Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

To co urzeka w "Imieniu róży", to przede wszystkim wielowymiarowość. Umberto Eco nie pisze banalnych opowieści i nie używa banalnego języka. Eco, który jest światowej klasy semiologiem, na każdym kroku ukrywa w tekście drugie znaczenia, wplata symboliczne wątki i postacie. Na szczęście wiele z ukrytych znaczeń zostaje przed czytelnikami ujawnionych, co czyni zazwyczaj Wilhelm tłumacząc pewne rzeczy Adsowi, lub też sam Adso w czasie prowadzenia narracji. Mnogość znaczeń sprawia, że każda strona staje się zagadką, którą odkrywa się z przyjemnością.

Jeśli chodzi o warstwę fabularną, to przyznać należy, że Eco włożył w jej stworzenie wiele pracy, czego nie da się nie zauważyć. To, co z pozoru wydaje się być banalne, w rzeczywistości tworzy niesamowity nastrój. Chodzi mi między innymi o samo miejsce akcji. Mamy do czynienia ze średniowiecznym klasztorem, który z umiejscowiony z dala od oczu ludzi, kryje w sobie wiele tajemnic. Miejsce jest nie tyle urokliwe, co zapadające w pamięć i niesłychanie realne, ale nie ma się co temu dziwić, bo jak autor sam przyznaje w "Zapiskach na marginesie...", tworząc opactwo, w szczególności zaś jego bibliotekę, odwiedzał podobne miejsca i starał się możliwie najdokładniej oddawać ich układ, rozmieszczenie pomieszczeń. Bohaterowie zdają się być żywi, istniejący realnie, narracja prowadzona przez Adso pozwala dać się porwać wrażeniu, że rzeczywiście mamy do czynienia ze średniowiecznym manuskryptem.

Niektórzy zastanawiają się nad tym, czy "Imię róży" winno być nazywane powieścią kryminalną? Burszta i Czubaj w swoim zestawieniu umieszczają tę książkę w kategorii "kryminały - nie kryminały". Ja się z tym nie zgadzam, dla mnie "Imię róży" to kryminał pełnokrwisty. Zagadka jest mocno zarysowana, poza tym ma ona kształt zagadki zamkniętego pokoju, chociaż rzecz jasna nieco poszerzonego, bo nie chodzi o pokój, ale o całe opactwo. Kiedy zaczynają ginąć kolejni zakonnicy, misja brata Wilhelma z Baskerville zmienia charakter. Na pierwszym miejscu jest bowiem zatrzymanie zbrodniarza i udaremnienie kolejnych zabójstw. Wilhelm, człowiek obdarzony niezwykle przejrzystym, chłonnymi i skłonnym do działań analitycznych, umysłem, wspomagany przez pojętnego, acz wciąż umysłowo na poziomie pacholęcia, kandydata na zakonnika, Adsa, staje do walki z przeciwnikiem, który budzi postrach w opactwie.

Opactwo to jednak nie tylko zdaje się być strwożone z powodu pojawiających się zbrodni, ale także zamieszane w nieczystą tajemnicę, która zapewne nie przystoi sługom Boga. Adso błądzi, poszukuje oparcia, nie wie, w co może wierzyć, co jest zaś iluzją. Wilhelm, znacznie od niego starszy i bogatszy w doświadczenie nie daje sobą tak manipulować i świadomie podejmuje walkę, nie tylko z zabójcą, ale z całym opactwem, które zdaje się owiewać zmowa milczenia.

Jak już mówiłam książka zachwyca szczegółami i realizmem. Trudno się dziwić. Dialogi, chociaż stylizowane na mowę średniowieczną, nie brzmią obco, ale zdają się być zapisem prawdziwych rozmów. Tutaj znowu kłania się kwestia przygotowania autora do ostatecznego spisywania poszczególnych scen, albowiem na przykład rozmowy zakonników na schodach wieży trwają dokładnie tyle, ile zajęłyby one, gdyby rzeczywiście miały miejsce. Eco samodzielnie przemierzał podobne schody i odczytywał równocześnie dialogi swoich bohaterów. Tego rodzaju przygotowanie, badanie terenowe nie zdarza się często, chociaż przyznać muszę, że kilku autorów kryminałów wyraźnie stara się dorównać Eco.

Polecam tę książkę każdemu, kto chce sięgać dalej. Bo to nie jest zwykła opowieść kryminalna osadzona w realiach minionych wieków. To wspaniała podróż poprzez zakamarki ludzkiej duszy, zarówno te skrywające najczystsze pragnienia, jak i grzeszne zapędy.

To co urzeka w "Imieniu róży", to przede wszystkim wielowymiarowość. Umberto Eco nie pisze banalnych opowieści i nie używa banalnego języka. Eco, który jest światowej klasy semiologiem, na każdym kroku ukrywa w tekście drugie znaczenia, wplata symboliczne wątki i postacie. Na szczęście wiele z ukrytych znaczeń zostaje przed czytelnikami ujawnionych, co czyni zazwyczaj...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Nocny prześladowca” to niewątpliwie jedna z najlepszych książek z gatunku true crime, jakie czytałam, a wierzcie mi, czytałam ich dziesiątki, jeśli nie setki. Fabularyzowane opisy zbrodni czy przebiegu śledztwa oparte zostały o słowa samego Ramiereza, ofiar które przeżyły jego napaści, świadków, tropiących go policjantów. Pierwsze trzy części, a więc „Ścigany i ścigający”, „Richie” oraz „Schwytanie”, pochłania się naraz. Część czwarta, „Proces”, nieco mnie znudziła, ponieważ znaczna jej część jest powtórzeniem tego, co zostało już przedstawione w poprzednich, ale tym razem głównie w formie zeznań świadków. Niemniej część ta jest niezbędna dla stworzenia pełnego obrazu życia i zbrodni Ramireza, dlatego jej obecność oceniam na plus.

Lektura „Nocnego prześladowcy” coś we mnie zmieniła. Nie od wczoraj wiem, że bozia ma różnych lokatorów i nieszczęście może spaść zupełnie niespodziewanie na absolutnie każdego. Nigdy jednak, po żadnej książce czy po żadnym programie dokumentalnym o zbrodniach seryjnych nie czułam takiego niepokoju, jak po książce Philipa Carlo. Umiał pokazać prawdziwą naturę zła, która do mnie przemawia, a dreszczyk emocji, jaki do tej pory czułam, zgłębiając historie seryjnych morderców, zamienił na większą uważność i dbałość o własne bezpieczeństwo, co objawia się chociażby w tym, że teraz już zawsze wchodząc do kamienicy dociągam za sobą bramę, nie dając nikomu obcemu szansy wślizgnięcia się za mną na klatkę. Błahostka, ale pojawiła się u mnie właśnie po przeczytaniu „Nocnego prześladowcy”.

Każda z popełnionych przez Ramireza zbrodni została w „Nocnym prześladowcy” odtworzona z pieczołowitą dokładnością. Tym, którzy nie chcą polegać wyłącznie na wyobraźni, polecam seans serialu Netflixa „Richard Ramirez: The Hunt for a Serial Killer”. Twórcy pokusili się o sporo niecenzurowanych fotografii z miejsc zbrodni, za co zresztą zaliczyli niezły lincz medialny. Tak czy siak, jak ktoś nie jest specjalnie wrażliwy, polecam, bo chociaż mocno rozciągnięty, to jednak godny zobaczenia jako uzupełnienie lektury.

„Nocny prześladowca” to niewątpliwie jedna z najlepszych książek z gatunku true crime, jakie czytałam, a wierzcie mi, czytałam ich dziesiątki, jeśli nie setki. Fabularyzowane opisy zbrodni czy przebiegu śledztwa oparte zostały o słowa samego Ramiereza, ofiar które przeżyły jego napaści, świadków, tropiących go policjantów. Pierwsze trzy części, a więc „Ścigany i ścigający”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chciałoby się rzec, że Jan Kuriata napisał historię pełną stłumionych emocji, wzruszającą i równocześnie bardzo trudną. Ale nie, on jej nie napisał, on tylko ją spisał – „Wołyniacy. Jedno życie” to prawdziwe dzieje kilku pokoleń, które zmierzyć musiały się z niekiedy traumatycznymi wydarzeniami. To opowieść o zwykłych ludziach, którzy postawieni w sytuacjach bez wyjścia, wyście to odnaleźć musieli. „Właścicielem” spisanych przez Kuriatę wspomnień był jego ojciec, który przez kolejne lata zwierzał się w synowi z przeszłości – swojej, rodzinnej, okolicznej.

Kolejne karty opowieści przynoszą ze sobą coraz silniejszy niepokój. Narasta on niepostrzeżenie, sprawiając, że ludzie do tej pory sobie bliscy, nagle nie tylko oddalają się od siebie, ale wręcz stają się dla siebie obcymi, by w końcu niepewność i napięcie między nimi urosło do rangi nienawiści. Czas, który w tej historii rany ledwo zabliźnia, sięgający od lat trzydziestych po osiemdziesiąte, pokazuje, że ludzie się nie zmieniają. Kuriata postarał się, aby opowieść była możliwie jak najbardziej obiektywna, niekiedy jednak emocje biorą górę. Granica pomiędzy prawdą a kłamstwem w historii Wołynia jest bardzo cienka, a lektura „Wołyniaków” pomaga dostrzec jej rzeczywisty przebieg.

„Wołyniacy” to opowieść ku przestrodze, pomagająca zrozumieć meandry międzyludzkich relacji w warunkach odgórnego zagrożenia. Wydaje mi się, że można nazwać tę książkę pozycją obowiązkową, szczególnie w kontekście wojny, jaka ciągle trwa u naszych drogich Sąsiadów ze Wschodu. Wojna trwa, ludzie cierpią. Historia zatoczyła koło.

Chciałoby się rzec, że Jan Kuriata napisał historię pełną stłumionych emocji, wzruszającą i równocześnie bardzo trudną. Ale nie, on jej nie napisał, on tylko ją spisał – „Wołyniacy. Jedno życie” to prawdziwe dzieje kilku pokoleń, które zmierzyć musiały się z niekiedy traumatycznymi wydarzeniami. To opowieść o zwykłych ludziach, którzy postawieni w sytuacjach bez wyjścia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Poczyniona kilka lat temu lektura „Moby Dicka” zmieniła moje zimowe zwyczaje. Od tej pory, kiedy tylko temperatura spada poniżej zera, czuję potrzebę udania się w odległe, polarne rejony lub na nieprzewidywalne, morskie i oceaniczne wody. Przyznaję: nie znam przyjemniejszego sposobu na grudniowe popołudnia i wieczory, niż książka o opierającym się siłom natury statku, porcja gorącego grogu i biały puch za oknem.

Podróże w nieprzyjazne rejony rozpoczęłam w tym sezonie od książki Juliana Sanctona „Obłęd na krańcu świata. Wyprawa statku Belgica w mrok antarktycznej nocy”. I choć moja przygoda z Belgicą trwała o wiele krócej niż jej perypetie w okolicach koła podbiegunowego, była ona pełna wzruszeń, podziwu i gniewu.

Belgijska wyprawa badawcza z lat 1887-1899 została przez Sanctona opisana szczegółowo, od etapu przygotowań, przez piekło lodowych pułapek i nocy polarnej, po dalsze losy członków załogi po powrocie z niebezpiecznej wyprawy. Rzetelnie przygotowana opowieść oparta została na bogatym materiale źródłowym, w tym na dziennikach komendanta Adriena de Gerlache’a, udostępnionych autorowi w oryginale przez potomków podróżnika, a także wspomnieniach Roalda Amundsena, Fredericka Cooka czy Henryka Arctowskiego.

Wraz z postępem lektury pogłębiają się emocje. Załoga uwięzionego w lodzie statku, osamotniona, dotknięta szkorbutem i tęskniąca za słońcem, z czasem coraz silniej popadała w obłęd. Doświadczenia tamtej podróży to jednak nie tylko cierpienie. To także heroiczne wysyłki, by uwolnić się z bezlitosnego paku, przekraczanie własnych granic i szukanie nowatorskich rozwiązań w sytuacjach beznadziejnych. To także szansa na zrozumienie zmian zachodzących w ludzkiej psychice, gdy człowiek znajduje się w ekstremalnej sytuacji bez szans na ucieczkę, tak ważna także i dzisiaj, na przykład w dobie przygotowań coraz śmielszych podróży kosmicznych.

Zdecydowanie polecam tym, którzy lubią wietrzyć umysł na bezkresnych, otwartych przestrzeniach.

Poczyniona kilka lat temu lektura „Moby Dicka” zmieniła moje zimowe zwyczaje. Od tej pory, kiedy tylko temperatura spada poniżej zera, czuję potrzebę udania się w odległe, polarne rejony lub na nieprzewidywalne, morskie i oceaniczne wody. Przyznaję: nie znam przyjemniejszego sposobu na grudniowe popołudnia i wieczory, niż książka o opierającym się siłom natury statku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niektóre debiuty zasługują na rozgłos. Gdy piszę tę opinię, książka Joanny Domańskiej w mediach niemal nie istnieje. W serwisie Lubimyczytac.pl ma jedną recenzję i pięć ocen. Na Instagramie zaledwie trzy razy pojawia się #budzeniedrzew. Zachęcam Was do zapoznania się z tym tytułem. To niewielka książeczka, ale ładunkiem emocjonalnym mogłaby oddzielić kilka pozycji. Jej lektura jest początkowo podejrzanie łatwa i przyjemna. Jednak im dalej w las, tym więcej drzew się budzi. Także tych, które były świadkami naszych, osobistych historii. Czytasz Domańską, czujesz Domańską i jej bohaterkę, a potem analizujesz swoje własne życie. I dochodzisz do wniosku, że o niektórych wydarzeniach lepiej było nie pamiętać.

"Budzenie drzew" opowiada o trzydziestoletniej kobiecie, która po latach od wyprowadzki pojawia się na powrót w rodzinnej wsi. Jest w ciąży. Zdaje się, że przed nowym etapem życia chce zamknąć za sobą stary. Jednak gdy wywodzisz się z trudnego środowiska, to nawet pożegnanie z nim nie może być łatwe. Ojciec nieznany, matka zajęta własnym życiem, oddaje córkę pod opiekę babce. Oschła, prosta kobieta nie umie dać dorastajacej dziewczynie ciepła i wsparcia. Dziadek trzyma wszystkich krótko. Z czasem rolę się odwracają - dziadek podupada na zdrowiu, a babka staje się domowym katem. Młoda narratorka wychowuje się w brutalnym, pozbawiony uczuć świecie. Dopiero po latach zaczyna dostrzegać blaski i cienie tej uproszczonej egzystencji.

"Budzenie drzew" to lapidarna, oszczędna w słowach opowieść. Poetyka całej historii leży nie w języku, ale w obrazach. Domańska maluje je prostymi narzędziami, skupiając się nie na wyrafinowanych metaforach czy wyszukanych porównaniach, ale na brutalnej zero-jedynkowości. Bieda, przemoc w rodzinie, uprzedzenia, zabobony - dostajemy to wszystko w formie bezpośredniej, niczym nie przykryte, widziane przecież oczyma najpierw dziecka, potem młodej kobiety. Opuszczenie przez bohaterkę rodzinnej wsi stało się dla niej szansą na normalne życie. Ale zamknięte w drzewach demony nigdy nie śpią.

Niektóre debiuty zasługują na rozgłos. Gdy piszę tę opinię, książka Joanny Domańskiej w mediach niemal nie istnieje. W serwisie Lubimyczytac.pl ma jedną recenzję i pięć ocen. Na Instagramie zaledwie trzy razy pojawia się #budzeniedrzew. Zachęcam Was do zapoznania się z tym tytułem. To niewielka książeczka, ale ładunkiem emocjonalnym mogłaby oddzielić kilka pozycji. Jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Porsche. Mało kto myśli, widząc ten wyraz, o człowieku. Większość ludzi pomyśli raczej o samochodzie. Rozpalone wyobraźnie będą pracować na najwyższych obrotach przerzucając obrazki najpopularniejszych i najbardziej luksusowych modeli – 911, Cayman, Cayenne… Porsche to dzisiaj przede wszystkim marka. Nie wzięła się jednak znikąd. Posiada swoje korzenie, dobrze udokumentowane i warte prześledzenia. Jeszcze ciekawsze od historii samego przedsiębiorstwa samochodowego zdaje się być życie Ferdinanda Porsche. Mamy okazję się z nim zapoznać, a wszystko dzięki książce napisanej przez Karla Ludvigsena.

Kim był zatem Ferdinand Porsche? Na pewno jednym z najważniejszych i najsłynniejszych konstruktorów XX wieku, pracującym przede wszystkim w przemyśle motoryzacyjnym, ale także i lotniczym. Zasłynął między innymi jako twórca takich kultowych pojazdów jak Volkswagen Garbus. Książka przygotowana przez Ludvigsena pozwala na zapoznanie się z fascynującym dorobkiem tego człowieka. Porsche wiele ze swoich wynalazków dokonał pracując na potrzeby wojska, dlatego też znaczna część wydawnictwa poświęcona jest właśnie samolotom, czołgom i ciągnikom artyleryjskim. Wszechstronność umysłu Ferdinanda Porsche zdumiewa – a wszystko zaczęło się od niewinnego zainteresowania elektrycznością i konstrukcją baterii. Jak potoczyłyby się losy świata, gdyby Porsche jako dziecko zainteresował się czymś innym, chociażby literaturą?

Porsche w latach I wojny światowej był dyrektorem naczelnym firmy Austro-Daimler, w dwudziestoleciu międzywojennym angażował się w projekty o charakterze konstrukcyjno-militarnym. Działał wówczas głównie pod szyldem marki Mercedes-Benz. W czasie II wojny światowej Adolf Hitler był pod wielkim wrażeniem możliwości Porsche, dlatego właśnie jego projekty broni i pojazdów wojennych upodobał sobie najmocniej. Karl Ludvigsen bardzo szczegółowo opowiada o życiu i wynalazkach Ferdynanda, dlatego dostajemy niekoloryzowany, prawdziwy obraz życia tego niezwykłego człowieka.

Treść to jedno, ale niczym byłaby książka Ludvigsena, gdyby nie niezmiernie bogaty zestaw ilustracji. Niemal na każdej stronie znajdziemy fotografię lub schemat, które pomogą nam w zrozumieniu zawiłości konstrukcyjnych kolejnych wynalazków Ferdinanda Porsche lub współczesnych mu innych wynalazców. Ważną część stanowią również zdjęcia przedstawiające prywatne życie tego inżyniera. Posiadam podstawowe pojęcie o konstrukcji silników, mniej więcej potrafię sobie wyobrazić, o co chodzi z końmi mechanicznymi, pojemnościami, niutonometrami, momentami obrotowymi i tak dalej… Kiedy jednak rozmowa schodzi na rozrządy i korbowody, to potrzebuję wsparcia. Właśnie takim wsparciem jest ten wspomniany bogaty materiał ilustracyjny. Rzut oka i wszystko jest jasne – niezwykle cieszę się, że historia życia i wynalazków Ferdinanda Porsche została przedstawiona właśnie w tak przystępny sposób.

Niestety, rzadko trafiają się nam książki, które można w stu procentach nazwać udanymi. Nie mogę się przyczepić do treści, do ilustracji, wydania w ujęciu materialnym. Jedyne swoje „ale” odnoszę do tytułu. Sensacyjna i pretensjonalna polska wersja „Ferdynand Porsche. Ulubiony inżynier Hitlera” to w oryginale „Professor Porsche’s Wars”. Czy naprawdę musimy uciekać się do takich tanich zagrywek? Czy naprawdę nie możemy wydać książki pod mniej krzykliwym tytułem, który zwracać będzie uwagę na zdolności bohatera, nie na jego kontrowersyjne znajomości? Prawda, Porsche był jednym z ulubionych inżynierów Hitlera, ale nie jest to główny wątek książki.

Wracając do merytorycznej strony książki – chciałabym dostawać do przeczytania więcej biografii, które napisane byłyby na tak wysokim poziomie. Tym razem liczyły się nie tylko osiągnięcia Ferdynanda Porsche, ale przede wszystkim ich wpływ na przebieg kolejnych wojen światowych. Styl pisarski Ludvigsena jest bardzo przystępny, szczególnie że tekst dotyczy w znacznej mierze bardzo skomplikowanych kwestii technicznych.

Porsche. Mało kto myśli, widząc ten wyraz, o człowieku. Większość ludzi pomyśli raczej o samochodzie. Rozpalone wyobraźnie będą pracować na najwyższych obrotach przerzucając obrazki najpopularniejszych i najbardziej luksusowych modeli – 911, Cayman, Cayenne… Porsche to dzisiaj przede wszystkim marka. Nie wzięła się jednak znikąd. Posiada swoje korzenie, dobrze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rynek kosmetyczny zalewa na tysiącami produktów. Zarówno tymi niezbędnymi, jak mydło czy pasta do zębów, jak i tymi służącymi upiększaniu, poprawianiu, maskowaniu. Wybór jest ogromny, a decyzja trudna, szczególnie gdy na ofertę każdego rodzaju kosmetyków składa się kilkadziesiąt lub nawet kilkaset wariantów w bardzo zróżnicowanych cenach. W mojej głowie króluje przeświadczenie, że najlepsze są proste rozwiązania. Wierzę też w to, że nie należy zmieniać czegoś, co działa. Dlatego jestem wierna pewnym kosmetykom, a w wielu przypadkach w ogóle rezygnuję ze sklepowych mieszanek na rzecz domowych zamienników, rzeczy, które są naturalne, które mam w lodówce czy mogę je dostać na bazarze.

„Damskie laboratorium” Angeliki Gumkowskiej jest książką dla tych, którzy lubią wiedzieć, co znajduje się w używanych przez nich kosmetykach i stawiają na proste receptury. Gdy pierwszy raz spotkałam się z tym tytułem PWN, pomyślałam, że to książka dla mnie i mocno się tutaj pomyliłam, co jest tylko i wyłącznie moją winą. Pomimo wyraźnego słowa „laboratorium” w tytule, nie spodziewałam się podręcznika stworzenia domowej pracowni chemicznej. Książka zawiera w sobie szereg przepisów, które sprawiają wrażenie bardzo profesjonalnych, a cała procedura BHP, mieszania składników, odważania ich i łączenia zdaje się być skomplikowana, przeznaczona dla cierpliwych. Jeśli liczycie na babcine rady typu miód na usta, jaja i piwo na włosy oraz kawa jako peeling i nie macie zamiaru inwestować kilkuset złotych w produkcję domowych kosmetyków, to nie ma również sensu, abyście inwestowali w omawianą książkę. „Damskie laboratorium” to pozycja dla tych czytelników, którzy na samym początku zabawy w chemika mogą wydać kilkaset złotych na zestaw startowy (BHP, waga, kuchenka, zlewki, menzurki, pipety, pojemniki i wszystkie potrzebne składniki, taki jak masła, olejki, woski, oleje, zagęstniki, emulgatory, bazy, konserwanty). Jeśli jednak jesteście gotowi ponieść taki wydatek, w takiej sytuacji książka Gumkowskiej to baza niezbędnej wiedzy z zakresu samodzielnego tworzenia kosmetyków, które swoimi walorami niczym nie odbiegają od produktów seryjnych, jakie można kupić w drogeriach.

Książka podzielona została na trzy części. W pierwszej zawarte zostały wszelkie niezbędne informacje, z którymi należy się zapoznać przed rozpoczęciem mieszania składników. W części tej autorka tłumaczy zasady BHP w domowym laboratorium, wyjaśnia dlaczego warto wybrać właśnie samodzielnie przygotowane kosmetyki, na czym polega ich wyższość na produktami sklepowymi. Autorka przewidziała to, że dla większości ludzi wszelkie czynności laboratoryjne są nowością i trącą alchemią, dlatego nie rzuca czytelnika w sam środek czynności twórczych z komendą „radź sobie”. Z „Damskiego laboratorium” naprawdę można się nauczyć robienia pełnowartościowych kosmetyków w bezpieczny sposób.

Część druga zawiera w sobie wiele interesujących receptur na takie kosmetyki, jak: kremy, balsamy, olejki, mydła, maseczki, szampony, pomadki, szminki, peelingi, kremy do golenia czy perfumy. Każdy z przepisów zawiera w sobie krótki opis produktu, listę składników oraz sprzętu niezbędnego do jego produkcji, instrukcję wykonania, warunki użytkowania (między innymi czas i sposób przechowywania) oraz wskazówki dodatkowe. Większość z receptur została dodatkowo zilustrowana fotografiami pomagającymi zrozumienie procedury wytwarzania.

Trzecia część książki zatytułowana została „informacje dodatkowe” i zawiera w sobie słownik wybranych składników kosmetycznych oraz wyjaśnienie kwestii związanych z certyfikatami kosmetyków, w tym naturalnych.

Moje ogólne wrażenie jest dość pozytywne. Książka jest estetycznie wydana, napisana zrozumiałym językiem. Jeśli tylko ktoś ma na to czas, ochotę i pieniądze, na pewno stworzy przy pomocy tego podręcznika wiele godnych uwagi kosmetyków. Dodatkowo wielkim plusem jest to, że zaprezentowane przepisy można modyfikować, a autorka pozostawiła czytelnikom wskazówki, co i w jakim stopniu można zmienić.

Rynek kosmetyczny zalewa na tysiącami produktów. Zarówno tymi niezbędnymi, jak mydło czy pasta do zębów, jak i tymi służącymi upiększaniu, poprawianiu, maskowaniu. Wybór jest ogromny, a decyzja trudna, szczególnie gdy na ofertę każdego rodzaju kosmetyków składa się kilkadziesiąt lub nawet kilkaset wariantów w bardzo zróżnicowanych cenach. W mojej głowie króluje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szóste spotkanie polskich czytelników z powieściami Horsta uznaję za w pełni udane. Chociaż, „Gdy mrok zapada” może rozczarowywać objętością, to jest to tylko pierwsze wrażenie. Dwieście stron w zupełności wystarczyło autorowi na stworzenie zagadki w zagadce (a w niej jeszcze jedną zagadkę) i umiejscowienie ich w odległych o trzy dekady (docelowo dziewięć) czasach.

Wiliam Wisting, znany z poprzednich powieści Horsta, tym razem staje przed nami jako świeżo upieczona głowa rodziny oraz początkujący policjant. Jako funkcjonariusz prewencji raz za razem odsuwany jest od interesujących go spraw kryminalnych. Kiedy jednak natrafia na ślad zagadki sprzed lat, którą już nikt nie chce się zajmować, postanawia nie odpuszczać. Działając na granicy przyzwolenia udzielonego przez przełożonego Wisting decyduje się głęboko zanurkować w lokalnej historii szukając odpowiedzi na pytanie o to, skąd pochodzą ujawnione w karoserii zabytkowego samochodu ślady po kulach. Co ciekawe, zabytkowego samochodu, który przez sześćdziesiąt lat stał zamknięty w stodole.

Plusów „Gdy mrok zapada” jest kilka. Pierwszym jest realistyczne odwzorowanie pracy norweskiej policji i prób zdobycia zaufania przełożonych przez młodego Wistinga, który, chociaż bardzo się stara, musi czasem przyznać się do błędów wynikających z braku wiedzy i doświadczenia. Drugi plus daję powieści za zagadkę. Horst perfekcyjnie buduje napięcie i chociaż główna część akcji dzieje się w latach 80. ubiegłego wieku, to najbardziej porywające są wydarzenia i ludzie, którzy pojawiają się ze wspomnieniach bohaterów, którzy pamięcią sięgają aż do lat 20. Trzeci plus należy się za ukazanie rodzinnych powiązań, relacji międzyludzkich – tak realnych i prawdziwych, jakbyśmy mieli do czynienia z historią, która wydarzyła się naprawdę.

Z każdą kolejną powieścią Horsta coraz mocniej kiełkuje we mnie myśl, by umieścić autora w gronie moich ulubionych, ponieważ to dzięki niemu po latach ucieczki przed skandynawskim kryminałem w końcu trafiłam na taki, który naprawdę mnie interesuje. Prozę Horsta czyta się lekko, bez poczucia brnięcia przez nią na siłę. A na końcu i tak okazuje się, że czytelnik skupił się nie na tym, na czym powinien i dawno temu zgubił prawidłowy trup dając się ponieść wątkom pobocznym. I właśnie za to uwielbiam Horsta! Za udaną grę z czytelnikiem.

Szóste spotkanie polskich czytelników z powieściami Horsta uznaję za w pełni udane. Chociaż, „Gdy mrok zapada” może rozczarowywać objętością, to jest to tylko pierwsze wrażenie. Dwieście stron w zupełności wystarczyło autorowi na stworzenie zagadki w zagadce (a w niej jeszcze jedną zagadkę) i umiejscowienie ich w odległych o trzy dekady (docelowo dziewięć) czasach.

Wiliam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Młyn do mumii. Czyli przewrotne odkrycie komisarza Durmana - Mistyczny porno-gasto thriller z XIX-wiecznej Pragi" - taki tytuł nosi powieść Petra Stančíka oraz taką adnotacją na okładce został ten tytuł opatrzony. Czy trzeba mówić więcej? Otóż trzeba, ponieważ okazuje się, że czasem kontrowersyjne słowa reklamowe (porno, gastro, thriller...) okazują się być nie tylko zachętą bez pokrycia. W "Młynie do mumii" faktycznie znajdziemy wszystko to, czego szuka żądny emocji czytelnik. Co ważne, w dobrych proporcjach i mimo wszystko w granicach rozsądku - a bałam się, że wpadła mi w ręce książka wulgarna, płytka i nudna.

Mamy do czynienia z historią kryminalną - ktoś bestialsko morduje praskich listonoszy. Zagadkę ma rozwiązać komisarz Durman, człowiek rubaszny, rozpustny, lubiący dobrze zjeść i dobrze się zabawić. Czas wolny od pracy spędza w okolicznych burdelach i knajpach. Do sprawy kryminalnej podchodzi bardzo poważnie, tempo akcji jest wartkie, ale i tak można odnieść wrażenie, że praca nigdy nie była i nie będzie dla komisarza najważniejsza. Sama sprawa jest bardzo skomplikowana - aby ją rozwiązać, komisarz przemierzy pół świata i stanie przed zagadką międzynarodowego formatu.

Mistyczność nie jest najważniejszą cechą "Młyna do mumii". Jest nią z pewnością strona kulinarna, wspomniana już gastryczność, która przez Stančíka została przedstawiona pod postacią "przeorania" czytelnika przez wszystkie możliwe lokale i jadłodajnie XIX-wiecznej Pragi (i nie tylko, ponieważ wszędzie tam, gdzie wędruje główny bohater, pojawiają się też miejsca, w których się stołuje i dania, które przyjemnie wypełniają jego kiszki). Mnie ta strona przekonuje całkowicie, jako człowiek, który nie odmawia sobie kulinarnych przyjemności co kilka stron wyobrażałam sobie wspaniałe dania śląskiej kuchni - tłuste, ciężkie, słodkie i słone równocześnie, mocno okraszone, podawane z kluskami... I tak dalej. Ślinka cieknie. Wracając do mistyczności - niby jest, ale ledwo. Porno? Owszem, całkiem sporo, całkiem odważnie. Niegrzeczne dziewczynki po lekturze tej książki będą inaczej patrzeć na smalec, grzeczne już nigdy go nie dotkną. Czy thriller? W pewnym sensie tak, jest zbrodnia, jest śledztwo, są brutalne praktyki mordercy. Ale żaby thriller? Dla mnie kryminał przygodowy, z mocnym wątkiem a'la Indiana Jones.

Nie bez znaczenia pozostaje również wątek społeczny i kulturowy. Komisarz co rusz napotyka na przejawy nieubłaganego rozwoju cywilizacyjnego, który nie może przynieść nic dobrego. Drogie roztargnione panie, które nie wiecie co robić z nadmiarem czasu, który otrzymałyście dzięki wynalazkom - niektóre wnioski płynące z "Młynu do mumii" mogą się wam nie spodobać, ale trudno nie przyznać im racji. Wizja przyszłości, jaką snuje poprzez bohaterów Stančík, jest bardzo trafna, chociaż niektórzy mogą do tego dojść dopiero po dłuższych przemyśleniach lub wcale. Nie ma się co dziwić - prawda w oczy kole.

Jestem bardzo miło zaskoczona, "Młyn do mumii" okazał się bowiem książką napisaną z pomysłem i ze smakiem, chociaż sama nie rozumiem, jak udało się to autorowi osiągnąć, ponieważ zmieszał w niej szereg wątków i motywów, które wszystkie z osobna wydają się co najmniej niesmaczne, ale wszystkie razem przedstawione na tle XIX-wiecznej Pragi tworzą bardzo przyjemną dla oka i wyobraźni kompozycję. Przyzna autorowi czeska nagroda Magnesia Litera jest jak najbardziej zasłużona.

"Młyn do mumii. Czyli przewrotne odkrycie komisarza Durmana - Mistyczny porno-gasto thriller z XIX-wiecznej Pragi" - taki tytuł nosi powieść Petra Stančíka oraz taką adnotacją na okładce został ten tytuł opatrzony. Czy trzeba mówić więcej? Otóż trzeba, ponieważ okazuje się, że czasem kontrowersyjne słowa reklamowe (porno, gastro, thriller...) okazują się być nie tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Życie wynalazcy do łatwych nie należy. Człowiek taki żyje na skraju szaleństwa i załamania nerwowego. Ma poczucie, że może zmienić świat, ale świat broni się przed tą zmianą z całych sił. Wynalazca poszukuje uznania, a zazwyczaj otrzymuje tylko śmiech. Jak ma przekonać ludzi, że jego odkrycie jest naprawdę wartościowe? Przecież każdy wynalazca jest zdania, że to właśnie jego pomysł zasługuje na oklaski, a praktyka pokazuje, że im bardziej się o nie stara, tym większa jest szansa na to, że zostanie wyszydzony. Albert Jack w swojej książce „Z Galileusza też się śmiali” dokonuje przeglądu tych wynalazców i ich osiągnięć, które ostatecznie zyskały wielką popularność lub uznanie, a które początkowo spotkały się z bardzo zimnym przyjęciem.

Albert Jack podzielił treść swojej książki na kilka rozdziałów, z których każdy zajmuje się wynalazkami dotyczącymi innej dziedziny – na przykład żywności, przemysłu, techniki czy produktów popkultury. Szczególnie interesujące są jednak rozdziały nieoczywiste, czyli „Śmieszne wynalazki, które każdy z nas sam chętnie by wynalazł”, „Wynalazki utajone: prawda czy mit?” oraz „Chwalebne niepowodzenia”. Z książki, owszem, dowiecie się tego, jaką trudną drogę przeszedł Galileusz głosząc swoje heretyckie poglądy, ale także jak zaczynała firma Fedex, dlaczego dzieła Orwella należy nazwać proroczymi oraz ile czasu minęło, zanim ludzie przekonali się do nowych, bezpieczniejszych hełmów strażackich. Nie da się ukryć, że „Z Galileusza też się śmiali” to zbiór bardzo różnorodnych i interesujących historii wynalazków.

Wiele o książce mówią patroni medialni, których loga znajdują się na jej okładce. Znajdziemy tam portal KopalniaWiedzy.pl, Fpięć.pl (portal o trendach), Czytambolubie.com czy Crazy Nauka. „Z Galileusza też się śmiali” taka właśnie jest – to kopalnia wiedzy, napisana w sposób łatwo przystępny, językiem dość lekkim, popularnym i mówi o tych wynalazkach, które kiedyś uznane za szalone, dziś stanowią ważną część naszego życia. Książka Jacka, który na co dzień zajmuje się historią kultury popularnej, idealnie wpisuje się w ten trend, ponieważ jest przyjemna w odbiorze, niezobowiązująca, a równocześnie zasypująca czytelnika interesującymi historiami.

Trzeba mieć na uwadze fakt, że autor jest Amerykaninem, obserwuje inną rzeczywistość niż my, dlatego niektóre opisywane przez niego wynalazki, które on sam wyśmiewa, dla nas mogą być już zupełnie niepojęte (jak chociażby śpiewający okoń – cokolwiek to jest). Część z wybranych przez Jacka postaci i wynalazków związanych jest ze Stanami Zjednoczonymi i stanowi świadectwo rozwoju lokalnej gospodarki czy przemysłu, dzięki czemu niejednokrotnie zyskujemy możliwość przeniesienia się w czasy XIX-wiecznej Ameryki.

Jedna rzecz, do której się przyczepię, to krótkie wstawki, które co kilka stron pojawiają się w tekście. Zostały one wyróżnione dodatkowym światłem i odmiennym fontem i występują w książce w dwóch rodzajach. Pierwszym są cytaty znanych osobistości, w których wykpiwają one różne uznane dzisiaj wynalazki. Drugi rodzaj to wstawki zatytułowane „Jak bardzo można się pomylić”, w których wskazane są czyjeś opinie na temat danego wynalazku oraz informacja o tym, jak wielki sukces został przez ten wynalazek ostatecznie odniesiony. Oczywiście, to bardzo przyjemne oderwanie od głównej treści książki (chociaż tak naprawdę zbyteczne, ponieważ podrozdziały są naprawdę bardzo krótkie i z powodzeniem można sobie książkę dawkować bez uszczerbku dla jej zrozumienia), jednak niemalże zawsze nie są one związane z tekstem, który wokół nich się rozciąga. Przykłady: tekst o sałatce Cezar – wzmianka o trendach urlopowych, tekst o biustonoszu – wzmianka o elektryczności, tekst o kodzie kreskowym – cytat o samolotach. Innymi słowy chaos, który należałoby opanować.

Poza tym książka miła, lekka i przyjemna. Ze względu na jej budowę dobra dla tych, którzy nie mają czasu na czytanie. Może nie jest szczególnie górnolotna, ale czasu się z nią nie marnuje.

Życie wynalazcy do łatwych nie należy. Człowiek taki żyje na skraju szaleństwa i załamania nerwowego. Ma poczucie, że może zmienić świat, ale świat broni się przed tą zmianą z całych sił. Wynalazca poszukuje uznania, a zazwyczaj otrzymuje tylko śmiech. Jak ma przekonać ludzi, że jego odkrycie jest naprawdę wartościowe? Przecież każdy wynalazca jest zdania, że to właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powódź nawiedza Kraków. Nieustający deszcz, podnoszący się stan Wisły, widmo paraliżu miasta. Szarówka, przygarbieni pod parasolami przechodnie, ciągłe korki i strach przed wielką wodą. Wrażenie nieuchronnej katastrofy towarzyszy bohaterom i czytelnikowi i potęguje niepokój. W tych niesprzyjających warunkach pogodowych samobójstwo popełnia Jakub - czterdziestoletni mężczyzna o specyficznej wrażliwości, miłośnik rockowych brzmień. Dawny przyjaciel Krisa, obecnie żołnierza, któremu trudno uwierzyć w samobójczą śmierć Jakuba. Pozostawiony przez niego list pożegnalny został napisany na odwrocie fotografii tajemniczej Zuzy. Kim jest Zuza? Jaki ma związek ze śmiercią Jakuba? Co skłoniło mężczyznę do targnięcia się na własne życie?

W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania pomaga Krisowi przypadkowo poznana nastolatka. Pyskata i natrętna jak mucha, ale bystra i pomysłowa. Da się dziewczyna lubić.

Sama zagadka kryminalna jest dość odważna, dotyka zagadnień, których chyba jeszcze nikt na naszym podwórku się nie chwytał. Fleszar w specyficzny sposób dawkuje informacje. Książkę długo czyta się bardzo lekko, jest przy czym się uśmiechnąć, można polubić bohaterów, a potem nagle autor serwuje nam drastyczny opis zbrodni, który delikatnymi może trzepnąć. Szok jest konieczny, zarówno dla czytelnika, jak i dla bohaterów, bo to on odwraca sytuację o sto osiemdziesiąt stopni i pokazuje wszystkim, jak daleko byli od rozwiązania zagadki.

Niektóre motywy początkowo wydały mi się banalne, jednak przemyślałam sprawę i wiem, że nie ma w tym nic złego. Nie oszukujmy się, życie jest banalne, niektórych rzeczy nie da się przeskoczyć i nie ma siły, żeby wydarzyły się w inny sposób. A autor wyraźnie odrobił lekcje, sprawdził statystyki, postarał się o realizm i oto jest - proza życia (a także i śmierci). Do tego świetnie przedstawił miasto. Kraków to ja znam, pozwolę sobie stwierdzić, i czytając "Powódź" byłam w stanie wyobrazić sobie niemal każdy krok bohaterów. Niektóre lokacje zostały zakamuflowane, ale niezbyt dobrze - w sposób przywodzący mi na myśl prywatnego detektywa siedzącego za gazetą z wyciętymi otworami na oczy. Zabieg wydał mi się wręcz uroczy.

"Powódź" to lekka lektura, do łyknięcia na raz, nawet do poduszki. Polecam tym, którzy chcą odpocząć od ciężkiej, nadętej prozy. Tekst Pawła Fleszara potrafi rozbawić, potrafi zaciekawić. Poza tym opowiada o tym, jak bardzo nie znamy siebie nawzajem i jak trudno uwierzyć nam w to, że bliscy nam ludzie zmienili się w czasie, że nie są tacy, jakimi zapamiętaliśmy ich sprzed lat.

Powódź nawiedza Kraków. Nieustający deszcz, podnoszący się stan Wisły, widmo paraliżu miasta. Szarówka, przygarbieni pod parasolami przechodnie, ciągłe korki i strach przed wielką wodą. Wrażenie nieuchronnej katastrofy towarzyszy bohaterom i czytelnikowi i potęguje niepokój. W tych niesprzyjających warunkach pogodowych samobójstwo popełnia Jakub - czterdziestoletni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie płaczę przy czytaniu. Tym razem jednak byłam bliska łez. Z emocji zgryzłam usta. Raz rzuciłam książką w kąt. Nie mogłam się pogodzić z tym, co spotkało jednego z bohaterów. Powieść doczytywałam przed snem. Noc po niej była ciężka. Potem od rana znowu myślałam o Old Buckram, Henrym, jego ojcu, siostrze, matce… I tak przez wiele kolejnych godzin. „Ziemia przeklęta” długo po zakończeniu lektury nie dawała mi spokoju i nawet dzisiaj, chociaż dałam sobie kilka dni na przemyślenie tej książki, nie jestem w stanie podejść do niej na chłodno. Dawno żadna powieść tak mną nie poruszyła. Być może wciąż pozostaję pod jej wpływem i kiedyś dam jej inną ocenę, ale w tej chwili, w tym momencie życia, w którym się znajduję, z tym doświadczeniem czytelniczym, jakie posiadam, daję „Ziemi przeklętej” Phillipa Lewisa ocenę 5/5.

Henry Aster prowadzi czytelnika przez życie swojej rodziny – począwszy od dziadków, poświęcając następnie wiele uwagi ojcu – pisarzowi, którego twórczej pracy podporządkowane było całe istnienie jego żony i dzieci, starając się wyjaśnić także, co i w jaki sposób zmusiło go najpierw do opuszczenia Old Buckram, potem do powrotu do niego. Kilkupokoleniowa saga jest po prostu fascynująca i muszę przyznać, że jako osoba, która nie gustuje w powieściach obyczajowych, w „Ziemi przeklętej” się po prostu zakochałam.

Wbrew moim oczekiwaniom „Ziemia przeklęta” nie opowiada o trudach twórczych niespełnionego pisarza. Ona opowiada o tym, jak bardzo decyzje jednego człowieka oddziałują na innych – szczególnie w gronie rodzinnym. Wątek ojca mimo wszystko porywa, co zrozumieją przede wszystkim niespełnieni pisarze, marzący o chwale i sławie równej przynajmniej Poego. Ważne jest jednak nie to, jak człowiek męczy się z niemocą twórczą, a to, jak jego alkoholizm i poczucie mentalnej wyższości nad innymi oddziałuje na najbliższą mu rodzinę. Poza tym Lewis ciągle gra na uczuciach czytelnika, nie bojąc się przy tym mówić o rzeczach wstydliwych, braku zaufania, rodzicielskich porażkach czy świadomym sprawianiu bliskim zawodu.

„Wyczułem instynktownie, że istniała taka jej część, do której nigdy bym nie mógł dotrzeć – do której nie pozwoliłaby dotrzeć ani mnie, ani komukolwiek innemu. Nigdy całkowicie by mnie do siebie nie dopuściła. […] W miarę jak zacząłem ją lepiej poznawać, coraz częściej dostrzegałem wymowny smutek, który pojawiał się w jej oczach w tych spokojnych chwilach, gdy była przekonana, że ani ja, ani świat nie spoglądamy w jej stronę”.

To, co w pierwszej kolejności mnie zainteresowało, kiedy usłyszałam o „Ziemi przeklętej”, czyli wielki dom ze szkła i metalu, osadzony na wzgórzu, górujący nad miasteczkiem, nie jest w całej historii najważniejszy, co sugerowały materiały promocyjne. Owszem, dom jest ważnym miejscem części akcji, ale nie determinuje wydarzeń tak bardzo, jak się spodziewałam. W książce Lewisa to ludzie są odpowiedzialni za ludzkie nieszczęścia, nie żadne nadprzyrodzone siły, których przez pół powieści oczekiwałam, a których w końcu się nie doczekałam (i bardzo dobrze, bo coś mi mówi, że gdyby się pojawiły, to całkowicie zniszczyłyby opowieść. Swoją drogą, przez pewien czas powieść Lewisa przywodziła mi na myśl „Przebudzenie” Stephena Kinga, przede wszystkim ze względu na język i sposób narracji, tam jednak wątek nadprzyrodzonych sił jest silnie zarysowany).

Siłą „Ziemi przeklętej” są emocje. Czyste, prawdziwe, tak realne, że niemal niemożliwe do zniesienia. Całkowicie zgadzam się ze słowami Natalii Szostak, która recenzowała tę powieść na łamach „Gazety Wyborczej” – czytanie tej książki po prostu boli. Myślę, że jest to w dużej mierze zasługa tego, że są one surowe, bez zbytnich uniesień. Sami zobaczcie:

„Rok wcześniej ich sąsiedzi mieszkający po drugiej stronie wzgórza zginęli z rąk własnego syna. Był w wieku Eleonore – ten chłopak, który to zrobił – i był przykładnym dzieckiem, dopóki pewnego sierpniowego poranka po śniadaniu nie poszedł do szopy po siekierę. Poza zabiciu ich siedział przez chwilę w nowo odnalezionej ciszy i spokoju, a potem zadzwonił na policję, żeby zgłosić popełnienie przestępstwa. Gdy go zapytano, dlaczego to zrobił, odpowiedział: Nie potrafiłem już znieść ich sarkazmu”.

Trudno uwierzyć w to, że „Ziemia przeklęta” jest literackim debiutem Phillipa Lewisa. Jedno jest pewne – takiego festiwalu emocji dawno nie przeżyłam przy żadnej książce. Polecam!

Nie płaczę przy czytaniu. Tym razem jednak byłam bliska łez. Z emocji zgryzłam usta. Raz rzuciłam książką w kąt. Nie mogłam się pogodzić z tym, co spotkało jednego z bohaterów. Powieść doczytywałam przed snem. Noc po niej była ciężka. Potem od rana znowu myślałam o Old Buckram, Henrym, jego ojcu, siostrze, matce… I tak przez wiele kolejnych godzin. „Ziemia przeklęta” długo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Współcześni twórcy kryminałów prześcigają się w pomysłach coraz bardziej oryginalnego głównego bohatera – czy to przestępcę, czy to detektywa. Do rywalizacji stanął także Adam Ubertowski, któremu nie wystarczyła wizja policjanta, agenta FBI, prywatnego detektywa czy profilera. W „Kolekcji Ringelmanna” poszedł o krok dalej i detektywem-amatorem uczynił metateoretyka – światowej sławy specjalistę od układania wielopiętrowych konstrukcji pojęciowych, doktora Figlona. Postać jest to tyleż fascynująca, co zabawna. Z bohaterem tym poczułam się związana od pierwszych stron powieści. Z uśmiechem na ustach odczytywałam pełne dziecięcej naiwności wnioski dotyczące dość błahych elementów codziennego życia. Figlon to niewątpliwie człowiek niezwykle inteligentny, szanowany w środowisku naukowym, a przy tym megaloman, przekonany o swojej wyższości nad innymi odludek, którego do działania pcha przede wszystkim obietnica pochwał. Doktor Figlon, pomimo swoich wad, nie daje się nie lubić. To taki typ introwertyka, który pomimo tego, że zraża do siebie ludzi, wciąż jest nimi otoczony i jest przez nich bardzo pozytywnie postrzegany.

Pozostali bohaterowie, szczególnie Frank van Graaf i „osobnik nazwiskiem Zalewski”, jak raczył go mianować w myślach Figlon, również są bardzo wyraźnie zarysowani. Nie brakuje im typowych tylko dla nich przywar, cech osobowości, które odróżniają ich od innych postaci, niekiedy sprawiających, że zdają się być dość sympatyczni, innym razem odstręczają, nie jeden raz czytając wypowiedzi któregoś z nich myślałam: ale burak! Szczerze mówiąc, rzadko zdarza mi się takie wczucie w książkę, jakie spotkało mnie przy lekturze „Kolekcji Ringelmanna”. I chociaż staram się nie nastawiać do książki w żaden sposób przed jej przeczytaniem, to jednak do książki Ubertowskiego podchodziłam z dystansem, nie spodziewając się rewelacji. Ostatecznie wszelkie moje obawy zostały bezpowrotnie rozwiane.

Pierwszy plus to wspomniani już bohaterowie, drugim niewątpliwie jest sama zagadka. W „Kolekcji Ringelmanna” mamy do czynienia z klasyczną zagadką zamkniętego pokoju, z konwencją lekko tylko złamaną poprzez drobny incydent z prywatnego życia jednego z bohaterów. W czasie zjazdu miłośników i zbieraczy zegarków, na który w roli prelegenta zaproszony został doktor Figlon, dochodzi do zbrodni – zamordowany zostaje właściciel jednej z najznakomitszych kolekcji w kraju. Podejrzanych nie brakuje, ale ich katalog pozostaje zamknięty – hotel, w którym odbywa się zjazd jest bowiem zamknięty dla postronnych osób z powodu remontu. Sprawę prowadzi inspektor van Graaf, który przyznając się do braku tropów prosi o pomoc Figlona – człowieka o niezwykłym analitycznym umyśle.

„Kolekcja Ringelmanna” jest lekturą lekką, przyjemną, powiedziałabym nawet, że mile łechtającą lenistwo czytelnika, który nie zostaje od razu wplątany w wartką akcję, ale spokojnie poznaje bohaterów i przez około pół powieści nie spodziewa się żadnej zbrodni. Pomimo tego, że większa część wydarzeń związana jest z zegarkami, to ja sama w czasie lektury zatraciłam rachubę czasu, ale nie tylko. Zapomniałam nawet gdzie dzieje się akcja powieści! Kiedy na stronie pojawiało się miasto Sopot, nagle wyrywałam się z innego świata i nie mogłam uwierzyć, że czytam polską książkę (tak, wiem, Polacy nie gęsi…). Gdyby tylko zamienić kilka nazw własnych i nieco cofnąć wydarzenia w czasie, uwierzyłabym, że „Kolekcję Ringelmanna” napisała nawet sama Christie.

To było moje pierwsze spotkanie z Adamem Ubertowskim, który jest już znany czytelnikom z kilku powieści, między innymi z „Inspektora van Graafa”, części poprzedzającej „Kolekcję Ringelmanna”. Wszystko wskazuje jednak na to, że tytuły te dają się czytać w odwróconej kolejności, dlatego z miłą chęcią sięgnę po „Inspektora…” – mam nadzieję, że są tak samo zabawne i przyjemne, jak opowieść kryminalna ze świata maniaków zegarków.

Współcześni twórcy kryminałów prześcigają się w pomysłach coraz bardziej oryginalnego głównego bohatera – czy to przestępcę, czy to detektywa. Do rywalizacji stanął także Adam Ubertowski, któremu nie wystarczyła wizja policjanta, agenta FBI, prywatnego detektywa czy profilera. W „Kolekcji Ringelmanna” poszedł o krok dalej i detektywem-amatorem uczynił metateoretyka –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po „Psy ras drobnych” sięgnęłam z ciekawości. Książka była reklamowana jako porywająca i równocześnie przerażająca podróż po krakowskim szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. Miała bawić i szokować równocześnie. Kraków to moje miasto. Są mi znane różne historie o „Babińskim”, nie powinien więc dziwić fakt, że chciałam wizję Olgi Hund skonfrontować ze swoją wiedzą na temat tego miejsca.

Jestem zdecydowanie na nie. Przykro mi bardzo, ale ta lektura u mnie po prostu „nie pykła”. Na tę książeczkę (stanowczo za krótkie to na książkę) poświecić trzeba ledwo chwilę. Niby niewiele, ale i tak mam wrażenie, że chwilę tę zmarnowałam. Szoku nie było, przykro mi. Zdaję sobie sprawę z przepaści, jaka rozciąga się między tym, jak chcielibyśmy aby wyglądał szpital psychiatryczny, a tym jak wygląda w rzeczywistości. Ubawić się też się szczególnie nie ubawiłam. Autorka może i stara się co kilka zdań rzucić czymś śmiesznym, ale idzie to opornie.

Niestety, nie przypadła mi do gustu również forma opowieści. Niby jest jakaś linia czasu, jakaś chronologia, ale wydarzenia przedstawiane są w sposób wyrywkowy. Autorka skacze od historyjki do historyjki (poświęcając każdej zaledwie kilka zdań), rwie wątki, żadnego nie zgłębiając. Chociaż większość z tych mikro opowiastek dotyczy innych pacjentów, to nie poświęca ona żadnej z postaci większej uwagi. Miałam przez to wrażenie, jakbym bohaterów historii widziała tylko w przelocie, a przecież osoby te były niemal całodobowymi towarzyszami pobytu narratorki w szpitalu i należałoby solidniej się nimi zająć. A jeśli nie, bo rozumiem, że narratorka nie ma w naturze skupiania się na innych, to można by się spodziewać analizy przeżyć jej samej, jakiejś psychologicznej wiwisekcji. Cóż… też nie tym razem.

Przyjmuję do wiadomości, że „Psy ras drobnych” zawierają osobiste odczucia autorki na temat pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Wiem, że to subiektywne spojrzenie na to miejsce oraz na przebywające w nim osoby. W swoim subiektywizmie jest ono jednak dość infantylne. Autorka zdaje się stawiać siebie ponad wszystkimi, jakby jej schorzenie (depresja) było poważniejsze od schorzeń innych pacjentów. Przedstawia ich tak, jakby była to zgraja niesfornych, niemożliwych do opanowania przedszkolaków w ciałach dorosłych. Czy nie wolno narratorce tak o nich myśleć i tak ich postrzegać? Wolno. Ale w moim odczuciu nie jest to materiał na książkę. Ani to zabawne, ani to głębokie.

Po „Psy ras drobnych” sięgnęłam z ciekawości. Książka była reklamowana jako porywająca i równocześnie przerażająca podróż po krakowskim szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. Miała bawić i szokować równocześnie. Kraków to moje miasto. Są mi znane różne historie o „Babińskim”, nie powinien więc dziwić fakt, że chciałam wizję Olgi Hund skonfrontować ze swoją wiedzą na temat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Dinotopia” Jamesa Gurney’a to jedna z najważniejszych książek mojego dzieciństwa. Wydana została w Polsce w 1993 roku nakładem wydawnictwa Baran i Suszczyński, działającego w moim rodzinnym mieście, Krakowie. Książka w moich rękach znalazła się niewiele później, gdy miałam kilka lat i wciąż szlifowałam umiejętność czytania. A kiedy zdobywa się tę umiejętność na takim tytule jak „Dinotopia”, nie można nie wyrosnąć na mola książkowego.

Dlaczego „Dinotopia” była dla mnie tak ważna, gdy byłam dzieckiem? Po prostu byłam zakochana w dinozaurach. W 1993 roku, oprócz omawianej książki, na ekranach kin pojawił się wizjonerski „Jurassic Park” w reżyserii Stephena Spielberga, stworzony w oparciu o powieść Michaela Crichtona (o fenomenie tego człowieka będą musiała napisać osobny tekst). W latach 1994-1996 wydawnictwo DeAgostini publikowało czasopismo „Dinozaury”, które zbierałam od pierwszego do ostatniego numeru. Pseudo-trójwymiarowe ilustracje dinozaurów rozpalały moją wyobraźnię, podobnie jak fluoroscencyjny model szkieletu tyranozaura, który złożyłam z części dołączanych do kolejnych numerów pisma. Miałam nie więcej niż 8 lat, gdy wiedziałam już, co chcę robić w życiu. To wtedy postanowiłam, że będę paleoantropologiem (skąd znałam takie pojęcie, dowiecie się z jednej z kolejnych odsłon serii „10 książek mojego dzieciństwa”). Oczywiście nic z tego nie wyszło, ale zawsze, gdy dopada mnie egzystencjalny dołek, zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd i co muszę zrobić, żeby jednak kopać skamieliny w Chile.

Wracając do książki. Jej autor, James Gurney, to ceniony ilustrator, znany między innymi z prac dla „National Georgaphic”. W „Dinoptii” stworzył świat, którego nie powstydziłby się Arthur Conan Doyle. Kto wie, być może kraina stworzona przez Gurney’a jest inspirowana „Zaginionym światem”? Autor występuje w książce pod postacią człowieka, który odkrył w bibliotece oprawny w skórę szkicownik. Ilustracje oraz fabuła wydawnictwa mają odpowiadać treści rzekomo odnalezionego dziennika. Czego dotyczy historia? To malownicza opowieść o przygodach Artura i Williama Denisonów, którzy w wyniku sztormu wylądowali na nieznanej sobie wyspie. Pierwsze spostrzeżenia napawają ich przerażeniem – wyspę zamieszkują dinozaury. Co ciekawe, akcja książki dzieje się w 1862 roku, czyli dwa dziesięciolecia po tym, jak Richard Owen, brytyjski biolog i paleontolog, pierwszy raz użył pojęcia „dinozaur”.

Szybko okazuje się, że większość dinozaurów nie stanowi zagrożenia. Pomiędzy nimi a ludźmi wypracowana została silna więź, która opierała się na prawdziwym partnerstwie. W świecie Dinotopii nikt nikogo nie wykorzystuje, a na pewno nie ma mowy o tym, by pradawne stwory pracowały dla ludzi w ramach tresury czy niewolnictwa. Stworzone przez Gurney’a społeczeństwo potrafi żyć w symbiozie z dinozaurami, jest niezwykle barwne i uroczo sielankowe. Autor stworzył świat, w który wbrew logice i nauce chce się wierzyć. Wymyślił gadom zajęcia, których prawdziwości nie chce się podważać. Kultura, alfabet, artefakty codziennego użytku – wszystko wydaje się prawdziwe. Każdy z wymienionych i narysowanych w książce dinozaurów naprawdę chodził kiedyś po ziemi. W tym temacie autor oparł się na danych naukowych.

Ilustracje zapierają dech w piersiach. Są bardzo szczegółowe, pomysłowe, przedstawione na nich miejsca, ludzie, zwierzęta są niezwykle plastyczne. Urzekają przede wszystkim rozległe panoramy, jak ta miasta Wodospadowo. Miejsce, na które patrzyłam godzinami, tak uporczywie, że do dziś mi się ono śni.

W roku 2007 ukazała się druga część, czyli „Dinotopia. Wyprawa do Czandry”. W Polsce za publikację odpowiedzialne było wydawnictwo Debit. Książka utrzymana jest w takim samym designie, ilustracje są tak samo urzekające, a historia niemniej emocjonująca. Egzemplarz tej książki dostałam kilka lat temu od mojego męża – doskonale wiedzącego, że bajkowy świat wyspy Dinotopia jest jednym z moich ulubionych. Kraina i jej mieszkańcy sprawiają, że odpoczywam, chociaż moja wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach.

Jeśli macie ochotę uzupełnić swoją biblioteczkę o „Dinotopię”, to serdecznie do tego zachęcam, chociaż zadanie może nie być łatwe. Nikt nie pokusił się do tej pory o wznowienie czy nowe wydanie, dlatego na rynku jest niewiele egzemplarzy części pierwszej. Z drugą częścią jest nieco lepiej, tak z dostępnością, jak i z ceną.

„Dinotopia” Jamesa Gurney’a to jedna z najważniejszych książek mojego dzieciństwa. Wydana została w Polsce w 1993 roku nakładem wydawnictwa Baran i Suszczyński, działającego w moim rodzinnym mieście, Krakowie. Książka w moich rękach znalazła się niewiele później, gdy miałam kilka lat i wciąż szlifowałam umiejętność czytania. A kiedy zdobywa się tę umiejętność na takim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bartłomiej Basiura jest przedstawicielem młodego, świeżego pokolenia pisarzy, którzy wiążą się z kryminałem. Rozpoczynanie kariery właśnie od tego gatunku wydaje się być ostatnio szczególnie modne, chociaż niektóre ostatnie publikacje pokazują wyraźnie, że nie każdy na "kryminalistę" się nadaje. Czy Basiura ma zadatki na dobrego pisarza? O tym poniżej, w recenzji jego powieści "Uczeń Carpzova", która okazała się być czymś lepszym niż się spodziewałam (oczywiście z zachowaniem szacunku dla młodych autorów).

Przede wszystkim muszę przyznać, że Basiura ma bujną wyobraźnię. Potrafi wyjść poza powieściowy szablon typu: zabili go, złapali go, osądzili go. Nie ma tak łatwo. Uczeń Carpzova bawi się z organami ścigania, a jego prawdziwa motywacja do zabijania pozostaje nieujawniona aż do samego końca powieści, co mnie bardzo cieszy, bo chociaż mogłam się delikatnie domyślać, o co w tej zagadce chodzi, to jednak dałam się zwieść. Nie wszystkie pomysły mnie kupiły, ale nie musiały. Ważne, że akcja była wartka. Że fabuła była zagmatwana jak w typowym amerykańskim filmie sensacyjnym. Nie brakło strzelania, torturowania, seksownych policjantek, zagubionych w życiu policjantów, niedojrzałych nastolatków i idealizowanej miłości.

Po "Uczniu Carpzova" wyraźnie widać, że Basiura czerpie garściami z literatury popularnej i kina sensacyjnego. W jego powieści można znaleźć luźne nawiązania (nie wiem czy świadome) do klasyków historii akcji, nie brak jest bowiem w tekście miejsca również dla zwichrowanych wojną osobowości, brudnej polityki, trudów relacji damsko-męskich, schematycznego seryjnego mordercy. To właśnie morderca wzbudził moje zainteresowanie na dzień dobry. Bo lubował się w torturach. Niezbyt wyrafinowanych, ale na pewno bardzo bolesnych. I kiedy wydawało mi się, że po raz kolejny będę mieć do czynienia z historią o tym, jak to młoda policjantka stara się wybić, bo tropi nieuchwytnego zabójcę, okazało się, że się w domysłach zagalopowałam. Basiura złamał kilka stereotypów. Morderca wcale nie jest taki nieuchwytny, policjantka nie jest już najmłodsza i wcale nie musi się starać o uznanie kolegów po fachu, bo to raczej oni potrzebują wsparcia, główne emocjonalnego, z jej strony.

Mam nadzieję, że w przyszłości Basiurą zainteresuje się jakieś poważne wydawnictwo, które poprowadzi jego karierę, bo na razie młody pisarz musi od kilku lat kombinować jak koń pod górę, aby jego teksty ujrzały światło dzienne. Nie chcę bawić się w proroka, ale już sam fakt, że Basiura nie poprzestał na jednym tekście i na jednym wydawnictwie, świadczy o tym, że jest w pisanie mocno zaangażowany. Jeśli nie zwolni, to ma szansę wpisać się w kanon współczesnych, najlepszych twórców krajowych kryminałów. Pomysły ma, odważne, daleko idące, pytanie jednak brzmi, ile czasu nasze społeczeństwo i szary czytelnik będzie potrzebować, aby w końcu wyrosnąć z tradycji opowieści milicyjnej i zrozumieć, że zagmatwana fabuła, odważne motywy, gwałtowne zwroty akcji, to domena nie tylko literatury amerykańskiej czy skandynawskiej. W "Uczniu Carpzova" ciągle się coś dzieje i chociaż chwilami pomysły na pchnięcie fabuły na przód wydawały mi się lekko infantylne, całość broni się i to mocno. Jestem za, takich młodych pisarzy poproszę więcej. Niech się nasza literatura akcji przestaje chować w cieniu zagranicznej.

Bartłomiej Basiura jest przedstawicielem młodego, świeżego pokolenia pisarzy, którzy wiążą się z kryminałem. Rozpoczynanie kariery właśnie od tego gatunku wydaje się być ostatnio szczególnie modne, chociaż niektóre ostatnie publikacje pokazują wyraźnie, że nie każdy na "kryminalistę" się nadaje. Czy Basiura ma zadatki na dobrego pisarza? O tym poniżej, w recenzji jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

20 lipca 1869 roku. Kraków. Do Sądu Rejonowego wpływa anonimowe zgłoszenie. Dobra dusza informuje, że na terenie klasztoru karmelitanek bosych na Wesołej (wówczas były to tereny podmiejskie) przetrzymywana jest w nieludzkich warunkach zakonnica. Jak to mówią, szambo wybiło. Miasto oszalało, Kościół stanął pod ścianą. Kim była uwięziona w celi kobieta? Dlaczego ją zamknięto? Czy naprawdę była osobą chorą psychicznie, a jeśli tak, to dlaczego nikt nie udzielił jej pomocy? Na te i na wiele innych pytań stara się odpowiedzieć w swojej książce "Ja nie mam duszy" Natalia Budzyńska.

Z wydaną nakładem Wydawnictwa Znak książką wiązałam wielkie nadzieje. Jako rodowita krakowianka, która wychowała się dosłownie dwie ulice od klasztoru na Wesołej, posiadająca podstawową wiedzę na temat skandalu związanego z Barbarą Ubryk, po prostu musiałam ją przeczytać. Nie da się ukryć, kolokwialnie mówiąc - napaliłam się na nią. I chociaż początek, w którym Budzyńska pokusiła się o próbę odwzorowania stanu psychicznego zakonnicy, całkowicie odbiega od reszty tekstu, to odnajdujemy tam ciekawy zabieg. To coś na wzór strumienia świadomości, choć przedstawionego w trzeciej osobie. W dalszych częściach czeka na nas próba przedstawienia historii życia oraz choroby Anny Ubryk (Barbara to jej imię zakonne), ale dla mnie nie to okazało się najciekawsze. Najbardziej zainteresował mnie przekrój krakowskiego społeczeństwa. Autorka w interesujący sposób opisuje relacje zachodzące między mieszkańcami miasta a duchowieństwem, sposób działania organów ścigania i sądownictwa, a także warunki życia panujące w zakonie. Ciekawie przedstawia się również obraz psychiatrii drugiej połowy XIX wieku. Na tej płaszczyźnie książka okazała się być naprawdę satysfakcjonująca.

Brakuje mi natomiast dogłębnej analizy stanu psychicznego Barbary Ubryk. Rzecz jasna, w książce znajdziemy wiele przywołań świadków historii zakonnicy, którzy opisują jej zachowanie, niemniej pozostał mi po lekturze niedosyt. Dokumentacja ze szpitala się nie zachowała, a zakonnice do dziś milczą. Czy mimo to relacje wspomnianych świadków, zapiski prasowe, listy i inne źródła nie mogłyby się stać podstawą do wnioskowania dla współczesnych psychiatrów? Może wtedy zbliżylibyśmy się do odpowiedzi na pytanie o to, kto zawinił w przypadku Barbary. Niestety, odpowiedzi w "Ja nie mam duszy" nie znajdziemy. I właśnie ten brak rozwiązania sprawia, że odbieram książkę Natalii Budzyńskiej jako nieco przegadaną. Cytowania pojawiają się nader często, relacje potwierdzają się nawzajem, powielają informacje o poszczególnych faktach z życia zamkniętej w celi zakonnicy. Z czasem robi się to wręcz nudne, a kolejne rewelacje po prostu przestają szokować.

Niezwykle sugestywne są fotografie, ilustrujące życie zakonnic z Klasztoru Karmelitanek Bosych. Opisane przez autorkę książki jako pochodzące z przełomu XIX i XX wieku, w rzeczywistości zostały wykonane w 1904 roku, czyli kilka dziesięcioleci po tym, jak sprawa Barbary Ubryk wypłynęła na światło dzienne. Można jednak przypuszczać, że w czasie tym niewiele zmieniło się w regule i sposobie życia karmelitanek. Fotografie są naprawdę interesujące, a przy okazji niepokojące. Jestem przeciwniczką religii jako takich, niemniej jestem w stanie przymykać na nie oko tak długo, jak długo nie robią nikomu, także ich wyznawcom, krzywdy. Omawiana historia przyniosła wiele krzywd, nie tylko Barbarze Ubryk. Sensu nie widzę w tak surowych i oderwanych od rzeczywistości regułach zakonnych. A niepokój, który budzą u mnie zdjęcia sprzed ponad 115 lat, dotyczy braku pewności, czy przez ten czas coś zmieniło się w umysłowości karmelitanek. Nadal są zakonem klauzurowym i niechętnie utrzymują kontakt ze światem zewnętrznym. Być może ciągle są też całkowicie niepostępowe i zaślepione ideą izolacji.

Od opisywanych w książce wydarzeń minęło około półtora wieku. Mimo to klasztor karmelitanek bosych na Wesołej (dziś ulica Kopernika) wciąż nie chce ujawnić archiwów, które z pewnością wyjaśniłyby sprawę i ugasiły ciekawość ludzi. Historia Barbary Ubryk na pewno nie jest dla nich pozytywną reklamą. Powinny zabrać w tej sprawie głos. Nie robią tego bo boją się ostracyzmu, czy tego, że będą musiały przeprosić? Moim zdaniem przepraszać nie muszą, w Wiśle upłynęło wiele wody, a w murach klasztoru życie spędziło kilka pokoleń kobiet. Pozostaje jednak jeszcze jedna opcja. Być może zabroniono im wypowiadać się na ten temat. Fragmenty opisujące działania władz kościelnych w kierunku utrzymania sprawy w tajemnicy wydają się boleśnie i rozbrajająco podobne do tego, co dzieje się w Kościele dzisiaj. Jak widać, w pewnych kręgach metody się nie zmieniają.

20 lipca 1869 roku. Kraków. Do Sądu Rejonowego wpływa anonimowe zgłoszenie. Dobra dusza informuje, że na terenie klasztoru karmelitanek bosych na Wesołej (wówczas były to tereny podmiejskie) przetrzymywana jest w nieludzkich warunkach zakonnica. Jak to mówią, szambo wybiło. Miasto oszalało, Kościół stanął pod ścianą. Kim była uwięziona w celi kobieta? Dlaczego ją zamknięto?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Halt. Zapiski z domu trzeźwienia” to emocjonująca podróż przez uzależnienie. Jakub Zając jest alkoholikiem, obecnie od ponad dwóch lat pozostaje trzeźwy. Ten młody mężczyzna, urodzony gdzieś na pograniczu pokoleń X i Y, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, nauczyciel języka polskiego w liceum, sięgnął dna i znalazł w sobie na tyle odwagi, aby w formie książki opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Bez koloryzowania, chociaż barwnym językiem, bez wymysłów, ale w wymyślny, wysublimowany sposób pokazał prawdę o chorobie alkoholowej. Wstydliwą, brudną i całkowicie beznadziejną.

Pod nazwą „Halt” mieści się ośrodek leczenia uzależnień, w którym autor stawał na nogi po kolejnym alkoholowym upadku. Uczył się nowego sposobu myślenia, walki z pokusami, wypracowywał w sobie nowe, wolne od procentów nawyki. Analizował siebie, swoje zachowania, uczył się o swoim problemie mówić. A jak już opanował podstawy i w swojej niepewności czuł się na tyle silny, by swoją historią podzielić się z szerszym gronem. „Halt…” nie jest powieścią, nie jest poradnikiem, nie jest także dziennikiem. To właśnie tytułowe zapiski, które powstały jako kolejny krok terapii. Nieco chaotyczne, raz odnoszące się do życia pod wpływem, innym razem do procesu leczenia, potem mówiące o trudach życia w trzeźwości.

Lektura „Haltu…” jest przyjemnością perwersyjną. Opowieść o alkoholizmie z założenia nie może mieć i nie ma w sobie nic miłego. A jednak każde kolejne zdanie książki przynosiło mi coraz słodsze spełnienie. Skomplikowane konstrukcje zdaniowe, wyszukane słownictwo, metafory i porównania, nawiązania do literatury – to językowa pornografia, duchowa uczta, wobec której nie da się przejść obojętnie.

Wysoce sugestywne, tętniące życiem fragmenty o mocno obrzydliwym zabawieniu tak licznie pojawiają się w historii, że bez zastanowienia nazwę ją prozą turpistyczną. Nie jest to tryskające sztuczną krwią gore, nie jest to opowieść o gotyckim rodowodzie, ale budząca odrazę dokumentacja psychicznych i fizycznych stanów, jakie towarzyszą alkoholikowi w kolejnych fazach jego uzależnienia i leczenia. Poniżej krótki przykład tego obscenicznego festiwalu słowa.

"Pragnął jakby wywlec się na lewą stronę, wypuścić z wnętrza otwartej głowy wszystkie rozpierające ją natręctwa, a potem uwolnić ciało od pożogi niezaspokojonego głodu – rwać włosy, drzeć pasy skóry i kawały mięsa, przeglądać je dokładnie w zakrwawionych dłoniach, dłubać palcami we wnętrznościach i wydrapywać paznokciami toksyczne komórki, wyciskać jad z zainfekowanych wągrów, rozdzierać żyły i filtrować płynącą w nich krew, oddzielając tę potrzebną do życia od tej, która pompuje tylko permanentny niepokój, nieznośną, łaskoczącą niecierpliwość, łechcącą pokusę autodestrukcyjnej perwersji".

Przez cały utwór, od samego tytułu, widać fascynację autora Dostojewskim. Nie chodzi tylko o oczywiste nawiązania, cytaty i gry słowne, ale o cały styl, w jakim „Halt…” został napisany. To opowieść pełna mroku, niepokojąca, choć przerywana humorystycznymi wtrąceniami. To śmiech przez łzy, gorzkie i dławiące, wypalające policzki. Chciałoby się powiedzieć, że stworzony przez Zająca świat to próba odnalezienia w polskiej rzeczywistości pierwiastka rosyjskiej, niespokojnej i brutalnej duszy, ale nie. Ten świat nie został stworzony, ale po prostu opisany. Poza tym mamy niezliczone odwołania do Biblii, mitów, klasyków światowej literatury – twór, który wyszedł spod pióra błyskotliwego, inteligentnego człowieka.

Nie jest łatwo przejść przez „Halt…”, szczególnie gdy ma się za sobą trudne doświadczenia, niekoniecznie alkoholowe, ale prowadzące do takich samych stanów emocjonalnych, pełnych strachu, pustki, nienawiści. Choć umysł człowieczy jest skomplikowany, to jednak, jak to mówią, dwa razy koła nie wymyślisz. Wszyscy odczuwamy te same emocje, produkujemy te same hormony, biochemia naszego mózgu wykazuje ciągle te same zaburzenia, aby pod nazwą chorób psychicznych pchać nas do tych samych, niebezpiecznych, destruktywnych lub autodestruktywnych zachowań. Lektura opowieści Jakuba Zająca jest zatem dlatego trudna, że jest cholernie prawdziwa.

Optymizmem napawa fakt, że zdolny, wrażliwy i elokwentny mężczyzna walczy z powodzeniem z uzależnieniem od alkoholu. Smutne wydaje się jednak to, że abyśmy o nim usłyszeli, abyśmy mogli posmakować jego literackiego kunsztu, musiał on najpierw zejść do trzeciego poziomu piekła. A stamtąd się nie wraca, tylko wychodzi na zwolnienie warunkowe. J. - nie spapraj tego.

Serdecznie polecam. Warto.

„Halt. Zapiski z domu trzeźwienia” to emocjonująca podróż przez uzależnienie. Jakub Zając jest alkoholikiem, obecnie od ponad dwóch lat pozostaje trzeźwy. Ten młody mężczyzna, urodzony gdzieś na pograniczu pokoleń X i Y, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, nauczyciel języka polskiego w liceum, sięgnął dna i znalazł w sobie na tyle odwagi, aby w formie książki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kilka ostatnich powieści Kinga, jakie wpadły mi w ręce, sprawiło mi wiele przyjemności. Tak było z "Ręką mistrza", nie inaczej z "Przebudzeniem". Po drodze była jeszcze "Ziemia przeklęta" Phillipa Lewisa, który moim zdaniem historię poprowadził przynajmniej w takim stylu i z taką potoczystością, z jaką opowiada King. A teraz znowu król grozy i jego "Joyland".

Co łączy te wszystkie powieści? Jest kilka rzeczy. Po pierwsze narracja prowadzona w pierwszej osobie. W każdej z nich historia opowiedziana została przez mężczyznę. Druga sprawa to sama treść tego przekazu. Każdy z narratorów ma nam bowiem do przedstawienia jakieś wydarzenie z przeszłości lub ciąg wydarzeń, które odmieniły jego życie i doprowadziły go do tego miejsca, w którym znajduje się w chwili gdy podejmuje opowieść. Te powieści to pełnokrwiste spowiedzi autobiograficzne narratorów. Ostatnia ważna sprawa to charakter głównego bohatera i styl jego wypowiedzi, jego umysłowość i targające nim emocje. Chociaż każdy z tych mężczyzn doświadczył w życiu czegoś innego, wyznają oni podobne wartości, podobnie przeżywają pierwsze miłości, w podobny sposób podchodzą do kwestii przeszłości. Czyżbym znalazła literacki wzór bohatera, który byłby moją bratnią duszą?

Ponadnaturalne zdolności niektórych bohaterów czy pojawianie się duchów - dla mnie te motywy mogłyby w ogóle się w "Joyland" nie pojawić. Gdyby powieść ta została mi przedstawiona jako pełnokrwisty kryminał, nie miałabym nic przeciwko. No cóż, nie można mieć wszystkiego, a czasem wręcz dostaje się więcej niż by się chciało. To już jest moje marudzenie, nie poważny zarzut, w końcu King jest mistrzem grozy, zatem paranormalne wątki są w jego powieściach na porządku dziennym. Osobiście lubię straszne klimaty, im bardziej creepy, tym lepiej, ponieważ jednak wiem, że źródłem wszelkiego zła są ludzie, nie duchy, takie rozwiązania najbardziej satysfakcjonują mnie w literaturze. Ostatecznie zamiast mędrkować, powinnam po prostu sięgnąć po którąś z czystych powieści kryminalnych Kinga.

Tradycyjnie już starałam się nie zdradzać treści powieści. Dodam tylko, że jest wesołe miasteczko, jest zagadką kryminalna, jest opowieść o duchach. Całość osadzona w cudownych realiach wakacyjnej przerwy w studiach. Jest miłość, jest złamane serce, jest beznadziejna proza życia. Wszystko to, czego oczekuję od literatury.

Kilka ostatnich powieści Kinga, jakie wpadły mi w ręce, sprawiło mi wiele przyjemności. Tak było z "Ręką mistrza", nie inaczej z "Przebudzeniem". Po drodze była jeszcze "Ziemia przeklęta" Phillipa Lewisa, który moim zdaniem historię poprowadził przynajmniej w takim stylu i z taką potoczystością, z jaką opowiada King. A teraz znowu król grozy i jego "Joyland".

Co łączy te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Początek. Naukowa historia stworzenia” – książkę tę „męczyłam” przez kilka tygodni. Daleko mi do swobodnego rozumienia nauk ścisłych, co nie znaczy, że nie lubię się z nimi mierzyć. „Początek” był dla mnie pewnym wyzwaniem, z którego wyszłam cało. Być może nie wszystko zrozumiałam, ale na wiele rzeczy otworzyłam oczy. Baggottowi udała się najważniejsza sztuka, która cechuje dobrego autora – przeczytałam jego książkę i zmieniłam sposób postrzegania świata. Przyznam się do tego, że cieszy mnie to uczucie, kiedy przeczytanie tekstu naukowego przynosi mi satysfakcję – czuję wtedy, że chociaż jestem tylko pyłkiem, to przynajmniej pyłkiem myślącym.

Lektura zaproponowana przez Jima Baggotta do łatwych nie należy, ale nie zrażałabym się już na wstępie – chociaż niektóre fragmenty potrafią swoim skomplikowaniem przyprawić czytelnika o zawrót głowy, w ogólnym rozrachunku wychodzi on ze spotkania z książką bogatszy o ogromne pokłady wiedzy. Rozumiem, że każdy z nas może się czuć lepiej lub gorzej w niektórych zagadnieniach – na przykład do mnie w ogóle nie przemawia rozdział „Załamanie symetrii, czyli o powstawaniu masy”, ponieważ nie rozumiem podstawowych pojęć, które są konieczne do jego przyswojenia (pola kwantowe, spiny, bozony, kwarki itd.). Musiałam przy nim co chwilę wpierać się encyklopediami i opracowaniami typu „ewolucja wszechświata dla idiotów”. Ale w późniejszych częściach czułam się już całkiem nieźle, chociażby w rozdziale „Terra Firma, czyli o powstawaniu zdatnej do zamieszkania ziemi”, „Pieśń lodu i ognia, czyli o powstawaniu gatunków” czy też „Cogito ergo sum, czyli o powstawaniu ludzkiej świadomości”. Ich podjęcie okazało się dla mnie dosyć proste i przyjemne, a przy tym dotarła do mnie taka ilość nowej wiedzy, że czuję się czytelnikiem spełnionym.

Skoro już opowiedziałam o tym, że „Początek” daje spełnienie i satysfakcję, to postaram się teraz wyjaśnić, skąd te wrażenia się wzięły. Co w książce Jima Baggotta sprawia, że z czystym sumieniem mogę ją polecić każdemu, kto nie jest zamknięty na wiedzę? Przede wszystkim pomimo tego, że nie wszystko było dla mnie lekkostrawne i łatwe do pojęcia, nie czułam się czytając „Początek” jak uczniak z podstawówki posadzony na zajęciach z astrofizyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor spokojnie prowadzi nas przez zawiłości wiedzy tłumacząc wszystko krok po kroku. To, co jest szczególnie skomplikowane, ilustruje odpowiednimi diagramami, fotografiami czy wykresami. Niektóre z nich stanowiły dla mnie ostatnią deskę ratunku, dzięki której nie zatonęłam w wielkich wodach wiedzy. Nie bez znaczenia pozostaje sposób prowadzenia narracji. Nie jest ona bezosobowa, surowa, pozbawiona emocji, jak ma to miejsce w podręcznikach. Jak już mówiłam, idziemy przez wiedzę razem z autorem, dlatego stosuje on narrację pierwszoosobową w liczbie mnogiej, dzięki czemu nie czytamy o tym, że obserwacja supernowych ze znacznym przesunięciem ku czerwieni pozwala na wgląd we wcześniejsze etapy ekspansji wszechświata, ale o tym, że „kiedy obserwujemy supernowe ze znacznie większym przesunięciem ku czerwieni, mamy wgląd w znacznie wcześniejsze etapy historii ekspansji Wszechświata”. Bo to przecież my, nie jakaś bezosobowa forma, jesteśmy odbiorcami przekazywanej wiedzy, my obracamy się we wszechświecie, obserwujemy go i próbujemy rozumieć! Kolejna sprawa to zakres wiedzy, jaki zawarty został w książce przez Barretta. Historia stworzenia nie kończy się na powstaniu życia na Ziemi, czy nawet na innych planetach, o czym z resztą póki co wiele nie wiemy. Historia stworzenia znanego nam Wszechświata nie kończy się nawet na powstaniu świadomości człowieka, ale to właśnie ten moment w dziejach kończy opracowanie Barretta. To moment przełomowy, nowa furtka, drzwi, które prowadzić mogą zarówno do wielkiego rozwoju cywilizacji i nauki, ale równie dobrze do upadku naszego świata, drobnego wycinka Wszechświata, którego braku ten nawet nie zauważy.

Seria „Wiedza i Życie – Orbity Nauki” wydawnictwa Prószyński i S-ka to jedna z najciekawszych naukowych serii dostępnych na rynku, przede wszystkim dlatego, że zawarta w niej wiedza nie nudzi, nie usypia, daje poczucie spełnienia i pozwala się czytać każdemu, kto posiada elementarną wiedzę na temat otaczającego nas świata, a także potrafi poświęcić na lekturę nieco więcej czasu niż w przypadku beletrystyki czy popularnej prasy rozrywkowej. Potrzeba nam więcej takich wydawnictw, abyśmy nie zgubili się w tej złożoności wszechświata i zrozumieli, jak wielką i równocześnie jak nieznaczącą cząstką Wszechświata jesteśmy.

Nie wszystkie książki, które otrzymuję do recenzji, zatrzymuję. Przynajmniej połowę przekazuję dalej. „Początek” u mnie zostaje. Zbyt wiele w nim fachowej i dobrze podanej wiedzy. Niech czeka na swoją kolej, może znowu będę chciała zatopić się w historii stworzenia. A jeśli nie, trudno, niech leży i czeka na potomnych. Myślę, że warto, bo chociaż wiedza zawarta w tej książce prawdopodobnie już zdążyła się zmienić, to sposób jej podania rekompensuje ewentualne nieścisłości. Poza tym „Początek”, chociaż całkowicie naukowy, ma w sobie nutę magiczną – złożoność procesów, które doprowadziły nas do momentu, w którym się znajdujemy, jest tak nieprawdopodobna, że czyta się o nich z niemniejszym zainteresowaniem niż mity i podania o stworzeniu świata, znane we wszystkich religiach tego świata. Paradoksalnie, racjonalna i zdroworozsądkowa opowieść o stworzeniu niesie w sobie pierwiastek tajemnicy i metafizyki.

Sylwia Tomasik

„Początek. Naukowa historia stworzenia” – książkę tę „męczyłam” przez kilka tygodni. Daleko mi do swobodnego rozumienia nauk ścisłych, co nie znaczy, że nie lubię się z nimi mierzyć. „Początek” był dla mnie pewnym wyzwaniem, z którego wyszłam cało. Być może nie wszystko zrozumiałam, ale na wiele rzeczy otworzyłam oczy. Baggottowi udała się najważniejsza sztuka, która...

więcej Pokaż mimo to