstrzygać o losach bitew, a nawet całych kampanii wojennych. Akcja się rozkręca, nie tyko na dworze namiestniczki, ale również w prowincjach. Namiestniczki są różne, tak jak różni bywali władcy absolutni, akurat Enrissa uchodzi za dobrą i mądrą władczynię, w kraju jest porządek nie ma większych pertubacji, wrogowie krajowi nie zagrażają.
Styl pisania Szkolnikowa ma interesujący, z jednej strony to co my tu mamy, i można podejrzewać, że będzie w kolejnych dwóch częściach, jest po prostu grą o tron, a z drugiej autorka z detalami dba o sprawy obyczajowe i mentalnościowe, i to jest niesamowite, że mamy tu obraz spójny i logiczny całego uniwersum świata fantastycznego, które autorka kreuje. Podobnie jak u Martina mamy też inne kraje, a nawet kontynenty o różnych klimatach zapewne.
Można odnieść wrażenie, że tą powieść można konkretnie uzasadnić historycznie pod kątem wielu inspiracji literackich czyli świadomie kreowanych podobieństw przez autorkę. To się czasem zdarza w literaturze fantastycznej chociażby u wspominanego Martina mamy angielskie średniowiecze, w szczególności wojnę dwóch róż, czyli rywalizację Yorków i Lancasterów. Tak tu u Szkolnikowej prawdopodobnie są to czasy panowania cara Piotra Wielkiego w Rosji. Panowanie tego władcy to nie tylko zmiana stolicy z Moskwy na Sankt Petersburg, ale rozbudowa floty, reformy w armii, wygrane wojny, ale także próba przemiany mentalnościowej na wzorce żywcem wzięte z Zachodu.
Niewątpliwie jako czytelnik jestem zainteresowany co też autorka wyspekulowała w pozostałych dwóch częściach tej trylogii. Książkę zdecydowanie polecam jest ciekawa i fascynująca. Warto przeczytać.
Zainteresował mnie cykl „Namiestniczka” Wiery Szkolnikowej i mam okazję przekonać się, że czytanie, jak na razie pierwszej części, to niezwykła przygoda literacka. Główną bohaterką jest namiestniczka Enrissa Imperium Anryjskiego.
Formalnie jest ona, tak samo jaj kilkadziesiąt jej poprzedniczek na tronie, małżonką króla Eliana, który zmarł dawno temu, i według legend ponoć...
2017-06-21
„Kosogłos” jest troszkę inną książka niż dwie poprzednie części cyklu „Igrzyska śmierci”. W pierwszej i drugiej części mieliśmy głodowe igrzyska, chodź ich kontekst był troszkę inny do tego czego apogeum mamy tu w trzeciej części, a więc rewolucję. W tej części przynajmniej z założenia chodzi o to, że Katniss dojrzewała jako rewolucjonistka, i w końcu wzięła w niej udział jako jej symbol.
Mamy również tutaj narrację Katniss, w przypadku relacji z igrzysk to możliwie zdało egzamin, ale w przypadku rewolucji wyszło jednak troszkę gorzej. Było nie było ta rebelia ma znacznie większy rozmach a Katniss czasem brała udział w naradach u prezydent Coin to nie ma opcji, żeby miała tą sama wiedzę co przywódcy rozstawiający pionki na metaforycznej szachownicy. Oczywiście Katniss i Peeta nie byli zwykłymi pionka, bo wtedy ani Trzynastka, ani Kapitol nie zawracali by sobie nimi głowy, byli raczej skoczkami lub gońcami. Fihury użyteczne, ale w razie potrzeby się je poświęca w rozgrywce szachowej i daje na stracenie. Tak było z Peetą, kiedy prezydent Snow pozwolił na to, żeby akcja ratunkowa się powiodła. Zadaniem umęczonego pod względem psychicznym i fizycznym Peety było zabicie Katniss. Tak też zrobiła prezydent Coin, poświęcając Prim, siostrę Katniss, żeby przyśpieszyć upadek Kapitolu, wiedząc, że z Katniss już pożytku żadnego nie będzie, co najwyżej będzie robiła tournée po Dystryktach jako celebrytka. Katniss zrobiła swoje, w zamyśle autorki miał być to czyn na miarę rozwalenia areny ale nie był. O ile rozwalenie areny sprawiło, że tlący się gdzieniegdzie bunt w niektórych dystryktach przekształcił się w pożogę, która niczym ognisty żywioł rozpaliła całe Panem. A tutaj, to, że politycy są siebie warci, to przecież żadna niespodzianka. Jednego polityka zastąpi drugi i po sprawie. Katniss dobrze broni się w tym cyklu jako indywidualistka, która musi przeżyć igrzyska, ale już jako element zbiorowej machiny wojennej już niekoniecznie, żołnierz idzie na wojnę, żeby realizować konkretną strategię wytyczoną przez generalicję, nawet jeśli tego nie rozumie. Ona nie musiała rozumieć po co Prim zginęła, ale miała iść na front zrobić swoje, bo po to tam poszła. Miała 17 lat, wcale nie tak mało, w postaniu warszawskim młodsi szli tłuc Niemców i nie zastanawiali się czy gen. Tadeusz Bór Komorowski wie co robi. Był rozkaz strzelać, powstańcy strzelali, przegrupować sił, robili to, poddać się również. Tutaj też tak jest nie ona była od tego, czy prezydent Coin podejmuje dobre decyzje. Ona była odpowiedzialna za wygranie wojny i za to jakie koszty trzeba ponieść, żeby to zrobić. Katniss stanęła po stronie Trzynastki i rebelii w dystryktach świadomie i dobrowolnie. Bo jednak w tej rewolucji wcale nie chodziło o nią i o Peetę, choć spora część wojny propagandowej do tego się sprowadzała, no ale propaganda z natury rzeczy kreuje różne byty medialne wykorzystuje los jednostek do celów ideologicznych.
Kosogłos jest nie tylko symbolem ale też ideą.
No i tutaj zaczynają się schody, na czym polega idea Kosogłosu? Głodni ludzie zaczęli się buntować, im chodziło o polepszenie warunków socjalnych, jak w każdej rewolucji. No ale czy to dostali? Ani słowa w książce. Można się tego domyśleć analizując organizację Trzynastki, tam każdy z prezydentem włącznie je to samo, porcje żywnościowe są racjonalizowane w zależności do wieku potrzeb wynikających z wysiłku pracy lub na wojnie. W porządku, tyle, ze Trzynastka to przecież system bunkrów, a czy na otwartej przestrzeni zdołali wprowadzić taki system? Nikt może nie zajada się kawiorem i innymi drogimi specjałami, ale też nikt głodny nie chodzi? Jeśli tak, przypuszczalnie ta rewolucja miała sens. Wynika on raczej z ograniczonego potencjału gospodarczego Panem.
Stary system się zawalił prawdopodobnie w wyniku kryzysu gospodarczego. System polegał na tym, że mieszkańcy Kapitolu żyli w dobrobycie, a w dystryktach ludzie głodowali. Czy kiedyś było inaczej? Tego nie wiemy. Wiemy, że była rebelia 75 lat temu i Kapitol wtedy wygrał. I tu należy się doszukiwać przyczyn tego co mamy teraz. Mamy dużą nienawiść większości mieszkańców dystryktu do Kapitolu i wszystkiego co jest z Kapitolem związane, w tym igrzysk w szczególności? Do czego to doprowadziło wiemy i czytelnik widzi, że nowa władza ma takie same pokusy? Wynika z tego, że na bank Collins może pisać kolejną trylogię o następnej rewolucji w Panem za jakieś 50 lat. Czyta rewolucja coś zmieniła? Jest mowa o wprowadzeniu republiki, czyli ustanowieniu lepszego systemu władzy. Ale czy to zrobili? Nic nie znajdziemy. Najważniejszym pytaniem zdaje się było? Czy będą 76 głodowe igrzyska czy nie? Jedna i druga strona konieczność igrzysk tłumaczy to tym, że resztek ludności nie stać na pogromy ludności, dlatego lepiej jak ludzie dostaną trochę krwi na arenie i im to wystarczy. Ale jest luka w tym rozumowaniu Panem istnieje dłużej niż 75 lat, i jak sobie wcześniej radzili bez igrzysk, czy były wcześniejsze rebelie zakończone regularną rzezią? Na pierwszy rzut oka czytelnik widzi, że znaków zapytania jest tutaj zbyt dużo. A te wynikają z tego, że autorka zbyt się wczuła w opisywanie losów dwoje 17 latków Katniss i Peety, a za mało mamy tutaj informacji o historii Panem, które są potrzebne.
Owszem wiemy, że był apokaliptyczny kataklizm, którą przetrwał niewielki procent ludzkości, który na gruzach państwa znanego kiedyś jako Stany Zjednoczone próbuje budować coś nowego. To jest ciekawe, na pewno ciekawy opis tego typu sytuacji dał Jack McDewitt w książce zatytułowanej „Droga do wieczności”, w której autor opisuje barbarię na terenie USA po upadku Zachodu.
W tej koncepcji mamy wiele lokalnych niewielkich państewek. Ze spuścizny intelektualnej niewiele zostało i na tej podstawie znajomości raptem kilku książek budują mitologię wspaniałej cywilizacji, która przeminęła, a która budowała wspaniałe miasta, drogi, itp. Tutaj w przypadku Suzanne Collins ludzie są o tyle szczęśliwsi, że ze spuścizny ocalało dosyć dużo, wykształceni ludzie znają historię, literaturę, starożytne języki, w tym łacinę. No i w przeciwieństwie do książki McDewita u Suzanne Collins Kapitol jest na naszym poziomie, niczym się nie różni od współczesnych metropolii. A dystrykty już dużo gorzej, wiemy, że mają np. telewizory w domach, ale to dlatego, żeby mieli dostęp do propagandy no i oglądali głodowe igrzyska, a pozostałe dobra współczesnej cywilizacji nawet jeżeli są, to są dość mocno reglamentowane i z dostępem do nich jest duży problem. Ich sytuacja przypomina sytuacje robotników w XIX wieku, ludzie pracowali ciężko za marne pieniądze po kilkanaście godzin na dobę, nic dziwnego, że dochodziło do buntów zarówno lokalnych, które czasem przekształcały się w ogólnokrajowe rewolucje.
Na pewno Suzanne Collins pokazało to co jest dobre w dwóch poprzednich częściach, a więc rozważania dotyczące ludzkiej psychiki, interesowali ją zwycięzcy igrzysk oprócz Katniss i Peety, Haymitch, Johanna, Finnick, Annie, i paru innych jeszcze. Na pewno fascynowało autorkę, kim trzeba być z psychologicznego punktu widzenia, żeby igrzyska wygrać i kim się stać po latach? Czy zmieniali się, czy pozostawali sobą, jaki był ich tok myślenia? Te analizy typowo psychologiczne są ciekawe tu u autorki. Postaci nastoletnich bohaterów, które ona kreuje są niezwykle interesujące. Niewątpliwie warto zapoznać się z losami Katniss i Peety, a także wszystkich pozostałych bohaterów cyklu „Igrzyska śmierci”. Polecam.
„Kosogłos” jest troszkę inną książka niż dwie poprzednie części cyklu „Igrzyska śmierci”. W pierwszej i drugiej części mieliśmy głodowe igrzyska, chodź ich kontekst był troszkę inny do tego czego apogeum mamy tu w trzeciej części, a więc rewolucję. W tej części przynajmniej z założenia chodzi o to, że Katniss dojrzewała jako rewolucjonistka, i w końcu wzięła w niej udział...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-17
Zacząłem czytać trylogię zatytułowaną „Igrzyska śmierci” . Akcja toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdzieś w Ameryce, istniało tam kiedyś państwo USA, ale wszystko się zawaliło i ludzie którzy przetrwali ten, jak można się domyśleć kataklizm utworzyli państwo Panem, jego stolicą jest Kapitol, który jednocześnie jest centralna prowincją. Otacza go 12 dystryktów, kiedyś było 13, ale ten 13 władza postanowiła zburzyć, jako karę za próbę rebelii, która została stłumiona jakieś 74 lata temu. Właściwie póki co niewiele więcej czytelnik przynajmniej póki może od autorki wycisnąć. Pozostałe 12 buntowniczych dystryktów zostało ukarane tym, że musza dostarczyć dwójkę trybutów, chłopca i dziewczynę, w granicach wieku 12 – 18 lat. Z tych 24 trybutów może przeżyć tylko jeden i ta osoba będzie wiodła resztę życia w dobrobycie, co tutaj w 12 dystryktach jest luksusem. Czytając opowieści Katniss Ewerdeen można odnieść wrażenie, że mamy tu typowy XIX wieczny kapitalizm, ludzie funkcjonują codziennie na granicy przeżycia. Jednak zdobycze cywilizacji współczesnej zostały ocalone, jednak są one ściśle reglamentowane. Tylko mieszkańcy Kapitolu mają do nich dostęp. Samą ideę igrzysk można zdefiniować jako cos w rodzaju współczesnego barbarzyństwa, połączenie telewizyjnych programów typu Big Brather z zarzynaniem się gladiatorów w Kolloseum i na innych całego arenach Imperium Rzymskiego. Tutaj areną jest gigantyczne studio telewizyjne z jednej zaplecze dla organizatorów igrzysk, z drugiej to co widzą telewidzowie, arena na której nie brakuje trybutom skrajnie trudnych warunków, bo przecież nie wszyscy giną z ręki wroga, ale też z wyczerpania, głodu, pragnienia, utonięcia, puszczenia z dymem, bywają też lawiny, przygody ze zmutowanymi osami lub innymi zwierzętami, które można spotkać w przyrodzie, a czasem wystarczą trujące jagody, żeby wykończyć zgłodniałego trybuta.
Zaczęły się 74 Głodowe Igrzyska z dystryktu 12 ten zaszczyt przypadł Katniss Eweerden i Peecie Mollarkowi. Obydwoje się znali, i tym trudniejsze było dla nich, że prawdopodobnie wrócić może tylko jedno. Katniss ja się okazuje ma szansę, bo dla niej las zza limes, czyli granicy Panem to naturalne środowisko. Ona chodzi tam na polowania, łapie zwierzątka gównie wiewiórki i króliki w calach konsumpcyjnych lub handowych, wszystko, żeby przeżyć ona, jej matka i jej siostra Prim, która pierwszy raz była kandydatką na trybuta. Szanse miała niewielkie, bo był tylko jeden zapis na nią, czyli los z jej nazwiskiem. Siostra nie powalała jej brać dodatkowych zapisów za odrobinę żywności, a mimo to została wylosowaną. Katniss po raz kolejny swoją siostrę uchroniła, zgłosiła się za nią, co było niewątpliwie fenomenem w ubogich dystryktach. Tzw. zawodowi trybuci byli rekrutowani w dystryktach pierwszym i drugim i to z reguły oni igrzyska wygrywają. Ale wyjątki potwierdzające regułę są. W 12 wygrało dwóch trybutów, żyje tylko jeden Haymitch, który jest mentorem dla Peety i Katniss. W pociąg do Kapitolu wsiadła z nimi Effie Trinket, ona jest swego rodzaju celebrytką, doradza trybutom.Po dotarciu do Kapitolu za trybutów biorą spece od pijaru, wizerunku itp. Przez kilka dni żyją w oszałamiającym dla nich luksusie, żeby zaraz wyjść na arenę i jak to powiedział Haymitch „Nie dajcie się zabić”, na początku brzmiało to jak ironia, a potem jak najlepsza rada. Koncepcja, że Peeta i Katniss są parą w sensie dosłownym, że są w sobie zakochani jest pomysłem rewolucyjnym, obliczonym na to, że uda się 12 wrócić w komplecie do domu. Czy w ogóle mają szanse? Igrzyska ruszyły, dla telewidzów są to nie zapomniane emocje, mniej więcej takie jakie budzą mecze Realu z FC Barceloną, a dla trybutów jest to walka o przetrwanie, bo chodź są dobrzy to przecież rywale są co najmniej równie dobrzy. W raz z wyjściem na arene wydarzenia wyraźnie przyspieszają, rusza krwawa jatka!
Koncepcja igrzysk śmierci jest interesująca. Warte zauważenia jest, że mamy tu narrację samej Katniss. Ma to swoje dobre i złe strony. Dobre, bo mamy tutaj relację z pierwszej ręki, wiemy, co ona i siłą rzeczy pozostali trybuci przeżywali, a z drugiej, całej tej otoczki wokół igrzysk tylko się domyślamy. Chociażby tego jak reaguje publika, jak reagują władze Kapitolu z prezydentem Snowem na czele.
Tego, że postawę Katniss władzę i sam prezydent oceniają jako bunt dowiadujemy się od niej, a przecież dla czytelnika byłoby ciekawe jak to jest widziane z perspektywy innych, w tym tegoż prezydenta. No ale miała koncepcję taka a nie inną. Przypuszczam, że ten cykl lepiej broni jako całość, niż jego poszczególne części. Książkę niewątpliwie przeczytać warto jest ekscytująca, akcja szybko leci, czytelnik się wciąga. Kreacja bohaterów, w tym tej głównej Katniss jest interesująca. Książka jest dobra, warto przeczytać.
Zacząłem czytać trylogię zatytułowaną „Igrzyska śmierci” . Akcja toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdzieś w Ameryce, istniało tam kiedyś państwo USA, ale wszystko się zawaliło i ludzie którzy przetrwali ten, jak można się domyśleć kataklizm utworzyli państwo Panem, jego stolicą jest Kapitol, który jednocześnie jest centralna prowincją. Otacza go 12 dystryktów,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nową książkę Dana Browna zatytułowaną „Początek” po prostu musiałem przeczytać wcześniej czy później, fajnie, że miałem tą okazję w miarę wcześnie. Brown pisze świetnie, w swoim stylu, to prawda, ale też prawdą jest, że szokuje czytelnika. Kwestie spraw wiary są obecne bardziej niż w jakiejkolwiek książce i polemika czy "Bóg umarł, czy nie umarł." Ale jest coś jeszcze co szokuje chyba bardziej, spekulacje typowo filozoficzne, oraz naukowe z zakresu nauk przyrodoznawczych, których nie powstydziłby się klasyk literatury science fiction. Co prawda Brown kombinował już z tym wcześniej w książkach „Cyfrowa twierdza” i „Zwodniczy punkt”, to było zanim na kartach kilku powieści pojawił profesor Langon, spec od historii sztuki i symboliki wszelakiej. Tutaj w książce "Początek" Brown poddał go ciężkiej próbie zetknął go ze sztuką współczesną, i zagadnieniami typowo informatycznymi. Langon ma okazję przekonać się, że są lepsi od niego, w tym jego były student, 40 letni charyzmatyczny profesor, specjalista, teorii gier. Tylko pozornie pojęcie "teoria gier" wygląda na banalną, gdy tymczasem posługując się tą teorią przy pomocy superkomputerów da się wyjaśnić dosłownie wszystko. Ten były student Langdona nazywa się Edmond Kirch, jest też multimiliarderem, naukowcem, typowo współczesnym mającym w sobie coś z showmana. On sam siebie do gwiazdy rocka porównuje i ogłaszając nowe odkrycie robi show porównywalny z koncertem Madonny lub Michela Jacksona. Różnica jest taka, że w zamyśle autora jego odkrycie wywróci świat do góry nogami, obali wszelkie religie i stworzy nowy świat z nową religią, jaką będzie ludzki intelekt, bo „gdyby ludzie wierzyli np. w grawitację, nie byłoby wojen religijnych.”
Konstrukcja książki jest intrygująca, zaczyna ją wieczorny show Edmonda Kircha w muzeum Gugenheima w Bilbao, a kończy ją również show, nieżyjącego już naukowca o 3 nad ranem, czyli w założeniu ten świt miał symbolizować nadejście nowej ery. Czy rzeczywiście tak będzie? , tu raczej autor stawia znak zapytania. Bo pytaniem jest czy te dwa światy z jednej strony racjonalnych ateistów, i ludzi żyjących sprawami wiary da się pogodzić? Można by pomyśleć, że właściwie to jest niemożliwe, gdy jedni ciemnością nazywają podążaniem drogą wiary a drudzy dokładnie tym samym terminem określają życie bez Boga, i jak tu się dogadać? Po jednej stronie mamy Edmonda Kircha, który jawnie walczy z religią, wręcz kręci go, że swoje centrum komputerowe ulokował w jednym z barcelońskich byłych kościołów, ale mamy też Roberta Langdona, który jest skłonny rozmawiać z tą drugą stroną. Po stronie wierzących mamy biskupa Waldespino przypominającego średniowiecznego inkwizytora, który był w stanie zrobić wszystko, żeby prawda o nowych odkryciach nie ujrzała światła dziennego, ale mamy też o. Bienio z Kościoła Świętej Rodziny w Barcelonie, który jest przekonany, że nowe odkrycia naukowe są światu potrzebne, nawet te obalające religie, bo stanowią one wyzwanie dla religii, niewątpliwie trudne wyzwanie, jak religia ma przetrwać. Ale dokładnie to się dokonuje, chrześcijaństwo radzi sobie 2 tysiące lat i Dukaj w „Perfekcyjnej niedoskonałości” pisze że będzie sobie radził przez kolejne tysiąclecia. Co prawda zachodzi obawa, że niektórzy księża będą robotami?, ale czy warto robić o to jakieś mecyje…
Krótko mówiąc ma się wrażenie, że autor zapomniał o postulatach dialogu między ateistami, a ludźmi wierzącymi, dochodząc do wniosku, że się nie da. No ale to tylko zabieg literacki mający zobrazować jak te emocje dotyczące Boga, czy Bóg istnieje czy nie, są wciąż silne i być może będą na tyle silne, że będą ginąć ludzie, ale w ostatecznym rozrachunku nastąpi pojednanie i przewartościowanie na tyle sensowne, że jedni mogą czerpać od drugich i na odwrót. To brzmi jak science fiction. Ale o to tu chodzi, bo mamy tu dwa pytania: "skąd przychodzimy? i dokąd idziemy?" Niejeden filozof i teolog łamali sobie głowę nad tymi problemami, teraz używając aparatu naukowego włącza się do tego dyskursu nauka.
Patrząc z perspektywy typowo wydarzeniowej to co my tu mamy w książce zatytułowanej „Początek” to rzeczywiście mamy tu powielone pewne schematy, akcja zaczyna się w muzeum, tak jak w „Kodzie Leonarda da Vinci”, mamy jakieś miasto, lub kilka miast, tutaj: Barcelona, Bilbao, Madryt, i kilka innych miejsc w Hiszpanii. Mamy niesamowicie szybkie tempo akcji, profesor Langdon coś wyjaśnia, rozmawia, tutaj jego partnerką jest Ambra Vidal, dyrektorka, a także narzeczona księcia Juliana, który niebawem obejmie hiszpański tron. Niewątpliwie nowością jest, że autor potrzebował dać pomoc, teraz już ok 60 letniemu profesorowi Langdonowi, są to właśnie jego były student Edmond Kirch, który ni mniej ni więcej zostaje męczennikiem za swoje idee, a także inteligentny komputer Winston, wynalazek na tyle epokowy, że z czymś takim będziemy mieli do czynienia za dekadę lub dwie. Oczywiście mamy, można tak nazwać wrogów, którzy naszemu głównemu bohaterowi, czyli profesorowi Langdonowi chcą wejść w drogę, nawet go zabić, oraz jego partnerkę Abrę Vidal, byle osiągnąć cel, czyli sprawić, że odkrycie Edmonda Kircha pójdzie w zapomnienie wraz z nim. Mamy tu olbrzymią role internetu, w czasie rzeczywistym wystąpienie Kircha oglądają setki tysięcy, a prezentację wrzuconą w nocy do sieci ogląda kilka milionów. Kopernik i Newton nawet nie mogli marzyć o takiej widowni, choć ferment intelektualny i tak robili nie mniejszy przecież. Mistrzostwo Dana Browna polega na tym, że oprócz tego co się dzieje, w niezwykle szybkiej akcji, szybkiego przemieszczania się bohaterów po całej Hiszpanii, autor przemyca bardzo dużo treści, tutaj czytelnik sporo się sztuce współczesnej, rozważania dotyczące koncepcji filozofii ateistycznych, rozważania naukowe z zakresu biologii, fizyki, chemii, informatyki, itp., to niewątpliwie uatrakcyjnia całą opowieść. Wiadomo jak w tego typu książkach jest, czytelnik chce pędzić dalej, żeby dowiedzieć się co będzie na kolejnej stronie, jednak tutaj te rozważania autora są na tyle fascynujące, że czytelnik się z chęcią zatrzymuje i główkuje, podąża tokiem myślenia autora, zgadza się, lub nie zgadza, to jasne.
Oczywiście mamy szereg teorii spiskowych, bez tego Brown żyć nie może przecież. Niewątpliwie nowatorski jest sposób ich podawania, w poprzednich książkach Brown rozpracowywał teorie stare jak świat i na kartach powieści dowodził ich prawdziwości, tutaj teorie spiskowe mnożą się na potęgę i uatrakcyjniają przekaz Kircha, potem pojawiają się kolejne jak to było z zabójstwem naukowca, kto chciał go zabić i jaki miał motyw, i kolportowane są za pomocą mediów, portali internetowych, społecznościowych. Przekaz mediów społecznościowych jest olbrzymi, ma coraz większy wpływ na bieżącą politykę, także na wybór kandydatów nawet na najważniejsze stanowiska w państwie. I to Brown musiał wykorzystać kreując zastaną rzeczywistość w swojej powieści.
Oczywiście końcowe pytania, kto zabił Edmonda Kircha? Dlaczego on musiał zginąć i inne osoby, które jego tajemnicę poznały? Czy sprawa zostanie wyjaśniona? No na inne pytania czy człowiek będzie kiedykolwiek chciał obalić religie?, odpowiedzi nie ma, bo to jest przyszłość jaką my wszyscy ludzie zechcemy wykreować. Ci którzy czytali poprzednie książki amerykańskiego pisarza będą zachwyceni, a innym mogę doradzić, żeby spróbowali szczęścia, przeczytali i przekonali się. Ten rodzaj psychologicznego studium interakcji dwóch światów ludzi wierzących i niewierzących będących we wzajemnej interakcji, często objawiającej się poprzez rywalizację, jest niewątpliwie ciekawy.
Jestem ciekaw jakie będą kolejne książki Browna, czy będzie dalej dryfował w kierunku science fiction do tego stopnia, że od typowego sf te thrillery Browna nie będą się różniły, bo taka jest rzeczywistość coraz bardziej przesiąknięta technologią. Czy Brown pójdzie tropem wspomnianego Dukaja, i opublikuje jakąś książkę tylko elektornicznie?
Książka jest świetna. Zdecydowanie polecam.
Nową książkę Dana Browna zatytułowaną „Początek” po prostu musiałem przeczytać wcześniej czy później, fajnie, że miałem tą okazję w miarę wcześnie. Brown pisze świetnie, w swoim stylu, to prawda, ale też prawdą jest, że szokuje czytelnika. Kwestie spraw wiary są obecne bardziej niż w jakiejkolwiek książce i polemika czy "Bóg umarł, czy nie umarł." Ale jest coś jeszcze...
więcej Pokaż mimo to