-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński23
Biblioteczka
2023-09-30
2017-06-05
2017-07-13
2017-09-30
Obiecałam sobie kiedyś, że powrócę do Księgi cmentarnej, Neila Gaimana. Była to druga książka tego autora, którą przeczytałam i wydało mi się, że nie odebrałam jej tak, jak powinnam. Byłam zachwycona tak mocno, jak inni, jednak zakończenie mnie głęboko rozczarowało. Uznałam, że to nie koniec tej historii powinien się liczyć i czekałam na dobrą chwilę, by ponownie odwiedzić Nika i jego opiekunów. Wznowienie Księgi cmentarnej uznałam za idealny pretekst i po raz pierwszy od dawna przeczytałam coś jeszcze raz.
Niktowi Owensowi nie było pisane normalne życie rodzinne. Kiedy tajemniczy mężczyzna beztrosko mordował jego rodziców i starszą siostrę on – wciąż jeszcze niemowlę – wydostał się z łóżeczka i przez otwarte drzwi wyszedł z domu. Wędrując nocą przez puste uliczki miasta dotarł do cmentarza. Zauważony zostaje przez Panią Owens i jej męża, którzy – razem z innymi duchami – postanawiają dać chłopcu Swobodę Cmentarza i zaopiekować się nim do chwili, gdy będzie bezpieczny i da radę sam o siebie zadbać…
"Umarli winni okazywać litość."
Bohaterowie – już dobrze mi znani – po raz kolejny mnie zachwycili. Neil Gaiman jest mistrzem w tworzeniu realistycznych postaci, które nie mają prawa istnieć w naszym rzeczywistym świecie. Nikt wychowywany jest w środowisku, na które nie zgodziłby się żaden sąd ani opieka społeczna. Mimo to mieszkając w miejscu, gdzie żywych przechodzą ciarki jest szczęśliwy. Nie wiem co sprawiło, że autor wpadł na taki pomysł, jednak dzięki temu cmentarze nie wydają mi się już takim smutnym i ponurym miejscem. Pan i Pani Owens to naprawdę cudowne duchy i nie wyobrażam sobie, żeby Nik mógł trafić na lepszych opiekunów. Moją ulubioną postacią z Księgi cmentarnej jest – i był podczas czytania tej powieści pierwszy raz – Silas. Jedna z najbardziej tajemniczych osobowości tutaj, przewodnik Nika w cmentarnym życiu i dorastaniu.
Gaiman całą historię opowiada powoli. Księga cmentarna to luźny zbiór wydarzeń z życia Nika, w których gęstnieje mrok i niebezpieczeństwo, żeby wybuchnąć w kulminacyjnym momencie. O ile kiedyś zakończenie wydało mi się nudne i nieciekawe, tak teraz mnie zachwyciło. Zmieniłam swoje poglądy i z wiekiem dostrzegłam, ile odwagi kosztował Nika ten krok i jak bardzo odpowiedzialnym chłopcem się stał. Sporo kwestii umknęło mi te trzy lata temu i jestem pewna, że kiedy za kilka lat ponownie sięgnę po Księgę cmentarną dopatrzę się jeszcze wielu innych.
"Ludzie chcą zapominać o tym co niemożliwe. Dzięki temu ich świat staje się bezpieczniejszy."
Chociaż wszyscy twierdzą, iż ta książka przeznaczona jest raczej dla młodego odbiorcy nie mogę się z tym zgodzić. Nie do końca. Owszem - początkujący czytelnicy zachwycą się kreacją bohaterów, magicznym światem ukrytym pod szarością nagrobków oraz niebanalną historią, jednak to starszy człowiek dostrzeże morały i odważnie będzie patrzył w przyszłość. Motyw cmentarza i mordercy, uparcie polującego na Nika, zaintryguje i dziecko i dorosłego. Każda z tych osób odkryje w Księdze cmentarnej coś innego, co tylko potwierdza uniwersalność tej opowieści. Jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę to, jak szybko się czyta tę książkę można zacząć zastanawiać się nad nazwaniem Księgi cmentarnej pozycją obowiązkową dla każdego.
Obiecałam sobie kiedyś, że powrócę do Księgi cmentarnej, Neila Gaimana. Była to druga książka tego autora, którą przeczytałam i wydało mi się, że nie odebrałam jej tak, jak powinnam. Byłam zachwycona tak mocno, jak inni, jednak zakończenie mnie głęboko rozczarowało. Uznałam, że to nie koniec tej historii powinien się liczyć i czekałam na dobrą chwilę, by ponownie odwiedzić...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-09
Po przeczytaniu Nigdziebądź obiecałam sobie, że przeczytam i będę posiadać na własność każdą książkę Neila Gaimana, wydaną w Polsce. Jedyne, przy czym się waham, to te zbiory opowiadań. Bardzo nie lubię krótkich form. Oprócz Bukowskiego. Bukowskiego kocham w każdym wydaniu. O Chłopakach Anansiego słyszałam sporo. Wszyscy stawiali tę książkę na równi z Amerykańskimi bogami, którzy uznawani są za najlepsze i największe dzieło tego pana. Również byłam zachwycona, więc postanowiłam jak najszybciej w Chłopaków się zaopatrzyć. Wznowienia całego Gaimana w okładkach Crayona to najlepszy pretekst, do skompletowania tego, co napisał.
Gruby Charlie nienawidzi, gdy ktoś zwraca się do niego w ten sposób. Nic nie może jednak na to poradzić. To przezwisko wymyślił jego ojciec dwadzieścia lat temu i prześladuje ono Charliego do tej pory. Wyjechał jednak daleko od krępującego rodziciela i układa sobie życie. Niedługo ma wziąć ślub, ma pracę i jest zadowolony z tego, jak wszystko teraz wygląda. Okazuje się jednak, że zaproszenie na ślub nie dotrze do starszego pana. Ojciec Grubego Charliego zmarł podczas występu w klubie karaoke nawet swoją śmiercią zawstydzając syna.
Nagle rzeczywistość zwala się na głowę Grubego Charliego. Okazuje się, że ma on brata, który różni się od niego tak, jak tylko można. Jest spontaniczny, uwielbia się bawić, zawsze jest duszą towarzystwa. Odziedziczył też po ojcu całą jego boskość, co początkowo może szokować. W końcu niecodziennie okazuje się, że mężczyzna, który przez całe życie ośmieszał własne dziecko jest bogiem, znanym szerzej jako Anansi…
"Historie są jak pająki, mają długie nogi. Historie są też jak pajęczyny – człowiek może się w nich zaplątać, ale wyglądają pięknie, gdy spojrzeć na nie rankiem, oprószone rosą pod liściem. I wszystkie w elegancki sposób łączą się ze sobą."
Gruby Charlie to bohater niesamowicie… nudny. Z całych sił próbował stać się innym człowiekiem niż jego rozrywkowy ojciec i udało mu się to. Jego życie przez poznaniem prawdy o Anansim i pojawieniem się Spidera było spokojne, jednak monotonne i nieciekawe. Gdyby to miała być książka o zwykłym Grubym Charliem bez boskich powiązań nikt by tego nie przeczytał. Był mi żal tego, jak po śmierci ojca toczy się jego życie, jednak w głębi duszy uważałam, że lepsze to, niż takie płynięcie na fali przeciętności. Spider jako jego całkowite przeciwieństwo jest ciekawszą postacią, acz przyznam, że drażnił mnie jeszcze bardziej niż Charlie. Jego egocentryzm i egoizm… Ciężko było znaleźć w tej postaci jakieś pozytywne cechy – co najmniej, jakby składał się z samych wad.
Anansiego znałam już z Amerykańskich bogów, jednak nie pałałam do niego ciepłymi uczuciami. Wydał mi się posiadaczem najgorszej osobowości, jaką mógłby poszczycić się bóg. Informacja o jego śmierci szczerze mnie ucieszyła, chociaż ciężko mi było w to uwierzyć. Nie wiem, czy znajdzie się na tym świecie jedna osoba, która lubiłaby szczerze Anansiego, który myśli wyłącznie o sobie i o nic tak naprawdę nie dba. Z tego samego powodu Spider nie przypadł mi do gustu i nie wiem sama co sprawiało, że czytałam Chłopaków Anansiego, zamiast odłożyć tę książkę na półkę i przestać tak irytować się zachowaniami wymyślonych przez Gaimana postaci. Być może to niezdrowa ciekawość pchała mnie ku zakończeniu.
"Jest rzeczywistość i rzeczywistość. Niektóre rzeczy są prawdziwsze niż inne."
Kiedy czyta się Chłopaków Anansiego dwie rzeczy rzucają się w oczy. Jedną z nich oczywiście są irytujący bohaterowie. Drugą jest kiepska fabuła. Z jednej strony może wydawać się, że nic się nie dzieje, z drugiej zaś dzieje się tyle, że czytelnik nie jest w stanie objąć tego rozumem. Na dłuższą metę jest to bardzo męczące, ale zanim zaczniecie czytać tę książkę musicie wiedzieć jedno. Gaimana czyta się nie tylko dla historii. Gaimana czyta się przede wszystkim dla Gaimana. Dla tego, jak on bawi się językiem, jak pięknie pisze. Czytając Chłopaków Anansiego byłam oczarowana tym, jak płynie się przez tę książkę. Odczułam to bardziej niż w pozostałych jego pozycjach z powodu fabuły, która mnie nie zachwyciła na tyle mocno, bym czytała z zapartym tchem bez zwracania uwagi na cokolwiek.
Cieszę się, że Gaiman sięga do różnorodnych mitologii pisząc swoje historie. Tym razem mamy tutaj mitologię afrykańską, o której - szczerze mówiąc - nie wiem nic. Ciężko jest określić gatunek tej powieści - tak jak ciężko jest określić którąkolwiek powieść tego autora. Nie ma tutaj nad czym się rozwodzić. Mimo fabuły, która nie zwala z nóg, Chłopaków Anansiego warto przeczytać. Szczególnie, jeśli kochacie Neila, kochacie, jak bawi się językiem i to, że podobnych porównań nie znajdziecie nigdzie indziej. I pamiętajcie. Depczcie pająki, bo zawsze jest opcja, że to Wasz zaginiony brat gotów zniszczyć Wam życie.
Po przeczytaniu Nigdziebądź obiecałam sobie, że przeczytam i będę posiadać na własność każdą książkę Neila Gaimana, wydaną w Polsce. Jedyne, przy czym się waham, to te zbiory opowiadań. Bardzo nie lubię krótkich form. Oprócz Bukowskiego. Bukowskiego kocham w każdym wydaniu. O Chłopakach Anansiego słyszałam sporo. Wszyscy stawiali tę książkę na równi z Amerykańskimi bogami,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-15
Nowa Clare to zawsze święto w rodzinie. Do tej pory pamiętam dzień, kiedy postanowiłam przeczytać Miasto kości. Nie czytałam wtedy zbyt dużo literatury z tego gatunku i byłam w szoku, jak bardzo pokochałam świat Nocnych Łowców. Po lekturze trzech dostępnych wtedy części ze zniecierpliwieniem czekałam na kolejne tomy, kolejne historie. Sporo już lat minęło, a ja - chociaż unikam już raczej tego typu literatury - wciąż uwielbiam Clare i chcę więcej. Pani Noc nie zachwyciła mnie tak mocno jak Dary Anioła, jednak wyczuwałam w niej spory potencjał, a powrót do tego uniwersum przyniósł mi olbrzymią ulgę. Nawet nie wiedziałam, jak mocno brakuje mi dzieci anioła i ich odwiecznej walki z demonami.
Emma jest załamana. Udawanie związku z Markiem, bratem Juliana, to już w sobie bardzo dużo. Mimo to musi sprawić, by jej parabatai przestał ją kochać. Jest świadoma tego, że ona nigdy nie byłaby w stanie się odkochać. Klątwa parabatai jednak wisi nad nimi i nie może na to pozwolić. Jules jest potrzebny swojej rodzinie i jest gotowa poświęcić się dla nich. Powrót Marka z Dzikiego Polowania przynosi ulgę im wszystkim. Są świadomi jednak tego, że to jeszcze nie koniec kłopotów. Kiedy Mark wyrusza na Ciemny Dwór, by uratować Kierana, swojego byłego kochanka, pojawia się lawina złych informacji. Być może śmierć nie zawsze jest końcem...
Patrząc teraz na tylną okładkę ucieszyłam się, że nigdy nie czytam opisów książek przez lekturą. Robię to dopiero przed napisaniem recenzji żeby zobaczyć, ile mogę sobie pozwolić zdradzić Wam z fabuły. Tym razem osoba, która się tym zajmuje, zdradziła tak dużo, że aż byłam w szoku. Mogę tylko poradzić Wam jedno: NIE CZYTAJCIE TEGO, CO TAM Z TYŁU NAPISALI. Początkowo ciężko było wczuć się w wszystkie te wydarzenia. Premiera Pani Noc była dobre półtora roku temu, więc niektóre wydarzenia umknęły mi z pamięci. Czułam się tak, jakby ktoś rzucił mnie na głęboką wodę bez koła ratunkowego. A ja naprawdę nie umiem pływać. Moment, w którym zrozumiałam co i jak był przełomowy. Od tamtej chwili nie byłam w stanie się oderwać, tak wciągnęły mnie przygody młodych Nocnych Łowców. Cassandrę Clare naprawdę dobrze się czyta i jestem pewna, że nieważne ile będę miała lat i tak będę do tego świata wracać.
"Wszystko przemija. Szczęście. Ból po stracie. Wszystko. Wszystko poza miłością."
Fabularnie Władca cieni jest przepełniony akcją. Clare tym razem nie daje Emmie i Julianowi odpocząć. Żałuje im też poczucia bezpieczeństwa czy stabilności. Nie spodziewałam się większości tego, co się wydarzyło. Nieprzewidywalność to największa zaleta tej serii. Widać, jak rozwinęła się wyobraźnia autorki i chociaż kocham Dary Anioła to dostrzegam, że przy Mrocznych intrygach wypadają bardzo blado. W tamtym cyklu więcej jest uczuć między bohaterami, tutaj nie są one tak istotne jak więzi rodzinne i bardzo to cenię. Wszystko, co się tutaj dzieje, jest tak pokręcone, że ciężko to objąć rozumem. Łatwo jest uwierzyć w coś, co nie jest prawdą, po czym długo mieć sobie za złe to, że nie zauważyło się wielu ważnych kwestii. Sytuacja polityczna w świecie Nocnych Łowców stała się tak bardzo skomplikowana, że nie mam pojęcia, jak można wybrnąć z takiej sytuacji. Zdecydowanie potrzebuję kontynuacji. Teraz, nie za pół roku.
Tym razem to nie Emma i Julian byli moimi ulubieńcami. Dużo bardziej wolałam towarzyszyć Ty'owi oraz Livvy, którzy razem z Kitem - zaginionym Herondalem - postanowili pomóc uratować świat. Przyznam szczerze, że ucieszyłam się, że Clare pozwala swoim bohaterom dorastać i wrzuca ich w wir wydarzeń. Dopiero w Władcy cieni pokochałam bliźniaki i zaczęłam zwracać na nie większą uwagę. Poprzednio były dla mnie tylko tłem. Teraz - po skończonej lekturze - nie potrafię jednak zrozumieć tego wszystkiego i sprzeczne uczucia mną targają. Z jednej strony podziwiam autorkę za samozaparcie i realizm tego wszystkiego. Z drugiej naprawdę trudno mi przestać nienawidzić jej za to, co zrobiła.
"Nie wątpię, taka jest natura Nocnych Łowców: zawsze skłonni do głupich poświęceń."
Ponownie pojawiają się tutaj postaci znane dobrze z Darów Anioła. Nie wiem czy to fakt, że nie towarzyszyliśmy im przy dorastaniu, jednak czytając o tym, jak wiele osiągnęli Jace i Clary byłam bardzo sceptyczna. Wydali mi się obcymi osobami, których nie spotkałam nigdy wcześniej. Być może, gdyby pojawiali się więcej razy poznałabym lepiej to, jacy są teraz. Ucieszyłam się jedynie na pojawienie się Magnusa i Aleca. Nigdy wcześniej nie byłam wielką ich fanką, jednak fakt, że czarownik nadal ma sarkastyczne poczucie humoru przyjęłam z ulgą. Dorosłe oblicze Aleca również przypadło mi do gustu i mam nadzieję, że w kolejnym tomie Mrocznych intryg będą pojawiać się równie często.
W twórczości Cassandry Clare pojawiają się wątki związane z LGBT. O ile nie jestem tego przeciwniczką i nie mam nic do osób o innej orientacji seksualnej, tak i tutaj nie bardzo zwracałam uwagę na bi-seksualność Marka czy związek Magnusa i Aleca. Są jednak ludzie przewrażliwieni na takie kwestie i lepiej, by byli świadomi tego, że podobnie jak w Darach Anioła tak i tutaj się to pojawia i bardzo rzuca się w oczy.
"Oto problem z zemstą: kończy się tym, że niszczysz zarówno niewinnych, jak i winnych."
Nie mam pojęcia, co będzie dalej. To, co zrobiła tutaj Clare jest okropne. Kilka dni temu skończyłam czytać, a do tej pory nie mogę się pozbierać. Kac książkowy po lekturze Władcy cieni gwarantowany. Mam tylko nadzieję, że nie będzie trwał do premiery trzeciej części. Mam teraz złamane serce i obawiam się, że nigdy już się nie zagoi, a każda myśl o Nocnych Łowcach przywoła jedynie ból, a przez następne dni będę nosić wyłącznie biel. Ave atque vale.
Nowa Clare to zawsze święto w rodzinie. Do tej pory pamiętam dzień, kiedy postanowiłam przeczytać Miasto kości. Nie czytałam wtedy zbyt dużo literatury z tego gatunku i byłam w szoku, jak bardzo pokochałam świat Nocnych Łowców. Po lekturze trzech dostępnych wtedy części ze zniecierpliwieniem czekałam na kolejne tomy, kolejne historie. Sporo już lat minęło, a ja - chociaż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12-12
Czekanie na trzeci tom Archiwum Burzowego Światła było równocześnie czymś wspaniałym i okropnym. Potrzebowałam oddechu po lekturze drugiego tomu, taką ilość genialnej historii dostałam. Droga królów - i cały ten cykl - to książka mojego życia i mam ją nawet po chińsku. Taki kaprys. Początkowo byłam wściekła na wydawnictwo, że postanowiło podzielić Dawcę przysięgi na dwa tomy, co pewnie skrzywdziło nie tylko mnie, ale każdego polskiego fana Brandona Sandersona. Teraz - po przeczytaniu pierwszej połowy - rozumiem to i doceniam. Nie tylko ze względu na fakt, że cieńsza książka nie niszczy się tak szybko. Drugim powodem jest nadmiar wrażeń. Autor w trzeciej części zawarł tak dużo nowych informacji, akcja tak szybko idzie do przodu, że nie byłabym w stanie całego Dawcy przeczytać na raz. Odniosłam wrażenie, że mózg mi wyparował i nie jest w stanie wszystkiego tego przyswoić. Dzięki Bogu, że mam kilka miesięcy na przemyślenie tego, co się tam właściwie stało.
OPIS ZAWIERA SPOJLERY POPRZEDNICH CZĘŚCI
Dalinar Kholin odniósł chwilowe zwycięstwo, jednak jest świadomy tego, że to tylko jedna bitwa. Wojna wciąż trwa, a zjednoczenie wszystkich krain wydaje się przekraczać jego możliwości. Urithiru dalej jest pełne tajemnic; jego wizje nie wnoszą nic nowego, chociaż przeżywa je raz za razem, a za zakrętem czyha pradawny Odium. Parshendi przybyli wraz z Wielką Burzą i już nie dają pokonać się tak łatwo. Niszczą świat, a oddziały Dalinara mogą nie wystarczyć. Kaladin wyrusza w stronę swoich rodzinnych stron. Za wszelką cenę pragnie ostrzec ojca i matkę i wierzy, że ma jeszcze czas, by ich uratować.
Shallan wciąż nie może pozbierać się po wszystkim tym, czego dowiedziała się o swoim dzieciństwie. Zakłada sobie na twarz iluminacje, by stać się innymi częściami swojej osobowości i nie musieć być zwykłą Shallan. Bada ona tajemnice Urithiru, zagłębia się we wszystko, co tam odnaleźli. Nocami jako Woal porusza się po obozach, barach i zbiera informacje. Bycie Świetlistą przychodzi jej łatwo, jednak jeśli Dalinar nie przekona innych władców z Rosharu, że jego krwawa przeszłość już nie ma znaczenia, nawet powrót Świetlistych nie uratuje świata.
KONIEC SPOJLERÓW
"Kompromis pojawia się na wojnie dopiero po śmierci bardzo wielu ludzi..."
Brandon Sanderson ma to do siebie, że powrót do jego książek jest jak rzucenie się do lodowatej wody. Ludzki mózg przesiewa informację i małe prawdopodobieństwo, że zapamięta każde wydarzenie, każdy szczegół tak obszernych historii, jakie tka Sanderson. Chętnie jednak podjęłam ryzyko wkroczenia ponownie w świat Rosharu tam, gdzie ostatnio zostawił nas autor. Krótka chwila musiała minąć, zanim udało mi się przypomnieć sobie wszystko to, co istotne. Kiedy już to się stało nie mogłam się oderwać od Dawcy przysięgi. Ta książka trzyma poziom pierwszego i drugiego tomu i nie jest ani odrobinę słabsza. Rzadko kiedy spotyka się kogoś, kto pisze tak genialnie niezależnie od tego, za co się zabierze. Powiedzieć, że jest to najlepszy autor fantastyki to za mało. On jest niesamowity i jeszcze nie przeczytałam nic, co mogłoby przebić Archiwum Burzowego Światła.
Bohaterowie błyskawicznie się rozwijają, jednak każda ich zmiana wynika z jakiegoś wydarzenia i ma logiczny przebieg. Nie jestem już tak wielką fanką Kaladina jak wcześniej - zbyt mało go było w Dawcy przysięgi, co jest zrozumiałe, skoro jest ona poświęcona w większości Dalinarowi - jednak wciąż bardzo go lubię i zapewne nigdy nie zmienię zdania. Miło było ponownie spotkać Skałę czy cały Most Czwarty, łącznie z Rlainem - wciąż jednym z moich ulubionych postaci. Czekam, aż Sanderson jeszcze bardziej rozwinie jego wątki. Trudno uwierzyć, jak bardzo emocjonalnie odbieram wszystkie jego przeżycia i martwię się o jego los tak, jak martwię się o każde bezdomne zwierze w trakcie okropnych wichur. W Bieszczadach naprawdę mocno teraz wieje.
"Cóż, może dzięki temu lepiej czujesz się ze swoją przeszłością, ale moralność nie jest czymś, co możesz po prostu zdjąć, żeby założyć bitewny hełm, a później włożyć z powrotem, kiedy już skończysz z rzezią."
O Sandersonie łatwo jest mówić i pisać godzinami, jednak nie da się ująć w słowach tego, jak genialnym pisarzem jest. Trzeba to przeżyć samemu, spędzić z jego postaciami bardzo dużo czasu, zrozumieć ich, pokochać. Każdy z nich jest inny, ich przeżycia dotykają czytelników do żywego. Wzruszałam się niejednokrotnie podczas czytania, chciałam zasłonić własnym ciałem niektórych bohaterów. Jeśli komuś udało się przeczytać Dawcę przysięgi lub poprzednie części obojętnie, bez dużej dawki emocji musi być prawdziwym socjopatą. Nie da się ukryć, że ten cykl będzie z całą pewnością dziełem życia Brandona Sandersona. Chociaż - kto jak kto - ale on jest zdolny nas wszystkich jeszcze zaskoczyć. Mam tylko nadzieję, że pożyje on jeszcze bardzo długo. Nie wyobrażam sobie, by ktoś inny miał zakończyć Archiwum Burzowego Światła. Jest w tej myśli coś nieprzyzwoitego. Podziwiam też tłumaczkę, że tak doskonale sobie radzi z przełożeniem na polski tej cudownej historii. Doskonale czyta się to wszystko.
Uwielbiam to, że dostajemy tutaj odpowiedzi na większość dręczących nas pytań z poprzednich tomów. Młodość Dalinara podbiła mojego serce. To, jak bardzo może zmienić się człowiek, jest w stanie przekazać tylko Sanderson i kilku klasyków, których przyszło mi w życiu czytać. Mimo odpowiedzi pojawiło się drugie tyle pytań i domyślam się, że każda z nich posłuży do czegoś większego. Najbardziej mnie teraz zastanawia, kto będzie bohaterem kolejnej - czwartej - części ABŚ. Być może po przeczytaniu części drugiej tego tomu będzie to dla mnie oczywiste, jednak to, jak autor żongluje faktami i nęci nas kawałeczkami informacji jest wręcz przerażający. Nikt nie powinien tak umieć bawić się człowiekiem.
"W życiu chodzi o pęd. Należało wybrać kierunek i nie pozwolić, by cokolwiek - człowiek lub burza - zmieniło ten kurs."
Chciałabym jeszcze kiedyś wrócić do Drogi królów i pozostałych części, jednak sądzę, że nie zdążę zrobić tego w tym życiu. Nie jestem w stanie powiedzieć dużo o Dawcy przysięgi z prostego powodu. Wciąż jestem tak bardzo pod wrażeniem tego wszystkiego, tej dokładności, chronologii i ogólnego zamysłu... Czekanie na część drugą będzie bardzo intensywnym okresem w moim życiu. Muszę przyswoić te wszystkie wydarzenia, zrozumieć. Nie mam potrzeby od razu sięgania po kontynuację. Mam spory bagaż doświadczeń po lekturze do przetrawienia.
Czekanie na trzeci tom Archiwum Burzowego Światła było równocześnie czymś wspaniałym i okropnym. Potrzebowałam oddechu po lekturze drugiego tomu, taką ilość genialnej historii dostałam. Droga królów - i cały ten cykl - to książka mojego życia i mam ją nawet po chińsku. Taki kaprys. Początkowo byłam wściekła na wydawnictwo, że postanowiło podzielić Dawcę przysięgi na dwa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-01-28
Nigdy się nie spodziewałam, że na mojej półce staną wszystkie książki Neila Gaimana. Zaczęło się to wszystko całkiem przypadkiem, a teraz nie wyobrażam sobie, że mogłabym przepuścić chociaż jedno wznowienie. Wydawnictwo MAG robi kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o Gaimana i cieszy mnie to przeogromnie. Za mną już całkiem sporo książek tego autora i chociaż nie wszystkie są genialne, to w większości przypadków byłam zachwycona. Dym i lustra z początku trochę mnie przerażały, ze względu na to, iż są to różne opowiadania, a ja za tą formą naprawdę nie przepadam. Okazało się jednak, że akurat ten pisarz jest tak cudowny w krótkiej formie, że w tym momencie to moja ulubiona książka.
Już w momencie, gdy natknęłam się na pierwsze opowiadanie - jest ukryte we wstępie - wiedziałam, że Dym i lustra to będzie zbiór historii naprawdę wyjątkowych i poruszających. Powiedzieć, że byłam zachwycona to mało. W większości z nich zwyczajnie się zakochałam i pochłonęłam całość w jeden dzień, nie mogąc oderwać się od kolejnych opowieści. Są one tak zaskakujące, że czasami na pierwszy rzut oka nie mogłam dostrzec sensu i dopiero z czasem trafiał do mnie ich geniusz. Twórczość Gaimana jest mi naprawdę dobrze znana, a jednak udało mu się mnie zaskoczyć i to niejednokrotnie.
"Ludzie często mówią o książkach, które napisały się same. To kłamstwo. Książki nie piszą się same."
Autor zawsze znany był z bujnej wyobraźni, acz w krótkiej formie pokazał, na co go naprawdę stać. Nie każdy pisarz stworzy opowiadanie na pół strony, które zachwyci i sprawi, że w głowie pojawi się milion myśli. Starsza pani trzymająca na kominku Świętego Graala, ludzie znikający w cyrku, lek na raka ze specyficznymi efektami ubocznymi czy kobieta, która zawsze ma dziewiętnaście lat to jeszcze nic. Gaiman tak mocno popuścił wodzę wyobraźni, że czasami nie potrafiłam objąć tego wszystkiego rozumem, a mój narzeczony - rzucając czasem okiem na którąś ze stron - łapał się za głowę. A ja odpłynęłam. Weszłam w to wszystko tak mocno, że kilka opowiadań więcej i zniknęłabym wśród dymu i luster.
Już sam klimat byłby w stanie powalić słonia na kolana. Niektóre opowiadania były niesmaczne, inne zabawne, inne lekko przerażające, a to wszystko zebrane w jedną całość i obszerny wstęp, gdzie pojawia się komentarz autora do - tak mi się wydaje - wszystkich opowiadań. Spokojnie mogę powiedzieć, że większość historii naprawdę mnie usatysfakcjonowało i zdziwił mnie fakt, że tak mi Dym i lustra przypadły do gustu. Wydaje mi się, że MAG ma jeszcze jeden albo dwa zbiory opowiadań Gaimana i nie mogę już doczekać się ich wznowień.
"Czemu tak dziwi nas fakt, że potwór miał matkę?"
Dark Crayon po raz kolejny wykonał kawał dobrej roboty. Okładka Dymu i luster jest cudowna. Można nawet powiedzieć, że najładniejsza z gaimanowych. Idealnie odwzorowuje klimat, który znajdziemy w środku. Zdecydowanie pozycja obowiązkowa, dla fanów Neila Gaimana i tych, którzy lubią, gdy pisarz daje się ponieść wyobraźni.
Nigdy się nie spodziewałam, że na mojej półce staną wszystkie książki Neila Gaimana. Zaczęło się to wszystko całkiem przypadkiem, a teraz nie wyobrażam sobie, że mogłabym przepuścić chociaż jedno wznowienie. Wydawnictwo MAG robi kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o Gaimana i cieszy mnie to przeogromnie. Za mną już całkiem sporo książek tego autora i chociaż nie wszystkie są...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-11
Bardzo czekałam na wznowienie Rzeczy ulotnych. Po przeczytaniu poprzednio wznowionego zbioru opowiadań - Dym i lustra - byłam zakochana w tym, jak Gaiman odnajduje się w krótkiej formie. Jestem osobą, która nie przepada za opowiadaniami. Zwykle unikam ich jak ognia, więc wciąż nie mogę uwierzyć, że tutaj jest całkiem na odwrót. Dużo bardziej wolę te zbiory tego autora, niż powieści, których przeczytałam już większość. Nie da się ukryć, że Neil Gaiman to jeden z tym pisarzy, których nie da się pomylić z innymi. Wystarczy przeczytać jedno zdanie i jego nazwisko samo pojawia się w głowie.
Zapewne nikogo nie zdziwi, że opowiadaniem, które podbiło moje serce, jest Studium w szmaragdzie. Jeśli przychodzi Wam na myśl Shrerlock Holmes jesteście na dobrym tropie. Już sam fakt, że Gaiman wzorował się na Conan Doyle'u oraz Lovecrafcie każe sądzić, że mamy tutaj styczność z czymś naprawdę wybitnym. Nigdy bym się nie spodziewała, że można w tak świetny sposób wykorzystać twórczość tych już kultowych autorów w jednym opowiadaniu. Dzięki wstępowi dowiedziałam się, że powstała antologia Shadows over Baker Street i niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego to nie zostało jeszcze wydane w Polsce, skoro pojawiło się za granicą w 2003 roku? Apel do wydawnictwa Mag lub Vesper: potrzebuję tego.
"W nieszczęściu, nieostrożności czy bólu liczy się tylko strata."
Podczas czytania dalej czułam, dlaczego Gaimana uwielbiam, jednak - chociaż myślałam, że będzie odwrotnie - bardziej zachwycił mnie poprzedni zbiorek. Kilkukrotnie odczuwałam, że miałam z jakimiś opowiadaniami już styczność i po szybkim sprawdzeniu okazało się, że miałam rację. Nie wiem, czy dublowanie historii to dobry pomysł, gdyż na ich miejscu mogłoby znaleźć się coś nowego, jednak nie ma tego złego. Podobnie jak w przypadku Dymu i luster pochłonęłam ten zbiór w jeden dzień, praktycznie na raz.
Ponownie z nóg zwalił mnie ogrom wyobraźni Gaimana. Tu już nawet nie chodzi o ogólne zarysy fabuł. To szczegóły tworzą Neila Gaimana. On wie, kiedy zostawić zakończenie otwarte. Wie, kiedy pokusić się o opisy nawet najdrobniejszych kwestii. Być może to wieloletnie doświadczenie, jednak - mimo tego, że nie wszystkie opowiadania są na najwyższym poziomie - w każdej historii można wyczuć coś niesamowitego i coś, co zachwyci. Jedyne, co mnie ubodło to wiersze, które naprawdę są gorsze, niż w Dymie i lustrach. Tamte zapierały dech w piersiach, te jedynie są... dobre. Po prostu dobre. To nie tego oczekuję, gdy biorę do ręki coś spod pióra Neila Gaimana.
"Najważniejsze jest pozostać człowiekiem."
Klimat pozostał - dalej w niektórych momentach pojawiają się ciarki na każdym możliwym milimetrze skóry. Nie da się zaprzeczyć: uwielbiam twórczość tego autora, a opowiadania już ponad wszystko. Cieszę się, że tak często pojawiają się wznowienia tych książek. Szczególnie, że okładki Crayona prezentują się tak pięknie na półce. Nie mogę doczekać się chwili, gdy już będę miała je wszystkie. Nie da się jednak ukryć, że będzie to też trochę bolało. Nie czekać na kolejne wznowienie? Brzmi jak piekło.
Bardzo czekałam na wznowienie Rzeczy ulotnych. Po przeczytaniu poprzednio wznowionego zbioru opowiadań - Dym i lustra - byłam zakochana w tym, jak Gaiman odnajduje się w krótkiej formie. Jestem osobą, która nie przepada za opowiadaniami. Zwykle unikam ich jak ognia, więc wciąż nie mogę uwierzyć, że tutaj jest całkiem na odwrót. Dużo bardziej wolę te zbiory tego autora, niż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-30
2018-05-11
2018-11-15
2018-12-11
2015-07-20
Właśnie skończyłam czytać tę książkę. Jest to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. I wiecie co? Bestialsko złamał mi serce. Pokochałam Z mgły zrodzonego, jednak nigdy nie wybaczę Sandersonowi tego, co zrobił.
Ostatnie Imperium jest miejscem, gdzie popiół sypie się z nieba, najbiedniejsza warstwa społeczna - skaa - jest uciskana i traktowana gorzej niż zwierzęta, a władzę od tysiąca lat sprawuje Ostatni Imperator. Obligatorzy pilnują, by nikt się nie zbuntował i nie próbował zmienić systemu, arystokracja wykorzystuje skaa i nie uważa ich za ludzi. Cały ustrój polityczny oparty jest na kulcie jednego człowieka, uznanego za Boga i niezwyciężonego.
Vin pochodzi z najniższej warstwy społecznej. Żyje jako członkini szajki zbójeckiej, gdzie razem z nimi walczy o przetrwanie. Dawno już zginęłaby na ulicy, gdyby nie Szczęście, które wyczuwa w sobie i używa go, by wpłynąć na uczucia innych. Jest bardzo ostrożna - nikomu nie ufa, gdyż ślepo wierzy w to, że wszyscy ją zdradzą. Ma dopiero szesnaście lat, jednak wyczynem jest to, że przeżyła tak długo. Zawdzięcza to wyłącznie swojemu Szczęściu oraz ukrywaniu się przed oczami postronnych.
Kiedy pewnego dnia w jej życiu pojawia się Kelsier dziewczyna sama nie wie, co ma zrobić. Została sama na świecie, a wiedza, którą mężczyzna posiada na temat jej Szczęścia bardzo ją interesuje. Kelsier powoli wprowadza ją we wszystko, co wie o allomancji. Cena, jaką Vin za to płaci przeraża nawet ją - zostaje zwerbowana do grupy, która próbuje wywołać rewolucję wśród od wieków uciskanych skaa. Nagle musi przestać się ukrywać i przestać stosować taktykę, która pozwoliła jej tyle przetrwać. Jedyne, co musi opanować oprócz magii metali, jest zaufanie innym.
Kiedy jesteś sam, nikt nie może cię zdradzić.
Filozofia, która rządzi Ostatnim Imperium, stworzona jest tak doskonale, że zapiera dech w piersiach. Wszystkie szczegóły polityki i warstw społecznych są dopracowane i zapięte na ostatni guzik. Pamiętam, jak byłam zachwycona światem, który stworzył Abercrombie w Ostrzu. Sanderson pobił go na głowę. Moja wyobraźnia podsuwała mi obrazy domów przysypanych popiołem oraz zmęczonych skaa, którzy umierali na poboczach. Allomancja jest pomysłem niesamowicie oryginalnym, który od razu do mnie przemówił. Tutaj muszę skłonić głowę przed genialnością kreatywności autora. Już to jest doskonałym powodem, by pokochać serię Ostatnie Imperium. Sanderson jednak nie poprzestał na tym. Stworzył również feruchemię, która owiana jest mgłą tajemnicy przez większą część Z mgły zrodzonego. Dodaje to wszystkiemu dodatkowego smaczku, a jak wiadomo: apetyt rośnie w trakcie jedzenia.
Bohaterów w tej książce jest tylu, co w Grze o tron, Martina. Czytałam pierwszy tom jego słynnej serii i zdziwiłam się, ile postaci można stworzyć. Sanderson również nie próżnował pod tym względem. Vin jest postacią pierwszoplanową, więc o niej dowiadujemy się najwięcej. Metamorfoza, którą przechodzi przez te sześćset stron po prostu zwala z nóg. Podczas lektury nie sposób się do niej nie przywiązać. Śledzimy jej własne demony, które uciskają ją od środka, co sprawia, że rozumiemy lepiej jej pobudki i zachowania.
Kelsier również pełni ważną rolę w tej historii. Moja nieograniczona miłość do niego każe mi dodać, że nawet najważniejszą. To on jest mentorem Vin, on pokazuje jej, jak używać allomancji i jak być Zrodzonym z Mgły. Cały pierwszy tom opiera się na jego postaci. Jego historia od samego początku porusza. Ten mężczyzna zawsze się uśmiecha, ślepo wierzy w swoich ludzi i mimo, że kiedyś stał się ofiarą ciężkiej zdrady, wciąż ufa. Ufa bezgranicznie. To wszystko, co go cechuje, sprawiło, że tak bardzo go pokochałam. Kiedy zamykam oczy widzę jego szeroki uśmiech i arogancję w oczach.
Trzeba również wspomnieć o innych. Jest ich jednak tak dużo, że zajęłoby mi to wieki. Każdy z nich ma w sobie jakiś pierwiastek, który wyróżnia go z tłumu, i wcale nie chodzi mi tu o metale w żołądku. To, co ich cechuje to waleczność i to, co cenię najbardziej - honor. Cierpiałam razem z nimi i umierałam z poległymi skaa. Bardzo dużo emocji przetoczyło się przeze mnie podczas czytania.
Gdyby ludzie przeczytali te słowa, niechby się dowiedzieli, jak ciężkim brzemieniem jest moc. Starajcie się nie dać skrępować ich łańcuchom.
Sanderson zastosował ciekawy zabieg literacki. Na początku każdego rozdziału dostajemy fragmenty myśli Ostatniego Imperatora z czasów, gdy był jeszcze zwykłym człowiekiem i zmierzał, by pokonać Głębię i uratować świat. Poznajemy w ten sposób postać, która ciągle pojawia się w rozmowach, rzadko jednak osobiście. Sprawia to, że zastanawiamy się, co takiego stało się w miejscu, do którego on zmierzał, że stał się tak bezlitosnym tyranem. Muszę przyznać, że bardzo przypadła mi do gustu ta osoba, która napisała te wszystkie słowa. Władza jest silnym narzędziem, które potrafi zniszczyć każdego.
Zastanawiacie się pewnie, dlaczego ta książka złamała mi serce, skoro tak ją wychwalam. Powód jest prosty. Sanderson zabawił się w Martina i zabił osobę, której nie powinien nawet tknąć swoim literackim palcem. Nie sądziłam, że będę płakać podczas czytania Z mgły zrodzonego. Okazało się jednak, że wyleję bardzo dużo łez i już zawsze będę na sobie czuła ten uścisk. Bardzo przeżywam książkowe śmierci. Co dziwne - czasami mocniej niż te realne. Nie potrafię teraz przestać myśleć o tej scenie, która została napisana w taki sposób, by wzruszyć. Autor doskonale wiedział, co robi, gdy ją pisał. Chciałabym go za to znienawidzić, a jednak nie potrafię.
Strach to narzędzie tyranów. Niestety, kiedy stawką jest los świata, korzystasz z wszelkich dostępnych środków.
Akcja powieści pędzi na łeb na szyję. Im bliżej końca, tym szybciej. Od razu wciągnęłam się w całą historię i żałowałam, że po kilku stronach musiałam na chwilę ją odłożyć. Wróciłam jednak do niej i pochłonęłam ją w niecałe trzy dni. Brałam ją ze sobą praktycznie wszędzie. A do lekkich to ona nie należy. Mimo to dumnie nosiłam ją w torebce wyciągając zawsze, gdy nadarzyła się okazja - a czasami nawet gdy się nie nadarzyła. Bardzo się cieszę, że zdecydowałam się poznać Sandersona i jego dzieła. Przygodę z Ostatnim Imperium z pewnością będę kontynuować mimo, że czuję, iż to nie będzie już to samo.
Dziwię się, że tyle kosztowało mnie sprecyzowanie moich uczuć co do tej książki. Dalej jestem strasznie rozbita emocjonalnie - kocham i nienawidzę równocześnie. Ostatnie Imperium to seria składająca się z sześciu tomów. Jeśli każdy będzie mnie ranił tak boleśnie, to chyba nie przeżyję lektury wszystkich. Dobrze, że wydawnictwo niedługo wydaje Studnię wstąpienia, gdyż nie wytrzymam długo bez kontynuacji. Dzięki EpikBoxowi mam na półce Stalowe serce, Sandersona i mam nadzieję, że jest choć w połowie tak dobre, jak Z mgły zrodzony. Jeśli tak, to śmiało stawiam mu ołtarzyk i biegnę kupić wszystkie jego książki.
Właśnie skończyłam czytać tę książkę. Jest to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. I wiecie co? Bestialsko złamał mi serce. Pokochałam Z mgły zrodzonego, jednak nigdy nie wybaczę Sandersonowi tego, co zrobił.
Ostatnie Imperium jest miejscem, gdzie popiół sypie się z nieba, najbiedniejsza warstwa społeczna - skaa - jest uciskana i traktowana gorzej niż zwierzęta, a władzę...
2015-08-20
Nie mogłam doczekać się premiery Studni wstąpienia. Po lekturze Z mgły zrodzonego wiedziałam już, że cykl Ostatnie Imperium jest jak najbardziej warty uwagi. Zapewne też zabrałam się za kontynuację w momencie, gdy tylko do domu zapukał kurier z przesyłką. Połknęłam całość w niecałe trzy dni - przeciągałam, jak się dało.
Minął rok od momentu, gdy Vin udało się obalić Ostatniego Imperatora. Minął rok od chwili, gdy Elend Venture zasiadł na tronie. Minął rok od śmierci Kelsiera, Ocalałego. Niestety. Świat po Upadku wcale nie jest lepszy mimo, że skaa odzyskali wolność, a nowy król stara się jak może, by władza była sprawowana sprawiedliwie. Są jednak ludzie, którzy uważają, że młody władca nie nadaje się na przywódcę. Pod bramami Luthadelu pojawia się armia ojca Elenda, który chce zyskać tam władzę. Jednak nie tylko on wpadł na taki pomysł - inny mężczyzna, Cett, również postanowił wykorzystać okazję. Elend ma przed sobą dwie armie i słyszał pogłoski o trzeciej, najgroźniejszej.
Vin jest rozdarta. Wie, że Elend ją kocha, jednak czuje, iż do niego nie pasuje. Stała się bardzo potężną Zrodzoną z Mgły, potężniejszą nawet niż sam Kelsier. Czuje też, że Głębia powraca i nie ma pojęcia, co ma z tym zrobić. Może obalenie Ostatniego Imperatora wcale nie było dobrą decyzją.
Kelsier dał im wszystkim nadzieję, jednak okazuje się, iż może ona po prostu nie wystarczyć. Starożytna legenda jest ostatnim, co mają. Jednak gdzie szukać tajemniczej Studni Wstąpienia? Czy ona wystarczy, by ich wszystkich uratować?
Po lekturze pierwszego tomu zastanawiałam się, co ma dla nas w zanadrzu Sanderson. Okazało się, że jeszcze bardzo dużo.
Nie powinieneś był nas zostawiać, Kell, pomyślała. Uratowałeś świat, ale mogłeś to zrobić, nie umierając.
Sama nie wiem, jak ten autor to robi, jednak steruje moimi uczuciami, jakby sam był Allomantą. Podczas czytania nie raz wstrzymywałam oddech ze strachu, nie raz płakałam. Myślałam, że po śmierci Kelsiera nic w tej serii nie będzie mogło mną tak mocno wstrząsnąć - okazało się jednak, że bardzo się mylę. Rok po objęciu władzy przez Elenda wszystko zaczyna się sypać. Zostajemy wrzuceni w wir przerażenia zmieszanego z cichą nadzieją. Nawet nie zorientowałam się, kiedy przebrnęłam przez pierwsze dwieście stron. Dałam się oszukać w momencie, gdy pojawił się Zane. Pokochałam postać, na którą wcześniej w ogóle nie zwracałam uwagi. Żeby później dać się zdradzić. I znowu odzyskać nadzieję. Sanderson, przestań łamać mi serce!
Nawet przez myśl mi nie przeszło, że to wszystko mogło zmierzać w takim kierunku. Tutaj nic nie kończy się dobrze. Każde działanie powoduje więcej problemów niż pożytku. Miałam ochotę krzyczeć. Z rozpaczy. Bohaterowie popełniają masę błędów. Podoba mi się to, iż nie są nieomylni, jednak zaciskałam pięści podczas każdej porażki. Mogłoby się wydawać, że już wszystko będzie dobrze. Przecież Ostatni Imperator zginął i nic już nie stoi na przeszkodzie ogólnemu szczęściu. Jestem ciekawa, jak w kolejnym tomie Sanderson wybrnie z tego, w co wpakował Vin i resztę paczki. Kocham tam wszystkich, jednak bez Kelsiera krążą jak dzieci we... no cóż, mgle. Złe decyzje sprowadziły się do wielu śmierci, a śmierci dwóch bohaterów nie jestem w stanie wybaczyć. Nie jestem w stanie wybaczyć też tego, że nic tu nie poszło po mojej myśli.
Czy nie sądzisz, że człowiek bardziej docenia miłość, kiedy przez długi czas musiał się obywać bez niej?
Zastanawiam się, dlaczego piszę tę recenzję ze łzami w oczach. Czytałam już mnóstwo książek, w których trupa zakrywał trup, gdzie ginęli moi ulubieńcy i wszystko było nie tak. Sanderson stworzył jednak świat, który stał się moim domem. Popiół sypiący się z nieba, mgła zasłaniająca widok, skaa walczący o przetrwanie... Dobrze się czuję w paczce Kelsiera, dobrze się czuję skacząc z Vin po dachach. Tęsknię za Ocalałym razem z jego Kościołem, ślepo wierzę w jego siłę, chociaż już nie żyje. Nie wiem, jak to się stało, ale tak - Luthadel jest moim domem.
Znowu jestem rozdarta emocjonalnie i znowu nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Czytając inne opinie, które nie były pozytywne, aż mam ochotę krzyczeć. Jak można tak po prostu zignorować genialność tej historii? Fakt, że wszystkie wątki, które wydały się mało ważne w Z mgły zrodzonym nagle zyskują i wszystko razem tworzy idealną całość? Wszystko wynika z czegoś i nie ma tu żadnych niedopatrzeń. Cała fabuła jest tak przemyślana, że wydaje się być po prostu opisem tego, co już się wydarzyło.
Nie jestem ani dobrym ani złym człowiekiem. Jestem tu, żeby zabijać.
Uwielbiam to, jak wydawnictwo wydało te książki. Są to opasłe tomiszcza, jednak w rękach leżą tak pewnie, że objętość nie przeszkadza w czytaniu. Okładki również przewyższają te z wcześniejszych wydań. Muszę Wam zdradzić, iż kocham twarde okładki i książki, które mają po kilkaset stron. Studnia wstąpienia mimo swojej grubości i tak wydała mi się za krótka. To jest dowód na to, jaka ta książka jest genialna. Nie mogę doczekać się już kontynuacji i mam nadzieję, że ma jeszcze więcej stron. Mam też nadzieję, że na trzech tomach się nie skończy. Chyba nigdy nie będę miała dość Allomantów, Vin i samego Luthadel. Strasznie mocno tęsknię za Kelsierem. Czasami otwieram poprzedni tom i uśmiecham się do niego patrząc mu prosto w oczy.
Nie mogłam doczekać się premiery Studni wstąpienia. Po lekturze Z mgły zrodzonego wiedziałam już, że cykl Ostatnie Imperium jest jak najbardziej warty uwagi. Zapewne też zabrałam się za kontynuację w momencie, gdy tylko do domu zapukał kurier z przesyłką. Połknęłam całość w niecałe trzy dni - przeciągałam, jak się dało.
Minął rok od momentu, gdy Vin udało się obalić...
2015-10-04
Z pewnością moja miłość do Sandersona nie jest dla Was wielką tajemnicą. Od momentu gdy przeczytałam Z mgły zrodzonego jestem jego ogromną fanką. Obawiałam się trochę, że kontynuacja, Studnia wstąpienia, będzie gorsza, jak to często bywa w przypadku serii. Okazała się być tak samo cudowna, a cykl Ostatnie Imperium stał się jednym z moich ulubionych.
Od momentu, gdy Vin uwolniła coś ze Studni Wstąpienia świat coraz bardziej zbliża się do końca. Mgły dalej zabijają, popiół spada z większą częstotliwością i powoli przykrywa domy, ulice i plony. Ludzie zaczynają głodować, a Elend Venture nie może na to patrzeć. Musiał stać się osobą, której nienawidzi. Musi wystawiać ludzi na śmierć, napadać na zbuntowane miasta i nie dawać prawa wyboru. Na szczęście Ostatni Imperator pozostawił po sobie kilka magazynów wypełnionych jedzeniem i wszystkim, co mogłoby się przydać ludziom, by przeżyć kolejny dzień. Zostawił również metalowe tablice, w których zdradza kilka tajemnic, które mogą pomóc - informacje o innych metalach allomantycznych, Kolosach i Zniszczeniu - jednej z istot, która stworzyła cały świat, a teraz przyszła po to, by go zniszczyć.
Vin, Elend i pozostali z paczki Ocalałego próbują zdobyć dwa miasta, w których znajdują się pozostałe magazyny z nadzieją, że znajdą tam więcej szczegółów i jakieś wiadomości, które pozwolą ocalić świat przed nadchodzącym końcem. Niestety - nie jest łatwo dostać się do środka. Władca po raz kolejny musi działać wbrew sobie, by zapewnić bezpieczeństwo swojemu ludowi. Jednak Zniszczenie rośnie w siłę...
Brandon Sanderson daje teraz głos bohaterom, którzy wydawali nam się mało ważni w poprzednich tomach. Towarzyszymy Marshowi, który zmuszony jest wypełniać każdy rozkaz Zniszczenia oraz Spookowi, który nareszcie może pokazać, że jest kimś.
Natura świata jest taka, że tworząc coś, często niszczymy coś innego.
Nie muszę chyba mówić tego, jak bardzo kocham wszystkich bohaterów z tej serii. Do tej pory nie pozbierałam się po śmierci Kellsiera, mojego ulubieńca. W momencie, gdy ktoś o nim wspomina za każdym razem mam łzy w oczach i nie mogę tego znieść. Brandon Sanderson nie obawia się zabijać swoich postaci, za co serdecznie go nienawidzę. Nie potrafię wybaczyć mu tego, co zrobił w Z mgły zrodzonym ani tego, co postanowił w Bohaterze wieków. Ta seria jest tak doskonale skonstruowana, że nie można dopatrzeć się błędów. Wszystko idealnie do siebie pasuje. Po zakończeniu trzeciego tomu człowiek bije się w twarz, że nie zauważył wszystkich tych poszlak, które doprowadziły do takiej sytuacji.
Zmiany, które zaszły w Elendzie widoczne są na pierwszy rzut oka. Cieszę się, że miłość między nim a Vin nie jest już tak irytująca jak w poprzedniej części. Widać teraz zaufanie, które ich łączy i jest one czymś naprawdę cudownym. Sanderson zrobił z ich uczuć coś naprawdę prawdziwego. Pokochałam Vin jeszcze bardziej, a moja niechęć do Elenda całkowicie znikła. Nie mogę pogodzić się z tym, że to już koniec. Koniec z oczekiwaniem na dalsze losy dwójki tych bohaterów, których pokochałam całym serduszkiem. Jestem pewna, że do Ostatniego Imperium wrócę jeszcze nie raz. To moje miejsce na świecie. I co z tego, że za każdym razem będę płakać w momencie śmierci Kellsiera i wtedy, gdy zakończy się trzeci tom?
Ostatni Imperator okazał się większym altruistą, niż mogliśmy się tego po nim spodziewać.
W tej serii w każdym człowieku jest i dobro, i zło. Jest to największym plusem tej serii. Ludzie, którzy uznawani byli za złych otrzymują wybaczenie. Dobry człowiek również popełnia błędy i daje się manipulować. Nic nie jest czarno-białe. Życie mieni się wszystkimi odcieniami szarości. Brandon Sanderson zdaje się to doskonale rozumieć i tworzy swoich bohaterów w taki sposób, że trudno ocenić ich jednoznacznie. Cieszę się, że poświęcił więcej uwagi Kolosom i przedstawił nam Człowieka. Od początku bardzo go polubiłam. Podobnie jak TenSoona, Kandrę. Do samego końca trzymałam za niego kciuki. Jeśli myślicie, że przeczytacie cykl Ostatnie Imperium i nie przywiążecie się do tych wszystkich ludzi i stworów to bardzo się mylicie.
Postaci są bardzo ważną kwestią, jednak fabuła również. Historia tutaj przedstawiona jest spójna w każdym momencie. Widać, że Sanderson tworząc ten cykl miał wszystko z góry ustalone. Nie pisał czegoś, co w danym momencie wpadło mu do głowy. Wszystko z czegoś wynika. Jest to po prostu cudowne - bardzo łatwo uwierzyć w allomancję, skaa czy Kandry. Oderwanie się od Bohatera wieków było trudne, ale powrót do normalnego świata trudniejszy.
- Możemy to przeżyć. - odparł Elend. - Ale tylko jeśli nasi ludzie się nie poddadzą. Oni potrzebują przywódców, którzy się śmieją; przywódców, którzy czują, że w tej walce można zwyciężyć. Dlatego o to właśnie was proszę. Nie obchodzi mnie, czy jesteście optymistami, czy pesymistami, nie obchodzi mnie, czy w głębi duszy myślicie, że zginiemy w ciągu miesiąca. Chcę widzieć wasze uśmiechy. Niech to będzie uśmiech wyzywający, jeśli musicie. A jeśli nadejdzie koniec, chcę, żebyście przyjęli go z uśmiechem. Jak nauczył nas Ocalały.
Styl pisania Brandona Sandersona to istny ideał. Ten mężczyzna słowami potrafi wywołać we mnie całą gamę uczuć. Śmiałam się, płakałam. Śmiałam przez łzy. On sam musi być allomantą i to piekielnie dobrym, skoro steruje moimi uczuciami na taką odległość. Nie sądziłam, że jest kiedykolwiek powstanie seria książek, która tak bardzo mną wstrząśnie, którą tak bardzo pokocham. Myślałam o niej przez cały czas. Dalej myślę. Jestem niesamowicie szczęśliwa, że mogłam poznać tego autora i go pokochać mimo tego, jak bardzo go nienawidzę za to, co zrobił.
Wiem, że są jeszcze następne części Ostatniego Imperium. Nie wiem jednak, jak to będzie bez Vin, Elenda, Hama, Breeze'ego, Spooka i innych. Cała akcja będzie się dziać trzysta lat po tych wydarzeniach i trochę się tego obawiam. Jestem więc pewna, że na Stop prawa nie będę czekać tak niecierpliwie, jak na Bohatera wieków. Zwyczajnie boję się, co tam zastanę. Pewna jednak jestem, że go przeczytam. Będzie to silniejsze ode mnie.
Tu nie chodzi o dobro i zło. Moralność w ogóle się w tym nie liczy. Dobrzy ludzie tak samo łatwo zabijają w imię tego, czego pragną, jak źli ludzie... tyle tylko, że pragną innych rzeczy.
Nawet teraz, pisząc tę recenzję, mam łzy w oczach. Jeśli będzie mi pisane spotkać Sandersona z pewnością powiem mu, jak bardzo go kocham - zaraz po tym, jak wykrzyczę to, że złamał mi serce. Życzę Wam, byście również odnaleźli serię albo książkę, która tak mocno zatrzęsie Waszym światem, że nie będziecie mogli zasnąć z rozpaczy, że to już koniec.
Z pewnością moja miłość do Sandersona nie jest dla Was wielką tajemnicą. Od momentu gdy przeczytałam Z mgły zrodzonego jestem jego ogromną fanką. Obawiałam się trochę, że kontynuacja, Studnia wstąpienia, będzie gorsza, jak to często bywa w przypadku serii. Okazała się być tak samo cudowna, a cykl Ostatnie Imperium stał się jednym z moich ulubionych.
Od momentu, gdy Vin...
2016-01-10
Największym odkryciem roku 2015 jest zdecydowanie Brandon Sanderson. Jego cykl Ostatnie Imperium łamał mi serce, składał je na nowo i ponownie łamał. Po zakończeniu w Bohaterze Wieków autor postanowił stworzyć dalszą część, jednak dzieje się ona długo po tym, jak Vin i Elend chodzili po ulicach Imperium. Fani tamtej dwójki zapewne tak samo jak ja ostrożnie podchodzą do kontynuacji. Koniec końców pożegnaliśmy się z naszymi ulubieńcami i po raz kolejny musimy uczyć się całej polityki nowego świata.
Waxillium Ladrian jest legendą, choć może nie jest tego zbyt świadomym. W Dziczy zajmował się pilnowaniem, by wszyscy przestrzegali prawa. Teraz jednak musi wrócić do miasta i zająć się majątkiem, który został bez opieki, gdy jego wuj zginął w wypadku. Zmuszony jest odwiesić swoją odznakę i zająć się nudnym życiem arystokratów. Trudno jednak jest mu siedzieć spokojnie i planować własny ślub, kiedy w Elendel tyle się dzieje.
Tajemniczy gang Znikaczy w nikomu nieznany sposób okrada pociągi zabierając przy tym również zakładniczki. Były kompan Waxa, Wayne, pojawia się w mieście by zbadać te sprawę. Nie spodziewa się, że jego najlepszy przyjaciel odmówi mu pomocy. Widzi, że ten walczy ze sobą, jednak ciągle waha się. Nie chce być uznawany za nieprzewidywalnego i niewychowanego, jak było w momencie, gdy pojawił się w Elendel. Stróżem prawa jest się jednak przez całe życie. Okoliczności sprawiają, że Wax musi ponownie wejść do gry i dzięki swoim Allomantycznym oraz Feruchemicznym zdolnościom złapać Znikaczy i rozwiązać zagadkę.
Dawne ulice Ostatniego Imperium się zmieniły. Nastąpił rozwój cywilizacji, pojawiła się elektryczność oraz wysokie drapacze chmur. Nic nie jest takie, jak trzysta lat temu, jednak Vin i reszta dalej tam są - jako część religii.
"Co dziwne, tak samo jest z ludźmi. Niewielka zmiana sprawia, że człowiek staje się kimś zupełnie innym. Jakże podobni metalom jesteśmy..."
Początkowo obawiałam się, jak odbiorę nowych bohaterów. Brandon Sanderson sprawił, że towarzyszyłam im przez setki stron. Zżyłam się z nimi i traktowałam ich jak bardzo dobrych przyjaciół. Szczególnie Vin i Kelsier byli mi bardzo bliscy. Po lekturze Stopu prawa mam ochotę po raz kolejny złapać za Z mgły zrodzonego i przeżyć to wszystko ponownie. W momencie, gdy poznałam Waxa nie wiedziałam co mam o nim myśleć. Jest bardzo specyficzną postacią, która w końcu przywiodła mi na myśl Sherlocka Holmesa - tego książkowego. Wtedy już wiedziałam, że dla niego również mogłabym dużo zrobić. Nie tyle, ile dla Kelsiera, jednak on zdobył moje serce na samym początku mojej przygody z Ostatnim Imperium. Niezaprzeczalnie moim ulubieńcem został nieszablonowy Wayne. Ze swoim poczuciem humoru, podejściem do życia i szczęśliwym kapeluszem nieraz sprawiał, że się uśmiechałam.
Obawiałam się, że fabuła kolejnych tomów Ostatniego Imperium będzie opierała się na tym samym schemacie, co trzy pierwsze, jednak te przypuszczenia okazały się kompletną bzdurą. Brandon Sanderson nie ma zamiarów walczyć z władzą. Tym razem postawił swoich bohaterów po stronie prawa i porządku. Odniosłam wrażenie, że Stop prawa przypomina odrobinę kryminał, jednak to, jak wszystko zostało opisane sprawia, że czytelnik ani na chwile nie ma ochoty przestać czytać. Nie jest to już fantastyka w normalnym znaczeniu tego słowa. Teraz świat się zmienił i nie potrzebne są już żadne reformy i zadaniem Waxa i Wayne'a jest dopilnowanie, by zostało tak, jak jest. Myślę, że niektórzy będą zawiedzeni stroną, w którą poszedł autor podczas pisania Stopu prawa, jednak ja jestem zachwycona.
"W życiu są o wiele gorsze rzeczy niż bycie prawdziwym."
Jeśli ktoś raz zachwyci się stylem pisania Brandona Sandersona już nigdy nie pominie żadnej jego książki. Ja osobiście mam na półce prawie wszystkie, które do tej pory wyszły i na pewno będę zaopatrywać się w kolejne. Brakuje mi jedynie tych, które wyszły dosyć dawno temu, na przykład Elantris czy Siewcy wojny. Ceny obu tych pozycji szybują bardzo wysoko, więc pozostało mi czekać na wznowienia. Kiedy wraca się do jakiejś książki tego autora odczuwa się takie szczęście, jakby po długiej podróży wracało się do domu. Uwielbiam to i wiem, że dla mnie każdy pisarz, który pisze tak cudownie jest po prostu najlepszym przyjacielem, który snuje swoje opowieści tylko dla mnie.
Zdziwiłam się, że Stop prawa jest tak cienką książką. Jeśli porównać ją z poprzednimi częściami albo przeogromną Drogą królów można dać się naprawdę zaskoczyć. Mimo, że objętościowo nie dorównuje innym pozycjom Sandersona, pod względem kreacji bohaterów i fabularnie zdecydowanie daje radę. Podoba mi się rozwój Allomancji i Feruchemii. Podwójni nie są czymś wyjątkowym, więc można dużo dowiedzieć się na ten temat w tej części. Cieszę się, że dalej się zachwyciłam i będę kontynuować swoją przygodę z Ostatnim Imperium. Jak na razie wydaje mi się, że mogę nigdy nie mieć dość. Teraz zostało mi odliczać czas do premiery Cieni tożsamości.
"- Nawet nie próbuj - przerwał jej Waxillium chowając rewolwer.- Logika nie działa na Wayne'a.
- Od wędrownego wróżbity kupiłem kiedyś amulet chroniący przed nią - wyjaśnił Wayne. - Dzięki temu mogę dodać dwa do dwóch i uzyskać korniszona."
Do marca daleko, myślę jednak, że ten czas poświęcę na Drogę królów i jej kontynuację. Są to naprawdę ogromne cegły, więc powinny zaspokoić mój sandersonowy głód na jakiś czas. Szkoda, że nie mogę zaopatrzyć się w piątą część w starym wydaniu. Być może jeśli będę bardzo zdesperowana chwycę za nią po angielsku. Koniec końców w Anglii dostęp do niej będę miała bardzo ułatwiony.
Największym odkryciem roku 2015 jest zdecydowanie Brandon Sanderson. Jego cykl Ostatnie Imperium łamał mi serce, składał je na nowo i ponownie łamał. Po zakończeniu w Bohaterze Wieków autor postanowił stworzyć dalszą część, jednak dzieje się ona długo po tym, jak Vin i Elend chodzili po ulicach Imperium. Fani tamtej dwójki zapewne tak samo jak ja ostrożnie podchodzą do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-12
Kolejna część Ostatniego Imperium wpadła w moje ręce i praktycznie od razu zabrałam się za jej czytanie. Teraz wydawnictwo nie każe nam czekać tak długo, jak w przypadku trzech pierwszych tomów, ale nie dziwi mnie to, porównując objętości. Nie przeszkadza mi to, że teraz raz w miesiącu mogę czytać Sandersona. Stało się to już moim nawykiem i mam nadzieję, że zawsze znajdzie się jakaś jego książka, którą będę mogła poznać i pokochać. Jeśli chodzi o Żałobne opaski od razu Wam wyznam, że ma mieszane uczucie. Przebiegu kilku wątków się domyśliłam, a mimo to i tak czytałam zachłannie. Mój obiektywny umysł bije się z sercem.
Kiedy badacz kandra powrócił do Elendel z rysunkami, które przedstawiają Żałobne Opaski Ostatniego Imperatora Nieśmiertelni zwracają się o pomoc do Waxiliuma. Ich naukowiec wrócił bez jednego kolca, więc nie wiadomo, o co dokładnie chodzi na jego obrazkach. Wax odmawia jednak kategorycznie. Po ostatnich manipulacjach Harmonii nie ma już ochoty być jego narzędziem.
Okazuje się jednak, że w sprawę zamieszany może być jego wuj Edwarn i Krąg. Postanawia więc to zbadać i wyruszyć jego tropem. Jeśli ta organizacja zdobędzie Żałobne Opaski, które dają właścicielowi całą moc Ostatniego Imperatora, to będzie koniec wszystkiego.
Nigdy nie ukrywałam, że to te trzy pierwsze części Ostatniego Imperium są najlepsze, z całej serii. Bardziej skomplikowane, przemyślane i pełne niespodziewanych zwrotów akcji. Nie zmienia to jednak faktu, że po prostu kocham to uniwersum, w którym wszystko się dzieje. Allomancja i Feruchemia są jednymi z lepszych - nazwijmy to - super mocy, z jakimi kiedykolwiek się spotkałam. Choć tęsknię za Kelsierem i Vin to bardzo polubiłam Waxa i Wayne'a, więc z radością będę czytać wszystko, co autor będzie chciał jeszcze stworzyć w tym świecie. Jak się okazało wiele on jeszcze ma w sobie tajemnic.
"Różnica między dobrymi i złymi ludźmi nie polega na tym, do jakich czynów są skłonni, ale jedynie, w jakim imieniu są gotowi się ich dopuścić."
Tym razem nie będę rozwodzić się na tym, jak bardzo uwielbiam Waxa czy Wayne'a. W Żałobnych Opaskach moje serce podbiła postać dosyć nieoczekiwana. Mam tu na myśli Steris, narzeczoną Waxiliuma. Kiedy się pojawiła uznałam ją za nieciekawą i irytującą. Swój wzrok skupiłam na jej siostrze, Marasi. Jak się jednak okazało popełniłam błąd. Teraz całkiem zmieniłam swoje poglądy i uważam całkiem inaczej. Kobiety zamieniły się miejscami na mojej liście. Steris okazała się kryć w sobie mnóstwo poczucia humoru, a jej przewidywanie nieoczekiwanych sytuacji jest najlepszą cechą w niej. Dzięki temu niejednokrotnie uratowała sytuację i rozbawiła mnie swoimi komentarzami. W następnym tomie na pewno będę zwracać na nią więcej uwagi. Moja sympatia do niej jest na takim samym poziomie jak ta do Wayne'a.
Bardzo się ucieszyłam, gdy Brandon Sanderson wprowadził do swojej serii kolejny wątek romantyczny. Ten w trzech pierwszych częściach nie bardzo przypadł mi do gustu, więc jeszcze więcej radości wywołał we mnie ten. Powoli domyślam się, gdzie może pojawić się kolejny związek i ciekawa jestem, czy mam rację. Nie miałabym nic przeciwko, choć zwykle lubię nieprzewidywalność. I właśnie to, że przewidziałam kilka wydarzeń z Żałobnych Opasek obniżyło trochę jej poziom. Albo to ja jestem na tyle sprytna i myślę podobnie do autora, albo po prostu zbyt łatwe rozwiązanie wybrał.
"Wszystko jest tym samym. Metal, umysły, ludzie, wszystko jest z tej samej substancji."
Wspominałam już o tym ostatnio, ale coraz bardziej ta seria zaczyna przypominać kryminał z elementami fantastyki. Nie narzekam, gdyż bardzo lubię ten gatunek, choć nie podoba mi się, w którą stronę to zmierza. Mam nadzieję, że następny tom zwali mnie z nóg. Zakończenie Żałobnych Opasek sugeruje, że tak może być. Wydaje mi się zresztą, że zbliżamy się do końca i kolejna część będzie finałem Ostatniego Imperium. Nie smucę się jednak za bardzo z tego powodu, gdyż przede mną wciąż jeszcze Archiwum Burzowego Światła, która już czeka na mnie na półce. Nie żałuję ani minuty poświęconej tej części i choć oceniam ją słabiej niż pozostałe podobała mi się tak samo mocno. Moje serce wciąż bije się z rozumem.
Kolejna część Ostatniego Imperium wpadła w moje ręce i praktycznie od razu zabrałam się za jej czytanie. Teraz wydawnictwo nie każe nam czekać tak długo, jak w przypadku trzech pierwszych tomów, ale nie dziwi mnie to, porównując objętości. Nie przeszkadza mi to, że teraz raz w miesiącu mogę czytać Sandersona. Stało się to już moim nawykiem i mam nadzieję, że zawsze znajdzie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-07-11
Moja miłość do Brandona Sandersona nie jest tajemnicą. Gdyby ktoś mnie zapytał, kto jest moim ulubionym autorem fantasy nie wahałabym się ani chwili. To ten człowiek podbił moje serce serią o Ostatnim Imperium, złamał je, podeptał i złożył z powrotem. Obawiałam się trochę Duszy cesarza, bo nie czytałam jeszcze Elantris, gdyż czekam na wznowienie. Postanowiłam jednak zaryzykować. I - jak to zawsze bywa z Sandersonem - zakochałam się.
Shai jest diabelnie zdolnym Fałszerzem, jednak nie wykorzystuje swoich talentów do czynienia dobra. Zresztą ludzie nie potrafią docenić dobrego fałszerstwa. Zajmuje się więc zabieraniem tego, co nie należy do niej. Podczas próby zamiany Księżycowego Berła na falsyfikat zostaje złapana. Wie, że to już koniec jej życia. Przewinienia są zbyt poważne.
Jej umiejętności jednak po raz kolejny mają ocalić jej skórę. Cesarz Ashravan został ofiarą zamachu. Sprawcom nie udało się go zabić, jednak podczas ataku umarła jego żona i zniknęła świadomość władcy. Shai ma trzy miesiące, by za pomocą swojego Fałszerstwa stworzyć nową duszę dla cesarza. W normalnych okolicznościach zajęłoby jej to lata, nie ma jednak wyboru. Musi poznać najskrytsze myśli Ashravana, zrozumieć sposoby jego postępowania. A czas płynie...
Obawiałam się, że nie zrozumiem o co chodzi w świecie Elantris. Brandon Sanderson jednak doskonale wyjaśnił o co chodzi w nim i co potrafi Shai, a zauważcie, jak cienka jest ta książeczka. Widać w niej kunszt pisarski autora i wypełnia całego czytelnika mimo małej objętości. Pokochałam Shai, pokochałem jej talent, pokochałam Gaotona i cały świat. Z każdą chwilą wsiąkałam coraz bardziej. Nie sądziłam, że można jeszcze stworzyć coś na takim samym poziomie jak allomancja i feruchemia. Sanderson po raz kolejny zaskakuje.
"W prawdziwej sztuce chodziło o coś więcej niż piękno, coś więcej niż technikę."
Shai jest bohaterką odważną, pewną siebie i piekielnie inteligentną. Poznajemy ją gdy znajduje się w dość kryzysowym położeniu, a mimo to ona nie panikuje. Rozważa wszystkie za i przeciw i poznaje swoje otoczenie planując ucieczkę. To w niej tkwi siła tej opowieści. Gdyby nie jej hart ducha wszystko byłoby niesamowicie nudne. Sanderson potrafi tworzyć bohaterów, którzy porywają za sobą tłumy. W Duszy cesarza do gustu bardzo przypadł mi również Gaotona. Ten mężczyzna próbował dostrzec w Shai to, co ignorowali wszyscy dookoła. Jego charakter sprawił, że zaczęłam zastanawiać się, co taki człowiek robi na wysokich szczeblach polityki. Nie da się go nie lubić i na pewno będę go wspominać bardzo miło.
Sanderson stworzył po raz kolejny cudowne uniwersum magiczne. Magia oparta na pieczętowaniu duszy różnych przedmiotów i ludzi ogromnie mi się spodobała. Tutaj przybliżono nam tylko Fałszerzy, jednak jestem pewna, że w Elantris pojawia się więcej szczegółów i różnych mocy, więc czekanie na wznowienie zaczyna mnie uwierać i już chcę dostać tę książkę w swoje ręce. Skoro taka nowelka sprawiła, że oczy miałam wielkie jak pięciozłotówki, to ja już nie wiem, co będzie po Elantris.
"Wiarygodność była kluczem do każdego fałszerstwa, magicznego czy nie."
Zakończenie zwaliło mnie z nóg. Nie spodziewałam się tego - choć może powinnam - i po raz kolejny miałam ochotę znaleźć Sandersona i zrzucić mu na głowę wielką paczkę wypełnioną jego książkami. A to całkiem spore cegły są. Chcę więcej Shai i to już. Chciało mi się płakać gdy Dusza cesarza się kończyła. Uważam, że Brandon NIE POWINIEN pisać krótkich książek. Cieszę się, że mam na półce jeszcze dwie serie tego człowieka do przeczytania, gdyż gdybym miała już nigdy nie przeczytać nic Sandersona moje życie straciłoby sens i czytałabym Z mgły zrodzonego w kółko i w kółko. Jeśli jeszcze się wahacie nad tym, czy warto poznać tego pana żałuję, że nie mam jak pokazać Wam tego, co czuję czytając jego książki.
Moja miłość do Brandona Sandersona nie jest tajemnicą. Gdyby ktoś mnie zapytał, kto jest moim ulubionym autorem fantasy nie wahałabym się ani chwili. To ten człowiek podbił moje serce serią o Ostatnim Imperium, złamał je, podeptał i złożył z powrotem. Obawiałam się trochę Duszy cesarza, bo nie czytałam jeszcze Elantris, gdyż czekam na wznowienie. Postanowiłam jednak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-10-07
Zapewne już doskonale wiecie, jak wielką miłością darzę Brandona Sandersona i czytam wszystko, co napisał. Kiedy tylko wzięłam do ręki Elantris już wiedziałam, że będzie to naprawdę niesamowita przygoda. Słyszałam już o niej naprawdę dużo dobrego i planowałam kupić ją jeszcze w starym wydaniu, jednak - oprócz tego, że kosztuje majątek - przekonał mnie fakt, że wydawnictwo MAG zapowiedziało wznowienie, a nowa wersja będzie idealnie prezentować się na mojej sandersonowej półce. Nawet nie wiecie, jak bolał mnie fakt, że studia całkowicie wypełniały mój czas i nie miałam ani chwili, by zanurzyć się w kolejnym świecie stworzonym przez tego człowieka. Kiedy jednak dorwałam się do Elantris... już nie było odwrotu.
Raoden jest następcą tronu Arelonu. Jego ojciec nie jest zbyt dobrym władcą, więc jego syn jest ogromną nadzieją ludu. Pewnego dnia jednak budzi się rano i widzi, że dopadła go przerażająca moc Shaodu. Młodego mężczyznę czeka teraz wtrącenie do Elantris, które kiedyś było miastem bogów. Upadło jednak przed dekadą, a Shaod nie tworzy już nadludzi, tylko żywe trupy, które cierpią i odczuwają wieczny głód. Zmienia się również ich wygląd zewnętrzny, przez co stają się odrażającymi potworami. Raoden nie spodziewał się, że i jego to spotka, nie zamierza się jednak poddać. Postanawia odnaleźć się w nowej sytuacji, choć szybko zaczyna dostrzegać, że nie jest to zbyt prosta sprawa. Szczególnie, że każde obrażenie ma być odczuwalne już do samego końca, który jednak nie nadejdzie zbyt prędko.
Księżniczka Sarene spokojnie może już uważać się za starą pannę. Domi poskąpił jej uroku, jednak nie żałował wzrostu i inteligencji, więc nie jest wymarzoną żoną. Teraz jednak jej los ma się zmienić. Wyrusza do Arelonu by wziąć ślub z tamtejszym księciem, Raodenem, co ma połączyć dwa królestwa paktem. Nim jednak dociera na miejsce okazuje się, że jej niedoszły mąż umarł, a kontrakt małżeński w takiej sytuacji od razu czyni ją wdową...
"- Nie biegnij, jeśli masz siłę tylko iść, i nie marnuj czasu napierając na mury, które nie ustąpią. Co ważniejsze, nie popychaj tam, gdzie wystarczy poklepać."
Sanderson po raz kolejny tworzy świat od podstaw i wychodzi mu to zdecydowanie idealnie. Po cudownym Z mgły zrodzonym nie sądziłam, że uda mu się wymyślić coś równie kreatywnego, jednak nie powinnam wątpić - nie w tego człowieka. Należy pewnie dodać, iż Elantris jest debiutem Brandona Sandersona i ciężko w to uwierzyć, gdy się przebiega przez te wszystkie idealnie skonstruowane uliczki Arelonu i Elantris. Nie da się ukryć, że ten pisarz jest mistrzem, jeśli chodzi o kreacje światów i bohaterów, a tutaj po raz kolejny doskonale widać, że nie będzie łatwo odebrać mu tego tytułu. Tajemnice umarłego miasta są czymś, co zajmowało mnie bardziej niż wszystkie polityczne wątki, których jest tutaj naprawdę dużo i są zawiłe i pełne oszustw. Równocześnie bardzo łatwo przyswoić sobie ten świat i zrozumieć, na czym opiera się system, władza i co jest największym problemem.
Raoden to bohater, który zdecydowanie jest wart uwagi. Niesamowicie inteligentny, wierny krajowi i samemu sobie od razu przypomniał mi Elenda ze świata Ostatniego Imperium. Za tym drugim bohaterem nie przepadałam aż tak bardzo, jednak następca tronu Arelonu wydał mi się kimś tak niesamowitym, że nie wyobrażam sobie przejść obok niego obojętnie. Jego podejście do nowej sytuacji sprawiło, że odczułam w stosunku do niego ogromny podziw, a sposób przetrwania wzbudził szacunek. Podobnie sprawy miały się z wysoką księżniczką Sarene. Ta kobieta ma w sobie tyle sprytu i przewrotności, a równocześnie odwagi, że trzymanie za nią kciuków jest sprawą oczywistą. Mnóstwo razy kręciłam głową z niedowierzaniem patrząc na jej intrygi. Podziwiam ją za wytrwałość i to, że nigdy się nie poddaje.
Ta dwójka nie jest jednak jedynymi głównymi bohaterami. Sanderson oddaje też głos Hrathenowi, który rusza do Arelonu z misją. Ma nawrócić mieszkańców na swoją religię i ma zrobić to za wszelką cenę. Nie zachwycił mnie jednak w żaden sposób, choć nie ukrywam, że jego obecność jest potrzebna, by walki w Elantris działy się na więcej niż dwóch frontach. Od razu widać, że Brandon Sanderson upodobał sobie tematykę rebelii i religii, jednak równocześnie jego serie tak bardzo się od siebie różnią, że nie sposób mieć mu tego za złe. Hrathen jest jedną z tych postaci, które były mi obojętne. Jest to nieuniknione przy takiej ilości bohaterów. Nie da się pokochać wszystkich, a moje serce podbił Galladon, któremu na pewno autor poświęcił sporo uwagi.
"To całkiem ludzkie, wierzyć, że w innym miejscu i czasie było lepiej niż tu i teraz."
Nie da się też ukryć, że Elantris czyta się dużo szybciej, niż choćby wcześniej już wspomniane Ostatnie Imperium. Być może wynika to z tego, że jest to właśnie debiut i Sanderson nie miał jeszcze na tyle wyrobionego stylu pisania, by budować bardziej dopracowane i złożone zdania. Nie jest to jednak w żadnym wypadku minus, a jedynie mała odmiana. Przez to podczas lektury czuć, że ma się styczność z czymś świeżym i widać różnicę między książkami i widać doskonale rozwój autora. Mimo to uważam, że Elantris jest czymś tak niesamowitym, że niektórzy pisarze nigdy nie dociągną do tego poziomu. Na wznowienie tej powieści czekałam naprawdę długo i było warto, choć nie jest to najlepsze dzieło Sandersona i tak warto je przeczytać. Zawiłość akcji, magia, dopracowana polityka i barwni bohaterowie z poczuciem humoru i przenikliwością są wystarczającym powodem, by za Elantris chwycić i Elantris pokochać.
Zapewne już doskonale wiecie, jak wielką miłością darzę Brandona Sandersona i czytam wszystko, co napisał. Kiedy tylko wzięłam do ręki Elantris już wiedziałam, że będzie to naprawdę niesamowita przygoda. Słyszałam już o niej naprawdę dużo dobrego i planowałam kupić ją jeszcze w starym wydaniu, jednak - oprócz tego, że kosztuje majątek - przekonał mnie fakt, że wydawnictwo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Po latach w końcu miałam okazję powrócić do pierwszej książki Neila Gaimana, jaką w życiu czytałam. Do tej pory pamiętam, jakie emocje we mnie wywołała i jak bardzo byłam przerażona podczas lektury. Gaiman stworzył króciutką historię, która jest tak niesamowita, że mrozi krew w żyłach. Nie tylko dziecka, jak się okazało. Czytając po raz kolejny Koralinę miałam podobne odczucia. Ucieszyłam się, że to wznowienie się pojawiło, gdyż nie miałam tej pozycji na półce, a ta nowa okładka, autorstwa Crayona, podbiła moje serce. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że te poprzednie edycje Koraliny również są piękne i chyba jeszcze jakaś wyląduje na mojej półce.
Koralina wraz z rodzicami przeprowadza się do nowego domu. Jest bardzo ciekawską dziewczynką, a rodzice nie mają dla niej w ogóle czasu, więc postanawia zwiedzić nowe miejsce zamieszkania i okolicę. Poznaje pozostałych mieszkańców budynku, liczy drzwi i okna. Odkrywa też, że za drzwiami, za którymi znajdowała się wcześniej ściana z cegieł jest tajemnicze przejście. Postanawia je zbadać. Po drugiej stronie znajduje się taki sam dom i - pozornie - tacy sami ludzie. Koralina jednak szybko dostrzega różnice, a jej drudzy rodzice są idealni. Przynajmniej za takich chcą uchodzić. Dziewczynka patrząc w ich oczy z guzików decyduje się na powrót do swojej własnej rzeczywistości. Nie ma zamiaru zostawać w tym świecie, nieważne, jak bardzo próbuje się ją skusić. Niestety - okazuje się, że prawdziwi rodzice jej nie uratują przed koszmarami z drugiej strony. To ona musi pomóc im.
"Kiedy się boisz, ale i tak coś robisz, to wymaga odwagi."
Koralina jest bardzo dojrzałą dziewczynką, jak na swój wiek. Zapewne przez to, że rodzice nie mają dla niej czasu i musi często radzić sobie sama. Mimo to widać w niej dziecięcego ducha i zdarza jej się robić rzeczy całkiem nieodpowiedzialne i nieodpowiednie. Gaiman idealnie wyważył w niej dorosłość, nie zabierając przy tym pierwiastka dziecka. Łatwo było się z nią utożsamić, chociaż osobiście nie przeszłabym przez te drzwi. Zwyczajnie bym się bała. Widocznie jestem już za stara na jakiekolwiek przygody. A wszyscy mi powtarzają, że nie mam instynktu samozachowawczego i zawsze pakuję się w kłopoty. Powinni przeczytać Koralinę.
Cała akcja dzieje się w jednym budynku, chociaż w dwóch wymiarach, więc jedynymi bohaterami są mieszkańcy. Najbardziej zaintrygował mnie bezimienny kot, który - jak to kot - chodzi własnymi ścieżkami i jest swoistym przewodnikiem Koraliny po drugim świecie. Wiecie, ja bardzo te zwierzęta lubię, więc sam fakt, że się pan kot pojawił sprawił, że z góry został moim ulubieńcem. Mamy tutaj też panny Spink i Forcible, które które przypominają typowe stare kobiety, wspominające swoje czasy światłości oraz pana Bobo - właściciela mysiego cyrku. Są oni bardzo specyficzni i zaczynają mieć swój wkład w to, na co rodzice Koraliny nie mają czasu - na jej wychowanie.
"Zdumiewające, jak wiele z tego, czym jesteśmy, łączy się z łóżkami, w których budzimy się rankiem. I jak niezwykle krucha jest ta świadomość."
To nie jest książka dla dzieci. Neil Gaiman stworzył historię dla zbyt zapracowanych rodziców, którzy nie mają czasu dla swoich pociech. Bardzo łatwo można wyobrazić sobie w rzeczywistości podobną sytuację. Do nieszczęścia dużo nie brakuje, a dorosłym brakuje czasami wyobraźni - i tutaj wkracza Gaiman. Kiedy czytałam tę książeczkę kilka lat temu byłam przerażona drugimi rodzicami. Ich beznamiętne oczy z guzików śniły mi się po nocach. Tym razem również ciarki przechodziły mi po plecach. Nie jest ciężko zrozumieć co czuła Koralina zostawiona sama sobie, kiedy musiała walczyć o tych, którzy powinni zawsze być obok. Im starszy czytelnik, tym całkiem inna interpretacja. Aż ciężko uwierzyć, że na tyle sposobów można odebrać Koralinę, bardzo cienką książkę.
Co spostrzegawczy czytelnik dostrzeże, że Gaiman z pewnością wzorował się na Alicji w Krainie Czarów, jednak była ona dla niego wyłącznie inspiracją do stworzenia czegoś całkiem nowego, co się ceni. Bardzo lubię Lewisa Carrolla, a właściwie Charlesa Dodgsona. Jego postać jest intrygująca, a na półce czeka na mnie już jego biografia. Po Koralinie widzę, że nie tylko ja uznałam tego człowieka i jego książki za coś ponadczasowego. Jestem pewna, że Koralina również stanie się kiedyś klasykiem. Przekaz w niej zawarty jest uniwersalny i - mam nadzieję - jeszcze niejednemu rodzicowi da do myślenia.
Po latach w końcu miałam okazję powrócić do pierwszej książki Neila Gaimana, jaką w życiu czytałam. Do tej pory pamiętam, jakie emocje we mnie wywołała i jak bardzo byłam przerażona podczas lektury. Gaiman stworzył króciutką historię, która jest tak niesamowita, że mrozi krew w żyłach. Nie tylko dziecka, jak się okazało. Czytając po raz kolejny Koralinę miałam podobne...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to