-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać385
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2022-02-22
2024-05-08
2024-04-18
Bardzo skandynawska literatura. Takie było moje pierwsze wrażenie. Chodzi mi o ten szwedzki, prosty i konkretny realizm w budowaniu surowego świata przedstawionego.
Pierwszoplanowymi bohaterkami tej powieści są kobiety. Zaprawione w trudach życia i zdane na siebie, próbują samotnie stawić czoła problemom, bo mężczyźni raczej stoją z boku i tylko przeszkadzają. Tym kobietom, rzecz jasna.
Niestety, z żadną z bohaterek nie umiałam się utożsamić i postawić w jej sytuacji, żadna nie stała mi się na tyle bliska, by móc wraz z nią współodczuwać. A przecież ich życiowe doświadczenia wołały o współczucie i były mocno skomplikowane, a w przypadku Andżeliki dojmująco dramatyczne. Z tych wszystkich kobiecych spadkobierczyń Augusty, najbliższa była mi, mocno drugoplanowa, Siri.
Mimo iż w konstrukcji tej książki nie zauważyłam wad, cechuje ją naprawdę dobry styl i język, to mnie, zupełnie nie przypadła do gustu. Może poprzez spiętrzenie przygnębiających wydarzeń i przedstawienie czegoś na kształt fatum ciążącego nad żeńskimi sukcesorkami Augusty? Może poprzez bardzo pesymistyczny wydźwięk tej opowieści? Może przez brak chociażby, przebłysku radości w życiu którejkolwiek z bohaterek? I chyba właśnie ten brak poczucia szczęścia, nawet tego duchowego czy wewnętrznego, doskwierał mi najbardziej.
Co więcej, zderzenie infantylnej radości lektorki podczas interpretacji, z trudnym i przygnębiającym tematem, na początku straszliwie mnie irytowało. Potem się przyzwyczaiłam.
Nie wiem dlaczego, ale seniorka rodu, Augusta, swoim dość szorstkim obejściem przypominała mi Selmę Lagerlöf i do końca książki, nie umiałam się uwolnić od wizerunku Augusty z twarzą i sposobem bycia Selmy.
Bardzo skandynawska literatura. Takie było moje pierwsze wrażenie. Chodzi mi o ten szwedzki, prosty i konkretny realizm w budowaniu surowego świata przedstawionego.
Pierwszoplanowymi bohaterkami tej powieści są kobiety. Zaprawione w trudach życia i zdane na siebie, próbują samotnie stawić czoła problemom, bo mężczyźni raczej stoją z boku i tylko przeszkadzają. Tym...
2024-04-27
Sięgnęłam po tę książkę skuszona nazwiskiem Petry Dvořákovej, bo jej „Wrony” zrobiły na mnie wrażenie.
Tym razem, nie dość, że temat okazał się kontrowersyjny, to i jego ujęcie jest niejednoznaczne. Ta prowokacyjna lektura burzy wewnętrzny spokój czytelnika (mój zburzyła) i utrudnia dokonanie jednoznacznej oceny, która, niby, nie powinna budzić wątpliwości. Szczególnie rodziców.
Łatwo jest oceniać, szufladkować i odwoływać do stereotypów. Łatwo z góry przesądzać.
Kto jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamień.
Sięgnęłam po tę książkę skuszona nazwiskiem Petry Dvořákovej, bo jej „Wrony” zrobiły na mnie wrażenie.
Tym razem, nie dość, że temat okazał się kontrowersyjny, to i jego ujęcie jest niejednoznaczne. Ta prowokacyjna lektura burzy wewnętrzny spokój czytelnika (mój zburzyła) i utrudnia dokonanie jednoznacznej oceny, która, niby, nie powinna budzić wątpliwości. Szczególnie...
2021-11-17
Po wysłuchaniu tego reportażu ciężko mi zebrać wszystkie refleksje w spójną całość. W mojej głowie trwa gonitwa myśli. Niestety gonitwa do ślepych zaułków, rodem z brazylijskich faweli.
I trudno jest mi znaleźć jakikolwiek pomysł na to jak pomóc tym ludziom uwierzyć, że nie żyją naprawdę, że mają tylko takie wrażenie. Jak ich przekonać, że można żyć inaczej, po swojemu, bez oglądania się na kogokolwiek, a przede wszystkie mieć wybór.
Tylko jak pomóc zapewnić im takie życie?
Niestety nie widzę wyjścia z tego zaułka. 😔
Początek reportażu dość przeładowany nazwami poszczególnych faweli, rządzących nimi na przestrzeni lat frakcji i nazwiskami kolejnych przywódców, ale dzięki temu uzyskujemy chronologię i ogólne pojęcie o prawach i zasadach rządzących w fawelach.
Trzeba przez niego przebrnąć, by dotrzeć do sedna, poznać specyfikę i funkcjonowanie tego żyjącego poza nawiasem dobrobytu społeczeństwa.
Według mnie, to wiarygodny i obiektywny tekst. Nie wyczułam w nim stronniczości, czy opowiadania się po jakiejkolwiek stronie. Bez niepotrzebnej ckliwości, bez szukania taniej sensacji. Rzeczowo, sumiennie, z dbałością o detale. I to bardzo w tym tekście autora mi się podobało. Jakość.
Polecam.
Po wysłuchaniu tego reportażu ciężko mi zebrać wszystkie refleksje w spójną całość. W mojej głowie trwa gonitwa myśli. Niestety gonitwa do ślepych zaułków, rodem z brazylijskich faweli.
I trudno jest mi znaleźć jakikolwiek pomysł na to jak pomóc tym ludziom uwierzyć, że nie żyją naprawdę, że mają tylko takie wrażenie. Jak ich przekonać, że można żyć inaczej, po swojemu,...
2024-03-06
To moje drugie wspomnienia Stefanii Grodzieńskiej, ale tak jak i pierwsze, czytane były jednym tchem i z niejednym zachwytem. Pierwsze, dotąd niezapomniane i jednak najulubieńsze, „Urodził go „Niebieski Ptak” opowiadały o przedwojniu, dramacie wojny i dedykowane były Fryderykowi Jarosemu. Te zaś, dotyczą całego okresu życia tej pełnej wdzięku, czaru i taktu Tancerki, Pisarki, Aktorki. Śmiało, a nawet bardzo śmiało, można je nazwać wspomnieniami dygresyjnymi, bo à propos goni w nich kolejny à propos i kolejny, a pani Stefania z właściwą sobie lekkością przemieszcza się przez lata swojego życia, naprzód i wstecz – „Skoczywszy od lat pięćdziesiątych do obecnych, zahaczywszy o trzydzieste i znów wróciwszy do teraźniejszości, możemy spokojnie cofnąć się do okresu sprzed aproposa”.
Stefania Grodzieńska jest dla mnie absolutnym autorytetem i chociaż daleko mi do jej rozległych talentów, łączą mnie z nią jej dwa antytalenty - matematyczny i kulinarny. Zawsze coś ;)
Najbardziej zgadzam się z najzłotszą myślą Autorki, czyli tą, że świat pełen jest bratnich dusz, a kwintesencja takiej bratniej duszy, poniżej:
„Bratnia dusza nie ma wieku. Bratnie dusze rozpoznaje się natychmiast, jakby nosiły identyfikatory. Bratniej duszy nie przeszkadzają inne bratnie dusze jej bratniej duszy. Bratnia dusza nie żąda wyłączności. Można się nie widywać i nie kontaktować przez tygodnie, miesiące, lata. Bratnioduszowość między bratnimi duszami pozostaje wbrew jakimkolwiek niesprzyjającym okolicznościom”.
Poniżej wybór moich ulubionych fragmentów, dokonany z większego wyboru, a wcześniej z jeszcze większego, itd. Tych fragmentów poniżej nie potrafię już przetrzebić. Kto zechce, niech czyta :)
„Mam w szufladzie kalkulator, na którym obliczam, ile powinnam zapłacić pani sprzątaczce: pracowała tyle a tyle godzin, tyle a tyle za godzinę. Należy przemnożyć: tyle a tyle razy tyle a tyle. Tabliczkę mnożenia umiem tylko przez dwa i przez dziesięć. Kiedy pani sprzątaczka podaje mi dane, chowam się z kalkulatorem w łazience. Wychodzę z łazienki, uiszczam i pytam, czy się zgadza. Raz tylko coś źle nacisnęłam. Płacę jej, a ona usiłuje mi oddać jakąś niedużą sumę. „Pani kupi swoim dzieciom cukierki” – powiedziałam szybko, żeby mnie nie zdążyła zmusić do jakichś obliczeń”.
„Jestem emerytką, ale do wielu marzeń, mogących wreszcie spełnić się na emeryturze, straciłam serce. Ileż to ja sobie obiecywałam na starość! Będę odświeżać dawną znajomość języków obcych, obszydełkuję dzieci i wnuki przyjaciół, (…) nauczę się porządnie gotować, nauczę się tabliczki mnożenia, przeczytam Ulissesa, kupię psa”.
„Są dwa sposoby na znajdowanie zagubionych w domu przedmiotów. Jeden: zgubić coś następnego i zacząć szukać. Wtedy zawsze poprzednie się znajdzie. Drugi sposób to remont mieszkania. Wszystkie zguby wyłażą”.
„Wiem, że te staroświeckie cholery i diabły spychają mnie do kategorii pisarzy niemodnych i śmiesznych, jak eleganckie rękawiczki w upalny dzień. Myślisz (młody czytelniku), że nie znam tych modnych czy nawet obowiązujących – ty powiedziałbyś „topowych” albo „trendy” – słów, które nigdy nie przeszłyby mi przez gardło? Jak mogę nie znać, jeżeli jeżdżę publicznymi środkami, chodzę po ulicy, czytuję współczesną literaturę, mam córkę i wnuka oraz przyjaciół córki i wnuka?”
„Poznasz mnie po ciemnozielonej lasce. W tamtych czasach laska nie była ani dobrą dupą, ani podporą kulawego, tylko symbolem elegancji”.
„Miałam z okna piękny widok – gdybym była epikiem o zabarwieniu lirycznym, to wyliczyłabym turnie, granie, wierzchołki i żleby, ale nie jestem, więc tylko powiem, że to okno wychodziło na Tatry”.
„(…) jechaliśmy z Misiem do Skolimowa, bo tam można było porozmawiać na jedyne interesujące mnie tematy: o tym, kto umarł, kto zachorował, co komu dolega i z kim ona sypiała przed wojną”.
„Jak ci się wydaje, że tylko siąść i płakać – rusz głową”.
To moje drugie wspomnienia Stefanii Grodzieńskiej, ale tak jak i pierwsze, czytane były jednym tchem i z niejednym zachwytem. Pierwsze, dotąd niezapomniane i jednak najulubieńsze, „Urodził go „Niebieski Ptak” opowiadały o przedwojniu, dramacie wojny i dedykowane były Fryderykowi Jarosemu. Te zaś, dotyczą całego okresu życia tej pełnej wdzięku, czaru i taktu Tancerki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-05
Groteska, absurd, purnonsens i przede wszystkim „wiecznyj kajf”. Nie dla każdego i ten kajf, i to disco z Gogolem. A szkoda.
Przed czytaniem/słuchaniem tej niewielkiej książeczki warto zgłębić, znajdujący się na końcu, słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych. Naprawdę jest przydatny. Znajomość proponuję rozpocząć od słówka – "kajf" (frajda, haj, odlot - jednym słowem - euforia wywołana środkami odurzającymi), dlatego, że percepcję „Gogolowego disco” determinuje właśnie kajf. W tym wypadku czysto literacki, ale jednak! I żeby to zrozumieć, trzeba książkę Matsina przeczytać. Tego nie da się zrelacjonować! Mimo iż sama jestem inicjatorką wielu spektakularnych wydarzeń w życiu codziennym i potrafię zrobić „coś” z niczego, i absolutnie nie mam na myśli zupy czy obiadu ;) to autor „Gogolowego disco” prześcignął moje skromne umiejętności z naddatkiem.
Niewątpliwie duszą tego utworu są bohaterowie, czyli zgodnie z założoną konwencją powieści, dziwacy, odszczepieńcy i wykolegowani przez życie marzyciele. Polubiłam ich od pierwszego spotkania i bardzo się z nimi zżyłam. No i mistrz, i prorok - Gogol! Postać nie z tej ziemi! Zdecydowanie bardziej spod ziemi, w dodatku, z wypełnionymi piachem kieszeniami. Gogola nie pokona nikt, „nawet informatyk nie dosięgał Gogolowi do pięt, chociaż chodził dziwacznie ubrany i mówił niezrozumiałym językiem” :D
Proces oswajania przeze mnie tej książki trwa nadal, bo ciągle mam wrażenie, że poznałam tylko jej wierzchnią warstwę. Wielu sytuacji nie zrozumiałam, wydają się hermetycznie estońskie, takie nie „nasze”, wiele z nich wymaga zgłębienia kabały i głębszej wiedzy religijnej i mistycznej, dlatego wyposażyłam się właśnie w wersję papierową „Gogolowego disco”, bo na pewno będę chciała wrócić do tego duszoszczypatielnego klimatu i języka, by ogarnąć go też wzrokiem.
Powtórzę się też za tym co napisałam kiedyś o „Mistrzu i Małgorzacie”, bo nie mam wątpliwości, że to stwierdzenie jest i tutaj bardzo na miejscu - z połączenia realizmu, groteski i fantastyki wyłania się „nienormalna normalność”.
Do moich ulubionych wątków i motywów należą:
- w.c. książki, czyli „podziemie czytelnicze”, w którym literatura została sprowadzona do toalet,
- cztery ewangelie spisane na podstawie wypowiedzi „proroka” Gogola, ale powstałe w duchu „swoistej prawdy” każdego z trzech ewangelistów i jednej ewangelistki (sic!),
- wspaniały język, melancholijny, ale pełen ironii, gry słów, z fonetycznymi angielskimi wstawkami Wasi Kaługina (zagorzałego fana Beatlesów) w stylu: „Gaad bles ju!”, „ol-ju-niid-is-law”. I cudne – „Naszynal Dżeografiki, przedziwne czasopismo z niewiarygodnymi fotografiami”, i melodyjnie brzmiące słówko „stiliaga”, i sentymentalna „Murka”, niosąca ze sobą zapowiedź nieuchronnego, a także genialny neologizm – "sydent" (nie mylić z dysydentem!).
Groteska, absurd, purnonsens i przede wszystkim „wiecznyj kajf”. Nie dla każdego i ten kajf, i to disco z Gogolem. A szkoda.
Przed czytaniem/słuchaniem tej niewielkiej książeczki warto zgłębić, znajdujący się na końcu, słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych. Naprawdę jest przydatny. Znajomość proponuję rozpocząć od słówka – "kajf" (frajda, haj, odlot - jednym...
2024-03-15
Po lekturze Urbankowego "Waldorffa", a nawet już w jej trakcie, nabrałam ochoty, by poznać twórczość Stefana Kisielewskiego, którego, przyznaję ze wstydem, pomijałam dotąd w moich literackich wyborach. A że to ochota nieprzemożna, a i mistrz Urbanek sportretował w jednej biografii trzy pokolenia utalentowanych Kisielewskich, wiem, od czego to poznawanie rozpocznę.
Wracając zaś do bohatera dopiero co przeczytanej biografii, stwierdzam, że bardzo niewiele do tej pory wiedziałam o Jerzym Waldorffie. No właśnie, Waldorffie, a może Walldorfie lub Jerzym Preyssie? Mariusz Urbanek to wyjaśni. Opowie też o tym, dlaczego mieszkańcy Kartuz niekoniecznie lubili tego społecznika i dlaczego za nim wołali: „Bierzmy kije do golfa i idźmy na Waldorffa”.
Zawsze uważałam Jerzego Waldorffa za ikonę walki o polską kulturę i dziedzictwo narodowe. Dzięki niemu i jego społecznych akcjach udało się osiągnąć bardzo wiele. Urbanek obok dziejów życia, akcji społecznikowskich, kariery publicystycznej i literackiej pokazał również jego osobowość i charakter. Te podobały mi się jednak mniej. Dość chimeryczny, zbyt pewny siebie i swoich sprawczych mocy, chociaż, może właśnie te cechy pomogły mu te wszystkie cele zrealizować? Język zaś pan Jerzy miał niewyparzony i siekł adwersarzy, tak w mowie, jak i w piśmie, ciętymi i wiele mówiącymi ripostami i porównaniami. Mnie na określenie jego sposobu osiągania wyznaczonych celów przychodzi na myśl tylko jedno powiedzenie, które po strawestowaniu brzmi: krowa, która dużo ryczy, dużo mleka daje.
Nie będę zdradzać wszystkich tajemnic i bardziej lub mniej chlubnych osiągnięć tego publicysty i pisarza, krytyka muzycznego i wielkiego działacza społecznego, ponieważ książka opowiada o tym fenomenalnie. Wiem, że ja na pewno sięgnę po utwory napisane przez Jerzego Waldorffa.
Według mnie najpiękniej o swoim długoletnim przyjacielu napisał Stefan Kisielewski. I tak naprawdę te jego słowa wystarczyłyby za opinię tej książki.
„Można się na niego wściekać za czepianie się i bufonadę, kontrowersyjność i polemiczne szarże, ale nie można nie docenić, jak kunsztownie spaja epoki, opowiada młodym o przeszłości, ślepym o kolorach, a głuchym o muzyce. Anachronicznie staroświecki, a jednocześnie nowoczesny jak radio i telewizja. Żyjący w wymyślonym i stworzonym przez siebie azylu”.
Mister Oizo, dziękuję za ciekawą wymianę myśli podczas współczytania i tę niebywałą korektorską czujność, ostatecznie bardzo się udzielającą. ;)
Po lekturze Urbankowego "Waldorffa", a nawet już w jej trakcie, nabrałam ochoty, by poznać twórczość Stefana Kisielewskiego, którego, przyznaję ze wstydem, pomijałam dotąd w moich literackich wyborach. A że to ochota nieprzemożna, a i mistrz Urbanek sportretował w jednej biografii trzy pokolenia utalentowanych Kisielewskich, wiem, od czego to poznawanie rozpocznę....
więcej mniej Pokaż mimo to2021-09-15
Bardzo ucieszyła mnie ta książka. Tak bardzo, że gdy tylko odpakowałam ją z urodzinowego papieru, od razu postanowiłam przesunąć ją prawie na szczyt mojej czytelniczej listy. Zaczęła się obiecująco. Ironia Konwickiego w pierwszym zdaniu wywołała radość moich myśli na to co będzie dalej. Jakże mnie to optymistycznie nastawiło. Jednak po kilku stronach wspomnień Marii Konwickiej, czar prysł. 😔
Nie znajdziemy w tej książce afirmacji życia, przyjemnych, nostalgicznych wspomnień z lat dziecinnych, a nawet jeżeli takowe się przydarzą giną w natłoku narzekań i utyskiwań autorki. Niestety.
Liczyłam na pełne uroku wspomnienia córki o swojej rodzinie, na miarę Moniki Żeromskiej czy Kiry Gałczyńskiej. Zawiodłam się. Dostałam fragmenty mistycznych, metafizycznych i ezoterycznych przemyśleń autorki, z którymi zupełnie mi nie po drodze.
Jednak mimo dość przygnębiającej tonacji, wyłania się w tych wspomnieniach sporo normalnego, rodzinnego życia Konwickich i Leniców.
Więcej zdecydowanie przeczytamy o rodzinie i artystycznym rodowodzie matki autorki, niż ojca; co w ostatecznym rozrachunku uznaję za duży plus, mimo iż na początku, i po cichu, liczyłam na genealogię ze strony ojca.
Ojca w tekście Konwickiej również jest sporo. Autorka – córka przytacza wiele fragmentów z jego książek, głównie z „Kalendarza i kepsydry”, wspomina coroczne wakacje w tamtych PRL – owskich, wcale nie ekskluzywnych Chałupach, no może, ekskluzywnych jedynie towarzysko. Opisuje też zażyłość między rodzicami, opowiada trochę o siostrze i o kocie Iwanie, a także pokazuje starość ojca i jego ostatnie lata życia.
W początkach lektury, drażniły mnie amerykańskie perypetie Marii Konwickiej, bo niekoniecznie o nich chciałam czytać w tej książce, ale relacje bohaterki, jej spotkania i wspomnienia związane z Elżbietą Czyżewską bardzo mnie zainteresowały.
Denerwujące opisy i szczegóły ulic Manhattanu też mnie irytowały, bo nie będąc (jeszcze 😉) w NY nie ciekawiło mnie to wcale na jakich rogach, których ulic, oni wszyscy się spotykali. Pod koniec jednak i to się zmieniło. Postanowiłam, korzystając z cudów współczesnej technologii (mapa w Google’ach 🤪) podejrzeć te wszystkie miejsca i przyznam, że bardzo mnie ten wirtualny spacer po Manhattanie pochłonął, i co ciekawe - spodobał się. 😊
Po lekturze tej książki zostaję z hasłem używanym często przez Konwickiego, które od razu wpadło mi w oko i które powoli zaszczepiam na gruncie domowym, a brzmi ono: „co sami wiecie, a ja rozumiem”.
Jeżeli niestraszna Wam zgorzkniało – zrzędliwa tonacja i wizja świata schodzącego na psy 😉 – polecam dla wymienionych powyżej ciekawostek. 😊
Bardzo ucieszyła mnie ta książka. Tak bardzo, że gdy tylko odpakowałam ją z urodzinowego papieru, od razu postanowiłam przesunąć ją prawie na szczyt mojej czytelniczej listy. Zaczęła się obiecująco. Ironia Konwickiego w pierwszym zdaniu wywołała radość moich myśli na to co będzie dalej. Jakże mnie to optymistycznie nastawiło. Jednak po kilku stronach wspomnień Marii...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-23
Jeżeli ktoś nie słyszał o głodowej zagładzie na Ukrainie w latach 1932 – 1933 i nie zna jej przyczyn, warto przed czytaniem „Wieku czerwonych mrówek” sięgnąć po opracowanie, które przedstawi przynajmniej zarys tego wstrząsającego fragmentu historii. Wtedy też obraz skali Hołodomoru będzie bardziej zrozumiały.
Lektura Tani Pjankowej bez uprzedzenia wrzuca czytelnika na głęboką wodę. Od pierwszych stron wchodzi on do wsi Macochy, w sam środek klęski głodowej, by za sprawą trójki bohaterów, a zarazem narratorów tej historii, poznać głód, jego rozmaite rodzaje i oblicza, łącznie z tym spersonifikowanym.
To książka przede wszystkim o niezawinionej ludzkiej tragedii, bezsilności i niemożności wyrwania się z beznadziejnego kręgu losu, perfidnie zaplanowanego przez sowiecką władzę.
Wysłuchałam książki w wersji audio, w bardzo dobrej interpretacji trojga lektorów, którzy do tego stopnia nadali życia i indywidualizmu swoim bohaterom, że przytłumili główną wadę tego utworu, jaką jest brak zastosowania odmiany językowej charakterystycznej dla przedstawicieli niejednorodnych środowisk społecznych. Prominenci i kułacy mówią tym samym, bardzo ładnym, literackim językiem. A przecież nie tak powinno być.
Zachęcam do zapoznania się z posłowiem, w którym Marek Zadura „opowiada” o swojej pracy nad przekładem.
Aguirre, dzięki za stylistyczne oświecenie. :)
WYZWANIE CZYTELNICZE II 2024
Przeczytam książkę nominowaną w Plebiscycie Książka Roku 2024
Jeżeli ktoś nie słyszał o głodowej zagładzie na Ukrainie w latach 1932 – 1933 i nie zna jej przyczyn, warto przed czytaniem „Wieku czerwonych mrówek” sięgnąć po opracowanie, które przedstawi przynajmniej zarys tego wstrząsającego fragmentu historii. Wtedy też obraz skali Hołodomoru będzie bardziej zrozumiały.
Lektura Tani Pjankowej bez uprzedzenia wrzuca czytelnika na...
2024-02-29
Na początku ma się wrażenie, że jest to typowa historyczna publikacja nasycona mnogością faktów, nazwisk i dat. Jednak im bliżej tematu właściwego, zmienia się też sposób jego prezentacji, który coraz bardziej przypomina reportaż i drobiazgową relację wydarzeń.
W zgodzie z metodą – od ogółu do szczegółu, najpierw widzimy panoramę historyczną, społeczną i polityczną Ukrainy. Wtedy, podczas czytania, wskazana jest uważność, by móc zrozumieć i przyswoić wszystkie przedstawione fakty, motywy i zależności. Autorka sporo uwagi poświęciła nieustannym dążeniom wybicia się Ukrainy na niepodległość. Ten odwieczny brak pokory Ukraińców i gotowość buntu jest solą w oku ZSRR. To ciągłe ścieranie się dwóch sił: władza sowiecka i jej mechanizmy wraz z histeryczną propagandą i podejrzliwością kontra chęć życia na własnych zasadach, upór i nieufność mieszkańców Ukrainy do całkowitego zaprzedania się duchowi i ideałom komunizmu.
Niezwykle trudne w odbiorze są przytaczane przykłady nieludzkich i trudnych do usprawiedliwienia działań aktywistów rekwizycyjnych, tworzenie czarnych i czerwonych list dla pojedynczych mieszkańców, a nawet całych wsi, akty kanibalizmu, zakaz opuszczania miejsca zamieszkania. I wszystko to w ramach „historycznej konieczności” i „rewolucyjnego obowiązku”.
Dzięki lekturze „Czerwonego głodu” mamy obraz i kontekst, imponującą kwerendę, obszerny przegląd literatury na temat wielkiego głodu, od pierwszych, jeszcze prywatnie spisanych świadectw i wspomnień, po późniejsze, dobrze udokumentowane publikacje naukowe, a także genezę i koleje losu pojęcia – ludobójstwo.
Moim zdaniem bardzo wartościowa pozycja.
Na początku ma się wrażenie, że jest to typowa historyczna publikacja nasycona mnogością faktów, nazwisk i dat. Jednak im bliżej tematu właściwego, zmienia się też sposób jego prezentacji, który coraz bardziej przypomina reportaż i drobiazgową relację wydarzeń.
W zgodzie z metodą – od ogółu do szczegółu, najpierw widzimy panoramę historyczną, społeczną i polityczną...
2024-01-31
Sięgnęłam po tę książkę trochę z rozpędu, ponieważ wpisała się w temat powojennych przesiedleń, o których jakiś czas temu czytałam. No i nazwisko autora też mnie przekonało. Nie jest to ani reportaż, ani scenariusz, ani tym bardziej powieść historyczna czy filmowa. Opowiedzianą historię autor nazywa „opowieścią wysłuchaną”. Jest wspomnieniem przesiedlonych na Ziemie Zachodnie repatriantów spod Trembowli i jej okolic. Mularczyk dotarł do nich końcem lat 40’ XX wieku i właśnie tam, na tych pełnych nowych osadników ziemiach, odnalazł bohatera tej książki – Jaśka/Kohuta/Chwana, pierwowzór filmowego Kazimierza Pawlaka.
I tak, Jaśko, zwany Kohutem, potem Chwanem, wespół z Mularczykiem opowiada swoje losy sprzed przesiedlenia, a także losy mieszkańców podolskiej wioski, występującej w książce pod wymyśloną nazwą, Krużewniki. Te wszystkie wydarzenia są naprawdę ciekawe, barwne i zabawne. Bronią się również bohaterowie – wiejskie oryginały, reprezentanci współmieszkających na tych terenach trzech nacji: polskiej, ukraińskiej i żydowskiej.
Jednak sposób w jaki została przedstawiona fabuła zupełnie do mnie nie przemówił. Już ta dziwna forma, w której autor na przemian ze swoim bohaterem opowiada minione dzieje. Dla mnie było to męczące i musiałam się przyzwyczaić do tego, który z nich w danym momencie mówi. Wypowiedzi Jaśka były zazwyczaj poprzedzone, do znużenia powtarzanym, wstępem: „i taka się wówczas odbyła między nimi rozmowa”. No, a to całe kresowe i gwarowe słownictwo wydaje się być do szczętu przemielone przez wszystkie żarna świata, bo po chwili ma się wrażenie, że czyta się ciągle to samo i to samo. I niestety, powtórzenia, wracanie do tych samych wydarzeń, przywoływanie tego co już było, sprawia, że książka jest niemożebnie przegadana i rozwleczona.
Mam bardzo podobne wrażenia do użytkowniczki @czerwiec, dlatego cieszę się, że nie tylko ja tu marudzę. ;)
Na koniec zamieszczam garść mądrości, bo akurat one mi się podobały. Pojawiały się zazwyczaj na początku rozdziałów, po sakramentalnej „inwokacji”: „Ano posłuchaj ty o tym…”
„Życie każdego człowieka jest opowieścią, ale nie każdy swoim życiem pisze tragikomedię, bo to, co dzisiaj jest śmieszne dla widza, kiedyś dla jej bohatera było dramatycznym wyzwaniem losu”.
„A życie samo w sobie nie jest ani złe, ani dobre. Ono jest nieuniknione i pokrętne jak rzeka. Proste jest tylko samo poczęcie, reszta to bezlitosna kołomyja”.
„Są słowa martwe, słowa – kamienie i są słowa – ptaki, które ulatują wysoko”.
„O sobie powiem ja tobie, że ten dobrze żył i życia nie zmarnował, kto na końcu żywota inny jest, jak był na początku”.
„Bo jakby każdy dostał to, co on sobie upatrzył, toby nie czuł, co on stracił”.
„Widać na tym polega sprawiedliwość boża, żeb’ wszyscy mieli więcej tego, czego nie chcą, bo przez to różne hańdry – mańdry ze sobą prowadzą i zawsze mają się z czego spowiadać, przez to człowiek zawsze jak ta rozżarzona podkowa między młotem a kowadłem, tu serce, tam dola, i przez to każdy żyje, jak umie, a czort karty rozdaje”.
„Im więcej w człowieku złości, tym mniej w nim człowieka”.
„Nie ten wygrywa, kto cudzy los chce odwrócić, tylko ten, co umie własny wybrać”.
„W życiu nie ma tylko jednej prawdy. Wychodzi, że jest ich co najmniej dwie, bo zawsze jest ta moja i ta twoja”.
„Każdy ma świat na swoją miarę i w każdym człowieku dwóch ludzi żyje: jeden, co wybiera to, co najłatwiejsze, i ten drugi, co się z tym nie zgadza, przez co życie nie jest dobre, ani złe, tylko bezlitośnie nieuniknione”.
„Żyć to jest, jak wejść jednymi drzwiami, a wyjść drugimi, a między tymi drzwiami twoje życie w los zamienia się”.
„Każdy choć raz w życiu dostaje do potrzymania palec Pana Boga, co jemu drogę wskazuje. Jak przegapisz – tak z ciebie bezlitosny durak”.
I nieśmiertelne, powtarzane, do znudzenia: (za późno wpadłam na pomysł, by policzyć) „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.
Sięgnęłam po tę książkę trochę z rozpędu, ponieważ wpisała się w temat powojennych przesiedleń, o których jakiś czas temu czytałam. No i nazwisko autora też mnie przekonało. Nie jest to ani reportaż, ani scenariusz, ani tym bardziej powieść historyczna czy filmowa. Opowiedzianą historię autor nazywa „opowieścią wysłuchaną”. Jest wspomnieniem przesiedlonych na Ziemie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-16
Mnie często nie podoba się to, co podoba się innym, jednak w przypadku tej opowieści popłynęłam pod prąd jak nigdy dotąd.
Andrzej Mularczyk napisał kiedyś: „Czytając reportaż, czytamy niejako opowieść o bohaterze, o autorze i sobie samym”. A w „reportażu” Zbigniewa Rokity czytamy głównie opowieść o samym autorze. Jego nonszalanckie bajanie, okraszone zwrotami w stylu brata łaty: „bądź tu mądry i pisz wiersze” albo „coś tu jest nie halo”, niemiłosiernie mnie drażniło. Chaos i miszmasz informacyjny nie ułatwiały odbioru treści. A na tę surrealistyczną nazwę, nadaną przez autora dołączonym do Polski po II wojnie światowej ziemiom, będę mieć alergię na zawsze, dlatego postarałam się jej w opinii nie przytaczać.
Wpływ na to, ewidentnie krytyczne odczytanie tekstu Rokity, na pewno miała moja niedawna lektura reportaży innego autorstwa, opisująca wysiedlenia znad Bugu i z Bieszczadów. Ich autor skupił się przede wszystkim na bohaterach swojej opowieści, zadbał o uczucia czytelnika i dzięki temu o sobie nie musiał „mówić” nic, bo i tak powiedział więcej niż Zbigniew Rokita.
Książka trafia na listę rozczarowań bieżącego roku.
Czemu nie posłuchałam intuicji, która przed czytaniem szeptała: nie.
Upodobania i oczekiwania literackie są bardzo indywidualne, dlatego każdy oceni tę książkę po swojemu. Poniżej niewielka próbka tekstu dla niezdecydowanych.
„Uświadomiłem sobie, że Odrzania jest znacznie piękniejsza dziś niż była kiedykolwiek wcześniej. Być może jest najpiękniejszym miejscem na świecie. Byłem na kazachskim stepie, perskiej pustyni, włóczyłem się po zaułkach Jerozolimy, irackich bazarach. Kucałem z ukraińskimi żołnierzami w okopach Donbasu. Płynąłem między górami Arktyki. Raz spotkałem Boga w Etiopii. Piłem wódkę w Moskwie i rum na Kubie. W Kairze byłem na rewolucji, a w Londynie na zmywaku. Widziałem te wszystkie Paryże i Stambuły, i dlatego wiem, że wszystko tamto jest większe i wspanialsze, piękniejsze pięknem oczywistym, pięknem pornograficznym, którego nie trzeba szukać, a które narzuca się samo. Tymczasem moja odrzańska kraina, moje Brzegi, Gorzowy, Słubice, to piękno wysmakowane, erotyczne, na którego dostrzeżenie musiałem sobie zasłużyć latami wpatrywania się w nie. Odrzania zbudowana jest według stylu znanego światowym marszandom jako historyzujący rozpizdziel. Architektura fusion wśród zabudów świata. (…) Ja wyznaję Odrzanię”. *
*przepisane ze słuchu, dlatego interpunkcja może szaleć ;)
Mnie często nie podoba się to, co podoba się innym, jednak w przypadku tej opowieści popłynęłam pod prąd jak nigdy dotąd.
Andrzej Mularczyk napisał kiedyś: „Czytając reportaż, czytamy niejako opowieść o bohaterze, o autorze i sobie samym”. A w „reportażu” Zbigniewa Rokity czytamy głównie opowieść o samym autorze. Jego nonszalanckie bajanie, okraszone zwrotami w stylu brata...
2024-02-08
Żałuję, że nie sięgnęłam po tę książkę wcześniej, bo wtedy, będąc w Wiedniu pierwsze kroki skierowałabym do Pałacu Secesji, by obejrzeć „Fryz Beethovena” Gustava Klimta.
Nic to. Trzeba będzie odwiedzić Wiedeń ponownie. 😉
A książka, a może bardziej album, Evy Stefano jest wspaniała. Taka trochę psychoanaliza epoki i czasów, w których Freud dopiero co opracował swoją innowacyjną teorię. Teorię, która zostawiła ślad także w malarstwie Klimta.
Autorka, przy okazji omówienia etapów twórczości malarza i jego dzieł, barwnie przedstawia okres fin de siècle’u i wspaniałej Wiedeńskiej Secesji z jej hasłem – każdy czas ma swoją sztukę, a sztuka musi być wolna.
Książka jest pięknie wydana i zilustrowana, ale daje jedynie namiastkę tego ogromnego bogactwa. Ma się ochotę na więcej.
Żałuję, że nie sięgnęłam po tę książkę wcześniej, bo wtedy, będąc w Wiedniu pierwsze kroki skierowałabym do Pałacu Secesji, by obejrzeć „Fryz Beethovena” Gustava Klimta.
Nic to. Trzeba będzie odwiedzić Wiedeń ponownie. 😉
A książka, a może bardziej album, Evy Stefano jest wspaniała. Taka trochę psychoanaliza epoki i czasów, w których Freud dopiero co opracował swoją...
2024-01-28
„Lód” to proza społeczno – obyczajowa. Nie ma w niej spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji, ale jest nieujarzmiona przyroda i są zwyczajni, ale ciekawie sportretowani bohaterowie. I o nich jest książka. O życiu garstki ludzi na Örlandii w archipelagu Wysp Alandzkich i o tym jak sobie radzą, co ich trapi, co cieszy.
Tutaj rytm życia determinuje natura. Wiosną trzeba się spieszyć, latem krótko nim cieszyć, a jesienią zbierać siły, by przetrwać zimę. Jeżeli jednak jest się na wyspie ze świadomością tego wszystkiego, to życie jest piękne.
„Z jakiegoś powodu pomyślał o pastorskiej idylli. Z wolna pasące się krowy, gdzie okiem sięgnąć żadnej aktywności, na niebie chmury jak baranki, nad wszystkim świeci łaskawe słońce. Życie jak na ziemi przed potopem”.
Ja od pierwszych chwil poczułam sympatię do tej opowieści, a potem coraz bardziej przywiązywałam się do miejsca i bohaterów, dlatego rozstanie z wyspą i z tą historią było dla mnie trudne.
Od początku intrygował mnie spokojny, ale żyjący we własnym świecie Anton od poczty, jego „duchy” i prorocze zdolności. Jeżeli zaś chodzi o pastorostwo, to zdecydowanie bliżej mi było do pastora niż pastorowej.
Lektorka stanęła na wysokości zadania. Wspaniale opowiedziała tę historię, a to, jak odtworzyła postać doktor Gyllen, to prawdziwa interpretacyjna doskonałość.
„Lód” to proza społeczno – obyczajowa. Nie ma w niej spektakularnych wydarzeń i zwrotów akcji, ale jest nieujarzmiona przyroda i są zwyczajni, ale ciekawie sportretowani bohaterowie. I o nich jest książka. O życiu garstki ludzi na Örlandii w archipelagu Wysp Alandzkich i o tym jak sobie radzą, co ich trapi, co cieszy.
Tutaj rytm życia determinuje natura. Wiosną trzeba się...
2024-01-19
Sięgnęłam po tę książkę przed planowanym wyjściem na wystawę, żeby przypomnieć sobie i przywołać z zakamarków pamięci, dzieje życia i twórczości tego mistrza impresjonizmu. I uważam, że to wydanie jest idealne właśnie do takiej powtórki. To swoiste vademecum, które pokazuje drogę twórczą Moneta, bez wdawania się w szczegóły i meandry życia prywatnego.
Nie polecałabym tej książki komuś, kto zaczyna swą przygodę z impresjonizmem, bo z jednej strony jest to zbyt powierzchowne opracowanie, a z drugiej, może przytłoczyć mnogością nazwisk z epoki, o których wypadałoby, jeszcze przed czytaniem, mieć jakieś pojęcie.
Bardzo dobrym pomysłem jest końcowe kalendarium obejmujące lata życia Moneta. Na ich tle widzimy przełomowe wydarzenia dziejące się na świecie i wpisane w ich ciąg fakty z życia malarza.
Świetnie nadaje się też do oglądania z młodszymi dziećmi. Bez czytania. Jakość wydania jest naprawdę dobra i prezentuje spory wybór dzieł Moneta ze wszystkich okresów jego twórczości, z adnotacją, w którym muzeum dany obraz się obecnie znajduje.
Sięgnęłam po tę książkę przed planowanym wyjściem na wystawę, żeby przypomnieć sobie i przywołać z zakamarków pamięci, dzieje życia i twórczości tego mistrza impresjonizmu. I uważam, że to wydanie jest idealne właśnie do takiej powtórki. To swoiste vademecum, które pokazuje drogę twórczą Moneta, bez wdawania się w szczegóły i meandry życia prywatnego.
Nie polecałabym tej...
2022-02-12
Uważam, że Marek Górlikowski stanął na wysokości zadania i rzetelnie sportretował życie małżeństwa Gucwińskich. Sięgając po opinie na ich temat, dał głos ludziom stojącym po obu stronach barykady. I, co najważniejsze, pozwolił czytelnikowi samemu zdecydować co o tym wszystkim sądzi.
Tak naprawdę dopiero z tej książki dowiedziałam się o wszystkich zoologicznych i poza zoologicznych działaniach i akcjach, a także, nazwę to eufemistycznie - animozjach państwa Gucwińskich. W mojej pamięci utrwalił się bowiem obraz pary sympatycznych miłośników zwierząt i tych wszystkich łaszących się do nich, tulących i wijących w okienku telewizora egzotycznych stworzeń.
Jest w tej opowieści sporo o tym jak narodził się program "Z kamerą wśród zwierząt", o jego olbrzymiej popularności, jest trochę zakulisowych "przygód", które wydarzyły się podczas kręcenia poszczególnych odcinków. No i nie ma co ukrywać - Gucwińscy, to celebryci tamtych czasów, nawet jeden z rozdziałów brzmi: "Zawiść rośnie jak oglądalność".
Jest oczywiście o niedźwiedzim skandalu, o którym ja dowiedziałam się dopiero z książki.
Mnie najbardziej ujął początek, a tak naprawdę ostatnie dwa zdania prologu.
„Zaczyna się w roku 1932. W zoo w Breslau rodzi się mrówkojad, w rodzinie warszawskiego policjanta Hanna Jurczak, a w wiejskiej chacie w Porębie Małej - Antoni Gucwiński".
Prawie jak początek baśni.
WYZWANIE CZYTELNICZE II 2022
Przeczytam książkę z Plebiscytu Książka Roku 2021
Uważam, że Marek Górlikowski stanął na wysokości zadania i rzetelnie sportretował życie małżeństwa Gucwińskich. Sięgając po opinie na ich temat, dał głos ludziom stojącym po obu stronach barykady. I, co najważniejsze, pozwolił czytelnikowi samemu zdecydować co o tym wszystkim sądzi.
Tak naprawdę dopiero z tej książki dowiedziałam się o wszystkich zoologicznych i poza...
2024-01-22
„Korekta granicy wschodniej z 1951 roku była największą w historii powojennej Polski. W PRL niemal w ogóle o niej publicznie nie mówiono, tym bardziej nie pisano”.
Zostało oddanych 480 km kwadratowych ziem z województwa lubelskiego (tzw. kolano Bugu) w zamian za 480 km kwadratowych fragmentu Bieszczadów z Ustrzykami Dolnymi, Lutowiskami, Czarną i in. miejscowościami.
Ziemia za ziemię, ale co z ludźmi?
Za każdą rodziną w nowe miejsce pojechała ludzka tragedia. Poczucie straty i krzywdy.
Trudny temat podjął Krzysztof Potaczała w swym reportażu. Wysłuchał wielu rozżalonych głosów, wielu przejmujących historii i opisał je z wielkim empatycznym wyczuciem, dając czytelnikowi przestrzeń na własne refleksje.
Dla przykładu, dwa poruszające fragmenty.
„Bronek, gdzieś Ty nas przywiózł, toż tu widać tylko cztery hektary nieba”.
„Siedzenie na walizkach dotyczyło setek rodzin. Zachowywały się tak, jakby za chwilę miał podjechać pociąg i zabrać ich w podróż powrotną. Pewna urzędniczka z rady narodowej wspominała: - Weszłam do sieni starej chaty w Ustianowej. W ciemnej izbie siedział siwy mężczyzna, a obok skulona babcia. Byli tu od trzech tygodni, ale kufry wciąż stały zamknięte na kłódki. W piecu ledwo się tliło, przez dziury w oknach hulał wiatr, lecz oni zdawali się tego nie zauważać. Czułam, że cierpią, ale jedyne, co mogłam zrobić, to powiedzieć, że wszystko się ułoży. Chyba nie dali wiary tym słowom, bo nawet się nie poruszyli”.
„Korekta granicy wschodniej z 1951 roku była największą w historii powojennej Polski. W PRL niemal w ogóle o niej publicznie nie mówiono, tym bardziej nie pisano”.
Zostało oddanych 480 km kwadratowych ziem z województwa lubelskiego (tzw. kolano Bugu) w zamian za 480 km kwadratowych fragmentu Bieszczadów z Ustrzykami Dolnymi, Lutowiskami, Czarną i in. miejscowościami....
2024-01-11
"Afryka Kazika" zdobyta.
Najbardziej podobało mi się słowo „Od autora”, ale szkoda, że było na końcu, a nie na początku opowieści. Świetnym pomysłem było również wydrukowanie na wklejce książki, zdjęć z podróży oraz dołączona mapa Afryki z zaznaczonym szlakiem trasy Kazimierza Nowaka. Podobał mi się również ponadprzeciętny optymizm wędrownika, który radośnie i bardzo pozytywnie podchodził do wszelkich przeszkód i niewygód. Kazik jest żywym przykładem zasady, że jeżeli czegoś chcesz, to dasz radę.
W małej główce mojej córki na pewno została świadomość, że ta historia działa się bez mała sto lat temu i polski podróżnik naprawdę przejechał tę trasę głównie rowerem. Na pewnych odcinkach zdarzyło mu się pokonywać ją również konno, czółnem, a przez Saharę na wielbłądzie.
Mojej dziewięciolatce najbardziej podobał się rozdział o nocnych odwiedzinach skoczka pustynnego, o wizycie Kazika u króla Rwandy i o gepardziątku z kolcem w łapie. Mnie, o samotnych świętach Bożego Narodzenia na pustyni Kalahari.
Najmniej podobało mi się to, że Kazik, za każdym razem, gdy kogoś spotykał na swojej drodze i wdawał się z nim w pogawędkę, rozmawiał bez problemu w naszym ojczystym języku. Nieważne jaki reprezentant afrykańskiego plemienia miał do czynienia z Kazikiem – język polski nie był mu obcy.
Moja córka oceniła podróż Kazika na siedem i tyle wystawiam i ja, chociaż z utęsknieniem wypatrywałam ostatniego, czterdziestego rozdziału. I cieszę się, że oryginał, czyli „Listy z podróży afrykańskiej…” przeczytam dopiero teraz, bo w innym razie infantylizm tych przygód bardzo by mnie drażnił.
Tak czy inaczej polecam czytać. Nawet sześciolatkom. To książka zdecydowanie dla dzieci i im wcale nie przeszkadza to, co mnie irytuje. A przez laty zapomniana postać Kazimierza Nowaka warta jest przypomnienia i tym samym upamiętnienia.
"Afryka Kazika" zdobyta.
Najbardziej podobało mi się słowo „Od autora”, ale szkoda, że było na końcu, a nie na początku opowieści. Świetnym pomysłem było również wydrukowanie na wklejce książki, zdjęć z podróży oraz dołączona mapa Afryki z zaznaczonym szlakiem trasy Kazimierza Nowaka. Podobał mi się również ponadprzeciętny optymizm wędrownika, który radośnie i bardzo...
2024-01-08
Jak dobrze jest rozpocząć rok bardzo dobrą książką. Daje to nadzieję, że kolejne będą równie dobre.
W „Na północ” wszystko zaczyna się od fok na estońskim Bałtyku, a kończy w polskiej stacji badawczej na Spitsbergenie. Kończy pozornie, bo autor zapowiada jeszcze dwa tomy arktycznych „przygód”.
Nie jest to jednak książka ani przygodowa, ani naukowa. Są to dość refleksyjne i nostalgiczne wspomnienia trapera okraszone informacjami o miejscach w których przebywał, o żyjących bądź wymarłych tam gatunkach zwierząt arktycznych i o ludziach spotkanych na arktycznej drodze. A że akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, jest i sporo smaczków związanych z tamtą epoką.
Mnie, arktycznemu laikowi ze szkolną wiedzą o biegunie północnym i jego otoczeniu, lektura ta bardzo przypadła i do gustu, i do serca.
Dodatki dla zainteresowanych.
Kto czytał, może sobie przypomni, kto będzie czytał, może zwróci uwagę.
To, co we mnie zostało po tej lekturze:
*Smutna i tragiczna historia zagłady alki olbrzymiej.
*Puffiny - „takie papugi, co przebrały się za pingwiny”
*„Noc jest wtedy jak się śpi. A jak się nie śpi to jest dzień”.
*Wajrak i niedźwiedź - „mrożąca krew w żyłach” opowieść.
*Deszcz nurzyków.
*Wzruszająca i łapiąca za serce historia przychatkowej rodziny nurzyków.
Pierwsze słowa o Arktyce, które przykuły moją uwagę, zostały ze mną do końca lektury i wydaje mi się, że będą ze mną jeszcze długo po, to stwierdzenie że Arktyka wydaje się bardzo krucha.
Jak dobrze jest rozpocząć rok bardzo dobrą książką. Daje to nadzieję, że kolejne będą równie dobre.
W „Na północ” wszystko zaczyna się od fok na estońskim Bałtyku, a kończy w polskiej stacji badawczej na Spitsbergenie. Kończy pozornie, bo autor zapowiada jeszcze dwa tomy arktycznych „przygód”.
Nie jest to jednak książka ani przygodowa, ani naukowa. Są to dość ...
„Pestki” dały mi do myślenia. Przede wszystkim zastanawiałam się nad odbiorem tego tekstu przez czytelników, którzy reprezentują różne typy osobowości i mają inne sytuacje życiowe. Jedni odnajdą w nim siebie i swoje przeżycia, inni będą się dziwić indolencji głównej bohaterki i jej bierności. Inaczej na „Pestki” spojrzą bezdzietni, a inaczej ojcowie i matki.
Przekaz książki jest wielce przygnębiający, a w dodatku nie rokuje nadziei. Mnie, w tej smutnej lekturze, brakowało przeciwwagi. Mimo słyszanych w dzieciństwie wielu podobnych haseł (moje "ulubione" – „jakie ty możesz mieć, dziecko, problemy”) przecież nie tylko te negatywne zwroty mi towarzyszyły. Możliwe, że bohaterka „Pestek” postanowiła zapamiętać jedynie te demotywujące. Jednak to nagromadzenie wyłącznie ponurych sloganów wzbudziło mój wewnętrzny sprzeciw i podważyło wiarygodność opisanej historii.
Mam nadzieję, że czytającemu tę książkę rodzicowi przyjdzie myśl, czy czasem on nie powiela podobnych kalek słownych, wśród których sam się wychował i które w sytuacji napięcia lub niepewności jako pierwsze cisną mu się na usta. I że po lekturze „Pestek” najpierw ugryzie się w język, nim powie na przykład: „jak będziesz w moim wieku to zobaczysz”, „wszyscy tak robią” albo „skaranie boskie z tym dzieckiem”.
Najbardziej podobała mi się forma oraz styl i język tej prozy. Nostalgia i ironia oraz to działające na wyobraźnię metaforyczne balansowanie.
Tym, którym podobały się „Pestki”, polecam lekturę „Wron” Petry Dvořákovej i „Włoskich szpilek” Magdaleny Tulli. W obu tych książkach można odnaleźć zbliżony klimat do tego, który w swojej książce zaprezentowałan Anna Ciarkowska.
Czytane wspólnie z Cleopatrąpl i z Kamilą. Dziewczyny dzięki za synchronizację :)
„Pestki” dały mi do myślenia. Przede wszystkim zastanawiałam się nad odbiorem tego tekstu przez czytelników, którzy reprezentują różne typy osobowości i mają inne sytuacje życiowe. Jedni odnajdą w nim siebie i swoje przeżycia, inni będą się dziwić indolencji głównej bohaterki i jej bierności. Inaczej na „Pestki” spojrzą bezdzietni, a inaczej ojcowie i matki.
więcej Pokaż mimo toPrzekaz...