rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

W trakcie czytania niektórych książek pojawia mi się taka myśl: to dobry materiał film. Tak jakby Autor pisząc daną historię, już widział ruchome obrazy układające się w sensowny ciąg. W te "klocki" całkiem niezły jest Stephen King i aż dziw bierze, że większość ekranizacji Jego twórczości jest kompletnie sknoconych. Ale nie o Kingu dziś chciałem pogadać, a o Edwardzie Ashtonie i Jego powieści "Mickey7", która niedawno ukazała się w Polsce nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka i która faktycznie została już zekranizowana, choć na premierę będziemy musieli poczekać do 2025 roku. Nie jest to pierwsza książka Ashtona, choć pierwsza wydana w naszym kraju. Debiutował w 2015 roku cyberpunkową opowieścią "Three Days in April", "Mickey7" to również cyberpunk rozgrywający się na planecie Niflheim w czasie początków jej kolonizacji.

Mickey umierał już sześć razy. To w sumie nic niezwykłego, przynajmniej dla niego, bowiem umieranie to część jego pracy jako wymienialnego. Samo stanowisko jest raczej z tych mało atrakcyjnych, bo i wynagrodzenie w postaci racji żywnościowych nie powala, warunki mieszkaniowe też raczej czterech liter nie urywają, no i od czasu do czasu trzeba umrzeć. Zdarza się, że w sposób bardzo bolesny, na przykład wystawiając się na silne promieniowanie, albo wirusa. Potem Mickey powraca jako kolejny klon z idealnie skopiowaną osobowością i pamięcią. A wszystko to dla dobra ekspedycji kolonizacyjnej, która upatrzyła sobie Niflheim na nowy dom. Z tym, że ten dom ni cholery nie jest przyjazny. Począwszy od atmosfery, poprzez wieczne śniegi, a skończywszy na rdzennych mieszkańcach planety, zwanych pełzaczami, które przypominają skrzyżowanie stonóg z tymi robalami z filmu ''Żołnierze kosmosu''. Zamknięta pod kopułą kolonia liczy niespełna 200 mieszkańców, ale dowódca planuje rozszerzyć terytorium, więc wysyła na rekonesans Mickeya. Ten przez nieuwagę wpada do jednej z licznych jaskiń i niemal od razu zostaje uznany za zmarłego. Nieoczekiwanie z pomocą przychodzi mu jeden z pełzaczy, a gdy nad ranem Mickey wraca do swojego pokoju, okazuje się, że w jego łóżku śpi Mickey8. Zwielokrotnienie jest surowo zakazane, a Mickeye w obawie przed konsekwencjami, postanawiają zataić ten fakt, co w dłuższej perspektywie nie może skończyć się dobrze...

Wiecie, pierwsze co rzuca się w oczy, to lekki, humorystyczny, a nawet ironiczny styl w jakim Ashton napisał tę powieść. Tu zdecydowanie pomaga narracja pierwszoosobowa, która po prostu daje więcej swobody. I ta swoboda jest tu wyczuwalna, przez co od razu wiesz, że masz do czynienia z lekturą czysto rozrywkową. Ashton to taki dzisiejszy William Gibson po spaleniu skręta: wyluzowany, swobodny, momentami nawet nonszalancki, ale bez przesady. To sprawia, że „Mickeya7” czyta się bardzo szybko i przyjemnie. No dobra, ale pewnie niejeden z Was powie, że na samym luzie, to daleko nie zajedziesz. To prawda, no chyba, że ma się cały czas z górki. 😉 Na szczęście powieść Edwarda Ashtona ma do zaoferowania znacznie więcej niż luz. Ta opowieść to coś zupełnie nowego, świeżego i oryginalnego. To zupełnie inne spojrzenie na problem klonowania ludzi, bo oto Mickey jest w tej książce niczym innym jak facetem od umierania i jakby na tej płaszczyźnie, na tym polu żaden z bohaterów nie ma większego kłopotu, ani etycznego, ani moralnego i właśnie to daje nam domyślenia. U mnie zrodziło się pytanie: czy chciałbym dożyć takich czasów? Nie, nie chciałbym. Nie chciałbym, aby produkowano ludzi tylko po to, aby przetestowali kolejną szczepionkę, wirus, czy wzięli udział w samobójczej misji, ale nie chciałbym też świata, w którym kolonizowane są planety, które do zamieszkania zwyczajnie się nie nadają. A to mamy również w „Mickeyu7”. Edward Ashton przy całej swojej narracyjnej swobodzie, porusza tematy całkiem poważne, w tym te charakterystyczne dla powieści cyberpunkowej. A jak cyberpunk, to i nowe technologie. Te odgrywają tu szalenie ważną rolę, właściwie kolejne futurystyczne gadżety znajdziecie tu na każdym kroku i to jest też fajne.

W ogóle, pierwotnie „Mickey7” był opowiadaniem. Myślę jednak, że dobrze się stało, że Autor dał się namówić i przerobił je na powieść. Według mnie mogłaby być nawet nieco dłuższa, bowiem część wątków została potraktowana zbyt pobieżnie. Ot, jak choćby konflikt Mickeya7 i Mickeya8, kontakt z obcą cywilizacją czy wątek niejakiej Chen, która pod koniec powieści odgrywa bardzo ważną rolę, po czym jej historia nagle zostaje urwana. Być może to zostanie pociągnięte w drugim tomie, który już powstał i mam nadzieję, że Zysk i S-ka zdecyduje się na jego wydanie. Trzymam za to kciuki, bowiem „Mickey7” to książka, która przypadła mi do gustu.

Wydawnictwo Zysk i S-ka postawiło na twardą obwolutę, która zawsze jest przeze mnie mile widziana, plusem jest też świetna okładka Szymona Wójciaka, a zatem całość prezentuje się bardzo dobrze. Jak wspomniałem na początku, na przyszły rok (2025) jest zaplanowana premiera ekranizacji. Z tym, że wyjdzie pod nieco innym tytułem, bo „Mickey17”. Najwyraźniej sześć zgonów to za mało i Hollywood dorzuciło bohaterowi kolejnych dziesięć. 😁 Tak czy inaczej, film na pewno obejrzę, a książkę gorąco Wam polecam.

mroczne-strony.blogspot.com

W trakcie czytania niektórych książek pojawia mi się taka myśl: to dobry materiał film. Tak jakby Autor pisząc daną historię, już widział ruchome obrazy układające się w sensowny ciąg. W te "klocki" całkiem niezły jest Stephen King i aż dziw bierze, że większość ekranizacji Jego twórczości jest kompletnie sknoconych. Ale nie o Kingu dziś chciałem pogadać, a o Edwardzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Premiery książek Anny Musiałowicz, to dla mnie takie małe literackie święta. Dnia Książki nie obchodzę, bo w sumie mam go właściwie codziennie, a z kolei na powieści Ani czekam niczym spragniony wampir na świeżą krew, zombie na kawałek soczystego udka, albo jak Ferdek Kiepski na Mocnego Fulla. Czekam i wypatruję, bo Autorka to prawdziwa kobieta, która każe na siebie czekać. I to dwa lata, bo właśnie tyle minęło od premiery Jej ostatniej powieści "Śnieg jeszcze czysty". Z wrodzonej złośliwości napiszę, że fani Remka Mroza mają dużo łatwiej, ale - powiedzmy sobie szczerze - Remek Mróz nigdy nie będzie tak dobrym pisarzem jak Ania Musiałowicz.

No dobra, to skoro peany mamy już za sobą, to przejdźmy do powieści "Po zbutwiałych schodach", która mimo moich wcześniejszych zachwytów poprzednimi książkami Anny, mogła przecież okazać się "wypadkiem przy pracy". No mogła, bo każdemu może przytrafić się wypadek. W tej kwestii i tak najbardziej przerąbane ma saper, ale i pisarzowi nie jest przyjemnie, gdy czyta opinie, że jego powieść, której poświęcił czas i serce, to gniot. Gniotem z pewnością nie jest "Po zbutwiałych schodach", właściwie tą powieścią Autorka jedynie potwierdziła swój talent do opowiadania historii. Rzecz dzieje się w starej - na pierwszy rzut oka - opuszczonej kamienicy w bliżej niesprecyzowanym mieście. Ale powiedzmy sobie szczerze, niemal każde miasto ma taką kamienicę - straszącą, rozpadającą się niczym napromieniowane ludzkie ciało, taką, która mogłaby posłużyć za lokację do serialu postapo - "Fallouta", albo 37 spin-offu "The Walking Dead". Ta konkretna kamienica, choć - jak wspomniałem - wygląda na opuszczoną, wciąż ma jednego lokatora - swojego dozorcę, klucznika i obrońcę. To ostatni bastion, chroniący wiekowy budynek przed rozbiórką, przed chciwymi deweloperami. Stary Ciesiółka spod "czwórki" żyje tu zupełnie sam, a jego egzystencja wydaje się być ściśle związana z kamienicą. Kamienica w swoim życiu wiele widziała, a jej ściany, niczym kasety VHS, zapisały wydarzenia, jakich była świadkiem. Teraz te ściany zaczynają mówić, a ich słuchaczem zostaje emerytowany listonosz, który jako jedyny odwiedza starego Ciesiółkę...

"Po zbutwiałych schodach" to powieść szkatułkowa, w której poznajemy losy dawnych mieszkańców kamienicy. To trochę jak zaglądanie przez dziurkę od klucza. Stajemy się podglądaczami dziejów rodzin Wiśniewskich, Kwiatkowskich i Szarapatów. Każda z nich miała swoje wzloty i upadki, każda przeżywała chwile szczęścia i smutku, i każda miała swoje tajemnice. Kto czytał którąkolwiek powieść Anny Musiałowicz, ten zapewne wie, że jej groza jest bardzo subtelna, niczym delikatne pociągnięcia pędzla po płótnie. Tutaj Autorka skupia się na grozie, która tkwi w ludziach i niekoniecznie jest nadnaturalne. Grozę może budzić mąż-alkoholik zadający cios żonie, rozpuszczone dzieciaki czerpiące przyjemność z dręczenia słabszych, czy nawet odtrącenie przez osobę - zdawałoby się - najbliższą. Dojmujące poczucie samotności towarzyszyło większości mieszkańców kamienicy i można by powiedzieć, że ten rodzaj grozy, jakże codzienny, prozaiczny, dotykający wielu, przeraża najbardziej. "Po zbutwiałych schodach", podobnie zresztą jak w każdej innej powieści Ani, pobrzmiewają smutne nuty, pełne nostalgii, tęsknoty za czymś utraconym, a silny wątek przemijania jest jakby motywem przewodnim całej fabuły.

Ktoś napisał, że "Śnieg jeszcze czysty" jest powieścią lepszą od "Po zbutwiałych schodach", a ja Wam powiem, że mi ciężko byłoby zrobić takie porównanie. To dwie bardzo różne książki i obie porwały mnie na swój sposób. Ale jedno jest pewne: Anna Musiałowicz kolejny raz daje popis swojego literackiego kunsztu. Niesamowita atmosfera, piękny język i wgryzające się w wyobraźnię historie sprawiły, że ciężko mi było oderwać się od tej książki. Inna rzecz, że nawet nie próbowałem, bo i dlaczego miałbym odrywać się od tak rewelacyjnej opowieści?

"Po zbutwiałych schodach" to kolejna książka Anny Musiałowicz, która była dla mnie bardzo emocjonalną lekturą. Współczucie, smutek, a nawet gniew, przeplatały się z dreszczykiem niepewności, lęku i kompletnym zaskoczeniem, gdy dotarłem do finału. Całość otula mgiełka grozy, tajemnicy i mroku. "Po zbutwiałych schodach" to wyśmienita lektura, którą gorąco Wam polecam.

mroczne-strony.blogspot.com

Premiery książek Anny Musiałowicz, to dla mnie takie małe literackie święta. Dnia Książki nie obchodzę, bo w sumie mam go właściwie codziennie, a z kolei na powieści Ani czekam niczym spragniony wampir na świeżą krew, zombie na kawałek soczystego udka, albo jak Ferdek Kiepski na Mocnego Fulla. Czekam i wypatruję, bo Autorka to prawdziwa kobieta, która każe na siebie czekać....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wydawnictwo IX przyzwyczaiło mnie do tego, że sięga po tytuły nieoczywiste, wymykające się schematom, często nieznane, albo zapomniane. Taką właśnie powieścią - nieznaną w Polsce i umykającą przed wrzuceniem do szufladki - wydaje się być dzieło "Kosmiczne wampiry" z 1976 roku. Książka mało znanego w naszym kraju brytyjskiego autora science fiction Colina Wilsona. Mało znanego i niemal zapomnianego, bowiem ostatnie polskie wydania jego książek przypadają na pierwszą połowę lat '90, a ponad trzy dekady to wystarczający czas, aby zapomnieć. Przy czym na tej, skądinąd, krótkiej liście nigdy nie było "Kosmicznych wampirów", a zatem ten tytuł u nas debiutuje.

Myli się jednak ten, kto zakłada, że ta powieść jest o krwiopijcach. Akcja zaczyna się w kosmosie, w momencie, gdy załoga statku badawczego spotyka na swojej drodze obcą jednostkę. No dobra, "na drodze", to może za dużo powiedziane, bo przecież w kosmosie nie ma dróg, ale wiecie o co mi chodzi. Obce diabelstwo ma jakieś 80 km długości i od razu wiadomo, że nie stworzyli go ludzie. Okręt dryfuje sobie przez nicość i wygląda na opuszczony. Przez wyrwę w kadłubie, do wnętrza dostaje się kilku badaczy i szybko odkrywa, że "Nieznajomy" - jak wkrótce okrzykną go media na Ziemi - nie jest tak do końca opuszczony. Na jego pokładzie, w dziwnych sarkofagach z przejrzystego metalu spoczywają humanoidalne istoty do złudzenia przypominające ludzi. Naukowcy zabierają troje z nich i akcja przenosi się na Ziemię. Głównym bohaterem tej opowieści jest komandor Carlsen - dowódca statku, którego załoga dokonała epokowego odkrycia. Wkrótce okaże się, że przywiezione z kosmosu istoty, są całkiem żywe, a stan, w którym się znajdują jest czymś w rodzaju hibernacji. Co więcej, jedna z nich właśnie się budzi i pierwsze co robi, to... wysysa życie z przypadkowego mężczyzny. Wysysa dosłownie, pozostawiając wysuszoną skorupę. Dla Carlsena i innych naukowców staje się jasne, że mają do czynienia z wampirami energetycznymi, ale czy to możliwe, że te istoty mogą być praprzodkami człowieka?

No właśnie to pytanie, Colin Wilson zadaje nam dość szybko, a potem razem z nim szukamy odpowiedzi. Sprawy nieco się komplikują, gdy komandor odkrywa, że "kosmiczne wampiry" potrafią wchodzić w ciała ludzi. Coś jak w powieści "Coś" Johna W. Campbella, choć nie do końca. Nie można to mówić o kalce, a co najwyżej inspiracji. Choć sam Wilson przyznał się, że inspirację czerpał z twórczości Lovecrafta.

Wątek kosmicznych wysysaczy energii wcale nie jest w tej książce dominujący. Jest jedynie pretekstem do opowiedzenia historii o nas - ludziach. Po tym, jak Carlsen łączy siły z badaczem Falladą, odkrywa, że przypadki wampiryzmu energetycznego występowały również wśród ludzi. W "Kosmicznym wampirach" twarda fantastyka przeplata się więc z mitami, legendami, wątkami antropologicznymi, a nawet filozofią. Trochę zabrakło mi w tej książce konsekwencji, wyraźnego kierunku, w którym zmierzałaby ta opowieść, bo to co dostajemy na początku niewiele ma wspólnego z tym, co jest potem. Według mnie Wilson za dużo jest tu powpychał motywów i przypomina to trochę kieszenie portek wypchane drobniakami. Wilson na szczęście nieco nadrabia przyjemnym w odbiorze stylem i naturalnymi dialogami, co w przypadku tej powieści jest dość istotne. Ta opowieść ma też swój klimat i tajemnice, jest też bardzo powolna i ta powolność nie do końca się tu broni.

"Kosmiczne wampiry" to książka dobra, ale z zastrzeżeniami i raczej adresowana do koneserów sci-fi niż szerszego grona odbiorców.

mroczne-strony.blogspot.com

Wydawnictwo IX przyzwyczaiło mnie do tego, że sięga po tytuły nieoczywiste, wymykające się schematom, często nieznane, albo zapomniane. Taką właśnie powieścią - nieznaną w Polsce i umykającą przed wrzuceniem do szufladki - wydaje się być dzieło "Kosmiczne wampiry" z 1976 roku. Książka mało znanego w naszym kraju brytyjskiego autora science fiction Colina Wilsona. Mało...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po trzydziestu latach, z niebytu zostaje wyłowiony Kane - niemalże mityczny, nieśmiertelny wojownik, który stworzony w latach '70 XX wieku przez Karla Edwarda Wagnera stał się idealnym przykładem antybohatera, którego pokochały miliony czytelników na całym świecie. To kolejna - po Conanie - legenda, która powraca po latach dzięki Wydawnictwu Vesper, w ramach nowej serii Eony. Dzięki Eonom właśnie najbardziej kultowe i znaczące dzieła heroic fantasy dostają kolejne życie w bogato ilustrowanych wydaniach w twardej oprawie.

Karl Edward Wagner właściwie stworzył tylko tego jednego bohatera - Kane'a, którego życiorys, ale i samo imię, są bardzo zbliżone do biblijnego Kaina. Obaj zamordowali swoich braci i zostali przeklęci przez Boga, z tym, że karą Kane'a jest nieśmiertelność i tułaczka po świecie w celu siania śmierci i zniszczenia. Pod tym względem Kane jest bardzo starotestamentowy, ale tylko pod tym. Nie ma tu bowiem bezpośrednich odwołań do jakiejkolwiek znanej nam religii, bo i sam świat, po którym tuła się nasz główny bohater, czy - jak niektórzy go nazywają - antybohater, powstał w wyobraźni Wagnera. A trzeba przyznać, że wyobraźnię to On miał!

Saga o Kanie nie jest jakoś specjalnie rozbudowana, liczy zaledwie trzy powieści i dwa zbiory opowiadań i ostatnie polskie wydanie z lat '90 składało się z pięciu tytułów. Wydawnictwo Vesper postanowiło jednak zamknąć całość w trzech tomach. Dziś pogadamy sobie o pierwszym, właśnie wydanym. "Kane. Bogowie w mroku" to omnibus zawierający powieść "Sploty mroku" i zbiór opowiadań "Cień anioła śmierci", w który znajdziecie trzy opowieści i wiersz, a także dodatki specjalne przygotowane przez Wydawcę. No dobra, ale może zacznijmy tradycyjnie - od początku.

POWIEŚĆ
Tom otwiera fenomenalna powieść "Sploty mroku", którą Czytelnicy pamiętający poprzednie polskie wydanie, znają pod zupełnie innym tytułem - "Pajęczyna Ciemności". Jest to połączenie heroic i high fantasy, bardziej w klimatach "Gry o tron" niż "Conana". Punktem zapalnym całej historii jest nieudany przewrót pałacowy, w cesarstwie Thovnos. Na czele tego spisku stała żona cesarza oraz jego przyrodni brat. Brat przypłacił zdradę życiem i taki sam los miał spotkać również szanowną małżonkę, jednak ta dzięki czarnej magii zdołała ocalić skórę i zbiec do rodzinnego królestwa. Chociaż z tą skórą to trochę przesadziłem, bo owszem ocaliła, ale niewiele. Potwornie okaleczona, dalej zgłębia czarnoksięstwo oraz planuje krwawą zemstę. W tej zemście ma jej pomóc Kane - legendarny nieśmiertelny wojownik. Wkrótce Kane staje na czele wojsk czarownicy, która zawarła sojusz z niemalże wymarłą cywilizacją żyjącą w morskich czeluściach.

W tej historii jest właściwie wszystko, co szukam w dziełach fantasy. Jest świetna opowieść i zapierający dech świat pełen magii i osobliwości, są dobrze napisani bohaterowie, jest też sporo akcji, intrygi i zdrady, nieoczekiwane sojusze i nagłe zwroty. "Sploty mroku" to powieść dynamiczna i napisana świetnym, bardzo obrazowym językiem. Wagner porusza tu także wątki, które od lat bardzo mnie fascynują: zaginione cywilizacje, wędrówka dusz, a także - choć w nieco zawoalowany sposób - odnosi się do starożytnych kosmitów. Świetnie się to czyta i choć początkowo miałem obawy, że Kane będzie drugim Conanem, szybko się okazało, że to zupełnie inna postać, która jest bardzo złożona, niejednoznaczna i niedająca się łatwo zaszufladkować.

OPOWIADANIA
Trzy opowiadania, które pierwotnie wydano w 1973 roku w zbiorze "Cień anioła śmierci", to trzy historie, które bardzo różnią się od siebie. W "Zadumie nad żalem w mym sercu" Kane, za sprawą burzy śnieżnej, trafia na zamek barona Troylina. Warownia pośrodku niczego wydaje się być miejscem surowym, ale na swój sposób urokliwym, dla Kane'a jednak najważniejsze, że jest odcięte od świata i w spokoju może odzyskać tu utracone siły. Problem w tym, że za zasłoną śniegu kryje się coś śmiertelnie niebezpiecznego, a sami mieszkańcy zamku zdają się skrywać mroczne sekrety. To opowiadanie cały czas balansuje na granicy fantastyki i grozy, co mi bardzo przypadło do gustu, podobnie zresztą jak sama sceneria, kojarząca się nieco z martinowym Winterfell, ale to pewnie przez tę wszechobecną śnieżną surowość.

Dalej mamy "Zimne światło", gdzie Kane, szukając nieco wytchnienia od walk i tułaczki, trafia do Sebbei - miasta duchów, zdziesiątkowanego przez zarazę. Ci, którzy zostali zajmują się tylko swoimi sprawami, co Kane'owi jak najbardziej pasuje, bo nie lubi, gdy ktoś mu patrzy przez ramię. Znajduje sobie więc opuszczoną willę nad jeziorem i odpoczywa, oddając się przyjemnością cielesnym z pewną młodą i piękną niewidomą dziewczyną. Dziewczyna ma na imię Rehhaile i potrafi wejść innym do głowy. Nie wie jak to się dzieje, ale gdy się skupi, może czytać myśli innych i widzieć ich oczami. To się wkrótce przyda, bo do miasta nadciąga grupa Krzyżowców, która postawiła sobie za cel wyplenić zło na świecie. Za zło wcielone uznają Kane'a, a zatem będzie się działo. „Zimne światło” to już klasyczna fantastyka spod znaku magii i miecza, gdzie dynamizm akcji bierze górę nad wszystkim innym, gdzie trup pada gęsto i brawurowo, a atrakcyjna kobieca bohaterka dodaje całości pikanterii.

Jednakże znacznie więcej pikanterii ma w sobie „Miraż” - ostatnie opowiadanie w tym tomie. Karl Edward Wagner opowiada nam historię mroczną, niemalże gotycką, z wyraźną nutą grozy, ale i erotyzmu. Po tym jak Kane dostaje łupnia, ranny ledwo uchodzi z zasadzki i trafia do opuszczonej wioski, gdzie traci przytomność. Odzyskuje ją kilka dni później na zamku niejakiej Naichoryss. Szybko jednak zauważa, że to miejsce jest jakby mirażem, czymś bardzo nierzeczywistym. A potem poznaje samą Naichoryss i wpada po uszy w kłopoty. Atmosfera tego tekstu jest bardzo kameralna. Wagner ograniczył lokacje do minimum, ale właśnie ta kameralna, czy wręcz teatralna atmosfera bardzo do tej opowieści pasuje. Akcji jest tu niewiele, ale to opowiadanie idzie bardziej w stronę zmysłowości, toksyczności relacji, a samego Kane'a stawia przed jedną z najtrudniejszych decyzji w życiu.

NA ZAKOŃCZENIE
„Kane. Bogowie w mroku” to kolejne po „Conanie” pozytywne zaskoczenie, bo – powiem Wam szczerze – nie spodziewałem się, że to będzie literatura aż tak dobra. Karl Edward Wagner, miał fenomenalny talent literacki i wielką wyobraźnię, która w fantastyce ma wyjątkowo ważne znaczenie. W tomie pierwszym Sagi o Kanie znajdziecie nie tylko magię, ale spotkacie również znane z legend stworzenia, takie jak wilkołaki, ghule, ogry czy wampiry, wrzucone do fantastycznego świata stworzonego przez Wagnera. Wydanie Vespera, zostało wzbogacone o dodatki w postaci przewodnika po miejscach, bóstwach i potworach ze świata Kane'a, jest też chronologia Sagi o Kanie oraz esej o Wagnerze napisany przez Marcina Pągowskiego. W środku czyha też na Was 20 wyśmienitych ilustracji Michała Loranca obrazujących fabułę kolejnych tekstów. „Kane. Bogowie w mroku” to kawał znakomitej literatury gatunkowej, którą z wielką przyjemnością pochłonąłem. A samo wydanie – sztos! Gorąco polecam zarówno tym, dla których Kane to stary druh, jak i tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zawrzeć z nim znajomości. 😉

mroczne-strony.blogspot.com

Po trzydziestu latach, z niebytu zostaje wyłowiony Kane - niemalże mityczny, nieśmiertelny wojownik, który stworzony w latach '70 XX wieku przez Karla Edwarda Wagnera stał się idealnym przykładem antybohatera, którego pokochały miliony czytelników na całym świecie. To kolejna - po Conanie - legenda, która powraca po latach dzięki Wydawnictwu Vesper, w ramach nowej serii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Minęło wiele lat od kiedy po raz pierwszy miałem w dłoniach "1984" Orwella. To było jakieś stare wydanie z mojej osiedlowej biblioteki, a ja byłem wtedy nastolatkiem. Czyli to musiało być jeszcze w czasach, kiedy między blokami i wieżowcami przechadzały się dinozaury. Jedne skubały trawę, inne pożerały sąsiadów... No, w każdym razie tak to sobie przypominam. 😉 "1984" od tamtego czasu miał co najmniej kilka wznowień. Dzieło Georga Orwella, mimo, że napisane u schyłku lat '40 XX wieku, nadal pozostaje cholernie aktualne, a Jego dystopijna wizja przyszłości nadal przyprawia zwykłych ludzi o ciarki, a socjopatów o erekcję.

Głównym bohaterem tej powieści jest Winston Smith - jeden z wielu urzędników Ministerstwa Prawdy. Jego zadaniem jest modyfikowanie i fałszowanie historii w myśl aktualnym potrzebom Partii. Redaguje więc istniejące artykuły prasowe, fragmenty książek czy biuletynów, tylko po to, aby zetrzeć ślady niewygodnych faktów, albo tego, co jeszcze niedawno za fakty uznawano, choć z prawdą nigdy nie miały wiele wspólnego. W Winstonie rodzi się jednak bunt, na razie tylko w jego umyśle, ale i to w Oceanii jest już zbrodnią. Zbrodnią przeciwko Partii. Winston jednak nie może się powstrzymać, a gdy na jego drodze pojawia się myśląca podobnie, piękna Julia, oboje postanawiają stawić czoła systemowi.

Przyznam szczerze, że oprócz ogólnego zarysu fabuły, niewiele pamiętałem z mojego pierwszego spotkania z "1984". Przede wszystkim jednak najnowsze wydanie od Zysk i S-ka, to całkowicie nowy, uwspółcześniony przekład Jerzego Łozińskiego, który ostatnio genialnie przetłumaczył inne kultowe dzieło - "Forresta Gumpa". No właśnie, bo "1984" to nie tylko klasyk, ale i dzieło kultowe, ponadczasowe, znaczące. To przestroga przed tym, abyśmy nigdy - jako społeczeństwo - nie tracili czujności, abyśmy przeczytawszy tę powieść wyciągnęli odpowiednie wnioski i - niczym puzzle - dopasowali do naszego świata i odpowiednio wcześniej głośno krzyknęli w polityczne gęby: "BASTA!".

Georga Orwell był znakomitym obserwatorem i analitykiem społeczeństwa, trafnie potrafił wgryźć się w zbiorowy umysł mas oraz przewidzieć następstwa władzy absolutnej. "1984" to książka o totalitaryzmie, ale takim - wiecie - absolutnym, gdzie niemal każdy krok jest śledzony przez mitycznego Wielkiego Brata, czyli szefa Partii. Sęk w tym, że typa nikt nigdy nie widział, ale my domyślamy się dlaczego. Ponieważ Wielki Brat nie istnieje, jest legendą, która stanowi tylko część bezwzględnej machiny państwa. Machiny, która kontroluje nie tylko zachowania ludzi, ale również ich myśli. Wyobraźcie sobie świat, w którym nawet mówienie przez sen może być przestępstwem, a wychwycić je może telepacz, który w wyobraźni Orwella był takim naszym dzisiejszym smartTV - telewizorem, z którego cały czas sączyła się propaganda, i za pomocą którego Myślna Policja tropiła partyjnych wiarołomców. Ale nawet jak nie podsłuchał Cię telepacz, zawsze mogła to zrobić mała córeczka, która doskonale wiedziała komu donieść.

Świat w "1984" jest mroczny i przerażający. To świat, w którym historia jest cały czas pisana na nowo i zmieniana według aktualnym politycznych potrzeb, ludzie sprowadzeni są do funkcji wyrobników i reproduktorów, gdzie miłość między dwojgiem ludzi jest przestępstwem, a jednostki, które nie podporządkowują się bezwzględnej tyranii, są wyczyszczani - znikają, a po ich istnieniu nie pozostaje żaden ślad. To wizja przyszłości, która mnie wciąż przeraża. Dlaczego? Ponieważ jest realna. To potęguje się w tych momentach, kiedy politycy robią się coraz bardziej zachłanni na naszą wolność, na nasze swobody. Nie czarujmy się, dla większości polityków "1984" jest niczym mokry sen, co w sumie nie dziwi, bo przecież największy odsetek psychopatów jest właśnie w polityce. Nie dziwi, ale przeraża.

Jeśli chodzi o styl Orwella, to pierwszy przymiotnik jaki przychodzi mi do głowy, to: surowy. Tak, właśnie "surowy" najbardziej oddaje sposób narracji tej powieści. To sprawia, że "1984" nie jest powieścią lekką w obiorze. Ale ona chyba nie miała taka być. Siła tej powieści tkwi w brutalnym przekazie, jest niczym wielki, migający na czerwono alert, który ostrzega nas przed tym, abyśmy nigdy nie tracili czujności, patrzyli politykom na łapy i nigdy nie dawali im władzy absolutnej. Uważam, że "1984" powinien przeczytać każdy, ku przestrodze. Bo właściwie ta książka jest ostrzeżeniem. Orwell pokazał nam z całą bezwzględnością czym pachnie władza totalitarna, jakich mechanizmów używa, aby uśpić niemal całe społeczeństwo i jaka siła tkwi w propagandzie, zwłaszcza tej kreowanej przez media.

"1984" Georga Orwella, to absolutny must-have jeśli chodzi o klasyczną literaturę piękną. Nowe wydanie zrobiło na mnie spore wrażenie. Przede wszystkim mamy tu świetną ilustrację okładkową Jędrzeja Chełmińskiego, no i twardą oprawę, a do tego bardzo dobre nowe tłumaczenie. Jeśli jeszcze nie czytaliście tej kultowej powieści, koniecznie nadróbcie zaległości. A jeśli ją znacie, to może dobry czas, aby ją sobie przypomnieć? Gorąco polecam. 👍

mroczne-strony.blogspot.com

Minęło wiele lat od kiedy po raz pierwszy miałem w dłoniach "1984" Orwella. To było jakieś stare wydanie z mojej osiedlowej biblioteki, a ja byłem wtedy nastolatkiem. Czyli to musiało być jeszcze w czasach, kiedy między blokami i wieżowcami przechadzały się dinozaury. Jedne skubały trawę, inne pożerały sąsiadów... No, w każdym razie tak to sobie przypominam. 😉...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od lat zagrzebany w literaturze, cały czas poszukuję nowych opowieści, autorów, nowych literackich doznań. Jednak czasami, aby znaleźć nowe, trzeba cofnąć się do przeszłości. Czyli paradoksalnie nowe oznacza stare. Nie wiem jak Wam, ale mi takie paradoksy zupełnie nie przeszkadzają. Lubię klasykę, zwłaszcza w nowym wydaniu i tu na przeciw wychodzi Wydawnictwo IX, które specjalizuje się w odkopywaniu zapomnianych książek i ich autorów. Jedną z takich pozycji jest "Telewizor Orkisza" Jana Mariana Dąbrowy z 1929 roku, który blisko sto lat temu przecierał szlaki polskiej fantastyki naukowej. Niewznawiana od blisko wieku powieść, wreszcie doczekała się ponownego wydania, które jednocześnie otwiera nową serię "Dziewiątki" - Astrogatorzy, w której zostaną pokazane zapomniane, klasyczne dzieła polskich twórców sci-fi.

O Janie Marianie Dąbrowie właściwie internet ma niewiele do powiedzenia, a i notka na skrzydełku książki jest bardzo skromna. Jan Marian Dąbrowa, to tak naprawdę pseudonim, pod którym skrył się twórca podręczników do arytmetyki Tadeusz Sierzputowski, urodzony w roku 1888, a zmarły w 1947. Był także autorem powieści młodzieżowych i fantastycznych. Do tych ostatnich z pewnością możemy zaliczyć "Telewizor Orkisza", który pod kilkoma względami jest dziełem mocno wyprzedzającym swoje czasy.

Rzecz dzieje się w latach '40 XX wieku, czyli w niedalekiej przyszłości, względem czasu, kiedy powieść powstawała. Trzech naukowców dzierżawi gdzieś niedaleko wybrzeży Seattle bezludną wyspę, w której zakładają swój własny kompleks naukowy. Wśród uczonych jest polak Jan Orkisz, pracujący nad urządzeniem, za pomocą którego można zobaczyć w czasie rzeczywistym dowolne miejsce na Ziemi. Tymczasem w Eurazji właśnie ukończono powietrzne torpedowce automatyczne, które wkrótce mają posłużyć totalitarnemu imperium do podbicia Polski. Nieco przypadkowo o całej sprawie dowiaduje się bratanek naszego naukowca - Jerzy Orkisz i próbuje dostać się z Warszawy do Ameryki, aby prosić stryjka o pomoc w uratowaniu kraju przed niechybną zagładą. Problem w tym, że jego poczynaniami zaczyna interesować się eurazjatycki wywiad, a to oznacza kłopoty...

W "Telewizorze Orkisza" przeplatając się różne wątki i chyba właśnie tu należy szukać głównego atutu tej powieści. Mamy tu zarówno twarde science fiction, powieść szpiegowską, kryminał oraz swego rodzaju manifest patriotyczny, który w pewnym momencie wybrzmiewa całkiem głośno. Jan Maria Dąbrowa był wizjonerem, który swoją powieścią wybiegł daleko w przyszłość. Bo czym tak naprawdę jest tytułowy Telewizor Orkisza? Chyba najbliżej mu do satelitów szpiegowskich, które są w stanie podejrzeć bardzo wiele, z tym, że maszyna z powieści wydaje się mieć dużo większe możliwości, bo nie tylko jest w stanie zajrzeć do zamkniętych pomieszczeń, ale i podsłuchać wszystko o czym mówią znajdujące się w danym pomieszczeniu osoby. Bez pluskwy, mikrofonu kierunkowego czy Pegasusa w telefonie nadal jest to niemożliwe, ale może za kilka kolejnych dziesięcioleci i to się zmieni. Dużo łatwiej znaleźć analogię do powietrznych torpedowców automatycznych, które są takimi dzisiejszymi bezzałogowymi samolotami lub po prostu wojskowymi dronami. Daleko szukać - jedna z takich maszyn, kierowana przez izraelskich wojskowych, zamordowała niedawno naszego rodaka w Strefie Gazy. Przypominam, że "Telewizor Orkisza" to książka z 1929 roku, więc wojskowym nawet się wówczas nie śniło o takich zabójczych zabawkach dla socjopatów.

Historia opisana w książce Dąbrowy jest bardzo ciekawa, wątki wydają się być do siebie świetnie dopasowane, a sam Autor udowadnia, że jego wyobraźnia potrafiła wystrzelić daleko w przyszłości, jednak czytając "Telewizor Orkisza" od razu poczujecie, że macie w rękach tekst napisany dawno temu, kiedy to polska gramatyka wyglądała ciut inaczej niż dziś, a w dialogach brakowało naturalności i swobody. Dzieło Jana Mariana Dąbrowy trąci myszką i nie będę nawet próbował zaklinać rzeczywistości, ale sama opowieść jest na tyle ciekawa, że mimo tego nieco topornego stylu jaki serwuje nam Autor, uważam, że warto sięgnąć po "Telewizor Orkisza". Ta powieść to przede wszystkim zapomniany (według mnie niesłusznie) rozdział historii polskiej fantastyki naukowej. Nie jest to bynajmniej arcydzieło, ale na pewno pozycja istotna i warta poznania.

Dużym plusem są ilustracje uznanego grafika i malarza Konstantego Sopoćki. W książce znajdziecie dziesięć jego rysunków, okładka to również jego dzieło. Te same ilustracje są także w oryginalnym wydaniu i świetnie, że Wydawnictwo IX przeniosło je do swojej książki.

"Telewizor Orkisza" to powieść dobra i ważna z punktu widzenia miłośników sci-fi. To przykład tego, że nasi przodkowie z przedwojennej Polski również mieli wielką wyobraźnię i potrafili wyprzedzić swoje czasy. To świetnie, że taka seria jak Astrogatorzy powstała, trzymam kciuki za jej sukces i jestem bardzo ciekaw jakie się rozwinie. A Wam polecam "Telewizor Orkisza".

mroczne-strony.blogspot.com

Od lat zagrzebany w literaturze, cały czas poszukuję nowych opowieści, autorów, nowych literackich doznań. Jednak czasami, aby znaleźć nowe, trzeba cofnąć się do przeszłości. Czyli paradoksalnie nowe oznacza stare. Nie wiem jak Wam, ale mi takie paradoksy zupełnie nie przeszkadzają. Lubię klasykę, zwłaszcza w nowym wydaniu i tu na przeciw wychodzi Wydawnictwo IX, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Legenda powraca. I to bardzo szybko. Nie minął nawet miesiąc od premiery zbioru opowiadań "Conan. Księga pierwsza", a Wydawnictwo Vesper już wypuszcza, jeszcze bardziej obszerną, "Księgę drugą", w której znajdziecie resztę opowiadań Roberta E. Howarda o Conanie Cimmeryjczyku, jedyną o nim powieść, a także aż 50 stron dodatków. Wszystko to składa się na ponad 900 stronicowe tomiszcze, które zachwyciło mnie nie tylko treścią, ale i wykonaniem.

Właściwie "Księgę pierwszą" i "Księgę drugą" możemy potraktować jaką jedną wielką całość. Opus magnum Roberta E. Howarda, to bez wątpienia przygody Conana, które tworzą dwadzieścia opowiadań i powieść, ale w omnibusach Vespera znajdziecie ciut więcej. W pierwszym tomie był to esej o epoce hyboryskiej oraz wiersz, w drugim znajdziecie opowiadanie "Wilki poza granicami", które choć rozgrywa się w uniwersum Conana, to jednak sam Conan tam nie występuje, zresztą Howard nie zdążył dokończyć tego tekstu, zrobił to wiele lat później Lyon Sprague de Camp. Jak wspominałem przy okazji pierwszej księgi o Conanie, Robert zdecydowanie zbyt szybko opuścił nasz świat, choć gdy w wieku 30 lat odbierał sobie życie pewnie myślał inaczej. Teraz możemy się tylko domyślać jak wyglądałyby dzieje Conana, gdyby jego twórca tworzył dalej. Czy zrezygnowałby z opowiadań na rzecz dłuższych form? Można jedynie na ten temat spekulować, ale nie zmienia to faktu, że "Godzina Smoka" to znakomita powieść, w której Howard jeszcze bardziej rozpostarł literackie skrzydła, w której historia miecza i magii perfekcyjnie łączy się z klasyczną przygodówką i powieścią drogi. Ktoś powie: ale przecież Robert tylko rozwinął tam fabułę "Szkarłatnej cytadeli" - opowiadania z 1933 roku. W sumie racja, ale sposób rozbudowania fabuły sprawia, że nie tylko odniosłem wrażenie, że to zupełnie inna opowieść (dobra, ok, podobna, ale jednak pod wieloma względami inna), ale i znacznie bardziej dopieszczona i na swój sposób sentymentalna zarówno dla Czytelników, Conana, jak i dla samego Autora.

Ale zaraz, zaraz, bo trochę zacząłem od końca. Powieść "Godzina Smoka" właściwie zamyka zbiór "Conan. Księga druga", wcześniej mamy kilka opowiadań, w tym to najważniejsze - "Feniks na mieczu", od którego wszystko się zaczęło. Tak, to pierwsze opowiadanie Roberta E. Howarda o Conanie, opublikowane w grudniu 1932 roku na łamach magazynu Weird Tales i dało początek wielkiej przygodzie oraz legendzie, która fascynuje kolejne pokolenia czytelników. Barbarzyńcę poznajemy jednak nie jako górskiego dzikusa, lecz króla Aquilonii, w którego wymierzony jest spisek. Spiskowcy wspomagani są czarną magią, ale zaprawiony w boju Conan nie z takimi miał w życiu do czynienia. Okazuje się, że większość późniejszych tekstów Howarda, to prequele tego pierwszego. Swoją drogą nie dziwię się, że Conan został tak świetnie przyjęty, bo "Feniks na mieczu" to rewelacyjne opowiadanie.

Podobnie zresztą jak "Czarny przybysz" opublikowany dopiero 17 lat po śmierci Autora, a wcześniej edytowany przez wspomnianego wyżej Lyona Sprague de Campa. Conan nie gra tu wcale głównej roli. Na pierwszy plan wysuwa się Belesa - siostrzenica pewnego tchórzliwego hrabiego na wygnaniu. Hrabia chce ją wydać pewnemu renegatowi, który obiecał zapewnić mu bezpieczeństwo w zamian za rękę Belesy oraz za część skarbu, który przed stu laty ukrył w okolicy legendarny pirat. Problem w tym, że nikt nie wie, gdzie jest ów skarb. Nikt poza Conanem. Mamy tu wszystko co najlepsze w opowiadaniach Howarda: jest rozszczepiający czerepy miecz, są demony, dzikie plemiona, jest też czarna magia oraz chciwi i zdradzieccy piraci i piękne dziewczę, potrzebujące pomocy. Czy można chcieć więcej?

"Szkarłatna cytadela" z 1933 to przede wszystkim polityczne intrygi i knowania, a także krwawa bitwa, którą Conan przegrywa, traci koronę Aqilonii i ląduje w lochu czarnoksiężnika lubującego się w eksperymentach - dziś powiedzielibyśmy - genetycznych. Tak ogólnie: typ tworzy ohydne hybrydy ludzi, zwierząt i roślin. Dlaczego? No, głównie dlatego, że jest popieprzony. Zupełnie jak Wellsowski doktor Moreau, z tym, że nasz mag posiłkuje się zaklęciami. Opis podziemi przyprawia o ciarki, a część fabuły ma mocny wydźwięk grozy.

Na motywie utraty królestwa i uwięzienia Conana, oparta jest także wspomniana na początku powieść "Godzina Smoka", ale właściwie tylko to łączy pełnometrażową historię ze "Szkarłatną cytadelą". Po tym, jak Conan bardzo szybko ucieka z lochów rozpoczyna się powieść drogi. Cimmeryjczyk przemierza wykreowany przez Howarda świat w poszukiwaniu człowieka, w którego łapach jest pewien magiczny klejnot - Serce Ahrimana, dzięki któremu może zwyciężyć potężnego Xaltotuna. Xaltotun to wielki czarnoksiężnik, kopnął w kalendarz jakieś trzy tysiące lat temu, ale wrogowie Conana sprowadzili go z zaświatów, aby pomógł im ustanowić nowy porządek świata, gdzie nie ma miejsca dla Cimmeryjczyka. Ta powieść jest cholernie dobra. Dynamiczna akcja, wielu bohaterów, zmieniający się krajobraz i powrót co korzeni. To przede wszystkim wyśmienita przygodówka okraszona tą wspaniałą, nieokiełznaną wyobraźnią, która była znakiem firmowym Roberta Howarda. Ten ostatni tekst, znacząco dłuższy od pozostałych, to taka wisienka na torcie, po zjedzeniu którego pozostaje jednak niedosyt i taka smutna myśl: "ale to już naprawdę koniec? i już, i nie ma nic więcej?".

"Księgę drugą" uzupełniają dodatki: notki o ludach epoki hyboryjskiej, list Howarda do Schuylera Millera, opowiadanie "Lud w mroku" z 1931, w którym gościnnie ma pojawiać się Conan, choć badacze literatury są wobec tego "gościnnego występu" podzieleni oraz krótki tekst tłumacza Tomasza Nowaka, a także posłowie Dariusza Michalika. Są też ilustracje. A jakże! Znajdziecie ich tu - o ile dobrze policzyłem - aż 26. I autorem wszystkim, podobnie jak fenomenalnej okładki jest Michał Loranc.

Może i wyjdę na osobę próżną, ale "Conan"... No, co tu ukrywać, jest ozdobą biblioteki. Nie będę udawał, że jest inaczej. Owszem, to przede wszystkim świetna literatura, a Robert E. Howard miał ogromny talent literacki, ale Vesperowe wydanie to także spora dawka ekskluzywności. Ja wiem, że jak ktoś nie kolekcjonuje książek, to w najlepszym razie będzie miał tę ekskluzywność w nosie, a w najgorszym w du... no, gdzieś tam na zapleczu... Ze mną jednak książki zostają i już po lekturze, lubię czasem nacieszyć nimi oczy. Tak po prostu i zwyczajnie. 😉

"Conan" to klasyka w najlepszym wydaniu, do której co jakiś czas z pewnością będę wracał. A Wam gorąco polecam obie księgi. Chciałem napisać, że legendy wypada znać i to jest prawda, ale te dwie książki, to przede wszystkim wyśmienita rozrywka, no i niezapomniane doznania literackie. 👍

mroczne-strony.blogspot.com

Legenda powraca. I to bardzo szybko. Nie minął nawet miesiąc od premiery zbioru opowiadań "Conan. Księga pierwsza", a Wydawnictwo Vesper już wypuszcza, jeszcze bardziej obszerną, "Księgę drugą", w której znajdziecie resztę opowiadań Roberta E. Howarda o Conanie Cimmeryjczyku, jedyną o nim powieść, a także aż 50 stron dodatków. Wszystko to składa się na ponad 900 stronicowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Fanom grozy chyba nie muszę przedstawiać Tomasza Sablika. Gdy w 2020 roku ukazała się "Winda" wielu pokochało twórczość tego, wówczas, mało znanego pisarza. Byłem wśród nich, bowiem uznałem, że ciężko mi znaleźć na polskiej scenie grozy Autora z równie wielkim talentem, wrażliwością i zmysłem obserwacji. "Lęk" i "Przypadłość" właściwie to potwierdziły. "Lęk" był w ogóle genialną powieścią, według mnie najlepszą w dorobku Tomka, choć może to zmienić "Mój dom", którego jeszcze nie czytałem. Ale wśród tych, które znam, moim numerem jeden jest właśnie "Lęk" - świetna mieszanka grozy, fantastyki, postapo i powieści psychologicznej. Niektórzy mogą nie wiedzieć, ale rok przed "Windą" Sablik debiutował powieścią zgoła inną niż wszystko, co stworzył później. W grudniu 2019 roku, nakładem nieszczęsnego "wydawnictwa" Novae Res ukazała się książka "Próba sił" napisana pod pseudonimem T.S. Tomson. Teraz, po pięciu latach, ta powieść wraca w vesperowym wydaniu, w oprawie graficznej Dawida Boldysa i pod nazwiskiem Autora.

"Próba sił" to opowieść osadzona w amerykańskim miasteczku Tensas w Luizjanie (są też inne lokacje, ale ta jest najważniejsza). Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, a wraz z nimi zima stulecia oraz mroczne siły, które wystawią na tytułową próbę kilku wybrańców: rodzinę Wilsonów i ich przyjaciela Eda, prostytutkę Sam, jej alfonsa Tony'ego oraz dostawcę Roba. Nie wszyscy się znają, ale od początku można podejrzewać, że w pewnym momencie ich drogi się przetną. Tomasz Sablik wykorzystał tu sprawdzony schemat zaczerpnięty z Hollywood, kiedy to poznajemy poszczególnych, niezwiązanym ze sobą bohaterów, których przeznaczenie pcha ku sobie. Tak został zbudowany kultowy "Pulp fiction" Tarantino, "Miasto gniewu" Haggisa czy "Traffic" Soderbergha, tak też Tomek Sablik skonstruował swój debiut. I to jest bardzo dobre. Jako że mamy do czynienia z grozą, całą opowieść osnuwa mgiełka mistycznej tajemnicy. Nasi bohaterowie wydają się być na zwój sposób wybranymi, a my - jako czytelnicy - zastanawiamy się dlaczego i do czego.

Stylistycznie "Próba sił" to zupełnie inny Sablik jakiego znam z Jego późniejszych powieści. Myślę, że wtedy, w 2019 roku, jeszcze poszukiwał swojej literackiej tożsamości. Miał już talent, myślę, że miał go od bardzo dawna, ale wciąż szukał niszy, jaką wkrótce stała się groza o mocnym psychologicznym wydźwięku. Zresztą w "Próbie sił" można dostrzec pierwsze nieśmiałe próby wiwisekcji psychiki bohaterów, co chyba najlepiej widać na przykładzie poturbowanej przez los i innych ludzi Sam - prostytutce, której droga zawsze wiodła pod górę, z której nie raz i nie dwa zlatywała z głośnym łupnięciem. Jednak przede wszystkim, to jest Sablik w klimatach Kinga. Wpływ starego poczciwego króla Stefana jest wyraźnie widoczny. Zaczynając od motywu snów, który znajdziemy chociażby w "Lśnieniu", "Doktorze Sen" czy "Sekretnym oknie", a kończąc na sennym amerykańskim miasteczku i małej dziewczynce w roli zapalnika całej intrygi. Jednak najbliżej "Próbie sił" chyba do scenariusza "Sztormu stulecia" (King wydał ten scenariusz w formie książkowej), zarówno pod względem klimatu, jak i fabuły. Ale czy ta "kingowość" Sablika mi przeszkadzała? Niekoniecznie, chociaż zdecydowanie wolę Go w obecnym wydaniu. Od czasu "Windy" jego historie są bardziej kameralne, nastrojowe, dojrzałe.

"Próba sił" nie jest powieścią złą, choć jest tu kilka rzeczy, które mnie irytowały, jak chociażby chyba najbardziej przerysowane postaci gangsterów, z jakimi się spotkałem poza komediami. Przy czym ci tutaj nie są nawet zabawni, nie są też wiarygodni i tu jest mój największy zarzut. Gangusy nie są na szczęście najważniejsi. Najważniejsza jest opowieść o złowrogiej sile, która zagnieżdża się w Tensas oraz to, co muszą zrobić bohaterowie, aby dotrzeć do celu, u którego progu stoi wielka niewiadoma. "Próba sił" to powieść z tajemnicą, dobrze napisana (choć styl nie jest jeszcze w pełni oszlifowany), pełna ciekawym postaci (z pominięciem mafiosów 😉), z wyraźnie wyczuwalną, choć nienachalną grozą. Słowem: udany debiut, który wreszcie doczekał się porządnego wydania. Zabrało się za nie sprawdzone trio Sablik, Boldys, Vesper, dając nam kolejną wartą uwagi książkę ze świetną okładką i ilustracjami. Przy czym, jeśli nie mieliście jeszcze okazji zapoznać się z twórczością Tomka, zacznijcie, od którejś z Jego późniejszych książek. Moim faworytem, o czym już wspomniałem, jest "Lęk", ale równie dobrze może to być "Winda" lub "Przypadłość", a najlepiej wszystkie trzy książki. "Próbę sił" zostawcie sobie na deser, aby już zawczasu wiedzieć jak bardzo Tomasz Sablik rozwinął się jako pisarz, jak dojrzał do swojego stylu, do myślenia o grozie.

"Próba sił" to powieść dobra, choć zdecydowanie jestem fanem tego obecnego Sablika, który trzyma się polskiego podwórka, który swoje wnikliwe obserwacje ludzi i otoczenia, potrafi przełożyć na język literacki, który jest przede wszystkim już w pełni rozwiniętym, ukształtowanym pisarzem i na nikim nie musi się wzorować, a wręcz przeciwnie, teraz to On inspiruje innych. To nie zmienia faktu, że "Próbę sił" czyta się dobrze, historia wciąga, rzuca czytelnikowi wyzwanie, a w samym finale niesie przesłanie. Jakie? To musicie odkryć sami, sięgając po tę powieść.

mroczne-strony.blogspot.com

Fanom grozy chyba nie muszę przedstawiać Tomasza Sablika. Gdy w 2020 roku ukazała się "Winda" wielu pokochało twórczość tego, wówczas, mało znanego pisarza. Byłem wśród nich, bowiem uznałem, że ciężko mi znaleźć na polskiej scenie grozy Autora z równie wielkim talentem, wrażliwością i zmysłem obserwacji. "Lęk" i "Przypadłość" właściwie to potwierdziły. "Lęk" był w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moi Drodzy, poznajcie Awandię - fikcyjne królestwo nad Morzem Wschodnim, które swe bogactwo zawdzięcza kopalniom rud żelaza oraz żyznym glebom. Z dala od stolicy, tuż przy granicy olbrzymiej i dzikiej puszczy Tormen, przycupnęła niewielka wieś Ligawka, w której dorasta Bora i jej młodszy brat Radek. Wychowywani przez ciotkę Olenę żyją w biedzie, ale miłości. Mają siebie nawzajem i tę rodzinną harmonię od czasu do czasu psują wizyty ojca - brutala i sadysty, który zabił żonę i to na oczach dzieci. Nie spotkała go za to zbyt surowa kara. Jako najemnik ze znajomościami na samym dworze królewskim odbył śmiesznie krótki wyrok w kopalni i bynajmniej nie sprawia wrażenia kogoś, kto żałuje swego czynu. Tymczasem dorastająca Bora, chce iść w ślady nikczemnego tatusia i podobnie jak on, zostać najemniczką. Dziewczyna swój gorący temperament odziedziczyła zdecydowanie po ojcu i aby dać mu upust, a przy tym całkiem nieźle zarobić, decyduje się przejść szkolenie we Włóczni - szkole dla przyszłych najemników. Wkrótce wyrusza w drogę, nie mając jeszcze pojęcia, o swoim przeznaczeniu, które zostało zapisane przez Stary Lud jej własną krwią...

"Jeleni sztylet" to debiut pachnący świeżością i słowiańskim podpłomykiem. Z jednej strony powieść Marty Mrozińskiej utrzymana jest w duchu fantastyki Sapkowskiego, z drugiej zaś splot twistami, zwłaszcza w finale - co do tego jestem przekonany - nie pogardziłby sam George R.R. Martin. Ale "Jeleni sztylet" to fantastyka, w której przede wszystkim wybija świetnie napisana główna bohaterka. Bora jest silna, niezależna, drapieżna, ale i pełna uczuć, choć stara się je tłamsić. To postać, którą od razu polubiłem. Ofiara wioskowych uprzedzeń i przemocy ze strony ojca, nie poddaje się i cały czas kroczy z uniesioną głową, choć czasami jest to bardzo trudne. Dziś powiedzielibyśmy o Borze: outsiderka, może nawet feministka, ale bynajmniej nie w tym wypaczonym, karykaturalnym znaczeniu, jakie prezentują dzisiejszej lewicowe krzykaczki. U Bory to wszystko wypływa z jej siły, pragnienia wolności, niezależności, ale i przeznaczenia, bowiem właśnie przeznaczenie odgrywa tu sporą rolę i jest wielką niewiadomą zarówno dla nas - Czytelników, jak i dla samej zainteresowanej. Trzymająca się zawsze na uboczu Bora, regularnie wyszydzana przez innych mieszkańców Ligawki, znajduje sprzymierzeńców wśród przedstawicieli Starego Ludu. A kim jest Stary Lud? To przedstawiciele bestiariusza słowiańskiego: Dworowi, Pokucie, Rusałki i Brzeginki, a nawet Leszy. Bora widuje te istoty regularnie i zawsze może liczyć na ich pomoc, albo chociaż przychylność, co już daje wiele do myślenia.

"Jeleni sztylet" to opowieść Bory, to ona jest tu narratorką. Zaczyna w momencie przełomowym w swoim życiu. Chciałem napisać, że to chwila wejścia w dorosłość, ale tak naprawdę Borce nigdy nie dane było przeżyć dzieciństwa pełną piersią, choć oczywiście jej ciotka robiła wszystko by ona i jej brat, choć namiastkę tego dzieciństwa mieli.

Debiut Marty Mrozińskiej to opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca na ziemi, to historia o miłości, przyjaźni, oddaniu i poświęceniu; o sile kobiet, ich waleczności, niezależności, lojalności. Znajdziecie tu magię, niesamowite istoty i niemniej niesamowite miejsca, niekiedy oderwane od czasu i przestrzeni. Całość ubrana została w przyjemną stylistykę. Marta Mrozińska ma lekkie pióro, co u debiutantów nie jest wcale normą, a przy tym potrafi pisać żywe, dynamiczne dialogi, co z kolei nie jest rzeczą łatwą. Jej opowieść wciąga, zaskakuje, jest ciekawa i świetnie napisana. To debiut bardzo udany, a przy tym fantastycznie wydany.

No właśnie, co do samego wydania... Nie można obok niego przejść obojętnie. Wydawnictwo Zysk i S-ka zainwestowało sporo energii, żeby "Jeleni sztylet" robił piorunujące wrażenie. Twarda oprawa, fantastyczna ilustracja okładkowa, a do tego piękna mapa Awandii na wyklejce zachwycają oczy. Kto czyta moje recenzje regularnie, ten pewnie zauważył, że jestem fanem pięknych okładek, a ta sprawiła, że aż otworzyłem paszczę.

"Jeleni sztylet" to powieść, którą przeczytałem z wielką przyjemnością. Lubię słowiańskie fantasy, ale mam wrażenie, że opowieść Marty Mrozińskiej spodoba się nie tylko miłośnikom tego odłamu gatunku. Dlatego nie zamykam tej książki w żadnej szufladce. Dobre historie tego nie potrzebują, a ta jest jedną z nich. Dlatego ją polecam i trzymam kciuki, aby drugi tom pojawił się jak najszybciej.

mroczne-strony.blogspot.com

Moi Drodzy, poznajcie Awandię - fikcyjne królestwo nad Morzem Wschodnim, które swe bogactwo zawdzięcza kopalniom rud żelaza oraz żyznym glebom. Z dala od stolicy, tuż przy granicy olbrzymiej i dzikiej puszczy Tormen, przycupnęła niewielka wieś Ligawka, w której dorasta Bora i jej młodszy brat Radek. Wychowywani przez ciotkę Olenę żyją w biedzie, ale miłości. Mają siebie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zapowiadany od jakiegoś czasu pierwszy z dwóch tomów opowiadań o Conanie Cimmeryjczyku właśnie wchodzi na księgarniane półki i dzięki uprzejmości Wydawnictwa Vesper miałem okazję zapoznać się z tym pokaźnym, bo liczącym blisko 800 stron tomiszczem jeszcze przed oficjalną premierą. I wiecie co? To była prawdziwa literacka uczta. „Conan. Księga pierwsza” to heroic fantasy najwyższej próby, dzieło ponadczasowe, klasyka w najlepszym wydaniu.

Robert E. Howard, który w wieku 36 lat odebrał sobie życie, nie doczekał momentu, kiedy świat oszalał na punkcie Jego bohatera. To zresztą dość smutna historia człowieka o wielkiej wyobraźni i wrażliwości, który nie do końca rozumiał czasy, w którym przyszło mu żyć. Tak to już jest, że wielkie umysły, nieważne czy naukowe czy artystyczne, bardzo często mają problem z odnalezieniem się w rzeczywistości i Howard zdaje się był jednym z nich. Mimo swojej przedwczesnej śmierci, zostawił sporą spuściznę, która w jakiś sposób czyni Autora nieśmiertelnym i pomimo upływu dekad, nadal rozpala wyobraźnię i porywa ku przygodzie kolejne pokolenia Czytelników.

„Conan. Księga pierwsza” to zbiór czternastu opowiadań, jednak tom otwiera esej „Epoka hyboryjska” również autorstwa Howarda. Tekst jest doskonałym wprowadzeniem Czytelnika do rozbudowanego świata Conana. Potem mamy krótki wiersz, a następnie zaczynają się już te właściwe teksty, które cechuje barwny język, różnorodność i ogromna wyobraźnia Autora. Conan jest niczym praprzodek Jacka Reachera, kieruje się własnym kodeksem wartości, nade wszystko ceni sobie wolność i swobodę, chodzi własnymi drogami, no i ubóstwia kobiety. Owszem, bywa złodziejem i zabójcą, może nawet dość często, ale nigdy nie przejdzie obok krzywdzonych niewiast, przez co nie raz i nie dwa wpada w kłopoty. Przy czym Conan to prawdziwy Kozak, choć Cimmeryjczyk i kłopoty to jego codzienna rutyna. W kolejnych opowiadaniach musi się mierzyć nie tylko z watażkami, piratami, mordercami, rabusiami czy nawet kanibalami, ale również z istotami nie do końca ludzkimi, ot jak chociażby giganci, małpoludy, wiedźmy, czarnoksiężnicy czy podobne do Ikara humanoidalne stworzenia ze skrzydłami. Są też zupełnie niezwiązane z naszym światem diabły i demony... Jest tu tego całkiem sporo i Conan dzielnie stawia czoło przeciwnościom, zanurzając się w zakazane dzielnice stygijskich miast, mierząc się z magią, odkrywając zapomniane cywilizacje i wymarłe pradawne metropolie. Wyobraźnia Roberta E. Howarda wydaje się nie mieć końca, a jego zdolności literackie niezmiennie zachwycają.

Gdybym miał wskazać moje ulubione opowiadania ze zbioru „Conan. Księga pierwsza” to... miałbym problem. Nie tak łatwo wybrać to jedno, najlepsze. Zróbmy więc takie małe „The Best of”. Od razu zaznaczę, że fabularnie teksty nie są powiązanie, to nie tak, jak w przypadku "Miecza przeznaczenia" czy "Ostatniego życzenia" Sapkowskiego, gdzie mamy do czynienia z powieściami szkatułkowymi. W "Conanie" jedynym wspólnym mianownikiem jest... Conan i tyle. Wszystkie teksty zostały napisane w latach '30. Najstarszy pochodzi z 1932 roku i lwia większość debiutowała w magazynie "Weir Tales", z którym Robert E. Howard, dzięki Conanowi właśnie, miał stałą współpracę. Ale przecież miałem Wam napisać o opowiadaniach, które zwróciły moją uwagę, a zatem... Wśród tych wyróżniających się, z pewnością jest "Łotrzy w domu" z 1934 roku, w którym Conan w zamian za pomoc w ucieczce z więzienia przyjmuje zlecenie zabicia Czerwonego Kapłana. Wkrótce Cimmeryjczyk trafia do domu pełnego pułapek, w którym owe pułapki stanowią tylko jeden z problemów... Test bardzo dynamiczny, a na koniec mamy zaskakujący plot twist, a sam Conan pokazany jest jako facet, który lubi wyrównywać rachunki, nawet jeśli dotyczy to kobiety.

Jedźmy dalej... "Bóg w amforze" to wyśmienite skrzyżowanie Agathy Christie z H.P. Lovecraftem. Jest zabójstwo, o które zostaje podejrzany Conan, jest klaustrofobiczna atmosfera zamkniętego domu i jest mroczna siła, która atakuje bohaterów. Zupełnie inny klimat ma natomiast "Królowa Czarnego Wybrzeża" z 1934 r., w którym to Conan przyłączywszy się do pięknej piratki wypływa na szerokie wody, by odkryć zakazane, wchłonięte przez dżungle miasto, w którym mieszkają podobni do Ikara ludzie ze skrzydłami. Coś zdecydowanie dla fanów Abrahama Merritta. Zresztą opowieści o pradawnych cywilizacjach jest tu znacznie więcej, ot weźmy choćby "Sadzawka czarnych ludzi" z 1933, w którym to Conan znów jest wśród piratów i trafia na egzotyczną wyspę, na której żyją olbrzymy zamieniający ludzi w małe kamienne figurki. Nieco zmodyfikowany motyw zapomnianego miasta odnalazłem w opowiadaniu "Xuthal o zmroku". Tu z kolei Barbarzyńca i uciekająca z nim Natala, trafiają na miasto pośrodku pustyni. Na pierwszy rzut oka miejsce wydaje się upuszczone, jednak szybko się okazuje, że mieszkańcy większą część życia spędzają w narkotycznym śnie i stają się ofiarami demona o imieniu Thog. Czyżby kolejne wpływy Lovecrafta? Takie odniosłem wrażenie, ale realizacja Howarda znacznie lepsza.

W książce "Conan. Księga pierwsza" nie znajdziecie opowiadań słabych, czy choćby przeciętnych. Robert E. Howard w każdym ze swoich tekstów zaskakuje swoim pisarskim kunsztem, lotnością, przenikliwością. Mimo upływu ponad 90 lat, te opowiadania nadal świetnie się czyta, na co niemały wpływ miał Tomasz Nowak - tłumacz niniejszego wydania oraz autor posłowia, w którym zawarł nie tylko skróconą biografię Howarda, ale również opowiada o popkulturowym fenomenie jakim stał się Conan Cimmeryjczyk.

Wisienką na torcie jest samo wydanie. Vesper - wiadomo - słynie z pięknie zrobionych książek, ale odniosłem wrażenie, że w przypadku "Conana" poprzeczka znów została podniesiona. Po pierwsze, to jest początek nowej serii Eony, która będzie się skupiać na fantastyce spod znaku magii i miecza. Seria ma mieć wspólny layout zaprojektowany przez Dawida Boldysa, natomiast za ilustracje w tomie "Conan. Księga pierwsza" odpowiedzialny był Michał Loranc. Oprócz znakomitej okładki i wyklejki, w środku książki znajdziecie ponad 30 fantastycznych ilustracji obrazujących fabułę poszczególnych opowiadań. Niektóre teksty ilustrują dwa, a nawet trzy obrazy, więc jest na co popatrzeć. Takiego rozmachu Vesper jeszcze nie miał i mam nadzieję, że będzie to jeden ze znaków rozpoznawczych Eonów.

"Conan. Księga pierwsza" (a za moment "Księga druga") to świetna okazja, aby przypomnieć sobie lub poznać postać Conana Barbarzyńcy. Postać pełną sprzeczności i ekspresji, niejednoznaczną, ale dzięki temu ciekawą i nietuzinkową. "Conan" to również klasyka na wysokim, literackim poziomie, napisana w czasach, w których plastyczność słowa była bardzo ważna. Słowa budują światy, zapomniane mityczne miasta, niesamowite stworzenia i niemniej niezwykłe przygody głównego bohatera. To po prostu trzeba przeczytać i gorąco Was do tego zachęcam.

mroczne-strony.blogspot.com

Zapowiadany od jakiegoś czasu pierwszy z dwóch tomów opowiadań o Conanie Cimmeryjczyku właśnie wchodzi na księgarniane półki i dzięki uprzejmości Wydawnictwa Vesper miałem okazję zapoznać się z tym pokaźnym, bo liczącym blisko 800 stron tomiszczem jeszcze przed oficjalną premierą. I wiecie co? To była prawdziwa literacka uczta. „Conan. Księga pierwsza” to heroic fantasy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Początek lat '90, to czas dynamicznych przemian politycznych, gospodarczych, ale i społecznych. Życie wyglądało wtedy zupełnie inaczej, na ulicach królowały ortalionowe dresy, a niektórzy ich nosiciele, uzbrojeni w bejsbole często odwiedzali miejskie lokale gastronomiczne w celu wymuszenia haraczu, tj. "dobrowolnej" opłaty za "ochronę". Każde większe miasto borykało się z gangami osiłków, policja wydawała się bezradna, a zwykli ludzie przestraszeni. Dla kogoś dorastającego w latach '90 to wszystko nie miało jednak większego znaczenia. Rodzice skutecznie oddzielali nas od niebezpieczeństw opiekuńczą barierą. Było biednie, ale wesoło, a gdy się wpadło w tarapaty zawsze można było liczyć na starszych kolegów z dzielnicy. Tamten czas traktuję z pobłażliwym sentymentem, bo i sentymentalizm ma to do siebie, że podchodzi się do niego z przymrużeniem oka i wyparciem tego, co było naprawdę złe. W pewnej mierze nostalgiczny wydaje się być również najnowszy powieściowy cykl Policjanci z Poznania Ryszarda Ćwirleja, którego drugi tom właśnie się ukazał. Nostalgiczny, ale nie wyzuty ze swojego brutalnego realizmu.


Policjanci z Poznania to bezpośrednia kontynuacja cyklu Milicjanci z Poznania i część znacznie większego Ćwirlejowego uniwersum osadzonego w środowisku - a jakże - poznańskich kryminalnych. Cykl otworzyła "Granica możliwości" osadzona w 1990 roku, w "Pocałunku Judasza" przenosimy się do 1991. Jest jesień. W okolicach Pniew, na leśnej polanie, przypadkowy świadek znajduje dwa trupy i odcięty palec nienależący do żadnego z zabitych. Dla policjantów i młodej pani prokurator jest jasne, że to była egzekucja. Natomiast nie mają pojęcia, że zabici pracowali dla Grubego Rycha. Może nie bezpośrednio, bo były cinkciarz prowadzi teraz legalną działalność bankową, ale pośrednio i owszem, bowiem nadal jest cichym właścicielem warsztatu samochodowego, który pełni funkcję dziupli. Jest jasne, że Grubińskiego ktoś chce wysiudać z interesu, a na to zgody być nie może. Odpowiedź musi być bezwzględnie czytelna, ale najpierw trzeba znaleźć gnojków, którzy podnieśli na Rychowych ludzi łapę. Do ich odszukania angażuje się Mirek Brodziak. Tymczasem odcięty palec pod Pniewami nie jest jedyny. Poznańscy gliniarze prowadzą sprawę grupy ściągającej z miejscowych restauratorów haracze. Bandyci sami siebie nazywają Młode Lwy i jednemu z niepokornych przedsiębiorców obcięli paluchy. Czy to mogą być ci sami, co zamordowali dwóch kurierów na leśnym parkingu? W przyrodzie nie ma przypadków, a Młode Lwy, to dzikie bestie, które jak najszybciej trzeba odstrzelić, albo zamknąć w klatce. Safari czas zacząć.

Właściwie "Pocałunek Judasza" mógłbym podsumować jednym zdaniem, które zresztą pewnie trafi na tytuł niniejszej recenzji: "powrócił stary, dobry Ćwirlej". Po, według mnie, niezbyt udanej ostatniej powieści jaką była "Ostatnia droga", drugi tom Policjantów z Poznania to - no właśnie - powrót Autora do własnych korzeni. W najnowszej powieści Ryszarda Ćwirleja znalazłem właściwie wszystko to, za co wiele lat temu pokochałem Jego literaturę. Przede wszystkim wrócił klasyczny ćwirlejowy luz, swoboda i humor oraz starzy, sprawdzeni bohaterowie, jest też ciekawa kryminalna intryga oraz znakomicie uchwycona rzeczywistość lat '90. A jaka była to rzeczywistość? Szara i kolorowa jednocześnie, pełna sprzeczności, nierówności i kontrastów. To był czas wielkich fortun, ale i biedy; narodzin biznesmenów i gangsterów. Ci ostatni byli aż nazbyt widoczni. Odziani w przepisowe dresiwo sieli postrach wśród bogu ducha winnych ludzi. I o tym też jest "Pocałunek Judasza" - o brutalizacji polskich przestępców, którzy często ze zwykłych PRL-owskich rzezimieszków, nagle stawali się bezwzględnymi zabójcami. Właściwie ta powieść to esencja początku lat '90. Ryszard Ćwirlej doskonale oddał klimat tamtych czasów, dbając o detale, łącznie z niemalże zapomnianym przeze mnie nieszczęsnym mlekiem w woreczkach. Co to był za głupi wynalazek! Ale był, podobnie jak wszechobecny kolorowy ortalion, w który wbijali się zarówno młodzi, jak i starzy.

Czas akcji "Pocałunku Judasza" buduje jego klimat, atmosferę. Jednocześnie Ćwirlej wypełnia literacką lukę, bowiem twórcy sięgający do przeszłości, jeśli już decydują się pisać kryminały retro, najchętniej sięgają do dwudziestolecia międzywojennego, okres PRL, a tym bardziej lata '90 traktując bardzo po macoszemu. Poznański Autor wypełnia tę lukę, niczym dentysta zakładający kolejną złotą koronkę Tuniowi Ząbkowi. "Pocałunek Judasza" to bardzo dobra literatura rozrywkowa, kryminał mocno osadzony w polskich realiach tuż po upadku komunizmu, kiedy to wiele rzeczy się zmieniło, ale niemal tyle samo pozostało bez zmian. Wartka akcja, dobrze skrojeni starzy bohaterowie (jedni bardziej znani, inni mniej), a do tego charakterystyczny styl Ryszarda Ćwirleja, sprawiają, że od tej powieści ciężko się oderwać. I chyba właśnie o to chodzi w czytadłach, prawda? Też tak myślę, dlatego polecam Wam sięgnąć po "Pocałunek Judasza". 👍

mroczne-strony.blogspot.com

Początek lat '90, to czas dynamicznych przemian politycznych, gospodarczych, ale i społecznych. Życie wyglądało wtedy zupełnie inaczej, na ulicach królowały ortalionowe dresy, a niektórzy ich nosiciele, uzbrojeni w bejsbole często odwiedzali miejskie lokale gastronomiczne w celu wymuszenia haraczu, tj. "dobrowolnej" opłaty za "ochronę". Każde większe miasto borykało się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ostatnio z kryminałem jest mi coraz bardziej nie po drodze. Może to nie jest jeszcze ten etap, gdzie ja chcę sunąć A1 na Wybrzeże, a kryminał zaiwania krajową 47 do Zakopca, ale te nasze drogi coraz bardziej się rozjeżdżają, a to dlatego, że część autorów - a mam tu na myśli autorów polskich - poszło w stronę - jak ja to nazywam - szkoły Bondy i Chmielarza, tworząc historie coraz bardziej odklejony od polskiej rzeczywistości, z bohaterami, których za cholerę nie jestem w stanie polubić, z wątkami często przypadkowymi, a przez to mało interesującymi. Na szczęście są jeszcze wyjątki od tej skwaśniałej mizerii, od tego nieświeżego gulaszu z przypalonego gara. Tym wyjątkiem jest Kamila Cudnik, której literacką drogę śledzę od Jej debiutu w 2019 roku i nawet stoję przy tej drodze kibicując i trzymając kciuki za dalszy pisarski rozwój. I wiecie co? Chyba działa, to trzymanie kciuków. Żartuję, oczywiście, ale Kamila faktycznie z książki na książkę jest coraz lepszą "kryminalistą". Po rewelacyjnej toruńskiej trylogii retro kryminałów, Autorka wraca do współczesności i do bohaterów, których stworzyła w 2020 roku w powieści "Zgadnij, kim jestem". "Wybacz" nie jest jednak bezpośrednią kontynuacją pierwszego tomu, ale o tym opowiemy sobie za chwilę.

"Wybacz" to policyjny kryminał z elementami thrillera, osadzony w Toruniu. Wszystko zaczyna się od morderstwa pary nastolatków dokonanym w sąsiedztwie opuszczonego dworca kolejowego Toruń Północny. Dwa precyzyjne strzały, dwa trupy, żadnych świadków, żadnych śladów. To nie będzie łatwe śledztwo. Gdy matka zabitej dziewczyny dowiaduje się o śmierci córki, wiesza się w swoim mieszkaniu, przed śmiercią jednak zdąża złożyć zeznania, dzięki czemu gliniarze mają chociaż punkt zaczepienia. Okazuje się, że dziewczyna była wolnym ptakiem i roszada wśród jej chłopaków była większa niż wśród dostawców pizzy. Czy więc motywem mogła być zazdrość, któregoś z odtrąconych kochanków? To będzie starał się ustalić komisarz Robert Bukowski wraz ze swoim zespołem. W trakcie żmudnego dochodzenia wychodzą jednak coraz to nowe fakty, odkrywane są kolejne rodzinne sekrety. Bukowski będzie musiał się zmierzyć również z własną rodziną, bowiem jego grzechy z przeszłości zaczną oddziaływać na teraźniejszość...

Kamila Cudnik, niczym Jej imienniczka z drugiego brzegu Bałtyku, doskonale łączy kryminalną intrygę z wątkami obyczajowymi. To balansowanie między mrokiem a codziennymi troskami i zwykłym życiem nie jest rzeczą łatwą i tę sztukę opanowali jedynie nieliczni polscy autorzy. Ale Kamila zdecydowanie jest w tym najlepsza. Po krótkich poszukiwaniach znalazła złoty środek, który od czasu "W cieniu twierdzy" konsekwentnie stosuje w swoich powieściach, co przy odpowiednio zbudowanym postaciom i samej historii, sprawia, że od Jej książek ciężko się oderwać. "Wybacz" to kolejna taka powieść, w której z jednej strony dostajemy zbrodnię i mozolne policyjne śledztwo, z drugiej zaś życie policjantów poza pracą, gdzie muszą mierzyć się z zupełnie innymi wyzwaniami, ot jak choćby dorastające i buntujące się potomstwo. Niekiedy te dwa światy przenikają się, a wówczas robi się naprawdę gorąco.

Punktem wyjścia do "Wybacz" jest wspomniane wcześniej podwójne morderstwo. Dlaczego dwoje osiemnastolatków skończyło zastrzelonych w takim miejscu? Co tam w ogóle robili po zmroku? Zapomniane przez Boga i ludzi okolice nieczynnego dworca, to miejscówka średnio nadająca się na romantyczną schadzkę, więc... Pytań jest cała masa i wraz z toczącym się śledztwem, dochodzą kolejne. Kamila Cudnik świetnie prowadzi fabułę, umiejętnie buduje atmosferę i delikatnie popycha czytelnika ku rozwiązaniu kryminalnej zagadki. W tej opowieści każdy ma swoje tajemnice, sprawy, które chce ukryć, przemilczeć. Sekrety i niedopowiedzenia tworzą klimat tej powieści, a całość podkręca odpowiednie tempo akcji, no i interesujący bohaterowie, oczywiście.

W "Wybacz" powracają postaci z powieści "Zgadnij, kim jestem" - o tym już wspomniałem. Ale spokojnie, jeśli nie czytaliście powieści z 2020 roku, to nie szkodzi, bo te dwie pozycje można traktować niezależnie. Chociaż Kamila nawiązuje do pierwszego tomu cyklu, to jednak nieznajomość tejże pierwszej części, w żadnym razie nie sprawi, że czytając "Wybacz" pogubicie się w fabule.

"Wybacz" to świetnie napisany współczesny kryminał miejski, w którym zabójstwo staje się jedynie pretekstem do opowiedzenia znacznie głębszej historii. Pragnienie wolności i niezależności, trudne relacje rodzice-dzieci, potrzeba akceptacji, nieprzepracowane traumy i przemoc domowa - te motywy przewijają się przez najnowszą powieść Kamili Cudnik, a dzięki Jej wrażliwości "Wybacz" jest powieścią pełną uczuć i emocji, które zostają w głowie, sercu i wyobraźni na dłużej. Owszem, to przede wszystkim mroczny kryminał z niebanalną intrygą i solidnie poskręcaną, niczym wyciągnięte z piwnicy światełka choinkowe, fabułą, ale również doskonała powieść obyczajowa. Tylko, proszę Was, nie mylcie mi tu obyczajówki z romansem, bo "Wybacz" nie ma w sobie nic z romansu. To świetnie napisana, mądra, przemyślana i dojrzała literatura gatunkowa, którą miałem przyjemność objąć patronatem i teraz z równie wielką przyjemnością Wam tę książkę polecam. Mam nadzieję, że po nią sięgnięcie i że dostarczy Wam równie wielu wrażeń, co mnie.

mroczne-strony.blogspot.com

Ostatnio z kryminałem jest mi coraz bardziej nie po drodze. Może to nie jest jeszcze ten etap, gdzie ja chcę sunąć A1 na Wybrzeże, a kryminał zaiwania krajową 47 do Zakopca, ale te nasze drogi coraz bardziej się rozjeżdżają, a to dlatego, że część autorów - a mam tu na myśli autorów polskich - poszło w stronę - jak ja to nazywam - szkoły Bondy i Chmielarza, tworząc historie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Blake Crouch to jeden z tych pisarzy, którzy potrafią dostarczyć rozrywkę na poziomie. To taki Grady Hendrix, ale od thrillera i fantastyki. Obaj panowie czerpią z popkultury - choć może Crouch nie tak oficjalne - i obaj potrafią opowiadać historie. Minęło jednak sporo czasu (prawie 5 lat) od kiedy Polscy czytelnicy mogli przeczytać coś nowego od twórcy trylogii "Wayward Pines". Ostatnio była to "Rekursja", która swoją premierę miała we wrześniu 2019 roku. Szmat czasu, ale warto było poczekać, bowiem Blake Crouch w powieści "Upgrade. Wyższy poziom" serwuje nam ostrą jazdę bez trzymanki.

Mamy lata '50 XXI wieku. To czas po Wielkim Głodzie, który zebrał żniwo ponad 200 milionów ofiar oraz czas powszechnej inwigilacji i zamordyzmu. Za głód odpowiadała Miriam Ramsey - naukowiec, która wraz ze swoim zespołem, zakaziła wirusem owady. Ingerujący w DNA wirus miał na celu wyplenić szarańczę niszczącą uprawy, ale zmutował i doprowadził do zniszczenia całych zbiorów. Teraz modyfikacje DNA są surowa karanym przestępstwem, a ściganiem tych, co się tym parają, zajmuje się Agencja Ochrony Genów, w której pracuje Logan Ramsey - syn Miriam. Jako młody chłopak pomagał matce w laboratorium, za co trafił do więzienia na kilka lat, teraz tropi ludzi pokroju swojej rodzicielki. W czasie jednaj z akcji wpada w pułapkę i zostaje ranny przez bombę lodową. Szybko okazuje się, że w lodzie, którego odłamki wniknęły w jego ciało był wirus modyfikujący DNA. Logan staje się nadczłowiekiem, pamięta wszytko co przeczytał, widział i doświadczył w całym swoim życiu, ma większą odporność na ból, jest superinteligentny i znacznie szybszy niż dotychczas. Gdy jego szef dowiaduje się o tym, postanawiają go uwięzić i upozorować śmierć. Przebywając w tajnym rządowym ośrodku, Logan nie ma pojęcia, że jest jedynie pierwszym etapem większego planu, obejmującym całą ludzkość...

"Upgrade. Wyższy poziom" to powieść szybka i bardzo dynamiczna. To thriller science fiction w starym, dobrym stylu gdzie główny bohater jest osaczony i ścigany i wbrew przeciwnością losu prze do przodu, aby powstrzymać złoli przed zrobieniem światu krzywdy. "Upgrade" to połączenie filmów "Jestem bogiem" z Bradleyem Cooperem i Robertem De Niro, "Ściganego", "Wroga publicznego" i powieści Patrika Lee, ze szczególnym naciskiem na "Tunel" i "Widmową krainę" oraz "Uciekiniera" Stephena Kin... o, przepraszam, Richarda Bachmana. Więcej by się tego znalazło, bo faktycznie Blake Crouch sięga po sprawdzone motywy, ale wykorzystując je robi to bardzo dobrze i tworzy coś zupełnie nowego. Już sama wizja niedalekiej przyszłości robi wrażenie. Co tu dużo mówić, jest mroczna, jest posępna i nie dająca nadziei. Zresztą, pewnie część z Was widzi, że jako ludzkość nie idziemy w dobrym kierunku i naprawdę nie potrzeba wielkiego głodu, aby oddać rządom swoją wolność. Ale póki co - jak powiedział stary mędrzec - "jest chu*owo, ale stabilnie", tymczasem w "Upgrade" nie można mówić o stabilizacji. To znaczy inaczej - ona jest, ale tylko pozorna, a pod tymi pozorami wszystko się chwieje, chybocze, jest skorodowane dekadami błędów, zaniedbań i złych chęci skorumpowanych polityków. Ameryka Croucha to takie dzisiejsze Chiny+, gdzie naszpikowane kamerami miasta śledzą każdy ruch obywateli, a Sztuczna Inteligencja w tej totalnej kontroli bardzo pomaga. W "Upgrade" naturalne jedzenie jest na wagę złota, a zabawa DNA powszechna, choć odbywająca się w podziemiu.

Przetrzebiona i obita Ameryka stoi na krawędzi upadku i jakby tego było mało Blake Crouch, wrzuca do tego świata głównego bohatera, który jest postacią tragiczną. Ale nie "tragiczną" w sensie: beznadziejną. Mówię o tragizmie niemalże Szekspirowskim, gdzie główny bohater ze wszystkim stron dostaje po dupie. Logan to właśnie taka postać i to od samego początku powieści. Od kilku lat żyje bowiem z piętnem dokonań swojej matki. Te 200 milionów ofiar Wielkiego Głodu ciąży również na jego sumieniu, a potem, gdy wbrew własnej woli Jego DNA zostaje zmienione, Agencja, której poświęcił ostatnie lata życia, odbiera mu wszystko: wolność, rodzinę, a nawet życie, bo przecież fingują jego śmierć. Ląduje w szklanej klatce niczym nowy, nieznany gatunek zwierzęcia, a gdy wreszcie udaje mu się uciec, musi się zmierzyć z przeszłością, przyszłością i własną siostrą.

Crouch stworzył powieść bardzo dobrą i wciągającą, co akurat w przypadku tego autora nie jest zaskoczeniem. Dynamizm tej opowieści robi tu świetną robotę i właściwie jest tu wszystko, czego oczekiwałbym po tego typu literaturze rozrywkowej. Może jedynie ograniczyłbym ciut tę warstwę naukową, ale takie naprawdę męczące sceny, naszpikowane żargonem były chyba dwie lub trzy, więc spokojnie, można przecierpieć. A myślę, że warto, bo Blake Crouch napisał porywające czytadło, od którego ciężko było mi się oderwać. Jeśli lubicie filmy i książki, które wymieniłem wcześniej, po "Upgrade. Wyższym poziom" możecie śmiało sięgać, bo to powieść, którą nie tylko dobrze się czyta, ale i ma swój przekaz. Jaki? A to musicie odczytać sami. Wszystkiego za Was nie zrobię. 😉 Ale książkę serdecznie Wam polecam.

mroczne-strony.blogspot.com

Blake Crouch to jeden z tych pisarzy, którzy potrafią dostarczyć rozrywkę na poziomie. To taki Grady Hendrix, ale od thrillera i fantastyki. Obaj panowie czerpią z popkultury - choć może Crouch nie tak oficjalne - i obaj potrafią opowiadać historie. Minęło jednak sporo czasu (prawie 5 lat) od kiedy Polscy czytelnicy mogli przeczytać coś nowego od twórcy trylogii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To był chyba rok 2019, kiedy zacząłem kompletować serię Artefakty, co już wtedy było sprawą niełatwą zważywszy, że dostępność niektórych tytułów ograniczała się właściwie tylko do allegro, gdzie latały takie kwoty, że głowa mała. Jednym z tych tytułów, tych "białych kruków" była właśnie "Trawa", która pewnego dnia, ni z tego ni z owego wskoczyła do księgarni internetowej Świat Książki. Niewiele myśląc capnąłem do koszyka i w sumie dobrze zrobiłem, bo nim pojechałem odebrać zamówienie, książka ponownie zniknęła z oferty i z tego co się orientuję nadal jej nie ma. A szkoda, bo powieść Sheri S. Tepper mocno mnie zaskoczyła i to w sensie pozytywnym, o czym zaraz sobie opowiemy.

Tepper to autorka, która - nim zmarła w 2016 roku - napisała kilkadziesiąt tytułów, w tym również pod pseudonimami. Tworzyła głównie fantastykę, ma na koncie kilka trylogii, w tym Trylogię Arbaiów, którą otwiera "Trawa" - powieść z 1989 roku. Tytułowa Trawa jest jedną z sześciu zamieszkałych przez ludzi planet. Akcja dzieje się w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, ale raczej dalekiej, gdzie najsilniejszym mocarstwem jest Świętość - religijne międzyplanetarne superpaństwo, w którym hierarchowie wykorzystują wiarę, do trzymania wiernych/poddanych za twarz. Właśnie z ramienia Świętości na Trawę zostaje wysłany Rigo Yrarier wraz z rodziną, z zadaniem założenia placówki dyplomatycznej - to oficjalnie. Nieoficjalnie jego misja jest niemalże szpiegowska, bowiem ma ustalić dlaczego na Trawie nie ma zarazy, która dziesiątkuje ludność na innych planetach. Trawa - o czym szybko się przekonuje - jest miejscem specyficznym, posiadającym swoje mroczne sekrety, chowane przez pokolenia. Cerberami tych tajemnic są bonowie - rozleniwiona, niezbyt inteligentna szlachta, którą kontrolują - podobne do koni - przerażające istoty zamieszkujące Trawę na długo przed przybyciem pierwszego człowieka. Pojawienie się Riga, ale przede wszystkim jego dociekliwej i buntowniczej żony Marjorie, staje się zagrożeniem dla starego ładu...

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, gdy zacząłem czytać "Trawę" to przepiękny język, jakim posługuje się Sheri S. Tepper, a który świetnie oddał nasz tłumacz Robert Waliś. Sama opowieść nie jest takim typowym, twardym sci-fi, zdecydowanie bliżej jej do fantasy spod znaku chociażby "Mroczne Wieży" Kinga czy nawet "Trudno być bogiem" braci Strugackich. Mamy tu skolonizowaną obcą planetę, na której wciąż żyją tubylcze rasy obcych. Ludzie funkcjonują tu trochę jak w XVII-XVIII wieku. Jest szlachta i mieszczaństwo, są pałace i chaty, a jedyną rozrywką bonów jest polowanie na lisy, które - jak się szybko okaże - również pochodzą z Trawy i są zupełnie inne niż znane nam psowate. Jednocześnie ludzie dysponują nowoczesną technologią, taką jak autoloty czy wideofony, no i przede wszystkim mają również statki kosmiczne, które umożliwiają niemalże swobodne podróże między planetami. Wszystko to jest świetnie pokazane, bardzo obrazowo, choć nie nachalnie.

Główną bohaterką powieści Tepper jest Marjorie - żona ambasadora, kobieta przez lata tłamszona przez swojego męża i przez jego wypaczone pojmowanie miłości. Dopiero na Trawie Marjorie rozwija skrzydła, nabiera pewności siebie i nieustępliwości w poszukiwaniu prawdy. To znakomicie zbudowana postać, którą doskonale uzupełnią dwaj zbuntowani Zieloni Bracia - zakonnicy stanowiący trawiański odłam Świętości.

Inna rzecz, to odnalezione na Trawie zaginione miasto Arbaiów - rasy kosmitów (choć słowo "kosmita" ani razu nie pada w tej książce), która wyginęła przed wiekami. Tajemnica wyginięcia tej zaawansowanej cywilizacji staje się jednym z głównych wątków powieści, a związani z nim bohaterowie - brat Mainoa i przymusowo wcielony do Świętości, a następnie karnie zesłany na Trawę Rillibee, odegrają niemałą rolę w tej wielowątkowej historii i to właśnie oni pomogą Marjorie. Jednak próba rozkminienia co się stało z Arbaiami, to tylko jeden z motywów "Trawy". Tepper porusza również inne tematy, jak chociażby wspomniany już podział klasowy. Jest on dość wyraźny. Patrzący na wszystkich z góry bonowie żyją wyłącznie dla siebie, odcięci w swoich zamkniętych wioskach, mając do dyspozycji zastępy służących. Z drugiej strony mamy Wspólnotę - przyportową osadę, która funkcjonuje na zasadach wolnorynkowych, choć dla nich wzajemna, sąsiedzka pomoc jest czymś tak naturalnym, że gdy Marjorie wyznaje tubylcowi, że na swojej planecie pomagała charytatywnie biednym i wykluczonym, ten dziwi się, bo we Wspólnocie wszyscy tworzą jedną wielką rodzinę, która wspiera się i dba o siebie nawzajem. Motyw społeczny jest w powieści Tepper bardzo wyrazisty i ciekawy i czyni Trawę miejscem bardziej realnym, zasiedlonym przez prawdziwych ludzi.

A tych ludzi jest tu całkiem sporo. Mnogość bohaterów idzie jednak w parze z ich różnorodnością. Sheri Tepper świetnie buduje postaci, zarówno te pierwszo- jak i drugoplanowe. Uwikłani w intrygi, kłamstwa, sekrety i romanse, kierowani różnymi pobudkami, są ciekawi, interesujący i na pewno niejednowymiarowi. Sama fabuła, dynamiczna i mająca niejeden zwrot akcji, wciąga i sprawia, że "Trawę" ciężko odłożyć. To są takie Artefakty jakie najbardziej lubię - tajemnicze, niejednoznaczne, skłaniające do refleksji nad tym, dokąd zmierza ludzkość. "Trawa" to bardzo dobra powieść, która w wersji papierowej jest niestety trudno dostępna. To się pewnie zmieni, gdy Wydawnictwo Mag wypuści drugi tom trylogii, co - jeśli wierzyć plotkom - nastąpi dopiero w 2025 roku. Wtedy, podejrzewam, że pojawi się dodruk "Trawy". Cieszę się jednak, że poznałem tę historię już teraz i niecierpliwie czekam na drugi tom trylogii Arbaiów.

mroczne-strony.blogspot.com

To był chyba rok 2019, kiedy zacząłem kompletować serię Artefakty, co już wtedy było sprawą niełatwą zważywszy, że dostępność niektórych tytułów ograniczała się właściwie tylko do allegro, gdzie latały takie kwoty, że głowa mała. Jednym z tych tytułów, tych "białych kruków" była właśnie "Trawa", która pewnego dnia, ni z tego ni z owego wskoczyła do księgarni internetowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się, że przed ocenieniem książki, musiałem się przespać ze wszystkimi myślami z nią związanymi. Marcin Ciszewski to nie jest autor, po którego sięgam po raz pierwszy. Kilkanaście lat temu czytałem Jego cykl WWW, ale i zacząłem cykl Meteo, którego "Wiatr" jest trzecim tomem. Potem moja czytelnicza droga nieco odbiła od literackiego szlaku pana Ciszewskiego i tak sobie funkcjonowaliśmy na różnych płaszczyznach rzeczywistości, aż do tego roku, kiedy to Wydawnictwo Skarpa Warszawska postanowiła wznowić cykl z Jakubem Tyszkiewiczem w roli głównej. Pierwsze tomy ponad dekadę temu wydawał Znak i z tego co kojarzę czytałem dwa pierwsze, tj. "Upał" i "Mróz". "Wiatr" to trzecia odsłona, ale pierwsza jeśli chodzi o chronologię, a przynajmniej tak gdzieś czytałem. W każdym razie fabuła jest zbudowana tak, że nie musicie znać wcześniejszych książek, aby połapać się co i jak i kto jest kim.

Rzecz zaczyna się w Sylwestrowe popołudnie w Zakopanem, kiedy to Jakub Tyszkiewicz ze swoją żoną Heleną i Staszek Krzeptowski szykują się na kameralną imprezę w schronisku na Kasprowym Wierchu. Tych dwóch panów to stołeczni kryminalni, ale w górskiej stolicy są zupełnie prywatnie. Wieczór przynosi huraganowy wiatr, który z każdą minutą wzmaga się coraz bardziej. W ostatnich chwili udaje im się dotrzeć koleją linową na szczyt. Początkowo całkiem wesoła impreza, szybko zostaje przerwana przez wypadek jednej z bawiących się kobiet. Wypadek? A może niezupełnie? Faktem jest, że dziewczyna potrzebuje natychmiastowej pomocy medycznej. Na kolejkę nie ma co liczyć, a zatem Tyszkiewicz i Krzeptowski postanawiają zwieźć ranną w specjalnych saniach. Tymczasem na górę zmierza zespół czterech uzbrojonych facetów ze służb specjalnych. Na ich celowniku jest jeden z gości feralnej imprezy. Zadanie mają proste i jasne: odzyskać to co ukradł, a gościa zlikwidować. Ich problem jest taki, że facet potrafi się bronić, bo jeszcze niedawno był jednym z nich...

Gdy sięgam po powieść sensacyjną nie mam jakiś dużych oczekiwań. To gatunek czysto rozrywkowy i po prostu nie ma tu miejsca na literackie uniesienia. Nadal jednak chciałbym przeczytać ciekawą historię z niemniej interesującymi bohaterami, którzy mają coś fajnego do powiedzenia, jakieś przemyślenia, jakieś poglądy; za którymi stoi jakaś historia, najlepiej wyboista niczym zapomniana droga powiatowa. A jeżeli nic z tych rzeczy, to chociaż, żeby akcji było dużo, na tyle dużo żeby ta akcja zamaskowała kiepską fabułę i papierowych bohaterów. Bo dlaczego "Szybkich i wściekłych" dobrze się ogląda? Przecież to jest tak głupie i nielogiczne, że aż głowa mała, a jednak wizualnie daje radę. Daje radę bo jest dobrze zrobione, bo jesteśmy atakowani festiwalem efektów specjalnych i dynamicznymi ujęciami. Gdy siadam do filmów z tej serii doskonale zdaję sobie sprawę, że będę oglądał głupoty, że z logiką niewiele będzie to miało wspólnego, ale oglądać będzie się dobrze. Tego samego oczekiwałem od "Wiatru".

Tymczasem pierwszych sto stron to była jazda pod górę: przygotowania do imprezy, poprzetykane niezbyt błyskotliwymi dialogami, potem faktyczna jazda kolejką i początek sylwestrowego wieczoru. Ani to ciekawe, ani porywające. Bohaterowie sztampowi, z wyraźnym podziałem na tych, których mamy polubić i na tych, którzy są dupkami... Akcji tu nie ma, ale od czasu do czasu dostajemy sceny z oddziałem specjalsów i tajemniczym generałem oraz politykami. Z początku niewiele z tego można rozkminić: ktoś coś ukradł i dał nogę, jakieś brudne tajemnice mają zostać ujawnione i żeby ta cała kupa nie rozlała się na Polskę, służby specjalne muszą wytropić, odzyskać co jest do odzyskania, a na koniec zdrajcę... no wiecie... killim go. A zatem i specjalsi wbijają do kolejki linowej (choć nieco później od naszych głównych bohaterów), terroryzują bogu ducha winnego kolejarza i też jadą na górę. Sam wjazd ciągnie się przez kilkadziesiąt stron i to jest swego rodzaju zwiastun, zły omen, że będzie długo i nudno. Takich zdecydowanie zbyt długich sekwencji jest w powieści "Wiatr" znacznie więcej. Owszem, są momenty, gdy akcja nabiera tempa, gdzie są strzelaniny, gdzie trup pada, a ostrze noża błyska w blasku księżyca, ale tego jest zbyt mało, aby uznać tę powieść sensacyjną za dobrą powieść sensacyjną.

Po tych pierwszych stu stronach naprawdę myślałem, że akcja się rozwinie, nieco przyspieszy, a jeszcze lepiej, gdyby przyspieszyła znacząco, tymczasem kolejnych dwieście stron, to powolne, bardzo powolne schodzenie z Kasprowego. Nie powiem - ma to swój klimat: noc, świszczący huraganowy wiatr i czające się w mroku niebezpieczeństwo, ale - cholera - na samym klimacie, daleko się nie zajedzie. Owszem, są tu chwile, gdy czujesz, że jednak masz w rękach powieść sensacyjną, ale jest tego zbyt mało, a książka zdecydowanie za gruba.

Powiem szczerze: zmęczyła mnie ta książka, a od czytadła, to ostatnia rzecz jakiej oczekuję. Nie jest to jednak powieść całkowicie zła. Sama intryga została całkiem nieźle pomyślana, motyw służb specjalnych i międzynarodowej intrygi (bo w pewnym momencie ona rzeczywiście robi się międzynarodowa) też jest ciekawy. I gdyby Ciszewski to wszystko rozwinął i poszedł w stronę - powiedzmy - thrillera szpiegowskiego, to mogła to być całkiem niezła opowieść. Wyszło jednak jak wyszło i "Wiatr" okazał się dla mnie mało sprzyjający. W mojej ocenie to jest "zapchaj dziura" poniżej oczekiwań. Jeżeli nie masz nic innego pod ręką, to ok, może być i "Wiatr". Marcin Ciszewski potrafi budować atmosferę i tego mu nie odbieram, problem w tym, że na samej atmosferze daleko się nie zajedzie. Inna rzecz, że widziałem opinie innych czytelników i wiem, że dużej części ta powieść przypadła do gustu. Nie rozumiem tego, ale też nie wszystko muszę. Mnie, niestety, umęczyła dlatego też nie polecam Wam "Wiatru". Jeśli chcecie porządnej sensacji, sięgnijcie po Lee Childa, to autor, który po mistrzowsku buduje napięcie, dawkuje akcję, a przy tym opowiada ciekawe historie.

Niestety, ten mój powrót po latach do twórczości Marcina Ciszewskiego nie był udany. Szkoda, ale jak mówią mądrzy ludzie: c'est la vie. I trzeba iść dalej.

mroczne-strony.blogspot.com

Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się, że przed ocenieniem książki, musiałem się przespać ze wszystkimi myślami z nią związanymi. Marcin Ciszewski to nie jest autor, po którego sięgam po raz pierwszy. Kilkanaście lat temu czytałem Jego cykl WWW, ale i zacząłem cykl Meteo, którego "Wiatr" jest trzecim tomem. Potem moja czytelnicza droga nieco odbiła od literackiego szlaku pana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mario Puzo bezsprzecznie kojarzy się ze swoim największym i najważniejszym dziełem jakim jest "Ojciec Chrzestny". To porywające arcydzieło czytałem już wielokrotnie i za każdym razem towarzyszą mi równie intensywne emocje, co za pierwszym razem. Może nawet teraz, będąc znacznie starszym i ciut mądrzejszym, historię rodziny Corleone przeżywam mocniej i więcej jestem w stanie z niej wyciągnąć. Gdy miałem dwadzieścia lat przeczytałem również inne gangsterskie powieści Puzo, a jedną z nich był "Ostatni don". Ta powieść nie ma związku z "Ojcem Chrzestnym", choć też traktuje o mafii. Puzo wydał ją w 1994 roku i jej akcja - w dużej mierze - osadzona jest w latach '90 właśnie. Jest to o tyle istotne, bo amerykańscy gangsterzy włoskiego pochodzenia w latach '50 przeżywali swój rozkwit, natomiast lata '90, to ich schyłek.

Z tego, że czas mafii nieubłaganie przemija, doskonale zdaje sobie sprawę Domenico Clericuzio - tytułowy ostatni don, który swą Rodzinę chce włączyć do normalnego społeczeństwa, a ze swoich synów uczynić uczciwy biznesmenów. Ten proces jest długi i mozolny i będzie wymagał ofiar. Wszystko zaczyna się jeszcze w latach '60, kiedy to po wygranej wojnie z Rodziną Santadio, Don Clericuzio zrzeka się hegemonii nad innymi Rodzinami i oddaje im niemal wszystkie przestępcze interesy, z wyjątkiem hazardu. W zamian zostaje ich bankierem i dba o to, aby brudny pieniądz stał się czysty. Ale to nie Domenico jest głównym bohaterem tej opowieści - choć oczywiście odgrywa tu bardzo ważną rolę - lecz syn jego siostrzeńca, Cross De Lena, który zarządza, a następnie zostaje współwłaścicielem kasyna-hotelu Xanadu. Chociaż jego ojcem jest Rodzinny spec od mokrej roboty, a sam Cross był wychowywany na jego następcę, młody mężczyzna nie chce wykonywać wyroków śmierci. Jednak krew nie woda i gdy w grę zaczną wchodzić uczucia do kobiety, De Lena odkryje, że czy mu się to podoba czy nie, jest Clericuziem.

Mario Puzo "Ojca Chrzestnego" otwierał cytatem z Balzaca: "Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia". "Ostatni don" wydaje się potwierdzać i umacniać te słowa. Imperium Rodziny Clericuzio zostało bowiem zbudowane na zwłokach jej wrogów, których na przestrzeni dekad mieli niemało. Osadzona w roku 1990 akcja, to czas schyłku i przemian w Rodzinnej tkance, która za sprawą swego patriarchy, don Domenica, wychodzi z podziemia, aby wieść bezpieczne, legalne życie w bogactwie. Właściwie to jest motyw przewodni "Ostatniego dona", cel, do którego Domenico dąży za wszelką cenę. Ale jest to tylko jeden z wątków powieści o bardzo wyrazistym głównym bohaterze. Cross De Lena wydaje się być całkowitym przeciwieństwem chociażby Michaela Corleone z "Ojca Chrzestnego". Michael z człowieka, który dystansuje się od Rodzinnych interesów, przemienia się w bezwzględnego następcę swego ojca. W "Ostatnim donie" z kolei Cross zaczyna od pracy "młota" Rodziny, lecz pragnie się z tych obowiązków wymiksować, aby skupić się wyłącznie na legalnej działalności. Jednak legalna działalność ma swoje granice, kierując się własnym kodeksem moralnym, Cross - gdy zachodzi taka potrzeba - zrobi wszystko, aby ochronić bliskich. I nie cofnie się przed niczym. Momentami dostrzegałem analogię z postacią Raya z serialu Showtime "Ray Donovan", łącznie z tą hollywoodzką otoczką, jaka towarzyszy obu postaciom.

No właśnie, bo w "Ostatnim donie" nie tylko Las Vegas pełni ważną rolę, ale również amerykańska fabryka snów. Los Angeles to drugie ważne miasto na mapie tej powieści, a Puzo obnaża tu wszystkie brudy przemysłu filmowego. Pod warstwą make-upu i za sztucznymi uśmiechami, kryje się bowiem ociekający seksem przemysł terroru i wyzysku, gdzie patriarchat ma się całkiem nieźle, a ładna aktoreczka musi przede wszystkim sprawnie rozkładać nogi. W tym temacie Mario Puzo nie bierze jeńców i przedstawia bossów Hollywood jako ludzi bodaj bardziej ohydnych i odpychających, niż szefowie mafii. Wątki filmowe są tu bardzo wyraźne i w pewnym momencie nawet dominują całą powieść, uważam jednak, że Puzo niepotrzebnie je aż tak napompował, zwłaszcza, że nie kończą się jakoś spektakularnie. Dużo bardziej ciekawie wyszedł konflikt dwóch kuzynów Crossa i Dantego. Dante jest wnukiem don Domenica i łączy się z nim mroczna tajemnica, która ukrywana przez lata w końcu eksploduje z siłą bomby atomowej.

"Ostatni Don" jest wyzbyty z romantyzmu "Ojca chrzestnego", nie znajdziecie tu również nic z jego przepięknej narracji. To zupełnie inna historia i Mario Puzo ewidentnie poszedł w literaturę popularną, serwując nam bardzo dobry kryminał gangsterski o mafii, która wchodzi na ostatnią prostą, to trochę jak gra va banque, choć ta gra toczy się na różnych poziomach. Ale "Ostatni don" to również historia miłosna, opowieść o żądzy, o zdradach i zemście, o kukułczym jaju, z którego wykluwa się prawdziwe zagrożenie i o kulisach Hollywood, za którymi znajdziecie tylko bród i brzydki zapach zgnilizny. Jeśli lubicie tego typu opowieści, to "Ostatni don" jest właśnie dla Was. Gdy ostatnio, po latach, wróciłem do tej powieści, nadal momentami robiła na mnie spore wrażenie, choć będąc redaktorem Puzo, skłaniałbym go do skrócenia całej historii. Niemniej to bardzo dobry kryminał, który gorąco Wam polecam.

mroczne-strony.blogspot.com

Mario Puzo bezsprzecznie kojarzy się ze swoim największym i najważniejszym dziełem jakim jest "Ojciec Chrzestny". To porywające arcydzieło czytałem już wielokrotnie i za każdym razem towarzyszą mi równie intensywne emocje, co za pierwszym razem. Może nawet teraz, będąc znacznie starszym i ciut mądrzejszym, historię rodziny Corleone przeżywam mocniej i więcej jestem w stanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są takie opowieści, które na długo zostają w głowie; które odciskają swoje piętno na tych co je poznali; które wtargnęły do popkultury i mimo upływu kolejnych lat nadal tkwią w podświadomości mas. Jedną z takich historii jest "Forrest Gump", która do szerszej publiczności trafił za sprawą rewelacyjnej ekranizacji i niezapomnianej kreacji Toma Hanksa.

Ale najpierw była książka. W oryginale ukazała się w 1986 roku, a po sukcesie filmu, powstały jeszcze jej dwie kontynuacje. W Polsce ostatnie wydanie pojawiło się w 2007 roku i teraz, po siedemnastu latach, Wydawnictwo Zysk i S-ka postanowiło przypomnieć Czytelnikom tę kultową powieść. Jej kultowość... Nie, to brzydkie słowo i nie do końca adekwatne... "Forrest Gump" to powieść magiczna, a ta magia tkwi w prostocie. Piękno, mądrość, ciepło i humor - to właśnie znajdziecie w książce Winstona Grooma.

Forresta poznajemy jako małego chłopca z zaburzeniami intelektualnymi. Choć sam o sobie mówi: "idiot", idiotą bynajmniej nie jest. Jego mózg pracuje nieco inaczej, niż każdego z nas, ale szybko okazuje się, że choć może jego myśli bywają rozproszone, a wypowiadane przez niego słowa nie zawsze właściwe, to Forrest jest doskonałym matematykiem i szachistą, potrafi świetnie grać na harmonijce ustnej, jest silny, a przede wszystkim ma wielkie serce i szczery umysł. Towarzyszymy mu przez kolejne lata i dekady, widzimy jak dorasta, jak gra w futbol, jak ląduje w Wietnamie i wylatuje w kosmos, jak mieszka z plemieniem ludojadów i próbuje sił w Hollywood, i jak cały czas próbuje odnaleźć drogę do swojej ukochanej Jenny Curran. Tę drogę oczywiście odnajduje, ale za chwilę ich drogi znowu się rozchodzą. Ta powieść, to dzieje Forresta Gumpa - owszem, ale również historia Ameryki i w jakiejś mierze antywojenny manifest, z którego powinniśmy zapamiętać przesłania głównego bohatera. Forrest wojnę opisywał w trzech słowach: "To kupa gówna". I jak nie kochać tego gościa?

Winston Groom napisał powieść ciepłą, zabawną i pełną uczuć, z głównym bohaterem, którego - no właśnie - nie można nie pokochać, który jest postacią jednocześnie romantyczną, zabawną, ale i w jakiś sposób tragiczną, która nigdy tak naprawdę nie znalazła pełni szczęścia. Gump to zwykły chłopak, którego spotykają rzeczy niezwykłe. Jego opowieść wzrusza i rozbawia, skłania do refleksji nad ludzką naturą, uczy wrażliwości i przełamuje stereotypy. Narratorem powieści jest sam Forrest, którego charakterystyczny sposób mówienia, przekręcania słów, mylenia znaczeń, dodaje wyjątkowości i autentyczności. To prawdziwa literacka perełka, którą doskonale oddał tłumacz Jerzy Łoziński.

"Forrest Gump" to także historia o prostocie życia, optymistyczna i pełna nadziei, nadziei na lepsze jutro, na słoneczny dzień, który nastaje po dniu deszczowym i wietrznym. To wreszcie książka o wielkiej miłości i przyjaźniach, o uniwersalnych wartościach, które czynią z bohaterów dobrych ludzi i przywarach, z którymi muszą mierzyć się każdego dnia.

"Forrest Gump" to powieść piękna, w ten zwykły-niezwykły sposób. Powieść, która sprawia, że nawet w pochmurny dzień można dojrzeć słońce. To jednak z tych nielicznych książek, o których powiem: "musicie to przeczytać", bo wierzę, że ta historia spodoba większości z Was, niezależnie od preferencji gatunkowych. W dodatku najnowsze wydanie wygląda przecudownie: twarda oprawa (zawsze robi swoje), świetny przekład, no i wisienka na torcie - zdobiąca obwolutę ilustracja Rikiego Blanco. "Forrest Gump" skradł moje serce, teraz pora na wasze. 😍

mroczne-strony.blogspot.com

Są takie opowieści, które na długo zostają w głowie; które odciskają swoje piętno na tych co je poznali; które wtargnęły do popkultury i mimo upływu kolejnych lat nadal tkwią w podświadomości mas. Jedną z takich historii jest "Forrest Gump", która do szerszej publiczności trafił za sprawą rewelacyjnej ekranizacji i niezapomnianej kreacji Toma Hanksa.

Ale najpierw była...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uniwersum "Obcego" to samonapędzająca się maszyna. Maszyna głównie do robienia pieniędzy i nie czarujmy się, że jest inaczej. 20th Century Fox (obecnie 20th Century Studios) przypadkowo czy nie trafiło na hit, od którego może odcinać kolejne kupony. Filmy, gry, komiksy, książki, gadżety - tego jest całkiem sporo i naprawdę nie mam problemu z tym, że to jest, istnieje i przez wielu jest pożądane. Ksenomorfy mają w sobie coś, co przyciąga. Nie wiem dokładnie co jest ich siłą, ale na mnie ta siła również oddziałuje. Przy czym nie można powiedzieć, że moje miłość do nich jest bezwarunkowa, bezkrytyczna, czy że dałbym im na pożarcie którąkolwiek ze swoich kończyn, bo nie dałbym. Za cholerę. Zbyt mocno jestem przywiązany do każdej części siebie, także nie ma szans, żywcem mnie paskudy nie wezmą. 😉 Nie zmienia to faktu, że mam słabość do "Obcych", choć staram się zarówno do filmów, jak i do serii książek podchodzić raczej na chłodno.

A zatem... "Obcy: Morze Boleści" - to drugi tom tzw. "Trylogii oryginalnej" z 2014 roku. Tak, wszystkie trzy części ukazały się w kilkumiesięcznych odstępach jednego roku, co każe podejrzewać, że prace mogły iść równolegle. "Morze Boleści" to kontynuacja pierwszej części - "Obcy: Wyjście z cienia" Tima Lebbona, choć dzieli je jakieś 300 lat. To też pierwsza powieść, w której nie ma Ellen Ripley, ale jest za to jej potomek - Alan Decker, który pełni funkcję zastępcy komisarza Międzynarodowej Izby Handlowej. Obecnie stacjonuje na planecie LV178 zwanej Nowe Galveston. Tak, tej samej LV178, którą Ripley i Hoop puścili z dymem w poprzednim tomie. Ale trzy stulecia, to szmat czasu. Planeta została terraformowana i obecnie funkcjonują tu trzy miasta. Na skutek wypadku odkryte zostają jednak stare sztolnie, w których wciąż żyją ksenomorfy. W stanie uśpienia przetrwały wieki i teraz, wyczuwszy potomka znienawidzonej Ripley, pragną tylko jednego - zemsty.

Tymczasem korporacja Wayland-Yutani dostrzega ogromną szansę na pozyskanie żywych Obcych. Uruchamia więc ponownie kopalnię i wysyła tam oddział najemników, wśród których, nie do końca dobrowolnie, znajduje się również Decker. Decker ma bowiem zdolności telepatyczne i wyczuwa obecność ksenomorfów, a także ich myśli, w tym ich szczerą nienawiść, jaką go darzą. Dla korporacji będzie teraz żywym czujnikiem. Tak Decker trafia do kopalni, z której trzy wieki wcześniej, cudem wydostała się jego przebojowa przodkini...

Po lekturze pierwszej odsłony tej trylogii, byłem ciekaw, w jaką stronę ona pójdzie. Tim Lebbon w "Wyjściu z cienia" odsłonił przed nami całkiem nowe i ciekawe wątki. Chodzi mi o ruiny mitycznego miasta ludzi-psów i próbę wyjaśniania pochodzenia ksenomorfów. Myślałem, że trylogia pójdzie właśnie w tą stronę - w stronę pogłębienia całej mitologii Obcych, bo to byłoby zupełnie coś innego niż w filmowej tetralogii, no i - siłą rzeczy - w powieściach na podstawie scenariuszy. Ale nie, to nie ta droga, ziomuś. James A. Moore, postanowił skorzystać z pomysłów (sam to przyznał) ludzi z 20th Century Fox i dał nam Decydujące starcie 2.0. Przy czym literacko jest trochę lepiej niż w powieści Alana Deana Fostera, bo i przede wszystkim Moora nie wiązał żaden scenariusz, a i sama historia wydaje się bardziej rozbudowana. Jednak przede wszystkim to powieść akcji. Owszem, dobrze napisana, bardzo dynamiczna, trupów jest spodziewana ilość, a oderwanych członków jeszcze więcej, ale wszystko bazuje właśnie na akcji, a reszta, to jedynie dodatek.

Właściwie całe uniwersum "Obcego" bazuje na akcji, miałem jednak nadzieję, że w trylogii oryginalnej będzie jej ciut mniej. Duży plus za nowego głównego bohatera. Decker ze swoimi parapsychicznymi zdolnościami, to miłe zaskoczenie i powiew świeżości po Ripley. Szczerze: nie brakowało mi jej, chociaż w "Wyjściu z cienia" pokazała się z zupełnie innej, lepszej, strony. Temat odkrytych ruin w "Morzu Boleści" też się pojawia, ale jest marginalny. Szkoda, nad tym szczerze ubolewam, ale za to dostajemy mocno rozbudowany wątek korporacji Wayland-Yutani. W tym temacie, kurtyna opada. Do tej pory korporacja była zawsze gdzieś w tle i nie pokazywała pazurów tak bezpośrednio. Chyba najbardziej w "Obcym: Decydujące starcie", ale już ustaliliśmy, że "Morze Boleści" ma po drodze do drugiej części filmu. Ale tam to było nic. Dopiero James A. Moore pokazał szeroki wachlarz korporacyjnej bezwzględności, gdzie człowiek jest tylko nic nieznaczącym opiłkiem, który w dowolnym momencie można zdmuchnąć. Wayland-Yutani, która w powieści "Morze Boleści" ma twarz atrakcyjnej, choć bezwzględnej Andrei Rollins, jest w stanie poświęcić każdego, aby tylko osiągnąć wyznaczone cele, albo gdy chodzi o zamiecenie korposyfu pod dywan. Wayland-Yutani Moora bardzo przypominała mi Umbrellę z "Resident Evil" czy dzisiejsze koncerny farmaceutyczne.

Zakładam, że skoro dotarliście aż tu, to znacie serię "Obcego" i wiecie czego się spodziewać. Przede wszystkim rozrywki, czasem rozumianej bardzo dosłownie, bo jak ksenomorf kogoś rozerwie, to... Zresztą nieważne. "Obcy: Morze Boleści" nie wybija się na tle innych części, ale nie jest też najgorszą w serii. Jest dobra. Tylko, albo aż, zależy jak do tego podejdziecie. Ale cały czas oceniamy tę powieść jako literaturę rozrywkową, bo inaczej nie można jej traktować. To nie jest "Hyperion" Simmonsa, "Rozgwiazda" Wattsa, czy "Czerwony Mars" Robinsona, to nie są powieści braci Strugackich. To akcyjniak science-fiction z elementami horroru i tyle. A tu reguły są jasne - albo lubisz tego typu literaturę i jest duża szansa, że uniwersum "Obcego" przypadnie Ci do gustu, albo nie lubisz i wtedy nawet do tych książek nie podchodź.

Powiem Wam, że ksenomorfy chyba uzależniają, bo już się zastanawiam, co będzie dalej, o czym opowie nam ostatnia część trylogii i kolejne odsłony uniwersum. Bo chyba nie sądziliście, że na tym opowieści o Obcych się kończą? Jest tego znacznie więcej. Czy ukażą się w Polsce? Czas pokaże, ja tymczasem fanów "Obcego" odsyłam do "Morza Boleści" z życzeniami dobrych wrażeń. I niech duch Ripley będzie z Wami. 👽

mroczne-strony.blogspot.com

Uniwersum "Obcego" to samonapędzająca się maszyna. Maszyna głównie do robienia pieniędzy i nie czarujmy się, że jest inaczej. 20th Century Fox (obecnie 20th Century Studios) przypadkowo czy nie trafiło na hit, od którego może odcinać kolejne kupony. Filmy, gry, komiksy, książki, gadżety - tego jest całkiem sporo i naprawdę nie mam problemu z tym, że to jest, istnieje i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Klasyczna groza ma w sobie coś, co mnie przyciąga. W tym przyciąganiu jest jakiś czar, jakaś tęsknota, nostalgia, jakby moje poprzednie wcielenie próbowało wyrwać się na pierwszy plan i powspominać stare dobre czasy. Dlaczego akurat groza? W sumie nie wiem, ale przecież bezpieczny dreszczyk emocji jeszcze nikomu nie zaszkodził, prawda? Tak czy inaczej, jestem jednym z tych czytelników, którzy wypatrują i kibicują każdej wskrzeszonej pozycji. Dziś chciałbym Wam trochę opowiedzieć o jednej z takich książek. To zbiór opowiadań Henry'ego Jamesa "Nacisk śruby i inne opowieści o duchach".

Henry James to amerykański pisarz, który na stare lata osiadł w Wielkiej Brytanii. Tworzył na przełomie XIX i XX wieku i wpływy brytyjskie są w Jego twórczości bardzo wyraźnie wyczuwalne. W omawianym zbiorze, wydanym niedawno przez Zysk i S-ka, znajdziecie sześć Jego tekstów, w tym ten najbardziej znany - "Nacisk śruby" z 1898 r., który swym rozmiarem bardziej przypomina mini powieść niż opowiadanie. Ten tekst to niemalże klasyczna wiktoriańska opowieść o duchach, znajdziecie tu stary dwór na odludziu, młodziutką opiekunkę, która ma się zająć dwójką dziwnych dzieciaków. Henry James po mistrzowsku buduje tu napięcie i atmosferę grozy, którą wyczuwamy już od pierwszych stron, ale jednocześnie cały czas zastanawiamy się, czy to co relacjonuje nam opiekunka jest prawdą, czy tylko wytworem jej wyobraźni. Świetny tekst, który w 2020 roku doczekał się serialowej adaptacji Netflixa. Kojarzycie "Nawiedzony dwór w Bly"? No, to jest właśnie na podstawie "Nacisku śruby".

Chciałbym zwrócić Waszą uwagę również na opowiadanie "Upiorny czynsz" z 1876, które znajdziecie również w ostatniej antologii klasyków grozy "Duchy zimowej nocy". Ten tekst to bardzo nastrojowa opowieść - owszem - o pewnym duchu, ale ten zdaje się być tylko pretekstem do opowiedzenie historii o nikczemności i o odkupieniu win. Wspaniała historii przyprawiająca o ciarki i chwytająca za serducho. Podobał mi się również "Sir Edmund Orme" z 1891 roku. Tu z kolei zjawa wraca raz za razem, aby przypomnieć o krzywdach zaznanych za życia i dopomnieć się o sprawiedliwość, czy po prostu rewanż. Taki, wiecie, powrót karmy.

Jednak nie wszystkie duchy Henry'ego Jamesa są tak namacalne i oczywiste. To znaczy, nie wszystkie opowiadania można uznać, za dzieła grozy. Ot, jak choćby "Radosny zaułek" z 1908 roku, który opowiada o rozdarciu osobowościowym głównego bohatera. To taki trochę "Doktor Jekyll i pan Hyde", ale nie do końca. Opowiadanie zdecydowanie psychologiczne niż w konwencji grozy, podobnie zresztą jak "Ostatni z Valeriów" z 1874, w którym James kładzie nacisk na relacje między swoimi bohaterami oraz ukazuje różnice kulturowe pomiędzy Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi.

W twórczości Henry'ego Jamesa przewijają się motywy odkupienia win, zemsty, żalu za wyrządzone krzywdy. Groza w wykonaniu tego Autora ma oblicze raczej romantyczne. Jego duchy nie chcą lub nie potrafią wyrządzać fizycznej krzywdy, a ukazują się, aby dopomnieć się o swoje. Co nimi kieruje? Czasami, wspomniana już, zemsta, innym razem zazdrość czy poczucia sprawiedliwości. Słowem: uczucia bardzo ludzkie, zapewne dobrze znane niejednemu z nas.

"Nacisk śruby i inne opowieści o duchach" nie jest literaturą dla mas, to na pewno. Dla kogo więc? Dla tych co szukają odskoczni od współczesnych historii, dla doceniających smak starych opowieści nasiąkniętych romantyzmem i prostotą życia oraz dla tych, którzy może niekoniecznie lubią się bać, ale cenią opowieści nastrojowe, intrygujące, wyrafinowane, ale jednocześnie subtelne oraz skłaniające do przemyśleń.

mroczne-strony.blogspot.com

Klasyczna groza ma w sobie coś, co mnie przyciąga. W tym przyciąganiu jest jakiś czar, jakaś tęsknota, nostalgia, jakby moje poprzednie wcielenie próbowało wyrwać się na pierwszy plan i powspominać stare dobre czasy. Dlaczego akurat groza? W sumie nie wiem, ale przecież bezpieczny dreszczyk emocji jeszcze nikomu nie zaszkodził, prawda? Tak czy inaczej, jestem jednym z tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Za oknem zamiast zimy, jesień i to taka najbardziej niewyjściowa, płaczliwa, jakby w zaawansowanym stadium depresji. Nie lubię takiej pogody, bo właściwie wyklucza większą aktywność na świeżym powietrzu, co zwłaszcza po tłustym czwartku, który przeciągnął się do soboty, psuje moje plany przetestowania kilku tras leśnych włóczęg. Są na szczęście plusy takiej pogody Pod Starym Wisielcem - chwytasz książkę i znikasz w ulubionym fotelu czy idealnym zagłębieniu w sofie. Znikasz i przepadasz. No dobra, ale jaką książkę wybrać? Skoro ustaliliśmy, że mamy jesień, to jakoś bliżej mi do grozy, a gdy jeszcze w grudniu ubiegłego roku, dowiedziałem się, że Wydawnictwo Zysk i S-ka przemierza się do nowego Hendrixa, to wiedziałem, że tę powieść muszę przeczytać.

No i przeczytałem! Tytuł "Jak sprzedać nawiedzony dom" brzmi trochę jak poradnika kolejnego szalonego "kołcza" sukcesu, albo jak nazwa youtubowego tutoriala, tudzież reklama przyczepiona do słupa ogłoszeniowego; brzmi jak zapowiedź czegoś znajomego, ale jednocześnie nietuzinkowego. I faktycznie tak jest, bo Grady Hendrix to mistrz konwersji, zabawy formą, konwencją; Hendrix ma tę swoją popkulturową studnię i z konsekwencją czerpie z niej od samego początku swojej literackiej działalności. Czerpie inspiracje i przemienia je w coś świeżego, w coś bardzo autorskiego. Pokazał to już kilkakrotnie, przy czym takim crème de la crème, w moim odczuciu była powieść "Final Girls. Ostatnie ocalałe" z 2021 roku. Jego najnowsze dzieło idzie w zupełnie inną stronę i najbliżej mu chyba do "Mojej przyjaciółki opętanej". "Jak sprzedać nawiedzony dom" również ma wątek opętania, choć tutaj opętana jest lalka, a właściwie pacynka, która oddziałuje nie tylko na tytułowy dom, ale również na wszystkich, którzy są w pobliżu nawiedzonego przedmiotu.

A wszystko zaczyna się w momencie, kiedy Louise dowiaduje się o śmierci rodziców. Teraz musi wrócić w rodzinne strony, do Charlestonu, aby pożegnać mamę i tatę oraz uporządkować sprawy spadkowe. Trochę się boi. Przede wszystkim rodzinnego domu, wypchanego wspomnieniami oraz lalkami matki, która te lalki tworzyła na potrzeby kościelnych przedstawień. Boi się też spotkania z bratem, za którym - delikatnie mówiąc - nie przepada. Zresztą, ze wzajemnością. Tych dwoje nadaje na zupełnie innych falach i naprawdę niewiele im potrzeba, aby wszczęli awanturę. Tak też się dzieje przy ich pierwszym spotkaniu po latach, ale w pewnym momencie przyjdzie im zacząć współpracować. Gdy okazuje się, że z odziedziczonego domu nie wszystko można wyrzucić, potrzeba będzie połączyć siły i wykazać się determinacją... Determinacją, aby nie skoczyć sobie do gardła. 😉

W "Jak sprzedać nawiedzony dom", główne role odgrywa wspomniane osobliwe rodzeństwo, które na początku dzieli dosłownie wszystko. Są jak dwa zwalczające się żywioły, a ich wzajemna niechęć rodzi przezabawne sytuacje. Jednocześnie, niemal od razu wyczułem aurę grozy, jaka towarzyszy nie tylko rodzeństwu z piekła rodem, ale jest także w ich domu rodzinnym i w lalkach, które ten dom wypełniają. Wypełniają dosłownie, bo jest ich od cholery i jeszcze trochę i pewnie sam bym się czuł nieswojo w takim towarzystwie. Nawiedzone lalki to motyw niespecjalnie eksploatowany przez pisarzy grozy, znacznie częściej sięga po niego Hollywood, zaczynając od kultowej "Laleczki Chucky", poprzez "Władcę lalek", a skończywszy na "Annabelle". Zresztą, odwołań do kultowych horrorów, znajdziecie tu znacznie więcej, ot jak choćby do "Martwego zła". Hendrix jako nałogowy pożeracz popkultury na pewno doskonale zna każdy z tych filmów i z każdego wziął co najmniej uncję, dodając znacznie więcej od siebie. Tak stworzył horror ciekawy, wciągający, zabawny, ale też błyskotliwy, poruszający i zaludniony niebanalnymi bohaterami...

Bohaterowie dla tej opowieści są bardzo ważni. W horrorach to wcale nie jest reguła, ale dla tej historii Louise i Mark są wodą na młyn, która napędziła całość i sprawiła, że czytając "Jak sprzedać nawiedzony dom" przepadłem. Konflikt rodzeństwa jest dość ostry i z początku Marka widzimy jako skończonego dupka, totalnego przegrywa, który swoje życiowe niepowodzenia zrzuca na starszą siostrę. Szybko jednak okazuje się, że to jedynie pozory, złudne pierwsze wrażenie, a ich niesnaski podszyte są tajemnicami, przemilczeniami i brakiem szczerej rozmowy. Na szczerą rozmowę przyjdzie jednak odpowiedni czas i coś się zacznie między nimi zmieniać. Ten przełomowy moment wzbudził we mnie sporo emocji, podobnie jak sam finał, o którym - z oczywistych względów - nie będę mówił. Jednak nie martwcie się, fani grozy, to nie jest ckliwa opowieść, ale pełnowymiarowy horror, który dostarczy Wam solidną dawkę gęsiej skórki. W "Jak sprzedać nawiedzony dom" wiele się dzieje, a Hendrix co jak co, ale na dynamizmie opowieści zna się jak mało kto. Sam Stephen King mógłby się od niego uczyć i mógłby się też nauczyć, jak robić dobre zakończenia. No dobra, o zakończeniu miałem nie mówić, ale tutaj jest naprawdę dobre i na tym poprzestanę. Właściwie jedyne do czego mogę się przyczepić, co momentami mnie denerwowało, to zbyt ubogie objaśnienia dialogów, skądinąd bardzo dobrych dialogów. "Powiedział/a", "odpowiedział/a", "oznajmił/a", "odparł/a - tego jest zdecydowanie za dużo, ale po dłuższym czasie można się do tego przyzwyczaić, a nawet dostrzec w tym konsekwencję i część dynamiki? Dobra, to trochę naciągane.

Najłatwiej byłoby napisać, że "Jak sprzedać nawidzony dom" to opowieść o nawiedzonych lalkach, ale to byłoby głupie i powierzchowne. Ta powieść to coś znacznie głębszego. To historia o rodzinnych tajemnicach, które niszczą więzi, o niepogodzeniu się ze stratą, o wypieraniu problemów i udawaniu, że nie istnieją, to wreszcie powieść o trudnych relacjach i straconych szansach oraz o tym, że na naprawę błędów i zwykłe, ale szczere "przepraszam" nigdy nie jest za późno. Jeszcze przed tym, jak zacząłem lekturę, dotarła do mnie opinia, że to najgorsza powieść Hendrixa. Ja odniosłem przeciwne wrażenie, że to jedna z jego najlepszych książek, a najsłabszą wciąż pozostaje przegadany "Poradnik zabójców wampirów klubu książki z Południa".

Zmierzając do końca, nie mogę nie wspomnieć, jako fan dobrych okładek, o świetnej obwolucie, jaka zdobi polskie wydanie powieści "Jak sprzedać nawiedzony dom". Ta okładka zapewnia doznania nie tylko wizualne, ale i dotykowe. Wiecie, że pod palcami czuć te niby zagięcia i rysy? Kapitalne! Zysk odwalił tu kawał solidnej roboty i wielki plus nie tylko za to, ale i za twardą oprawę.

"Jak sprzedać nawiedzony dom" to świetna historia, która straszy, bawi i wzrusza; która sprawdzony kinowy motyw, podnosi na literacki poziom, która sięga do popkulturowych źródeł lat '80 i jest ukłonem w stronę co najmniej kilku kultowych dzieł kina gatunkowego tamtego okresu. To powieść, po którą powinien sięgnąć każdy fan tego typu literatury i kina, który z sentymentem wraca do dzieł ze złotego okresu grozy i horroru.

mroczne-strony.blogspot.com

Za oknem zamiast zimy, jesień i to taka najbardziej niewyjściowa, płaczliwa, jakby w zaawansowanym stadium depresji. Nie lubię takiej pogody, bo właściwie wyklucza większą aktywność na świeżym powietrzu, co zwłaszcza po tłustym czwartku, który przeciągnął się do soboty, psuje moje plany przetestowania kilku tras leśnych włóczęg. Są na szczęście plusy takiej pogody Pod...

więcej Pokaż mimo to video - opinia