Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Stracić bliską osobę w najmniej oczekiwanym momencie to jedno. Ale jak poradzić sobie później? Czy żałoba ma trwać wiecznie? Jak zrobić krok do przodu, by znów żyć jak dawniej? Czy w ogóle jest to możliwe? Caren Lissner w swej książce porusza bardzo ważną kwestię: czy jesteśmy w stanie przetrwać utratę bliskiej osoby? Na przykładzie młodej Gert, która przedwcześnie została wdową, ukazuje losy młodej kobiety, próbującej pozbierać się po stracie ukochanego męża. Pojawia się mnóstwo pytań, niepewności, strachu i ciągłego rozpamiętywania. A co by było gdyby…? Czas jednak wziąć się w garść, ale to nigdy nie jest łatwe. Historia ta pokazuje, że warto jednak dać sobie drugą szansę. Bo nigdy nic nie wiadomo…

Tematyka być może wydaje się trudna. Ale, bądźmy szczerzy, od razu wiadomo, że historia zakończy się dobrze. Nie ma w tym nic złego – po trzystu stronach treści o młodej wdowie, która próbuje sobie radzić po stracie ukochanego męża, happy end jest potrzebny. I, nie powiem, załagodził nieco wizerunek powieści. Bo co trzeba powiedzieć: historia trochę się dłuży i nie wygląda tak miło, jak można się tego spodziewać. Czyta się lekko, leniwym tempem. Można z łatwością zatracić się w fabule. Dodam, że momentami można się wciągnąć. Ale po pewnym czasie poczułam, że zachowanie bohaterek i to ciągłe „co by było gdyby…” staje się nieco denerwujące. Liczyłam na spokojny obyczaj, co na początku otrzymałam, jednak z każdym kolejnym rozdziałem miałam ochotę odłożyć książkę na bok. Przyjaciółki Gert i ich zasady randkowania, a także szczególnie zachowanie jednej z nich – Eriki – z czasem robiło się coraz bardziej irytujące. I gdyby to zostało ujęte w trochę bardziej zgrabny sposób, gdyby autorka okroiła nieco książkę z tych męczących (niedojrzałych wręcz) dialogów, to wtedy historia zyskałaby na lekkości i jestem pewna, że dużo łatwiej i przyjemniej by się ją odbierało.

Nie ma co jednak spisywać całej książki na straty. W sporej mierze bardzo mi się podobała, a w szczególności wątek Gert, która tworzy nową relację z mężczyzną. Autorka poświęciła dużo uwagi rozmyślaniom głównej bohaterki na temat jej zmarłego męża, ciągłemu porównywaniu i gdybaniu… Ale dzięki Bogu nie zapomniała o istotnym fakcie – o zasłużonym szczęściu. Właśnie w tych momentach, gdy Gert uczy się na nowo otwierać na miłość i druga osobę, wypływa z tej książki to, co najlepsze: szczere i piękne uczucia. Widać wyraźnie, że relacje między bohaterami nie są wymuszone, w żaden sposób nie przesadzone ani wyidealizowane. A to w romansach lubię najbardziej.

A gdyby tak wyrzucić sporą część rozmów z przyjaciółkami, ich zasady randkowania i pozostawić resztę – być może wtedy historia wyglądałaby wręcz świetnie. Bez zbędnego gadania i przesadzonych reakcji. „Druga runda” to dobra książka, jednak z lekka przegadana i momentami nawet infantylna. Ale co muszę zaznaczyć: do wątku romansowego nie można się przyczepić. To właśnie dzięki niemu udało mi się dokończyć historię i na zakończenie nawet się uśmiechnąć. Bo choć czytało się lekko i przyjemnie, niektóre sytuacje potrafiły irytować. A dzięki ładnie opisanemu uczuciu, dobrze zbudowanej relacji historia zyskała zupełnie innego wyglądu. Czy polecam? Może nie gorąco. Ale z pewnością warto przeczytać ją chociażby dla uczucia, które napawa przyjemnym ciepłem i nadzieją.

Stracić bliską osobę w najmniej oczekiwanym momencie to jedno. Ale jak poradzić sobie później? Czy żałoba ma trwać wiecznie? Jak zrobić krok do przodu, by znów żyć jak dawniej? Czy w ogóle jest to możliwe? Caren Lissner w swej książce porusza bardzo ważną kwestię: czy jesteśmy w stanie przetrwać utratę bliskiej osoby? Na przykładzie młodej Gert, która przedwcześnie została...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Powieść detektywistyczna i humor? Takie klimaty uwielbiam. Zwłaszcza, jeśli wątek detektywistyczny jest dobrze rozwinięty – za idealną zagadkę właśnie pokochałam czytać kryminały. „Ostatnia prowokacja” to idealne połączenie humoru i pracy detektywa: historia jest lekka, zabawna, a zajęcie głównej bohaterki wygląda niesamowicie intrygująco i wciąga od samego początku. I być może nie jest to wybitna powieść, ale została napisana w taki sposób, że nie sposób jej nie pokochać już od pierwszej strony…

Nie będę ukrywać, że historia spodobała mi się i to bardzo. Już od pierwszych stron można poczuć w niej lekkość i swobodę w przeczytanych zdaniach – widać, że autorka zdecydowanie podeszła do swojego pomysłu. Tak samo zdecydowanie wykreowała główną bohaterkę, Florence Love. To właśnie ona napędza całą tę historię. Jej nieprzeciętny charakter sprawia, że czytelnik śmieje się do rozpuku, a zarazem śledzi jej poczynania z niemałym zaangażowaniem. Lee postawiła na śmiały wizerunek swojej postaci: jest pyskata, czasem wręcz wulgarna, seksowna, bystra, a czasem nawet lekko złośliwa. Nie mamy tu jednak do czynienia z czymś, co nas zniesmaczy bądź zbulwersuje. Cała historia została utworzona w pewnych granicach, których autorka nie przekracza. Jest wyzywająco, ale bez żadnej przesady. Bo i tak ostatecznie okazuje się, że nie taka bohaterka straszna, na jaką wygląda. A do tego bezsprzecznie - od samego początku do końca - niezmiennie zabawna.

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że ta historia - lekka i zabawna – zakończy się romansem. Taki wniosek może się nasunąć po przeczytaniu opisu. Nie ukrywam, że trochę się tego obawiałam. Autorka jednak mile mnie zaskoczyła, bowiem na pierwszym miejscu postawiła pracę detektywistyczną Florence i jej potyczki na ścieżce kariery. Wplotła w tę historię nieco rodzinnych tajemnic i niewyjaśnionych spraw sprzed lat, przedstawiła ciepła relację głównej bohaterki z jej bratem… I proszę, powieść od razu wydaje się ciekawsza. Z jednej strony nieco ociepla to wizerunek zadziornej Florence, z drugiej zaś nadaje książce intrygujący wyraz, przez co po skończeniu lektury czujemy niedosyt. Nutka romansu też się znajdzie, ale w ilości, jaka nie przeszkadza a jedynie podkreśla urok, nie tyle bohaterki, co całej historii.

Mówiąc krótko: „Ostatnia prowokacja” to świetny wstęp do kolejnej ciekawej serii z udziałem nietypowej acz intrygującej postaci. Louise Lee udało się stworzyć historię, która niebywale wciąga, momentami naprawdę intryguje, a od pierwszej do ostatniej strony niezwykle rozbawia. Nie brakuje jej zwrotów akcji i niespodziewanych wydarzeń; każda postać wydaje się dobrze dogranym elementem powieści. Ale przede wszystkim, co będę podkreślać już zawsze, czyta się ją niezwykle miło. A jeszcze milej się ją wspomina. Serdecznie polecam!

Powieść detektywistyczna i humor? Takie klimaty uwielbiam. Zwłaszcza, jeśli wątek detektywistyczny jest dobrze rozwinięty – za idealną zagadkę właśnie pokochałam czytać kryminały. „Ostatnia prowokacja” to idealne połączenie humoru i pracy detektywa: historia jest lekka, zabawna, a zajęcie głównej bohaterki wygląda niesamowicie intrygująco i wciąga od samego początku. I być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ten, kto regularnie i z wielką radością zaczytuje się w książkach, z pewnością zrozumie istotę treści tego tytułu. „Wyjątkowy rok” Thomasa Montassera powstał właśnie z myślą o miłości do literatury, którą ukazuje w prosty, zwięzły i niezwykle urokliwy sposób. Historia, jaką zawarł w tym krótkim utworze, przedstawia kobietę, która początkowo z niechęcią podchodzi do prowadzenia starej księgarni. Jednak to magiczne miejsce i jego „lokatorzy” sprawiają, że nic w jej życiu nie będzie już takie samo… Opowieść z lekka fantastyczna, ale czy nie wydaje nam się dziwnie znajoma?

„Książka jest syntezą sztuk.” [str.45]

Tytuł ten od początku wydawał mi się czymś intrygującym. Przeczytałam opis i w duchu pomyślałam, że może to być coś ciekawego. I nie pomyliłam się. „Wyjątkowy rok” to krótka, lecz niezwykle urocza historia, która nawiązuje do głębokiej fascynacji literaturą (mole książkowe – skąd my to znamy?). Autor poprzez główną bohaterkę – Valerie – ukazuje siłę, jaką mają w sobie książki: oczarowują nas, fascynują, sprawiają, że odrywamy się od rzeczywistości. Wzbogacają naszą wyobraźnię, a co za tym idzie – po prostu ubarwiają nasze życie. Strona po stronie poznajemy coraz to nowsze i ciekawsze tajemnice małej księgarenki, specyficzne zwyczaje jej starszej właścicielki i jej nietypowych klientów. Momentami mamy możliwość poczuć na własnej skórze jej świetność: unoszący się w powietrzu kurz, zapach starego papieru i aromat parzonej w samowarze herbaty. Autor ujął to wszystko z lekką fantazją, nieco idealizował tu i tam. Ale dzięki temu historia nabiera leniwego acz uroczego klimatu. Nic tylko wziąć książkę do ręki, usiąść w ciepłym miejscu i oddać się spokojnej atmosferze, jaka panuje w lekturze.

„To, co w książce niezwykłe, znajduje się w jej wnętrzu.” [str.105]

Być może nie jest to pozycja z górnej półki, nie wciąga jak dobry kryminał, ani nie fascynuje jak niejedno fantastyczne opowiadanie. Ma ona jednak w sobie coś wyjątkowego, coś prawdziwie magicznego, co udziela się czytelnikowi podczas lektury. „Wyjątkowy rok” to prawdziwie oddana siła zwykłej książki – nie jest ona bowiem zlepkiem kartek wypełnionych treścią, a czynnikiem ogromnie wpływającym na nasze życie. Znamy chyba wszyscy powiedzenie, że każda książka przeczytana na danym etapie naszego życia, wpływa na podjęte przez nas decyzje. To świetne, że autor postanowił docenić potęgę literatury. Taki tytuł powinien zagościć u każdego, kto tak jak Thomas Montasser, jest zagorzałym miłośnikiem pisarstwa.

Ten, kto regularnie i z wielką radością zaczytuje się w książkach, z pewnością zrozumie istotę treści tego tytułu. „Wyjątkowy rok” Thomasa Montassera powstał właśnie z myślą o miłości do literatury, którą ukazuje w prosty, zwięzły i niezwykle urokliwy sposób. Historia, jaką zawarł w tym krótkim utworze, przedstawia kobietę, która początkowo z niechęcią podchodzi do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Książek o miłości jest niezliczenie wiele. Jednak nie każdemu autorowi udaje się oddać istotę tego uczucia – bez względu na jego rodzaj i siłę. Ale powiem Wam, że Virginii Baily ta sztuka się udała. Stworzyła historię, w której miłość odgrywa główną rolę, chociaż nie ujęła jej dosłownie. Ujawnia się ona w gestach, czynach i myślach bohaterów. „Rzymski poranek” to opowieść, która wydaje się pełna niedopowiedzeń i skróconych wydarzeń. Jednak na samym końcu zdajemy sobie sprawę, że w ten sposób została oddana istota prawdziwej miłości. I to jest naprawdę piękne.

Z pewnością jest to książka, w której widmo wojny nie odstrasza. Ona daje początek pięknej historii, która na naszych oczach zamienia się w intrygującą i wzruszającą opowieść.

Co z tej powieści najmocniej zapadło mi w pamięć? Głębia uczuć jednej osoby ujęta w prosty sposób. Od samego początku Virginia Baily kreuje główną postać jako silną, konkretną i niezależną kobietę, która w obliczu wojny musi ratować siebie i swoją chorą siostrę. Jednak pewne zdarzenie na ulicy zmienia jej życie – ratuje małego chłopca z rąk żołnierzy i zabiera go ze sobą. Chociaż dzieje się to niespodziewanie, podejmuje decyzję, która będzie miała swoje konsekwencje przez długie lata… Jak zatem wyglądają ich wspólne dzieje? Tutaj właśnie autorka serwuje nam urywkowe fragmenty z przeszłości, które po części obrazują nam to, w jaki sposób układają się ich relacje. Wraz z tymi fragmentami przeplatają nam się lata po wojnie, gdy bohaterka jest już sama i tym razem rzadko i niechętnie wspomina chłopca. Co takiego się wydarzyło? Dlaczego Chiara Ravello jest sama? Co z chłopcem, aktualnie już dorosłym mężczyzną? Nasza ciekawość wzrasta z każdą kolejną stroną, bo tajemnice mnożą się i mnożą. Dlatego też, gdy stopniowo poznajemy całą historię i jej sens, chociaż przekazaną w urywkach i pewnych niedopowiedzeniach, uświadamiamy sobie, że w tym wszystkim istniała naprawdę wyjątkowa więź. Nawet jeśli nie widać tego na pierwszy rzut oka, to z pewnością ukazują siłę uczuć, która na przestrzeni lat, okazywana w różnoraki sposób, była niezmienna i mocna. A finał tej historii, pozostawiony z pewną swobodą dla wyobraźni czytelnika, jedynie potwierdza nasze myśli: „Jednak w tym momencie Chiara siedzi w cieniu posągu, trzymając Marię za rękę, z listem na kolanach, i czeka, aż jej chłopiec wróci do domu.” [strona ostatnia]

Z pewnością możemy też nazwać tę historię ciepłą i wyjątkową. Potrafi ona niezwykle wciągnąć, ale również napełnić czytelnika niebywale pozytywną energią. Bez względu na to, o czym czytamy w jej fragmentach, z łatwością nasza wyobraźnia przeniesie nas we włoskie klimaty: czy są to urocze zakątki wypełnione promieniami słońca, czy też zapach świeżo pieczonego chleba i gwar ulic – nie ma to znaczenia. Za każdym razem wrażenia są równie mocne. Prócz genialnie zobrazowanych uczuć, autorka świetnie poradziła sobie także z ulokowaniem wydarzeń w samym sercu Włoch. Ze swobodą możemy poczuć na własnej skórze ten urokliwy i ciepły klimat, przez co lektura wygląda jeszcze ciekawiej i stanowi świetne tło do rozgrywających się w powieści wydarzeń. I jak tu się oprzeć takiej powieści?

Wniosek, jaki nasuwa się po przeczytaniu tej książki, jest jeden – to naprawdę wyjątkowa historia. Od pierwszej strony aż do ostatniej. „Rzymski poranek” skupia w sobie to, co najlepsze: prawdziwe uczucia, intrygującą historię oraz ciepłe zakończenie. Niezwykle porusza, ciekawi i do samego końca nie pozwala nam się oderwać. Wspaniałe jest również to, że pozwala nam poczuć na własnej skórze co to znaczy prawdziwa i bezwarunkowa miłość, która ma niezwykle silną moc wybaczania…

Książek o miłości jest niezliczenie wiele. Jednak nie każdemu autorowi udaje się oddać istotę tego uczucia – bez względu na jego rodzaj i siłę. Ale powiem Wam, że Virginii Baily ta sztuka się udała. Stworzyła historię, w której miłość odgrywa główną rolę, chociaż nie ujęła jej dosłownie. Ujawnia się ona w gestach, czynach i myślach bohaterów. „Rzymski poranek” to opowieść,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Jednym z moich ulubionych rodzajów książek są powieści historyczne. Czy w całości, czy też z paroma jedynie nawiązaniami do lat ubiegłych – nie ma to znaczenia. Samo wykorzystanie tła historycznego staje się urokliwym dodatkiem w historii, bo czujemy się, jakbyśmy odkrywali przeszłość na nowo. Wciąż poszukuję nowych autorów, jednak częściej sięgam po znane mi nazwiska. I jednym z nich jest pani Hanna Cygler. Jej najnowsza powieść „Za cudze grzechy” – kontynuacja świetnej powieści „W cudzym domu” – to także urokliwa i wciągająca opowieść, w której znajdziemy wszystkiego po trochę: intrygi, romanse, życiowe rozterki, niebezpieczne zamachy… Czytelnik nie ma chwili wytchnienia, wciąż napotyka intrygujące wydarzenia. I do samego końca nie traci poczucia, że oto właśnie poznał wyjątkową historię…

Podobnie jak przy lekturze poprzedniego tomu, tak i w tym przypadku wspominam książkę bardzo ciepło. Wiedziałam, że pani Cygler mnie nie zawiedzie. I nie pomyliłam się. „Za cudze grzechy” to pasjonująca opowieść, w której próżno szukać swobodnego obyczaju czy też zwyczajnych romansów. W tej bogatej w różnorodne wątki książce odnajdziemy coś zupełnie obszerniejszego, coś, co z miejsca czytelnika zafascynuje. A to z pewnością zasługa zgrabnie opisanych relacji między bohaterami, ich zwyczajnych, ale jednocześnie barwnych przygód, czy też wielu różnych poczynań naszych drogich postaci (nierzadko niestosownych). Wszystko to zostało ujęte w jeden charakterystyczny obrazek, który naprawdę może się podobać. Są w nim wyjątkowe postacie, intrygująca wydarzenia, wciągająca akcja i wszechogarniająca niepewność, w jaki sposób zakończy się ta historia.

To, co również wzbogaca tę powieść, jest z pewnością świetnie wkomponowany historyczny klimat. Czytając „Za cudze grzechy” możemy z łatwością przenieść się na XIX – wieczne ulice Europy, śledzić tamtejszą etykietę i poznawać kulturę tamtych lat. Powieść wygląda bardzo realistycznie, widać, że każdy szczegół został dopracowany tak, by kojarzył nam się z atmosferą minionego wieku – te stroje, styl bycia, otoczenie… Taki sam nastrój panował w poprzedniej części i wyraźnie został utrzymany w jej kontynuacji, dzięki czemu poznawanie dalszych losów poznanych przez nas bohaterów staje się równie przyjemne jak za pierwszym razem.

Mogę z czystym sercem powiedzieć, że mocno spodobał mi się ten tytuł. Już dawno nie czytałam powieści historycznej i cieszę się, że był to tak udany powrót. „Za cudze grzechy” to świetnie opracowana powieść, pełna intryg, niespodzianek i zwyczajnych acz interesujących relacji między bohaterami. Ma w sobie nutę romansu, kawałek obyczaju i nieco sensacji. A wszystko to zostało sprawnie otoczone interesującym i mocno klimatycznym tłem, który nadaje wydarzeniom dreszczyk emocji. Zaryzykuję i powiem, że część pierwsza podobała mi się ciut bardziej. Ale nie zmienia to faktu, że ten tytuł jest wyraźnym akcentem na naszym rynku. Polecam!

Jednym z moich ulubionych rodzajów książek są powieści historyczne. Czy w całości, czy też z paroma jedynie nawiązaniami do lat ubiegłych – nie ma to znaczenia. Samo wykorzystanie tła historycznego staje się urokliwym dodatkiem w historii, bo czujemy się, jakbyśmy odkrywali przeszłość na nowo. Wciąż poszukuję nowych autorów, jednak częściej sięgam po znane mi nazwiska. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Wśród tych wszystkich kryminałów, w których się tak namiętnie zaczytuję, brakuje mi przede wszystkim lekkości. Wtedy najlepszym lekarstwem okazują się powieści obyczajowe z domieszką dobrego romansu. Nie wiedzieć czemu najlepiej odnajduje się w literaturze angielskiej – w nich zawsze znajdę humor i beztroską fabułę. Dlatego dobrze się stało, że powieść Carole Matthews znalazła się na mojej półce. „Cukiernia w ogrodzie” to lekka i przyjemna opowieść, która udowadnia, że w każdej chwili możemy odnaleźć szczęście. Nic to, że podobnych historii poznałam wiele. Jak zawsze bawiłam się świetnie, a na samo wspomnienie jej treści dobry humor nie opuszcza mnie do dziś …

Śmiało można powiedzieć, że to jedna z tych książek, gdzie nie tylko czerpiemy przyjemność z lektury, ale także jesteśmy zdolni do przeżycia tych samych emocji, co nasi bohaterowie. A tych z pewnością tutaj nie brakuje. „Cukiernia w ogrodzie” okazała się przeuroczą historią, która potrafi niezwykle pochłonąć czytelnika. Fakt, nie jest może niebanalna, a jej zakończenie jest z łatwością przewidywalne, ale ma ona w sobie to „coś”. Doskonale się ją czyta, od pierwszej strony niebywale wciąga, a do ostatniej strony mocno zaciskamy kciuki za główną bohaterkę. Ponadto znajduje się w niej mój ulubiony motyw – wypieki. Spójrzcie tylko na okładkę! Tytułowa cukiernia nadaje historii ciepły i urokliwy klimat, co świetnie uzupełnia całość. Carole Matthews naprawdę się postarała. Stworzyła sympatyczną opowieść, w której odnajdzie się każda z nas.

Z pewnością zapamiętam tę historię na długo – nie dość, że nie zawiodła moich oczekiwań, to jeszcze okazała się lekką i czarującą opowieścią. „Cukiernia w ogrodzie” to być może mało oryginalny pomysł, wiele z nas spotkało się z mnóstwem podobnych, ale bez wątpienia ujmuje swoją szczerością, lekkością i miłą atmosferą. Nie patrzcie na niego również jako na typowy romans, jakich nie brakuje na naszym rynku. Można powiedzieć, że to bardziej powieść obyczajowa z odrobiną romansu, a bardziej ciepłego uczucia, jakie zapanuje między bohaterami. Bardzo urokliwa, wciągająca, wzbudzająca niemały dreszczyk emocji. Tej powieści wprost nie da się nie lubić. Polecam gorąco!

Wśród tych wszystkich kryminałów, w których się tak namiętnie zaczytuję, brakuje mi przede wszystkim lekkości. Wtedy najlepszym lekarstwem okazują się powieści obyczajowe z domieszką dobrego romansu. Nie wiedzieć czemu najlepiej odnajduje się w literaturze angielskiej – w nich zawsze znajdę humor i beztroską fabułę. Dlatego dobrze się stało, że powieść Carole Matthews...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Jednego zawsze mogę być pewna – Arne Dahl mnie nigdy nie zawiedzie. Ilekroć sięgam po jego kryminały wiem, że otrzymam niezła historię, która od początku do końca będzie się podobać. Nie inaczej było z tytułem „Gorące krzesła” – drugim tomem nowej serii o specjalnej jednostce Opcop. To trzymający w napięciu kryminał, który już od pierwszych stron daje czytelnikowi popalić. Jest mrocznie, tajemniczo, a mimo pojawiających się jakże odrażających fragmentów nie sposób się oderwać od lektury. Niesamowicie hipnotyzuje, intryguje, ale tak jak zaskakuje… to wręcz trzeba przeżyć na własnej skórze.

Arne Dahl od początku wydawał mi się dobry w tym, co robi. Z każdą kolejną książką tylko się w tym utwierdzałam. „Gorące krzesła” to kolejny dowód na to, że jest świetnym pisarzem i mistrzem w kreowaniu dobrego kryminału.

A z pewnością możemy nazwać ten tytuł dobrym. Nawet bardzo dobrym. Już od samego początku można poczuć, że szykuje się wielka sprawa. Autor serwuje czytelnikowi niesamowicie intrygujący wstęp – chociaż nie szczędzi przy tym przerażających, wręcz odrażających opisów. Ale właśnie w tym momencie nachodzi nas taka myśl, że faktycznie będzie się działo. Następnie wkraczamy w etap działania jednostki Opcopu – tajemnicze morderstwa, w różnych częściach Europy, które nie wydają się w żaden sposób powiązane. Ale – jeśli chodzi o policjantów z tej jednostki – nikt nie wierzy w przypadki. I słusznie. Sprawa jest tak skomplikowana, że nam, czytelnikom, lata zajęłoby na powiązanie tych wszystkich wątków ze sobą. Czytając o całym śledztwie czujemy się zatem podwójnie zaskoczeni – tym, co udaje im się odkryć oraz tym, w jaki sposób dochodzili do prawdy. Nie trudno jest domyślić się, że do samego końca książka będzie nas zdumiewać. Nawet w najbardziej, mogłoby się wydawać, błahych sprawach.

Często spotykam się z sytuacją, że po wielu napisanych kryminałach pomysły na kreatywną fabułę wyczerpują się i autorzy serwują coś tak nudnego i schematycznego, że ich lektury stają się mocno męczące. W przypadku Arne Dahla jest wręcz odwrotnie: im więcej pisze, tym lepsze są jego książki. „Gorące krzesła” to drugi tom kolejnej już serii kryminałów, a jednak jego fabuła wciąż wydaje się oryginalna, bez oklepanych wątków i powtarzalnych schematów. Bohaterowie nadal ci sami – wielu z nich poznaliśmy jeszcze w serii o Drużynie A – a jednak mamy wrażenie, że wciąż na nowo ich poznajemy. Podczas lektury czujemy ożywienie, bez przerwy coś się dzieje, w wielu momentach czymś nas zaskakuje. A zakończenie powieści nie tylko daje nam poczucie, że oto właśnie poznaliśmy kawał niesamowicie poplątanej, lecz jakże świetnej historii. Ale przede wszystkim daje nam gwarancję, że kolejna część będzie równie dobra, jeśli nie lepsza. I ja jestem tego pewna.

Świetnie było powrócić do jednostki Opcopu. Po raz kolejny się nie zawiodłam i otrzymałam kawał nieźle pokręconej, ale jakże intrygującej sprawy. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że „Gorące krzesła” to kolejna świetna kryminalna historia, w której próżno szukać prostoty i łatwego śledztwa. Wszystko tu jest tajemnicze, niepewne, na pierwszy rzut oka wręcz niepowiązane ze sobą. Wspólnie tworzą jedną wielką znakomitą opowieść, która nie raz nas zaskoczy, od samego początku wciągnie, ale przede wszystkim da ogromną satysfakcję – oto bowiem przeczytaliśmy kawał naprawdę niezłej intrygi. Obok takiej książki ciężko przejść obojętnie. Gorąco polecam!

Jednego zawsze mogę być pewna – Arne Dahl mnie nigdy nie zawiedzie. Ilekroć sięgam po jego kryminały wiem, że otrzymam niezła historię, która od początku do końca będzie się podobać. Nie inaczej było z tytułem „Gorące krzesła” – drugim tomem nowej serii o specjalnej jednostce Opcop. To trzymający w napięciu kryminał, który już od pierwszych stron daje czytelnikowi popalić....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Już dawno nie miałam do czynienia z dobrym thrillerem psychologicznym. Lecz pewnego dnia spotkałam pewnego pasażera. A dokładniej „Pasażera 23” autorstwa Sebastiana Fitzka. Tytuł ten świetnie nadaje się dla każdego żądnego mrożącej krwi w żyłach akcji czytelnika. Może z początku wydaje się niepozorny, jednak nie warto dać się omotać pozorom. Fitzek umiejętnie wabi czytelnika każdym kolejnym rozdziałem, a gdy wpadnie w pułapkę, nie ma już odwrotu – historia, choć mroczna, musi zostać dokończona. W niebywale zajmujący sposób…

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Fitzka. Jednak po tej powieści wiem, że na pewno nie ostatnie. „Pasażer 23” okazał się niesłychanie zaskakujący, chociaż z początku w ogóle się na to nie zapowiadało. Wsiąkłam totalnie, a po zakończeniu lektury wprost nie mogłam się otrząsnąć. To było naprawdę DOBRE.

Choć, muszę przyznać, na początku nie było wesoło. Prolog okazał się intrygujący, zwiastował krwawe wydarzenia – autor zaczął naprawdę z grubej rury. Ale okazał się jedynie dodatkiem, który w roli drugoplanowej pasuje do całej fabuły. A jego rozwinięcie i wyjaśnienie znajduje się… w epilogu. To i tak dobrze, bo szczerze powiedziawszy po tylu stronach straciłam nadzieję na dokończenie tego wątku. Dobrze zamknął historię, ale wydaje mi się, że trochę zabrzmiało to zbyt naciąganie. Kolejne strony, te pierwsze rozdziały, również nie wyglądały zachęcająco. Trochę się naczekałam na jakąś konkretną akcję, na te zapowiadane przerażające wydarzenia. Tu niestety potrzeba cierpliwości. Ale – opłaca się. Naprawdę się opłaca.

No właśnie, kiedy akcja rozkręca się na dobre, wtedy dopiero rozpoczyna się zabawa. Robi się coraz bardziej tajemniczo, z rozdziału na rozdział sytuacja zmienia się diametralnie. W jednej chwili czujemy się bliżej rozwiązania zagadki, a jednak za moment nasza teoria okazuje się błędna. Napięcie rośnie, a ponura atmosfera udziela się nam coraz mocniej. Tymczasem, dość nagle, nadchodzi koniec. Niespodziewanie i zbyt szybko. Okazuje się, że dobre kilkadziesiąt stron przed nami i to nie może być finał tej historii. No i tak właśnie jest – Fitzek zostawia najlepsze na sam koniec. Ujawnia wszystko w całej okazałości. Kurtyna opada. A prawda okazuje się zupełnie inna i bardziej brutalna.

Brakowało mi książek, w których finał historii rzeczywiście okazywał się totalnym odwróceniem zaistniałych sytuacji. „Pasażer 23” okazał się być mocno zaskakującą lekturą, chociaż początek nawet na to nie wskazywał. Potrafi nieźle wciągnąć, zaintrygować i sporo namieszać w głowie. Ponadto autor wykreował w niej bardzo klimatyczny obraz – kiedy czytamy jego książkę, na własnej skórze czujemy tę złowieszczą atmosferę. Dobrze i rozsądnie poprowadził fabułę, chociaż oczywiście nieźle przy tym namieszał. Ale dzięki temu możemy przeczytać prawdziwy i bardzo konkretny dreszczowiec. Polecam!

Już dawno nie miałam do czynienia z dobrym thrillerem psychologicznym. Lecz pewnego dnia spotkałam pewnego pasażera. A dokładniej „Pasażera 23” autorstwa Sebastiana Fitzka. Tytuł ten świetnie nadaje się dla każdego żądnego mrożącej krwi w żyłach akcji czytelnika. Może z początku wydaje się niepozorny, jednak nie warto dać się omotać pozorom. Fitzek umiejętnie wabi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Diane Chamberlain to autorka, która na swoim koncie ma już pokaźną liczbę powieści. Niestety dopiero niedawno rozpoczęłam przygodę z jej książkami. Mówię niestety, bo okazało się, że jej historie są niesamowicie wciągające i intrygujące jak niejeden świetny kryminał. W rodzaju „niby zwyczajne, a jednak nie sposób się od nich oderwać choć na moment”... „Chcę cię usłyszeć” to kolejna powieść Chamberlain, która niedawno zagościła na naszym rynku. Historia, którą przedstawia w swojej książce jest niesamowicie zawiła i krucha: z jednej strony z ogromnym zaciekawieniem śledzimy losy bohaterów, a z drugiej czujemy ogrom emocji, jakie temu towarzyszą. Lektura tego tytułu to z pewnością niebywałe przeżycie. Aż chce się sięgnąć po kolejną powieść autorki!

Książki Chamberlain polubiłam za to, że nie są jedynie kobiecą literaturą. Nie uraczą nas zwykłym romansem, przelotną przygodą, prostą historią. Czytanie ich to niesłychana przyjemność, bo potrafią zaciekawić już od pierwszych stron, a intrygująca fabuła nie tylko pochłania czytelniczki bez reszty – bywa też, że co rusz zaskakuje i zadziwia.

„Chcę cię usłyszeć” to z pewnością opowieść, która może się podobać. Od samego początku autorka kreuje historię pod aurą tajemnic (obietnica dana ojcu) i mocnych wydarzeń (samobójstwo). A to jedynie wstęp do całości. Każda kolejna strona, każdy kolejny rozdział zdaje się być jeszcze bardziej intrygujący od poprzedniego – to zasługa tego, że prócz bieżących wydarzeń poznajemy historię sprzed lat, która nie tylko szokuje, ale mocno intryguje. Napięcie wzrasta, zadajemy sobie coraz więcej pytań: jak to wszystko się skończy? w jaki sposób te wydarzenia łączą się? Powoli wyczuwamy w sobie to nerwowe oczekiwanie na finał powieści. A im bardziej zagłębiamy się w powieść, tym mocniej czujemy się zaangażowani w tę historię.

Można również śmiało powiedzieć, że jest to historia bardzo ciepło opowiedziana. Pomimo tych wszystkich wydarzeń, mrocznych tajemnic i szokujących retrospekcji, powieść nie traci na swej delikatności. Wciąż bawimy się w detektywa, który próbuje połączyć wątki w logiczną całość, próbujemy rozwikłać niezwykłą zagadkę, a jednak pozostajemy pod wpływem subtelnych relacji bohaterów. To zasługa tego, że autorka umiejętnie dawkuje emocje. W odpowiednich momentach pozwala nam je odczuć intensywniej niż w pozostałych fragmentach, a każdemu ważniejszemu wydarzeniu zapewnia odpowiednią atmosferę. Jednak bez względu na to, jaki rodzaj emocji towarzyszy bohaterom, za każdym razem wpływają na czytelnika tak samo: równie intensywnie, wywołując różnorakie reakcje.

Muszę przyznać, że ta powieść Diane Chamberlain wywarła na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Nie dość, że przemiło się ją czytało, to czułam się niesamowicie zaintrygowana tajemnicą, na której zbudowała całą historię. Wiele kryminałów, które tak uwielbiam, nie wciągnęły mnie tak mocno w rozwikłanie zagadki jak ten tytuł. „Chcę cię usłyszeć”, mówiąc krótko, to świetnie opowiedziana historia, która wzrusza, czasem rozbawi, a nawet zaszokuje. I chociaż pewne jej elementy nie pasują do całego obrazu (romans między bohaterami, który był trochę nazbyt banalny i przewidywalny) to z łatwością można wybaczyć autorce tę wpadkę. Bo jest tak przyjemna w odbiorze i tak niebywale wciąga, że nie sposób się w niej nie zatracić. Polecam!

Diane Chamberlain to autorka, która na swoim koncie ma już pokaźną liczbę powieści. Niestety dopiero niedawno rozpoczęłam przygodę z jej książkami. Mówię niestety, bo okazało się, że jej historie są niesamowicie wciągające i intrygujące jak niejeden świetny kryminał. W rodzaju „niby zwyczajne, a jednak nie sposób się od nich oderwać choć na moment”... „Chcę cię usłyszeć” to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kryminał i wiktoriański Londyn – to dwa hasła, które uwielbiam. Zwłaszcza, jeśli są one ze sobą połączone. Peter Ackroyd i jego „Golem z Limehouse” świetnie wpasowuje się w ten klimat, fabuła zapowiada się intrygująco, dlatego nie mogłam obojętnie przejść obok takiej lektury. Jaki był rezultat? Obyło się bez fajerwerków, ale za to dobrze się ją czytało. Mroczny obraz wiktoriańskich ulic Londynu, zagadkowy morderca i ciekawe zakończenie – przy takim zestawie nie można się nudzić. A to dopiero początek atrakcji.

Nie jest to obszerna historia, liczy sobie raptem trzysta stron, a jednak wydaje się być mocno treściwa. Autor postarał się o dobrze skrojoną historię, w której nie szczędzi opisów makabrycznych zbrodni – każdą z nich traktuje osobliwie, dużą uwagę przykuwa do detali. Nie miałam jednak tego wrażenia, że w tej kwestii trochę przesadził. W końcu nie każdy lubi AŻ tak szczegółowych opisów mordu. W tym przypadku można powiedzieć, że idealnie pasują do miejsca, jakim jest wiktoriański Londyn. Jest mrocznie, strasznie, ponuro, brzydko i krwawo. Aż czuć ciarki na plecach.

Pozytywnym elementem książki jest także fakt, iż autor starannie rozbudowuje historię i stopniowo daje czytelnikowi możliwość rozwikłania zagadki samodzielnie. Umiejętnie tuszuje rozwiązanie aż do samego końca, chociaż, nie powiem, niektóre elementy zagadki były przewidywalne do bólu. Dzięki zastosowaniu różnorakiej narracji mamy podgląd na sytuację ze strony uczestników wydarzeń, obserwatorów i potencjalnych morderców. Jest to 1-szo, 3-cio osobowa narracja, zapiski z dziennika czy też fragmenty przesłuchań. Na ich podstawie mamy możliwość stworzenia własnej teorii. Ale – to nieco mylące, to ciągłe przeskakiwanie z jednej narracji w drugą. Niby autor poukładał wszystko tak, by historia była ciągła i kompletna, ale mniej uważni czytelnicy mogą łatwo zgubić myśli. Co ma swoje dobre i złe strony. Złe – nie zrozumieją jej lub mocno się pogubią. Dobre – zakończenie i rozwiązanie zagadki „kto zabił?” będzie podwójnym zaskoczeniem.

Właśnie to, że łatwo się w niej zgubić może sprawić, że wielu czytelników nie dotrwa do końca książki. I to jej najsłabszy element. Poza tym możemy mówić o bardzo dobrej lekturze. „Golem z Limehouse” to ciekawie skonstruowana historia, w której autor zawarł wiele efektownych elementów: portret mordercy budzi przerażenie, szczegółowe i dosadne opisy zbrodni nadają powieści mocny charakter grozy, a XIX-wieczny Londyn świetnie uzupełnia tło do zaistniałych wydarzeń. Potrafi wciągnąć, nieźle zaciekawić i zaskoczyć – zwłaszcza przy rozwiązaniu zagadki. Idealna lektura dla fanów kryminału i epoki wiktoriańskiej.

Kryminał i wiktoriański Londyn – to dwa hasła, które uwielbiam. Zwłaszcza, jeśli są one ze sobą połączone. Peter Ackroyd i jego „Golem z Limehouse” świetnie wpasowuje się w ten klimat, fabuła zapowiada się intrygująco, dlatego nie mogłam obojętnie przejść obok takiej lektury. Jaki był rezultat? Obyło się bez fajerwerków, ale za to dobrze się ją czytało. Mroczny obraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Richarda Flanagana poznałam przy okazji lektury jego książki „Ścieżki północy”. Nie ukrywam, że było to wymagające dzieło, ale jednocześnie wywarło na mnie ogromnie pozytywne wrażenie – książka była szczera i pięknie napisana. Nie tak dawno udało mi się przeczytać kolejną powieść tego autora. „Klaśnięcie jednej dłoni” to równie urzekająca historia, co trudna, ale do takich tematów w przypadku Flanagana należy przywyknąć. Autor świetnie radzi sobie z kreacją intrygującej historii, otwarcie opowiada o trudach zwykłego człowieka, a robi to w sposób urzekający. Nie ma znaczenia, jak mocno przygnębiająca jest treść. Coś niezwykłego ma w sobie każdy fragment jego powieści, bo naprawdę nie sposób się od nich oderwać.

Spodziewałam się, że książka nie będzie łatwa. Wystarczy spojrzeć na jej okładkę – szara, lekko przygnębiająca. I taka sama jest jej zawartość. Nie ma się co oszukiwać, że znajdziemy w niej coś lekkiego lub zabawnego. A jednak niesamowicie fascynuje już od pierwszej strony. Zwykła, szara rzeczywistość, ludzkie błędy i cierpienie – to wszystko ubrane w słowa w stylu Flanagana: robiącym wrażenie, wbijającym w fotel…

To, co najbardziej podoba mi się w książkach tego australijskiego pisarza, jest to, że opisuje wszystko wprost. „Klaśnięcie jednej dłoni” to także bardzo konkretna powieść. Autor nie stara się, by wyrazić gniew lub rozpacz swoich bohaterów w okrężny, mniej dosadny sposób. Jeśli trzeba krzyknąć, usłyszymy krzyk. Jeśli trzeba użyć wulgaryzmu – pojawi się najgorsze ze wszystkich świństw. W ten sposób bardzo realistycznie przedstawił relację na linii ojciec-córka, która niestety nie wyglądała różowo. Flanagan opowiada tę historię, co rusz wracając do przeszłości, nakreślając sytuację sprzed lat, jak i po latach, gdy ponownie dochodzi do spotkania Sonji i Bojana. Śledzimy tę relację z niemałych zaangażowaniem, targają nami różnorakie emocje, zadajemy sobie tak wiele pytań. I czytamy dalej, bo historia, choć niełatwa i pełna udręki, staje się czymś fascynującym. I naprawdę pragniemy poznać, jak ona się zakończy.

Pamiętam, do końca zastanawiałam się, co takiego przydarzyło się Marii Buloh. Jej zniknięcie stało się przyczyną udręki męża i cierpienia córki, czyli tym, o czym czytamy przez całą powieść. Wyjaśnienie pojawiło się dopiero na samym końcu, powiem nawet, że było to nieco zaskakujące, bo po tylu stronach przestałam mieć nadzieję, że poznam przyczynę. Ale – na zakończenie historia wydaje nam się kompletna. Dzięki ujawnieniu tej tajemnicy, czujemy wreszcie, że poznaliśmy CAŁĄ historię. Bez niedomówień, bez nierozwiązanych spraw.

Wystarczy spojrzeć na opis tej książki – już wtedy wiadomo, że nie każdemu może się ona spodobać. Z mojej strony mogę zapewnić jednak, że naprawdę warto poświęcić jej czas. Nie należy do łatwych, mówiąc wprost, ale z pewnością może się podobać. Mimo przygnębiającego wyrazu, potrafi zaciekawić, mocno wciągnąć, a także zafascynować. A ogromu emocji, jaki w nas wywołuje, nie sposób opisać nawet wieloma słowami…

Richarda Flanagana poznałam przy okazji lektury jego książki „Ścieżki północy”. Nie ukrywam, że było to wymagające dzieło, ale jednocześnie wywarło na mnie ogromnie pozytywne wrażenie – książka była szczera i pięknie napisana. Nie tak dawno udało mi się przeczytać kolejną powieść tego autora. „Klaśnięcie jednej dłoni” to równie urzekająca historia, co trudna, ale do takich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zazwyczaj szukamy książek, które zapewnią nam rozrywkę i umilą nasz wolny czas. Warto jednak sięgnąć czasem po coś bardziej dramatycznego, coś, co na pierwszy rzut oka sprawia, że czujemy się poruszeni. Przykładem takiej powieści z pewnością możemy nazwać tytuł „Emma i ja” autorstwa Elizabeth Flock. Książka ta, chociaż wypełniona po brzegi cierpieniem i przemocą, potrafi mocno wciągnąć czytelnika. Każda strona, każdy rozdział wywołuje w nim najrozmaitsze emocje. Być może nie dlatego, że została w taki sposób przedstawiona. Ale dlatego, że łatwo zdać sobie sprawę, że historia ta jest bardzo bliska współczesnej rzeczywistości…

Wybrałam tę książkę w dwóch powodów: po pierwsze – dawno nie czytałam dramatu obyczajowego i w pewnym momencie doszłam do wniosku, że najwyższa pora to zmienić. A po drugie: coś mi mówiło, żebym ją przeczytała. Czułam, że może okazać się kolejną historią tego gatunku, o której długo nie będę mogła zapomnieć. No i stało się. Książka Elizabeth Flock okazała się trafnym wyborem. I do tego bardzo mocnym przeżyciem.

Z pewnością nie jest to łatwa historia. Autorka pokazuje brutalny świat oczami małej dziewczynki, która pada ofiarą przemocy ze strony swojego ojczyma. Śledzimy tę relację z perspektywy małego dziecka, które robi wszystko, by tę okrutną rzeczywistość zamienić w coś, co pozwoli jej przetrwać we własnym domu. Robi wszystko, by uchronić siebie i swoją młodszą siostrzyczkę. Niestety to trudne, gdy nawet jej matka nie raczy uchronić jej przed brutalną siłą dorosłego mężczyzny… Jak widać, próżno w tej historii szukać szczęśliwego zakończenia. Kiedy zaczynamy lekturę tego tytułu, z góry wiemy, jak ona się zakończy. Mimo to jest w tej książce coś takiego, że nie sposób się od niej oderwać. Chłoniemy każde słowo, przeżywając losy małej Carrie tak, jakbyśmy mogli coś w nich zmienić. Autorka posłużyła się mocno realistycznymi opisami, wręcz obrazowymi, które wywołują w nas bardzo gwałtowne emocje, które odczuwamy również po skończeniu lektury. I przez dość długi czas ciężko o nich zapomnieć.

Jest to z pewnością dobra książka. Trudna, ale dobrze napisana. Temat, jaki porusza, jest wciąż ponadczasowy i pewnie dlatego tak silne wywołuje w czytelniku emocje. Autorka nie krępuje się i przedstawia okrutną historię w bardzo rzeczywisty sposób – bez ogólników, często bardzo drobiazgowo. Świetnie podkreśliła, jak krucha jest psychika dziecka, w jaki sposób ciężkie wydarzenia wpływają na jego zachowanie (stąd też można przeżyć pewne zaskoczenie u progu zakończenia tej historii). Pozostawia czytelnika z wieloma pytaniami, z nieco zszarganymi nerwami. Pozwala to stwierdzić, że nie jest to książka dla każdego. Ale z całego serca każdemu polecam ją przeczytać. Porusza dogłębnie i zapada w pamięć. Na długi, długi czas.

Zazwyczaj szukamy książek, które zapewnią nam rozrywkę i umilą nasz wolny czas. Warto jednak sięgnąć czasem po coś bardziej dramatycznego, coś, co na pierwszy rzut oka sprawia, że czujemy się poruszeni. Przykładem takiej powieści z pewnością możemy nazwać tytuł „Emma i ja” autorstwa Elizabeth Flock. Książka ta, chociaż wypełniona po brzegi cierpieniem i przemocą, potrafi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Strasznie nie lubię, kiedy na okładkach książek widnieją porównania autorów. W większości przypadków są to jedynie chwyty marketingowe i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Najnowszy przykład? Mikel Santiago to taki hiszpański Stephen King. Czy naprawdę? Nie wydaje mi się. Obaj panowie są mega uzdolnieni i potrafią dobrze pisać. Ale jedyne, co mają wspólnego, to gatunek ich powieści.

„Ostatnia noc w Tremore Beach” to powieść napisana przez Santiago. Jak można ją ocenić? To świetna historia. I nie mówię w żaden sposób przesadnie. Od początku intryguje i do ostatniej strony trzyma w napięciu. Może nie jest to fantastyczna opowieść, bez fajerwerków, ale za to jest dobrze przemyślana i zgrabnie napisana. A co najważniejsze – po skończeniu lektury pozostaje nam miłe wrażenie, że oto przeczytaliśmy coś dobrego.

Czekałam na moment, kiedy uda mi się przeczytać tę powieść. Dlaczego? Nie dlatego, że skusiło mnie nazwisko Kinga z tyłu okładki, to akurat jedynie przystopowało mój entuzjazm. Ale dlatego, że z łatwością można wyczuć, że zawarta tu historia może być dobra i naprawdę ciekawa. Przeczucia nie mnie myliły. „Ostatnia noc w Tremore Beach” okazała się świetną lekturą, która z miejsca wciągnęła mnie w wir wydarzeń.

Od samego początku widać, że historia rozwija się według wcześniej ustalonego planu. Autor zapewnił czytelnikowi dobre wprowadzenie w klimat, powoli zagłębia nas w życiorys głównego bohatera (przy czym nie robi tego w sposób przesadzony). Dlatego na początku wydaje nam się, że na kulminację trzeba nam będzie sporo wyczekać. Jednocześnie można odnieść wrażenie, że za moment coś się stanie. I proszę, po kilku stronach następuje pierwszy ważny epizod, akcja z miejsca nabiera tempa, a kolejne wydarzenia podsycają w nas zaintrygowanie i nerwowe oczekiwanie, jak sytuacja się rozwinie. Muszę przyznać, że Santiago bardzo umiejętnie buduje napięcie. Wystarczy jedno zajście i czytelnik zmuszony jest do skończenia lektury mimo wszystko. Już nie wspomnę o podekscytowaniu, które temu towarzyszy. Nie sposób przerwać lekturę w jakimkolwiek momencie.

Na pochwałę zasługuje również fakt, iż autor pisze bardzo obrazowo. Czytając tę historię, mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali dobre kino grozy. Często bywa tak, że musimy być dobrze skupieni, by wyobrazić sobie bohaterów i akcję, jaka się rozgrywa. Tutaj wszystko można z łatwością odtworzyć w swojej głowie – szum fal, dźwięki burzy, krople deszczu stukające w parapet, a nawet wygląd miasteczka, domów, każdego bohatera. Dzięki temu książkę czyta się z podwójną przyjemnością – nie dość, że intrygująca akcja niesamowicie wciąga, to jeszcze możemy poczuć na własnej skórze ten dreszcz emocji i ze swobodą doznać to, czego doświadcza główny bohater.

Jedynym moim zastrzeżeniem co do lektury jest to, że zbyt szybko się skończyła. I, niestety, miałam wrażenie, jakby finał okazał się zbyt prosty. Znowu. Oczekiwałam, że nasz bohater, Peter Harper, będzie miał trudniejsze przeszkody do pokonania. Tymczasem rozwiązania okazały się nieco banalne i trochę gryzły się z jego wcześniejszymi krwawymi wizjami, które zwiastowały emocjonujące zakończenie. Obyło się bez fajerwerk, ale na szczęście w umiarkowanie dobrym stylu.

I chociaż znów przyczepiłam się do końcówki, całość mogę ocenić bardzo dobrze. „Ostatnia noc w Tremore Beach” okazała się lekturą świetnie skonstruowaną – dobrze przemyślaną i ciekawie napisaną. Sporo akcji (w dobrym tempie), mnóstwo napięcia (które systematycznie wzrasta), a przede wszystkim duża dawka mrożących krew w żyłach wydarzeń (można poczuć ciarki na plecach). Wciąga od samego początku i do samego końca nie odpuszcza. Mówiąc w skrócie: kawał dobrego i mocno realistycznego thrillera. Polecam!

Strasznie nie lubię, kiedy na okładkach książek widnieją porównania autorów. W większości przypadków są to jedynie chwyty marketingowe i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Najnowszy przykład? Mikel Santiago to taki hiszpański Stephen King. Czy naprawdę? Nie wydaje mi się. Obaj panowie są mega uzdolnieni i potrafią dobrze pisać. Ale jedyne, co mają wspólnego, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Kryminał uwielbiam. Jednak z debiutantami w tej dziedzinie często mam problem, bo niby przymykam oko na pewne niedociągnięcia, ale często bywają one zbyt duże. W przypadku powieści Marcina Grygiera także czułam pewne obawy, na szczęście okazało się, że są one bezpodstawne. „Nie patrz w tamtą stronę” to świetny kryminał, w którym wielowarstwowa zagadka nie daje czytelnikowi możliwości choć na chwilę oderwać się od lektury. Dobrze przemyślana i zawiła historia to niezła zagwozdka dla odbiorcy, trzeba się sporo napocić nad rozwiązaniem. A finał, zwieńczenie całej pracy autora, mimo pewnych niedostatków, z pewnością może się podobać.

Nie ukrywam – strasznie, ale to strasznie się wciągnęłam. Z początku historia wydawała mi się trochę prosta, tylko lekko intrygująca, no a świadomość o debiucie autora również dawała o sobie znać. Jednak, co można zauważyć już po pierwszych rozdziałach, pan Marcin ma w swoim piórze coś interesującego – każdą kolejną stronę śledzimy z nieskrywaną ciekawością. I tak po trochę zaczynałam dosłownie w historię wsiąkać.

Pomysł jak i wykonanie mogę ocenić jak najbardziej na piątkę. Widać, że historia jest dobrze przemyślana, dobrze zgrana, ułożona w taki sposób, by za szybko mnożących się wciąż zagadek nie zdradzić czytelnikowi. Bohaterowie są od siebie bardzo różni, każdy w jakiś tam sposób się wyróżnia, ich osobowości nie zlewają się w jedno – a to dobrze, bo nie stanowią jedynie dodatku do szarego tła, ale dzięki nim powieść wydaje się być bardziej wiarygodna i jeszcze bardziej ciekawa. Śledztwo – czyli to, na co najczęściej zwracam uwagę w takich książkach – nieco mało precyzyjne, za mało w nim konkretnych działań, przez co wydaje się zbyt szybko rozwiązane. W pewnych momentach nadkomisarz Walter wyglądał i zachowywał się jak nowicjusz, podobnie jak jego koleżanka. Ale z pewnością mogę wybaczyć te niedociągnięcia autorowi. Bo jak na pierwszy raz poradził sobie bardzo dobrze. A widząc, w jaki sposób pisze, można wyrazić nadzieję, że później będzie już tylko lepiej.

Po przeczytaniu „Nie patrz w tamtą stronę” miałam jednak mieszane uczucia. Bo z jednej strony po prostu przepadłam, wciągnęłam się i z pewnością historia się podobała. Jednakże w pewnym momencie, kiedy emocje już ostygły, poczułam, że książka była zbyt… prosta. Miałam takie wrażenie, że motyw działania mordercy w tym przypadku okazał się trochę naciągany. Może się czepiam, wiem, ale długo nie mogłam przestać myśleć nad zakończeniem tej powieści. Bo trochę te odczucia się ze sobą gryzły – niby powieść dobra, ale…

Mimo wszystko gorąco zachęcam do lektury. Debiut autora można uznać za jak najbardziej udany.

Kryminał uwielbiam. Jednak z debiutantami w tej dziedzinie często mam problem, bo niby przymykam oko na pewne niedociągnięcia, ale często bywają one zbyt duże. W przypadku powieści Marcina Grygiera także czułam pewne obawy, na szczęście okazało się, że są one bezpodstawne. „Nie patrz w tamtą stronę” to świetny kryminał, w którym wielowarstwowa zagadka nie daje czytelnikowi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nareszcie. Nareszcie udało mi się skończyć słynną trylogię, która z początku wydawała mi się trochę naciągana, a jednak tak mocno się w nią zaangażowałam, że do samego końca czułam mocną więź z jej bohaterką. Nareszcie udało mi się poznać finał tej historii, która od kilkunastu miesięcy zaprzątała mój umysł. I nie powiem – czuję satysfakcję.
Czuję satysfakcję, bo cała powieść jest mocno energiczna, bardziej mroczna, bardziej krwawa. Niepewność czuć do samego końca, bowiem autorka nie rozwiązała sprawy stopniowo, do ostatniej strony nie wiemy, czy historia skończy się dobrze, czy nie, jeśli tak – to dla kogo? Wiele pytań, mało odpowiedzi i sporo oczekiwań. Cieszę się również, że zakończenie odbyło się w ten, a nie inny sposób. Nie było typowego „Kilka miesięcy później…”, nie dowiadujemy się, co stało się z bohaterami po tych wszystkich wydarzeniach. Autorka ucięła je w odpowiednim momencie i zostawiła czytelnikowi pole do wyobraźni i każdy z nas może tworzyć własne scenariusze dla ulubionych postaci. Pozostawia to też tzw. „furtkę” pisarce, ale mam nadzieję, że to ostateczny koniec. W innym przypadku charakter tej trylogii przepadnie.
Tak jak wspominałam przy okazji lektury poprzednich tomów, historie niosą ze sobą ciekawą oryginalność. Z każdym tomem możemy dostrzec również większe dopracowanie szczegółów, bardziej zawiłe wątki, więcej tajemnic. „Requiem” jako tom trzeci wydaje się też bardziej dojrzale napisany, jest w nim więcej przemyśleń, i jak już wspomniałam – więcej odważnych i krwawych scen. Podobne wrażenia co do treści miałam podczas lektury 3 części „Igrzysk Śmierci”. Tu również występuje bunt przeciwko władzy, krwawe walki. O wolność, o słuszną sprawę. Jednak, o ile „Kosogłos” jako zwieńczenie serii Suzanne Collins wydał mi się najsłabszą częścią, tak w przypadku Lauren Oliver miałam odwrotne odczucia: finał okazał się świetnym zwieńczeniem całej trylogii. Jest dobrze przemyślany, intrygująco przekazany i dodam, że nawet w pewnym stopniu zaskakujący. Ale przede wszystkim mocno zapada w pamięć. Naprawdę mocno.
A zatem, jeśli przed Wami wciąż oczekiwanie na lekturę tomu 3, nie zwlekajcie. To naprawdę kawałek dobrej historii. Wciąga, intryguje i wywołuje dreszcze. I tak od początku do samiutkiego końca. Polecam gorąco!

Nareszcie. Nareszcie udało mi się skończyć słynną trylogię, która z początku wydawała mi się trochę naciągana, a jednak tak mocno się w nią zaangażowałam, że do samego końca czułam mocną więź z jej bohaterką. Nareszcie udało mi się poznać finał tej historii, która od kilkunastu miesięcy zaprzątała mój umysł. I nie powiem – czuję satysfakcję.
Czuję satysfakcję, bo cała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Forrest Gump to nazwisko w środowisku kulturalnym bardzo znane i lubiane. Wykreowany przez Winstona Grooma bohater chwycił za serce rzesze czytelników i kinomanów. Nic w tym dziwnego, jest postacią mocno oryginalną. I nie dlatego, że jest „zapóźniony”, powszechnie też nazywany „idiotem”. Ale dlatego, że ujmuje swą postawą i prostym podejściem do życia. Jest chyba najbardziej łebskim facetem na świecie. I jak mało kto może poszczycić się tyloma przygodami w swoim zwyczajnym życiu…

„Może i blisko mi do debila, czy nawet imbecyla, ale po cichu nazywam siebie półgłówkiem, ale nie idiotem, bo jak ludzie mówią o idiocie, zaraz myślą o tych mongolskich idiotach, co to oczy mają tak blisko, że wyglądają jak Chińczyki, ciągle się ślinią i bawią się sami ze sobą.” [str.7]

Przeważnie najpierw sięgam po książkę, a dopiero później oglądam film. W tym przypadku nie udało się, było odwrotnie. Ale nie szkodzi. Oba te obrazy Forresta Gumpa – tego, w którego wcielił się Tom Hanks na ekranie oraz ten z powieści Grooma – są równie interesujące. Niby to ta sama postać, ale udało mi się rozdzielić postrzeganie jednego i drugiego. I mimo słabości do Toma Hanksa, jednak wolę książkową wersję…

Winston Groom stworzył bohatera nieprzeciętnego. Kiedy po raz pierwszy spotykamy Forresta, mogą nam przychodzić do głowy różne pomysły – o kurczę, może być ciężko. Ten język, zachowanie… Ale później ta sympatia do bohatera kiełkuje w nas coraz szybciej, aż w końcu zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę go uwielbiamy. Bo moim zdaniem nie da się go nie lubić! Może i ma IQ około siedemdziesiątki, bliżej mu rozumem do dziecka niż dorosłego mężczyzny, ale sęk w tym, że jego prostota myśli i postrzeganie świata nie raz wydaje się rozsądniejsze od spojrzenia innego człowieka. Forrest ma do czynienia z różnymi osobistościami, bierze udział w tworzeniu historycznych chwil swojego kraju, a jego biznes krewetkowy wręcz kwitnie. A mimo to mało go obchodzą sukcesy i rozgłos. Bierze to, co dostaje od życia i nie przejmuje się tym, że myśli trochę wolniej od innych. Jest sobą. Nieco go dziwią niektóre ludzkie aspekty, ale ta jego dziecięca niewinność jest przeurocza. Zwłaszcza w sytuacjach, gdy czytamy takie słowa:

„[…]znowu coś spieprzyłem. Nie wiem, czemu tak się robi, bo ja zawsze chcę jak najlepiej.” [str.109]

Ta podróż z Gumpem po całym świecie, przez te wszystkie jego przygody i marzenia, okraszone są niezwykłym poczuciem humoru. Teksty samego bohatera jak i sytuacje, w których się znalazł, wywołują w nas szczery uśmiech i z każdą stroną chłoniemy historię coraz mocniej, bo wciąż się zastanawiamy, co też znowu przytrafi się naszemu Forrestowi. Powiem Wam, że nie mogłam oderwać się od lektury i do samego końca nie opuszczał mnie dobry humor. Ale nie ma się co dziwić – z tak barwnym bohaterem, z tak ciepłym i interesującym podejściem do życia, historia wygląda niesamowicie. W żadnym wypadku prześmiewczo, a jedynie z dobrym słowem i życiową mądrością. I tak jak głoszą słowa na okładce – to po prostu trzeba przeczytać. Jak najmocniej polecam!

Forrest Gump to nazwisko w środowisku kulturalnym bardzo znane i lubiane. Wykreowany przez Winstona Grooma bohater chwycił za serce rzesze czytelników i kinomanów. Nic w tym dziwnego, jest postacią mocno oryginalną. I nie dlatego, że jest „zapóźniony”, powszechnie też nazywany „idiotem”. Ale dlatego, że ujmuje swą postawą i prostym podejściem do życia. Jest chyba...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Magia Bożego Narodzenia Mary Ellen Carter, Terri Dulong, Cathy Lamb, Fern Michaels
Ocena 5,3
Magia Bożego N... Mary Ellen Carter, ...

Na półkach: , , , , ,

Świąteczny klimat nie tworzą jedynie same Święta i nasze przygotowania do nich. To także śnieg za oknem, spotkania z bliskimi, czas wypoczynku i refleksji. Świąteczny klimat może pomóc nam stworzyć również dobra książka, z której bije ciepło i czar Bożego Narodzenia w czystej prostocie. Takim tytułem z pewnością jest „Magia Bożego Narodzenia”. Jest to zbiór opowiadań czterech autorek, dla których tłem stały się minione niedawno Święta. Są krótkie, ale treściwe, czasem zabawne, ale bywają też smutne. Przede wszystkim są jednak prawdziwe i to w istocie nadaje im niesamowitego klimatu…

Chociaż mamy już Nowy Rok, minęły Święta, to warto pozostać w tym temacie na trochę dłużej. Na przykład, czytając takie tytuły jak „Magia Bożego Narodzenia”. Dwa z opowiadań w nim zawartych udało mi się przeczytać w same Święta – wiecie, blask lampek choinkowych, gorące kakao i książka w ręku. Świetna sprawa! Dwa pozostałe przeczytałam już po świętowaniu, po krótkim wypoczynku. I wiecie co? Nie potrzeba Świąt, żeby poczuć ich magię. Dobre i szczere historie, jakie poznałam w tym zbiorze, stały się dla mnie niesamowicie inspirujące.

Przede wszystkim – było prawdziwie. I niesamowicie klimatycznie. Chociaż wszystkie cztery opowiadania skupiają się na ludzkich błędach, na ich problemach i walce z przeciwnościami, to wszystkie cztery autorki dobrze zadbały o to, by ich opowieści nie stały się przytłaczające, a jedynie inspirujące. Boże Narodzenie to jedynie tło do wydarzeń w opowiadaniach, jednak jego siła bije od każdej strony. Nie tylko tworzą radosny obraz w finale opowiadań, ale stają się niewidzialną siłą, która pcha bohaterów do działania. Jesteśmy świadkami ciekawych historii, w żadnym stopniu ckliwych, gdzie bohaterzy zmagają się z różnymi problemami, jak zwykły człowiek na co dzień. Doświadczamy razem z nimi radości i smutku, szczęśliwych momentów i wzruszających chwil – i sporo innych emocji. Nie zabrakło rzecz jasna humoru, który w jednych opowiadaniach występował częściej, w innych rzadziej. Chodzi głównie o to, że książce, jako całość, odnajdziemy każdy aspekt obyczaju. W magicznym bożonarodzeniowym klimacie.

Ciężko wybrać swojego faworyta wśród tych opowiadań. Jedne były słabsze, inne nieco lepsze, raz lepiej się czytało, a znowu potem ciężko było się wciągnąć. Gdybym jednak miała wybrać, postawiłabym na kowbojską opowieść Cathy Lamb. Dużo tu humoru, sporo uczuć, a przez to wiele wzruszających chwil. No i nieco skomplikowanych relacji, ale lubię, gdy historia nie jest prosta. Jest też mocno prawdziwa, choć nieco podkoloryzowana. Ale z pewnością w stu procentach magiczna. A przecież tak miało być, prawda?

Święta, święta i po świętach – tak zwykle się mawia. Ale mimo braku Świąt, zawsze możemy powrócić do tego urokliwego klimatu i choć raz na dłużej zatrzymać się w czasie. Z „Magią Bożego Narodzenia” z pewnością ta sztuka nam się uda, bowiem opowiadania w niej zawarte są pełne miłości, dobroci i zwykłych ludzkich problemów, które pod wpływem Bożego Narodzenia rozpływają się w niepamięć. Te opowiadania emanują nadzieją, radosnym oczekiwaniem i dobrym słowem. Ale przede wszystkim ujmują prostotą i naturalnością. Chociaż nie wszystkie opowiadania są w pełni idealne, to mimo wszystko polecam. Naprawdę przyjemna lektura.

Świąteczny klimat nie tworzą jedynie same Święta i nasze przygotowania do nich. To także śnieg za oknem, spotkania z bliskimi, czas wypoczynku i refleksji. Świąteczny klimat może pomóc nam stworzyć również dobra książka, z której bije ciepło i czar Bożego Narodzenia w czystej prostocie. Takim tytułem z pewnością jest „Magia Bożego Narodzenia”. Jest to zbiór opowiadań...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Eleanor Catton to młoda pisarka (ur. 1985 r.), zdobywczyni nagrody Bookera. Znana z tytułu „Wszystko, co lśni” autorka to przede wszystkim utalentowana i mądra kobieta, która pisze nieprzeciętnie i urzekająco. „Próba” to jej debiutancka powieść i kiedy ją przeczytamy, wnioski będą tylko jedne – to naprawdę świetna pisarka. Obawiałam się jej, nie ukrywam, ale coś mi mówiło, żeby spróbować tego tytułu. Na tę chwilę mogę powiedzieć, że naprawdę było warto. Intrygująca powieść okazała się ciekawym doświadczeniem i z pewnością zapamiętam go na długi czas.

Obawiałam się, że trudno będzie mi „wczytać” się w ten tytuł. Okazało się jednak, że w pewien sposób się wciągnęłam. Lektura od początku do końca okazała się intrygującym przedstawieniem, które w ekspresowym tempie rozegrało się na moich oczach. I wyglądało wręcz świetnie.

„Próba” to niezwykła gra pozorów. Nic nie jest tutaj dosłowne. Autorka postarała się o ciekawy rozwój wydarzeń, jednak to czytelnik odbiera go po swojemu. Niby wiemy, o co chodzi, ale po skończeniu lektury nasuwa się tak wiele pytań, że nie sposób tego ogarnąć. Sama miałam ochotę przeczytać ją raz jeszcze. A może wnioski byłyby jeszcze inne? A może to próba nie tylko dla bohaterów, ale również dla czytelnika?

Podobało mi się, że na każdym kroku można poczuć dreszcz emocji. Bo przez większość książki panuje aura tajemniczości, takie osobiste oczekiwanie, co nastąpi dalej. Nie jest to typ lektury, w której typujemy dalsze działania bohaterów. Tutaj spokojnie czekamy na kolejne wydarzenia, na to, czym jeszcze uraczy nas autorka. Kolejną grą pozorów czy może oczywistą konsekwencją zdarzeń?

To taki rodzaj książki, w której nie wiemy, co nas czeka. Wręcz obawiamy się tego – a może za trudna? A może nudna? Może się nie spodoba? Jednak ulegamy i wsiąkamy w jej treść. Catton udowodniła w niej, że błyskotliwie i z ogromną dbałością o szczegóły potrafi napisać coś, co przyciąga uwagę. Jednocześnie intryguje i stawia wiele pytań. Chociaż czyta się ją nieco wolno i czasem wręcz topornie, to naprawdę warto. „Próba” to ciekawe doświadczenie, które zostaje z czytelnikiem na zawsze.
Polecam.

Eleanor Catton to młoda pisarka (ur. 1985 r.), zdobywczyni nagrody Bookera. Znana z tytułu „Wszystko, co lśni” autorka to przede wszystkim utalentowana i mądra kobieta, która pisze nieprzeciętnie i urzekająco. „Próba” to jej debiutancka powieść i kiedy ją przeczytamy, wnioski będą tylko jedne – to naprawdę świetna pisarka. Obawiałam się jej, nie ukrywam, ale coś mi mówiło,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

W tym roku poznałam wiele wspaniałych thrillerów. Mówię wspaniałych, bo dzięki tym historiom mogłam poczuć prawdziwy dreszcz emocji, bardziej prawdziwy niż przy niejednym nagrodzonym Oscarem filmie tego gatunku. Wiele z nich pamiętam jak wczoraj, ich historie niesamowicie zapadły mi w pamięć. Czy tak było również w przypadku książki Mary Kubicy? Tytuł „Zajmę się tobą” to bez wątpienia świetna historia. Intrygująca, wciągająca i mocno prawdziwa. Chociaż nie wywarła na mnie ogromnego wrażenia, z pewnością mogę zaliczyć ją do jednej z najmocniej dotkliwych powieści tego roku. I wiem, że moje zdanie podzieli wielu czytelników…

To, co najbardziej urzekło mnie w tej książce jest to, że do końca nie wiadomo, jak się ona zakończy. Uwielbiam zawiłe historie, gdzie niełatwo jest połapać się, kto jest kim, kogo dotyczy termin „ofiara” i „napastnik”. „Zajmę się tobą” to powieść skonstruowana tak, by to co najważniejsze rozegrało się na sam koniec. Trudno połapać się, o co tak naprawdę toczy się gra. Zagadki się mnożą, treści przybywa, a jednak wciąż nie wiadomo, jak to się wszystko skończy. To niesamowicie podsyca ciekawość czytelnika, z każdą stroną nasze zaintrygowanie wzrasta. Dodatkowo autorka podrzuca nam pewne przebłyski wydarzeń z przyszłości, jednak nie rozwiązują one całej zagadki. Potęgują jedynie nasze zainteresowanie, pozwalają utworzyć osobiste teorie. Ale, tak jak było to w moim przypadku, dopiero na samym końcu dowiadujemy się, że nic nie jest takie, jak się tego spodziewaliśmy. Ogromne brawa dla autorki za dobrą konstrukcję powieści. Nieźle zagrała na mojej cierpliwości, ale mogę powiedzieć, że finał, jak i intrygujące wydarzenia w trakcie lektury, rekompensują wszystko. Naprawdę.

Ale „Zajmę się tobą” to nie tylko dobra zagadka. To inteligentna, momentami także przerażająca gra psychologiczna. To, kim naprawdę okazują się nasi bohaterowie, pokazuje nam, jak zdarzenia w naszym życiu mogą mieć ogromny wpływ na naszą psychikę. Autorka serwuje nam mocno realistyczną historię, pełną niedopowiedzeń i pozorów. Potrafi uśpić naszą czujność, dlatego też wydarzenia późniejsze stają się podwójnie zaskakujące i zarazem szokujące. Nie ukrywam, że momentami czułam strach, ale jednocześnie nie mogłam przerwać lektury. Widać wyraźnie, jak cienka jest tu granica między fikcją a realizmem. Czytasz, a jednak masz wrażenie, że to mogło wydarzyć się naprawdę. Aż czuć ciarki na plechach!

Zabrakło mi jedynie ciągłości akcji. Nieprzerwanej i stopniowo wzrastającej akcji. Bo początek powieści nie zapowiadał niczego spektakularnego, dopiero później zrobiło się gorąco. Jednak biorąc pod uwagę całokształt, można uznać powieść za jak najbardziej udaną. „Zajmę się tobą” to bardzo dobry thriller psychologiczny, który poruszy niejednego czytelnika. Zagadka postaci intryguje, motyw ich działania nie sposób przewidzieć, a finałowe wydarzenia tak intensywnie się dzieją, że pochłaniamy treść nie tylko ostro zaciekawieni, ale także czując mocne dreszcze na całym ciele. Historia niebywale prawdziwa, szokująca, wręcz dotkliwa. Ale przede wszystkim to świetna lektura, w którą można zaczytywać się godzinami. Polecam serdecznie!

W tym roku poznałam wiele wspaniałych thrillerów. Mówię wspaniałych, bo dzięki tym historiom mogłam poczuć prawdziwy dreszcz emocji, bardziej prawdziwy niż przy niejednym nagrodzonym Oscarem filmie tego gatunku. Wiele z nich pamiętam jak wczoraj, ich historie niesamowicie zapadły mi w pamięć. Czy tak było również w przypadku książki Mary Kubicy? Tytuł „Zajmę się tobą” to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Do tej pory przeczytałam bardzo wiele świetnych powieści. Mała jest jednak liczba książek, do których nieprzerwanie wracam co jakiś czas, bo ich treść zaczarowała mnie tak mocno, że nie sposób nie przeczytać ich kolejny raz. I kolejny… W ostatnim czasie poznałam nowe wyjątkowe tytuły. Ale dopiero niedawno okazało się, że spotkałam lekturę wyśmienitą, w całości wręcz doskonałą. „Królowa lodów z Orchard Street” autorstwa Susan Jane Gilman okazała się wspaniałą historią. Dobrze przemyślaną, błyskotliwą i dopracowaną historią. Wciąga niesamowicie, oczarowuje klimatem, a bohaterka, choć trudna w obyciu, wprost nie da się nie polubić.

To niesamowite, jak mocno przywiązałam się do tej książki. Autorka świetnie poradziła sobie z napisaniem jej treści. Wykorzystała tło historyczne Ameryki Północnej, a szczególnie Nowego Jorku, do nakreślenia własnej powieści, w której prawdziwe wydarzenia stanowią część życia głównej bohaterki. I muszę Wam powiedzieć, że wyszło naprawdę nieźle! Śledzimy losy małej Malki, która własnym trudem dąży do sukcesu jako Lilian Dunkle, ale równocześnie jesteśmy świadkami XX-wiecznej historii, która odżywa na naszych oczach. Przyznam, że dzięki temu powieść stała się bardziej autentyczna, bardziej przyswajalna. Po pewnym czasie łatwo stracić poczucie, że czytamy jedynie książkę. Fabuła staje się wyraźnym obrazem, który prezentuje się lepiej niż niejeden film. A do tego niesamowicie wciąga!

Największym atutem jest jednak sama bohaterka. To ona jest centrum wszystkich zaistniałych wydarzeń w książce. Od początku, kiedy rozpoczyna życie jako mała imigrantka aż po sam koniec, gdy jest już starszą kobietą, znaną i bogatą twórczynią lodowego imperium. Śledzimy jej drogę z dwóch stron: ze wspomnień i aktualnego czasu. Nie jest to jednak zwykła, nazwijmy to, sucha relacja. Autorka potraktowała narrację bardzo bezpośrednio: czytelnik staje się aktywnym słuchaczem, kiedy to bohaterka opowiada każdą zaistniałą w jej życiu sytuację. Często używa zwrotów „moi mili”, albo „ukamienujcie mnie, ale…”, i są one kierowane do odbiorcy. Dzięki temu z łatwością można zaangażować się w taką lekturę. Osobiście wielokrotnie łapałam się na tym, że niesamowicie mocno przeżywam relacjonowane wydarzenia. Jakbym była w samym ich środku! A sama bohaterka stała się bardziej bliska - wykreowana w ten sposób, iż pozostaje ona w stałym kontakcie z czytelnikiem sprawia, że obdarzamy ją ogromną sympatią.

W dużej mierze autorka przykuwa uwagę do detali, jednak opisuje je w bardzo inteligentny sposób. Nie przesadza z opisami, nie dorzuca zbędnych wątków. Skupia się tylko i wyłącznie na tym, co ważne. Fakt, powieść liczy sobie prawie 600 stron tekstu, jednak nakłada się na to wiele lat z życia naszej bohaterki, a jest to obraz bardzo ciekawy. Dodajmy, że to nasza bohaterka prowadzi relację, więc nie ma miejsca na czczą gadkę o pogodzie czy też o szerokich planach postaci „co też włożyć na siebie?”. Bardzo spójna i wartka historia, fantastycznie wciąga od pierwszej strony. Czas na takiej lekturze upływa bardzo szybko, a na pewno nie jest on stracony…

Czytałam wiele powieści, w których autorzy wykorzystywali tło historyczne do przygód swoich bohaterów. Jednak ten tytuł okazał się najlepszym z nich. Gilman stworzyła niebanalną, ale jakże autentyczną historię, która niesamowicie zapada w pamięć. „Królowa lodów z Orchard Street” okazała się niebywale przyjemną i wciągającą powieścią, gdzie nic nie jest idealne i kolorowe, a każda chwila z główną bohaterką to jednocześnie poruszający moment jak i ciekawe doświadczenie. Bywa przygnębiająca, ale jednocześnie potrafi mocno rozbawić. Świetnie poprawia nastrój i z pewnością przypadnie do gustu każdemu, kto po nią sięgnie. Serdecznie polecam!

Do tej pory przeczytałam bardzo wiele świetnych powieści. Mała jest jednak liczba książek, do których nieprzerwanie wracam co jakiś czas, bo ich treść zaczarowała mnie tak mocno, że nie sposób nie przeczytać ich kolejny raz. I kolejny… W ostatnim czasie poznałam nowe wyjątkowe tytuły. Ale dopiero niedawno okazało się, że spotkałam lekturę wyśmienitą, w całości wręcz...

więcej Pokaż mimo to