Biblioteczka
2017
Wizja cywilizacji, która umiera, bo ludzie chcieli być szczęśliwi, jest przytłaczająca.
Przedrzeźniacz Waltera Tevisa to jeden z nowszych tytułów w Artefaktach wydawnictwa MAG – napisany w 1980. Przedstawia niepokojącą wizję przyszłości świata, tym smutniejszą, że opisaną już po długiej przerwie od twórczości, którą Tevis musiał wziąć na czas alkoholizmu i depresji. To dojrzała, przytłaczająca książka zmuszająca do przemyśleń.
Spofforth to robot Marki Dziewięć – największe osiągnięcie ludzkości. Ma mózg będący odbiciem ludzkiego, ciało, które jest ciepłe i krwawi. I jest przerażająco samotny. Nie może umrzeć, póki istnieje ludzkość. Pozostałe M9 już miały szansę się zabić. Po Nowym Jorku krąży ostatnie pokolenie ludzi. Tak przynajmniej wierzył Spofforth, póki nie wprawił w ruch szeregu przedziwnych zdarzeń, począwszy od zatrudnienia na uniwersytecie jedynego na Ziemi człowieka, który umie czytać, Bentleya. To tym bardziej zdumiewające, że czytanie… jest zakazane. Prowadziło do utraty spokoju.
Ludzie wymierają, otumanieni tabletkami dającymi spokój i szczęście, selekcjonowani przy urodzeniu tak, by nie przepuścić dalej zbyt inteligentnych. A system regulujący płodność i wydający ludziom narkotyki i psychotropy też się rozregulował i nie ma kto go naprawić.
Tevis w Przedrzeźniaczu skupił się raczej na sportretowaniu społeczeństwa przyszłości niż na akcji. Konstrukcja świata przedstawionego to najsilniejsza strona Przedrzeźniacza. Podczas lektury miałam nieustanne skojarzenia z o 50 lat starszym Nowym wspaniałym światem: tabletki, goniące za szczęściem społeczeństwo, warunkowanie psychologiczne od dziecka, mamy nawet rezerwat dla nieprzystosowanych, chociaż zaledwie wspomniany. Zupełnie jakby Tevis pokazywał huxleyowską utopię, której „nie wyszło” w trakcie powstawania. Przy tym autorowi udało się odmalować ponurą wizję w bardzo jasnych barwach – brak tu dystopicznych tropów, opresji, poczucia zaszczucia. Ludzie spokojnie odchodzą w zapomnienie.
Ciekawe jest przywiązanie ogromnej wagi do książek – tych papierowych. W całym Przedrzeźniaczu mamy tylko trzy media: holograficzną telewizję z dziwacznymi, abstrakcyjnymi programami, nagrania głosowe oraz niepotrzebne, przeznaczone do utylizacji stare książki z papieru. Z jednej strony autor zdaje się wskazywać, że to właśnie nośnik umożliwił przetrwanie języka pisanego, a to sprawiło, że Bentley zupełnym przypadkiem nauczył się czytać i wprawił w ruch całe domino kolejnych zdarzeń: zaczął się uczyć i rozumieć, co się wokół niego dzieje, w końcu spotkał Mary Lou – niezwykłą kobietę, tak samo jak on inną od reszty ludzkości. Z drugiej – trochę czuć to brakiem wiedzy lub niechęcią do technologicznych nowinek.
Wizja ludzkości w Przedrzeźniaczu była ponura. Jednocześnie większość mojej sympatii była z najlepiej napisanym z bohaterów, Spofforthem – przerażająco samotnym robotem zdolnym do gniewu i miłości, jedyną w pełni świadomą istotą na Ziemi, zmuszoną żyć wiecznie, póki jego ogłupiali twórcy chodzą po świecie. Nie może się zabić – nie może też zasnąć. Jest aktywny 23 godziny na dobę i to prowadzi go powoli do szaleństwa – na ile robot może oszaleć. To kreacja karkołomna, ale Tevis dobrze sobie z nią poradził jako autor. Trzeba tu też wskazać, że na tle Spoffortha słabiej wypada pozostała dwójka bohaterów: Bentley i Mary Lou.
Ta historia nie trąci tanim moralizatorstwem – czytelnik wiele się domyśla, ale nic nie jest mu podawane wprost i nachalnie. Jednocześnie w pewien sposób piętnuje społeczne dążenia do ułatwiania sobie życia i pławienia się w przyjemności – pokazuje, jak działają używki i do czego prowadzą (a kto lepiej niż wieloletni alkoholik o tym wie?) i że aby naprawdę dorosnąć, potrzebne są edukacja, inteligencja emocjonalna, praca.
Zdecydowanie polecam – Przedrzeźniacz jest naprawdę świetną lekturą, dobrze napisaną i niosącą ważne treści. I, co ważne, nie trąci myszką, jak wydane wcześniej w tej serii Drugie odkrycie ludzkości Smitha.
Opinia pochodzi z bloga Matka Przełożona: https://matkaprzelozona.wordpress.com/2017/05/19/walter-tevis-przedrzezniacz-smutna-ksiazka-o-robocie-i-smierci-recenzja/
Wizja cywilizacji, która umiera, bo ludzie chcieli być szczęśliwi, jest przytłaczająca.
Przedrzeźniacz Waltera Tevisa to jeden z nowszych tytułów w Artefaktach wydawnictwa MAG – napisany w 1980. Przedstawia niepokojącą wizję przyszłości świata, tym smutniejszą, że opisaną już po długiej przerwie od twórczości, którą Tevis musiał wziąć na czas alkoholizmu i depresji. To...
2014-12
2014-12
Wielka pogoń
"Metro" ma ostatnio dobrą passę. Najpierw naprawdę niezła "Dzielnica obiecana" Pawła Majki, a teraz "Mrówańcza". W skrócie: jeśli jesteś fanem tego uniwersum, a jeszcze tej książki nie masz, nadrób braki chociażby dzisiaj.
W metrze w Rostowie nad Donem (które w rzeczywistości nie istnieje, ale cóż, plany są...) ludzie kryją się w tunelach dwóch linii: czerwonej - dość wygodnej i w pełni wykończonej, oraz niebieskiej, która w momencie wybuchu wojny była zaledwie wzmocnionym korytarzem z wylewką. Na odizolowanej w tragicznych okolicznościach stacji Port Lotniczy żyje w spokoju Mag - samotnik, którego rodzina zginęła w ataku mutantów. Mag ma misję - zabija krążące po Rostowie stwory, żeby zemścić się za śmierć żony i synka. Pewnego dnia podczas patrolowania okolicy natrafia na wielką migrację mutantów, które najwyraźniej przed czymś uciekają. Chroni się w stacjach czerwonej linii metra. Okazuje się, że miasto zajmuje mrówańcza - mutanty wielkości człowieka, wyglądające jak skrzyżowanie szarańczy z mrówkami. Zjada ona wszystko, co napotka na swojej drodze, a gdy pewien szaleniec, Gapcio, stwierdza, że ma misję zbawienia mieszkańców metra, resztki ludzkości w podziemnych tunelach mogą bardzo szybko stać się gatunkiem wymarłym.
"Mrówańcza" ma nieco inną niż dotychczasowe "metra" kompozycję. Osią fabularną jest motyw ucieczki przed mrówańczą - szaleńczy bieg przez Rostów i potem metro. Przez niemal całą powieść da się wyczuć napięcie, strach mieszkańców kolejnych stacji i atmosferę zaszczucia. Mag wędruje uparcie przez metro, usiłując uratować skórę, ale w pewnym momencie sytuacja się komplikuje - zdaje się, że spotyka kogoś, kto od dawna powinien być martwy... i odpowiada za śmierć rodziny naszego bohatera. Mag rzuca się więc w pogoń za widmem, a mrówańcza dalej pożera metro.
Główny bohater to jedna z najciekawszych dotąd postaci w uniwersum. Wyraźnie w kiepskiej kondycji psychicznej (cóż, słyszy głosy zmarłych), odludek, otoczony przez mieszkańców metra woalem legend, zdziwaczały, ale jako wojownik - jeden z najlepszych. Przy tym mankamenty po stronie zdrowia psychicznego nie przeszkadzają mu być inteligentnym i sprytnym. Nie bawi się też w specjalne sentymenty, jeśli chodzi o mieszkańców metra.
Wizja społeczności przedstawionej w "Mrówańczy" także jest interesująca. Brak w niej specjalnych skrajności, ale w oczy rzuca się różnica między "czerwonymi" a "niebieskimi" - wydaje się, że dysproporcja w poziomie życia wpłynęła poważnie na relacje między mieszkańcami linii. Ci z czerwonej traktują "niebieskich" jak pariasów, ci z niebieskiej swoich sąsiadów mają za zło konieczne. Skutkuje to wieloma politycznymi zawiłościami. W obliczu próby, czyli ataku mrówańczy, okazuje się, że kolejne stacje też nie tak bardzo lubią pozostałych. Reakcje ludzi w sytuacji zagrożenia są pokazane bez heroizmu czy nadęcia, ale dość realistycznie, widocznie dobrze przemyślane przez autora.
Całość jest naprawdę niezła. Nie bez potknięć i zgrzytów, ale na tle reszty tomów wydanego w Polsce "Metra" - wypada bardzo dobrze. Mielnikow sprawnie dawkuje napięcie i tworzy postaci, a przy tym jego styl jest wyjątkowo przystępny. Mrówańczę bez obaw można polecić nawet osobom, które serii nigdy nie czytały lub zraziły się po "Piterze" lub "Korzeniach niebios".
Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Gildia.pl
Wielka pogoń
"Metro" ma ostatnio dobrą passę. Najpierw naprawdę niezła "Dzielnica obiecana" Pawła Majki, a teraz "Mrówańcza". W skrócie: jeśli jesteś fanem tego uniwersum, a jeszcze tej książki nie masz, nadrób braki chociażby dzisiaj.
W metrze w Rostowie nad Donem (które w rzeczywistości nie istnieje, ale cóż, plany są...) ludzie kryją się w tunelach dwóch linii:...
2014-12
Bo z genetyką nigdy nic nie wiadomo
"Polowanie" było nienajgorszą powieścią z nurtu young adult. Miało ciekawego bohatera, interesujące realia i odchodziło od stereotypowego wzorca łzawego romansidła. Wydana pod koniec wakacji część druga podkręca tempo, a jednocześnie wyjaśnia czytelnikom wiele zagadnień, których nie odsłonięto w pierwszej – między innymi dotyczących przyczyn "odwrócenia” proporcji dotyczących liczby wampirów i ludzi.
Po dekonspiracji Gene’a i ucieczce z heperami z zagrody, cała grupa spływa tratwą po rzece, usiłując ocalić życie. Zgodnie ze wskazówkami naukowca, docierają do miejsca, które wydaje im się Krainą Mlekiem i Miodem Płynącą. Żyją tam ludzie-heperzy, na pozór nie panuje żadne niebezpieczeństwo, jest pod dostatkiem pożywienia. Jednak przybysze szybko orientują się, że coś tu jest bardzo nie tak. O co chodzi? Co stało się z naukowcem? Jak wywinąć się z nowych, poważnych kłopotów?
Można powiedzieć, że "Zdobycz" utrzymuje poziom "Polowania". Zmiana otoczenia pozwoliła autorowi na pokazanie nowych zagrożeń, problemów społecznych i rozwiązań. Gene i Sissy okazali się wyjątkowo elastyczni jak na postaci wychowane w warunkach odcięcia od społeczeństwa – pamiętamy to z pierwszej części. Pozostali chłopcy zachowują się często po prostu głupio i nielogicznie, co częściowo można wytłumaczyć ich wiekiem. Generalnie grają raczej marginalną rolę w powieści.
Andrew Fukuda ciekawie nakreślił charakterystykę społeczności Misji. Widać potencjał kilku postaci, nie do końca wykorzystany, a całość prawdy o osadzie jest porcjowana w rozsądny sposób. Co prawda część czytelników bez problemu odgadnie, o co chodzi, jednak i tak wygląda to przyjemnie. Nowi bohaterowie drugoplanowi niestety nie są tak dobrze skonstruowani. Od pierwszego akapitu wiadomo, kto będzie ʺtym dobrymʺ, a kto ʺtym złymʺ. Zupełnie, jakby autor nie miał do końca pomysłu na zbudowanie postaci.
Na plus z kolei można zaliczyć realistyczne – na ile to możliwe w tego typu powieści – ukazanie losów kolejnych bohaterów (w tym Ashley June, która pod koniec Polowania została uwięziona w Instytucie). Fukuda nie bawi się w specjalne sentymenty. Jednocześnie całość podbudowana jest dziwną, ale interesującą historią o Początku – ponoć skarbie/lekarstwie mającym uratować ludzkość. Czym jest, jak je znaleźć? Ot, niespodzianka.
Ponownie nie jest to wybitna powieść, ale interesująca i wybijająca się ponad przeciętną wampiryczno-fantastycznego nurtu młodzieżówek. Dla czytelników pierwszej części – pozycja obowiązkowa. Także niezły prezent dla nastolatków – zarówno chłopaków, jak i dziewcząt.
Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Gildia.pl
Bo z genetyką nigdy nic nie wiadomo
"Polowanie" było nienajgorszą powieścią z nurtu young adult. Miało ciekawego bohatera, interesujące realia i odchodziło od stereotypowego wzorca łzawego romansidła. Wydana pod koniec wakacji część druga podkręca tempo, a jednocześnie wyjaśnia czytelnikom wiele zagadnień, których nie odsłonięto w pierwszej – między innymi dotyczących...
2014-06
Gdy zaczynasz liczyć cętki lamparta...
Stwierdzenie, że matematyka jest królową nauk, jest już truizmem. Opatrzyło się do tego stopnia, że straciło jakiekolwiek znaczenie. Dlatego ciekawym doświadczeniem jest lektura, w której autor z matematycznego punktu widzenia wykłada biologię. Mowa o pozycji Matematyka życia. Jak równania pomagają odkrywać tajemnice natury. Znany z popularnonaukowych publikacji dotyczących matematyki i biologii jednocześnie Ian Stewart - profesor matematyki o pokaźnym dorobku naukowym - po raz kolejny stara się przybliżyć czytelnikom niektóre problemy współczesnych (i nie tylko) badaczy.
Tym razem autor skupił się na zagadnieniu nurtującym wielu matematyków, biologów i badaczy nauk przyrodniczych w ogóle: co dla natury oznacza matematyka? Pod takim dość enigmatycznym hasłem autor ukrył szereg informacji i teorii na temat wykorzystania pojęć i równań matematycznych w świecie biologii. Całość podzielił na kilka rozdziałów, w każdym zajmując się innym problemem. Po pierwszym rozdziale - w którym omawia obiektywnie najważniejsze odkrycia, zmieniające oblicze nauki - przechodzi do rozważań dotyczących zastosowania matematyki w konkretnych przypadkach. Zaczyna się od tego, że filotaksja (czyli wzrost liści na łodydze rośliny) w przedziwny sposób odpowiada matematycznym ciągom liczbowym oraz idei złotej liczby i złotego kąta... A potem robi się bardziej skomplikowanie. Stewart sięga po zagadnienia związane z ewolucją, DNA, dziedziczeniem, podziałem gatunków, działaniem mózgu, umaszczeniem zwierząt i jego odmianami... Wydaje się, że nie ma kresu interesującym go przykładom.
Zanim jednak zaczniemy czytać o matematycznych zawiłościach, autor w całkiem przystępny sposób wyjaśnia pojęcia, których będzie używał i o których pisze, robi wstęp, powiedzmy, historyczny do kolejnych omawianych zagadnień (najprzyjemniejszy w odbiorze jest chyba ten dotyczący odkryć Darwina i późniejszych przemian dotyczących teorii ewolucji). Dzięki temu czytelnik-laik, mający jedynie powierzchowne pojęcie o omawianym zagadnieniu, jest w stanie zrozumieć całość. Oczywiście zdarzają się fragmenty trudniejsze lub nieco słabiej wyjaśnione - tu niestety trzeba się czasem posiłkować encyklopedią. Ale cóż to jest dla głodnego wiedzy człowieka!
Iana Stewarta charakteryzuje też piękna lekkość pióra. Nie bez kozery - jest współautorem Nauki Świata Dysku, pisanej w charakterystycznym dla Pratchetta stylu. Dlatego jego popularnonaukowe książki cieszą się dużym powodzeniem - łatwość zrozumienia połączona z łatwością czytania są ogromną zaletą.
Niewielką, ale jednak zauważalną wadą jest brak wydania twardookładkowego. Ta pokaźna, bo razem z indeksem licząca nieco ponad 450 stron, drukowana na dobrej jakości papierze (a więc gruba i ciężka) książka ukazała się tylko w wersji z miękką okładką. Ze względu na rozmiary jest to dość niewygodne, a okładka łatwo zagina się i niszczy. Szkoda - jakkolwiek to już żale bibliofila.
To, co można Stewartowi zarzucić, to pozostawienie czytelnika z uczuciem niedosytu i niedoinformowania. Matematyka życia obiecuje co prawda wyjaśnienie tajemnic matematycznej biologii (czy biologicznej matematyki), ale nie daje nam tego. Wiele problemów zostało zarysowanych, ale brak im ostatecznego rozwiązania, czyli jasnego powiedzenia, dlaczego w końcu te cętki układają się w ten, a nie inny sposób, a liście rosną pod takim, a nie innym kątem. Pod tym względem można się poczuć oszukanym - jakkolwiek cała książka dostarcza naprawdę wielu informacji na temat aktualnych badań i stanu wiedzy. Poza tym - same plusy.
Recenzja pojawiła się na portalu Gildia.pl
Gdy zaczynasz liczyć cętki lamparta...
Stwierdzenie, że matematyka jest królową nauk, jest już truizmem. Opatrzyło się do tego stopnia, że straciło jakiekolwiek znaczenie. Dlatego ciekawym doświadczeniem jest lektura, w której autor z matematycznego punktu widzenia wykłada biologię. Mowa o pozycji Matematyka życia. Jak równania pomagają odkrywać tajemnice natury. Znany z...
2014-07
Niezły supeł do rozplątania...
Pierwsza część serii o Dannym Northcie, Zaginione Wrota, bardzo przypadła czytelnikom do gustu. Nie ma się czemu dziwić: zgrabnie zbudowane postaci protagonistów i antagonistów, wyrazista fabuła – pełna zwrotów akcji, z ciągnącymi się równolegle interesującymi wątkami, a do tego prosty, ale ciekawie poprowadzony pomysł. Plusy można by mnożyć. Niedawno ukazała się druga część – jak się okazało – trylogii, zatytułowana Złodziej Wrót. Fani czekali na nią dwa lata: pisarz ukończył Zaginione Wrota w 2011 roku, a Złodzieja – w 2013 roku (w Polsce książki ukazały się odpowiednio w maju 2012 roku i w marcu 2014 roku).
Narracja rozpoczyna się niemal w tym samym miejscu, w którym autor pozostawił nas dwa lata temu. Danny przypadkiem stworzył Wielkie Wrota i przeszedł na Westil wraz z niektórymi magami. Nie pozwolił Złodziejowi pochłonąć swoich wrót, zamiast tego pozbawił go mocy. Wrócił na Ziemię bogatszy w doświadczenie i wiedzę, które mogą zaowocować wojną wśród rodzin magów. A to dopiero początek.
Danny musi zmierzyć się z podejrzliwymi, natarczywymi kolegami ze szkoły, których uważa za przyjaciół – chociaż nie wie, czy może. Musi zaplanować, jak doprowadzić do równowagi między rodzinami. Poradzić sobie z dzikimi. skradzionymi wrotami, które przechowuje wewnątrz siebie. Nauczyć się panować nad swoimi mocami. A do tego okazuje się, że na Westilu także trwa wojna - prowadzona w kuluarach przez królową Bexoi i Kluchę, który okazał się być legendarnym Złodziejem Wrót, a teraz zwraca się do Danny’ego z propozycją współpracy. Jakby tego było mało, pojawia się zagrożenie ze strony niezwykle groźnego, przedwiecznego pożeracza dusz z innego świata... A najbardziej zdają się młodemu magowi wrót przeszkadzać typowe problemy szesnastolatka: szkoła i dziewczyny. Czy to się w ogóle może skończyć dobrze?
Card najwyraźniej nabrał rozmachu. Mnogość wątków, które umieścił w książce, na pierwszy rzut oka zdaje się przytłaczać. Na szczęście pisarz ma ogromne doświadczenie i potrafi sprawnie przeplatać kolejne nitki fabuły, również te najważniejsze i na pozór oddzielone od siebie: działania Danny’ego i wydarzenia na Westilu. Główne wątki nie cierpią więc w tym natłoku, nadal są wciągające i dobrze poprowadzone.
Bohaterowie, jak zwykle w przypadku Carda, są mocno zróżnicowani. Postać Danny'ego jest skonstruowana bardzo misternie. Jako czytelnicy widzimy w nim wiele realistycznych cech, jak chociażby (nie)kontrolowany pociąg do koleżanek z klasy. Jednocześnie sprawdza się jako szlachetny protagonista; wydaje się nie mieć żadnych złych intencji, mimo duszy psotnika. Co ważne, widać wyraźnie ewolucję jego postaw i dojrzewanie jako osoby, co można zaliczyć jak najbardziej na plus.
Niestety, na tle Danny'ego wyjątkowo blado wypada większość pozostałych postaci, zwłaszcza dorosłych. Zarówno "ciotka Veevee”, trener Killer, jak i rodzice młodego Lokiego są jednowymiarowi i płascy, niczym nie zaskakują. Nieco lepiej wyglądają Anonoei i Klucha - jako znaczące dla fabuły postaci muszą się wyróżniać. Są jednak stosunkowo prości i czytelnik dość łatwo odszyfruje ich kolejne ruchy. Młodzi przyjaciele Danny’ego z kolei są po prostu denerwujący. Zachowują się jak, nie przymierzając, stereotypowi gimnazjaliści - każdy z chłopaków chce się popisywać, a każda z dziewcząt chce wskoczyć młodemu bogu do łóżka. I na tych motywach powieść cierpi najbardziej: w wykonaniu Carda humor z podtekstem erotycznym, w sposób zamierzony czy nie, jest najczęściej żenujący. Cóż, co bardziej wymagający czytelnicy mogą te fragmenty po prostu przeskoczyć bez większej szkody dla lektury.
Jeśli mamy oceniać Złodzieja Wrót w odniesieniu do poprzedniej części, na pewno wypadnie słabiej - o włos, ale jednak. Wydaje się, że nieco się pogubił w mnogości wątków, czy raczej umieścił ich w tej części zbyt wiele. Czytelnik może miejscami wręcz dostać oczopląsu. Książka znacznie by skorzystała, gdyby wyrzucić z niej dokładne opisy relacji Danny-kumple ze szkoły i podobne, poboczne historie. Pewnym zaskoczeniem mogła być także informacja, że powstanie kolejna część tego cyklu. Z jednej strony to ekstra, ponieważ inaczej nie byłoby możliwości podomykania tylu nagromadzonych wątków, z drugiej - patrząc na liczbę rozpoczętych przez Carda serii - na następną część opowieści o młodym magu wrót możemy poczekać kolejne dwa lata, o ile nie dłużej.
Podsumowując całość: Złodziej Wrót jest niezły, ale nie tak dobry, jak poprzednia część trylogii. Zdarzają się dłużyzny i denerwujące momenty. Jednocześnie sprawność pisarska Carda sprawia, że w odbiorze całość jest jak najbardziej strawna, a miejscami nawet świetna. Nierówność poziomu to największa wada tej książki, ale fani Danny’ego Northa po lekturze nie powinni być rozczarowani.
Recenzja pojawiła się na portalu Gildia.pl
Niezły supeł do rozplątania...
Pierwsza część serii o Dannym Northcie, Zaginione Wrota, bardzo przypadła czytelnikom do gustu. Nie ma się czemu dziwić: zgrabnie zbudowane postaci protagonistów i antagonistów, wyrazista fabuła – pełna zwrotów akcji, z ciągnącymi się równolegle interesującymi wątkami, a do tego prosty, ale ciekawie poprowadzony pomysł. Plusy można by...
2014-07
W pierwszym tomie manhwy z Kotori dane nam było poznać trójkę głównych – jak się wydaje – bohaterów: bliźnięta Sewę i Sejoona oraz Kihoona, ich znajomego z dzieciństwa. Dostaliśmy od Lee Hyeon-sook szybką wycieczkę po stosunkach między tą trójką i po dziwacznym podejściu Sewy do brata. W tej części widzimy, że relacje między rodzeństwem wkraczają powoli w fazę krytyczną.
Po szkole zaczynają krążyć plotki, że pewne rodzeństwo lgnie ku sobie i całuje się potajemnie. Docierają też do Sejoona i jego dziewczyny. Chłopak jest przerażony, jednak Sewa nie ma zamiaru dementować pogłosek – podobnie jak tych dotyczących jej udziału w wypadku Jacksona (który został zepchnięty ze schodów i leży w szpitalu). Sewa staje się coraz bardziej nieprzewidywalna. Doprowadza do sytuacji, w której ona i Sejoon po raz pierwszy mają zostać sami w domu. Chłopak zaprasza na ten wieczór Suin, swoją dziewczynę, oraz Kihoona. Okazuje się, że to tylko przyczyni się do rozwoju dziwnego zachowania Sewy.
Trzeba przyznać, że Kwiaty grzechu robią się coraz bardziej mroczne. Sewa staje się niebezpieczna – w akcie zemsty wykorzystuje dostępne sobie środki, żeby zaszkodzić Suin, nie przejmując się konsekwencjami (nawet ewentualną śmiercią dziewczyny). Jej obsesja na punkcie brata nawet z perspektywy tolerancyjnego czytelnika staje się coraz bardziej chora. Jednocześnie dzięki Kihoonowi dziewczyna nieco się otwiera. To on, jako jedyny poza Sejoonem, jest w stanie zmusić Sewę do rozmowy, odciągnąć ją od brata i nakłonić do zwierzeń. Po co jednak to robi? Na razie pozostaje to zagadką. Nie wydaje się mieć do końca czystych intencji, można liczyć raczej na fascynację urodą Sewy oraz wrażeniami z dzieciństwa, kiedy zakochał się w bliźniakach. Sejoon pozostaje najbardziej wycofaną postacią, mimo że jego czyny nadają bieg kolejnym wydarzeniom. Nadal wygląda na to, że mimo oporu, pozwala się wciągać w dziwaczną wizję Sewy, gdzie mają stać się jednością.
Autorka manhwy naprawdę świetnie sobie radzi z prowadzeniem interesującej, wciągającej fabuły. Mimo że tomik obejmuje wydarzenia zaledwie kilku dni, dzieje się w nim wyjątkowo dużo. Wyraźnie skupiony jest też na Sewie i jej, powiedzmy umownie, problemach. Coraz cięższa atmosfera otaczająca dziewczynę też jest wyraźnie wyczuwalna. Mimo wycieczek w stronę wydarzeń związanych z Kihoonem i z życiem prywatnym Sejoona, widać, że narracja ciąży raczej ku Sewie, która ostatecznie zawsze stoi w centrum całości. Nie przeszkadza to w żadnym razie.
Miłym akcentem są urocze cztery strony Świata bateryjki – humorystycznego dodatku, który najwyraźniej będzie się stale powtarzał w Kwiatach grzechu. Tytułowa Bateryjka opowiada nam ciekawostki o tym komiksie i dorzuca parę gagów z życia redakcji.
Fabularnie – trzyma poziom i warto po drugi tom Kwiatów sięgnąć. Od strony wydawniczej nie różni się w sumie od poprzedniego: niecałe 180 czarno-białych stron, sztywna, barwna okładka ze skrzydełkami – na jednym jest kilka informacji o autorce, na drugim znajdziemy patronów medialnych manhwy. Do tego kolorowa strona przedtytułowa. Sam projekt graficzny jest całkiem elegancki, psują go tylko kleksy kleju, widoczne po otwarciu tomiku między okładką a kolejnymi stornami. Cóż, nie jest to duży problem. Rysunki są wyraźnie, nierozpikselowane, nie przebijają też na kolejne strony. Jest to ważne w przypadku takiej kreski, jaką prezentuje Lee Hyeon-sook, a o której sporo pisaliśmy w poprzedniej recenzji. Poziom tłumaczenia jest dość wysoki, widać też, że i tłumaczka, i edytorzy starali się zachować jak najbardziej młodzieżowy sposób wysławiania się postaci.
Podsumowując – to seria warta kontynuowania i zakupu, możliwe, że najciekawsza z całej oferty Kotori. Godne polecenia!
Recenzja pojawiła się na portalu Gildia.pl
W pierwszym tomie manhwy z Kotori dane nam było poznać trójkę głównych – jak się wydaje – bohaterów: bliźnięta Sewę i Sejoona oraz Kihoona, ich znajomego z dzieciństwa. Dostaliśmy od Lee Hyeon-sook szybką wycieczkę po stosunkach między tą trójką i po dziwacznym podejściu Sewy do brata. W tej części widzimy, że relacje między rodzeństwem wkraczają powoli w fazę krytyczną.
...
2013-01
To już przedostatnia odsłona serii. Od pierwszych stron książki widać, że stosunki między uwięzionymi w E.T.A.P.ie dzieciakami zmieniły się diametralnie, ale także – że sama historia przybiera zupełnie nowy obrót.
Bariera zaczyna się zmieniać. Czarne plamy pochłaniają oddzielające Perdido Beach od świata ściany. Sam widzi, że nadciąga ciemność, a wraz z nią – strach, głód i śmierć. Diana jest w ciąży, ale z przerażeniem odkrywa, że dziecko nie zachowuje się tak, jak powinno w łonie matki. Astrid od miesięcy żyje samotnie w górach. Gaiaphage zaś czeka, żeby narodzić się ponownie...
Ta część serii jest inna niż poprzednie. Przede wszystkim autor nareszcie pokazuje czytelnikom, jak wygląda życie poza E.T.A.P.em. Widzimy matki uwięzionych dzieciaków, media, wojsko... Wyraźnie dostajemy do zrozumienia, że seria zbliża się ku końcowi i mieszkańcy Perdido Beach mają szansę na wydostanie się na zewnątrz. Pytaniem tylko pozostaje, czy uda im się tę szansę wykorzystać.
Główni bohaterowie wyraźnie dorośli. Pracują, zarządzają, polują, uprawiają seks i łączą się w pary, tworząc coraz bardziej zorganizowane, ale nadal bardzo chwiejne społeczeństwo. Z przerażonych dzieciaków już dawno zmienili się w cynicznych, samodzielnych wojowników.
Oryginalny podtytuł tej części – "Fear", czyli "Strach" – o wiele lepiej oddaje to, co dzieje się w książce. Grant świetnie buduje klimat wszechogarniającej grozy i powoli gasnącej nadziei. Sam i Caine miotają się coraz bardziej, nie widząc możliwości uratowania społeczności Perdido Beach. Coraz wyraźniej widać, że bohaterowie dojrzewają i różnice w ich charakterach przestają opierać się jedynie na prostych kontrastach disneyowskiego dobra i zła. Ostatecznie zacierają się granice między działaniami moralnie i etycznie poprawnymi, a tymi, które moralności przeczą – co nie pozostanie bez znaczenia dla wydarzeń w E.T.A.P.ie.
Rozwój historii, a jednocześnie wyraźna poprawa warsztatu pisarskiego Michaela Granta sprawia, że od tej powieści naprawdę trudno się oderwać. Mimo że ma niemal 500 stron, to i tak kończy się zbyt szybko. Efektowny cliffhanger na końcu pozostawia czytelnika w stanie nieprzyjemnego zawieszenia i podekscytowania... a szósty tom jeszcze nie znajduje się w zapowiedziach wydawnictwa Jaguar.
Bez wątpienia tom piąty „GONE” zasługuje na wysoką pozycję na liście powieści dla młodzieży. Dla tych, którzy mieli styczność z innymi częściami, to absolutny "must read". Dla każdego innego będzie idealnym pretekstem do tego, by się z serią zapoznać.
Recenzja ukazała się w serwisie Gildia.pl
To już przedostatnia odsłona serii. Od pierwszych stron książki widać, że stosunki między uwięzionymi w E.T.A.P.ie dzieciakami zmieniły się diametralnie, ale także – że sama historia przybiera zupełnie nowy obrót.
Bariera zaczyna się zmieniać. Czarne plamy pochłaniają oddzielające Perdido Beach od świata ściany. Sam widzi, że nadciąga ciemność, a wraz z nią – strach, głód...
2013-06
A kto umarł, żyje dalej
Czasami z małych, niezbyt znanych wydawnictw trafiają nam w ręce przesympatyczne książki. Novae Res, założone w Gdyni zaledwie 6 lat temu, właśnie do takich należy. Wydają książki mniej znanych autorów, w ciekawej oprawie i powolutku przywiązują do siebie czytelnika – a mają na koncie już kilkaset tytułów.
Tym razem dostaliśmy Odmianę przez przypadki – tomik sześciu opowiadań w sugerującej pulpowy komiks okładce. Zaczynamy od intrygującego tytułu Mateusz żywych trupów – słusznie kojarzącego się ze znanym filmem. Bohaterowie to grupa znajomych z czasów podstawówki, trzymających się razem bez wyraźnego powodu. Byłaby to zwykła historia o tym, jak wykorzystujemy siebie nawzajem jako ludzie, gdyby nie drobny fakt, że tytułowy Mateusz to zombie. Nikt nie wie, dlaczego zmarli powstali z grobów, ale dostali swoje społeczne prawa, miejsca pracy i mieszkania. To nie może skończyć się dobrze…
Dalej czytamy poprawną – ale bez fajerwerków – Odmianę przez przypadki, której bohaterowie (dziwnie kojarzący się z postaciami z poprzedniego opowiadania) znajdują jaskinię-wehikuł czasu. Ta historia to raczej próba szybkiego, nieco filozoficznego rozważenia, co czyni z nas takich ludźmi, jakimi jesteśmy i co poświęcimy, żeby się zmienić. Kolejne opowiadanie jest o wiele lepsze: Weekend z wżurkami. Wżurki to małe robaczki, które pewnego dnia pojawiły się prosto z kosmosu i stały się przebojem – dają lepszy odlot niż marihuana, a są całkowicie legalne. I wszystko było pięknie, póki pewnego dnia zirytowany bohater nie zechciał poderwać swojej sąsiadki – a świat stanął na głowie.
Baśka to kolejny poprawny tekst – ciekawy pomysł, jednak wydaje się, że kilkanaście stron to stanowczo za mało na jego rozwinięcie. Skrobacz z kolei znowu pozytywnie zaskakuje, a to za sprawą atmosfery delikatnego horroru – bo co może skrobać za zamkniętymi drzwiami przez ponad 20 lat? Zamykające tomik Galaktyczne mrówki to opowiadanie pomiędzy poprawnymi a dobrymi tekstami – reporter, którego kariera już się wypaliła, pewnego dnia odkrywa, że jest już kilka lat później, niż przed chwilą… Więcej trudno napisać, aby nie zdradzić fabuły.
Jak widać, antologia jest dość nierówna – wręcz sinusoidalna – jednak całość wypada naprawdę dobrze. Pomysły są świeże i ciekawe, chociaż autorowi brak czasem umiejętności, aby dana fabuła "zaskoczyła". Wszystkie historie są tworzone na zasadzie wrzucania czytelnika w pewną zastaną rzeczywistość, gdzie sam musi się domyśleć, co się wydarzyło. Większość tekstów nie jest też zamknięta – wydarzenia mogłyby się spokojnie rozwijać dalej.
Trzeba wspomnieć, że sama książka jest wydana bardzo poprawnie. Atrakcyjna, przyciągająca wzrok okładka ze skrzydełkami, dobrej jakości papier i odpowiednia korekta tekstu – że już o treści nie wspomnę – sprawiają, że wydanie na nią 23 zł nie boli.
Odmiana przez przypadki jest przesympatyczną książką. Autor garściami czerpie z tradycji opowieści pulpowych, z niezłą swadą prowadzi fabułę, sprawdza się też w opowiadaniach. Antologia jest świetnym kąskiem na lato – lekka, czyta się ją szybko, bez problemu i z prawdziwą przyjemnością. To typowa wakacyjna lektura, idealna na podróż albo wylegiwanie się na tarasie. Można ją schrupać spokojnie w jeden wieczór – "wchodzi" bardzo łatwo – albo rozłożyć sobie lekturę na kilka dni, za każdym razem po jednym opowiadaniu.
To bardzo udana publikacja i udany debiut. Miejmy nadzieję, że Michał Puczyński wyda jeszcze coś w podobnym stylu – brakuje nam w księgarniach świeżych, przyjemnych książek, pisanych bez zadęcia i z pomysłem.
Recenzja ukazała się na stronie http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/michal-puczynski/odmiana-przez-przypadki/recenzja
A kto umarł, żyje dalej
Czasami z małych, niezbyt znanych wydawnictw trafiają nam w ręce przesympatyczne książki. Novae Res, założone w Gdyni zaledwie 6 lat temu, właśnie do takich należy. Wydają książki mniej znanych autorów, w ciekawej oprawie i powolutku przywiązują do siebie czytelnika – a mają na koncie już kilkaset tytułów.
Tym razem dostaliśmy Odmianę przez...
2014-02
Definitywnie – dziwna książka
Niby wszystko, co trzeba, jest: bohaterka, wielki zły antagonista, liniowa fabuła, akcja, świat przedstawiony, realia. Jednak TV Ciał0 to bez wątpienia książka nieco inna niż standardowa powieść. Nie każdemu się spodoba, nie każdy też przeczyta do końca. Nie chodzi o styl – bo Jeff Noon to autor pierwszej ligi, doskonale wie, jak posługiwać się słowem. Nie chodzi także o niedociągnięcia fabularne – patrz zdanie wcześniej. Co więc jest problematyczne?
Ale po kolei. Nasza bohaterka to Nola Blue – młoda gwiazda muzyki pop, dziewczyna o niezwykłym głosie. Trzeci singiel znowu znalazł się na pierwszym miejscu list przebojów – ale jej kariera zdaje się właśnie kończyć. Rankingi nie kłamią, spada w przepaść zapomnienia. "Wielki i zły" to przemysł muzyczny i media. W świecie przyszłości – i to niedalekiej – każdy ma przy sobie przenośne odbiorniki i odtwarzacze, kamery i nadajniki. Media kreują wizerunek świata, tworząc nawet ruch na kształt religii. Nola wie, że już przepadła – telewizja już jej nie zechce. Tego feralnego dnia pełnego złych wieści zasypia przed ekranem telewizora (projektora?) i budzi się z dziwnym siniakiem na brzuchu. Siniak okazuje się poruszać i rozrastać, układając się w ruchome obrazki z kanałów telewizyjnych…
Można też wspomnieć o drugim wątku, równie ważnym jak historia Noli i łączącym się z nią w pewnym momencie: motywie Kopuły Rozkoszy. To przedziwne urządzenie to zamknięta, pusta kopuła z materiału, który jest w stanie - za pomocą odpowiedniego przekaźnika - odbierć obrazy prosto z myśli znajdującej się wewnątrz osoby. Telewizja emituje sezony programu, podczas których w Kopule zamyka się uczestnika-ofiarę. Odcięty od wszelkich bodźców zewnętrznych, mający pod ręką tylko karimatę, jedzenie i własne ciało, staje się główną atrakcją jednego z kanałów. Widzowie są zafascynowani programem do tego stopnia, że tworzą wokół niego swoistą religię. Co ciekawe, Kopuła wydaje się w pewnym momencie zyskiwać samoświadomość... Piękny motyw, naprawdę wart naszej uwagi.
Seria "Uczta Wyobraźni" MAGa już dawno przyzwyczaiła czytelników do nietuzinkowych, ambitnych, świetnie napisanych powieści. Tu jednak napotykamy mały problem: TV Ciał0 jest zbyt nietuzinkowe. Narracja wielokrotnie przechodzi w swego rodzaju strumień świadomości Noli - prawdziwy, psychodeliczny słowotok. Między ten literacki zapis odczuć głównej bohaterki i świata widzianego jej - zamglonymi od alkoholu lub dziwnego wirusa - oczami wtłoczone są fragmenty jej piosenek, dialogi, urywane w środku, przenoszone do kolejnej linijki zdania, mające zapewne reprezentować to, jak Nola usiłuje poradzić sobie z interpretacją rzeczywistości. Niektóre rozdziały, króciutkie, najwyżej dwustronicowe, składają się po prostu z zapisu przypominającego kod HTML - niektórych czytelników może to odstraszyć, ale i tak warto je przeczytać: nawet nieznający podstaw HTML będą w stanie dostrzec dotyczące Noli i całej akcji zapisy. Całokształt jednak jest na tyle oryginalny, że może zmęczyć czytającego. Mimo że powieść jest krótka - ma zaledwie 200 stron plus okładki - czyta się ją dość długo i niełatwo.
Pominąwszy kwestie techniczne (czy też językowo-stylistyczne), TV Ciał0 - w oryginale Channel Skin - to bardzo dobrze skrojona fabuła, oparta na znanym i dobrze poprowadzonym pomyśle: jak media rządzą światem. Główna bohaterka, nieco neurotyczna, zagubiona i rozchwiana, jest całkiem realistycznie skonstruowaną postacią, do której czytelnik bez problemu może się ustosunkować - negatywnie lub pozytywnie. Postaci drugoplanowe są nieco słabiej nakreślone, jednak nadal bardzo prawdopodobne.
Jeśli można pokusić się o podsumowanie, to należy przede wszystkim jasno stwierdzić: to nie jest w najmniejszym stopniu zła książka. Wręcz przeciwnie: naprawdę niezła. Na jej niekorzyść działa jej awangardowość, ciekawy i jednocześnie trudny w odbiorze pomysł autora. Bez wątpienia jednak słusznie znalazła się pod marką "Uczty Wyobraźni" - sprawnie napisana, pięknie wydana - bez wątpienia spodoba się smakoszom nieco bardziej oryginalnej literatury.
Recenzja ze strony http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/jeff-noon/tv-cialo/recenzja
Definitywnie – dziwna książka
Niby wszystko, co trzeba, jest: bohaterka, wielki zły antagonista, liniowa fabuła, akcja, świat przedstawiony, realia. Jednak TV Ciał0 to bez wątpienia książka nieco inna niż standardowa powieść. Nie każdemu się spodoba, nie każdy też przeczyta do końca. Nie chodzi o styl – bo Jeff Noon to autor pierwszej ligi, doskonale wie, jak posługiwać...
2014-03
Ciemno, coraz ciemniej...
Na oficjalnej stronie Chrisa Becketta znajdziemy krótkie podsumowanie Ciemnego Edenu: "To książka o tym, jak ludzie odnoszą się do przeszłości, oraz o tym, jak kroczą w przyszłość”. Zdaje się, że lepszego streszczenia nie można było stworzyć – na pewno przekona się o tym każdy czytelnik, który po tę powieść sięgnie. Autor pokazuje w prosty, obrazowy sposób, jak mogą funkcjonować społeczeństwa i czym są dla nich tradycja i innowacje – a wybrał do tego niezły poligon doświadczalny.
W kosmicznej pustce, na ciemnej, pozbawionej słońca planecie, którą kiedyś ktoś nazwał Edenem, żyje 532 ludzi: potomków Angeli i Toma, pary, która przeżyła katastrofę statku kosmicznego. W Okrągłej Dolinie, pośród gór zwanych Śnieżnym Ciemnem, Rodzina zdobywa pożywienie, uprawia seks, obchodzi Rocznice przylotu Lon Downika i oczekuje na przylot ludzi z Ziemi, którzy mają kiedyś zabrać ich wszystkich. Odziani w skóry, z obsydianowymi włóczniami, polują na kurczącą się populację kozłów, nietoperze z pomarszczonymi rączkami, dziwne ryby o wielopalczastych kończynach. Wśród nich, w bladym blasku drzew – jedynego źródła światła na planecie – wyrasta także John Czerwonuch, piętnastolatek, którego myśli biegną zupełnie innymi torami, niż przywiązanej do tradycji Rodziny. Jego działania mogą przynieść ratunek rozrastającej się w ograniczonej przestrzeni społeczności, ale mogą też zniszczyć ją do cna.
Historia opowiedziana w Ciemnym Edenie jest zdumiewająco prosta, wręcz baśniowa, a jednocześnie bardzo, bardzo pociągająca. Chris Beckett przedstawił społeczeństwo, które – mimo posiadania wysoko zaawansowanych technologicznie przodków – w ciągu kilku pokoleń zmieniło się w prymitywne plemię myśliwych-zbieraczy, nie potrafiące nawet uszyć funkcjonalnych okryć. Wspominają podróż Tommy’ego i Angeli przez gwiazdy, możliwość powrotu na Ziemię – której nigdy nie widzieli i którą traktują jak ziemię obiecaną, powtarzając coraz bardziej zniekształcone opowieści – i żyją według praw ustanowionych przez swoich Adama i Ewę. Na tej bazie powstała literacka dystopia: z jednej strony świat bez przestępstw, zniszczenia, postępu, gdzie wszyscy są braćmi, z drugiej – prowadzący społeczeństwo do degeneracji i ostatecznie obumarcia.
Świetnie prezentuje się warstwa językowa Ciemnego Edenu. Postaci-narratorzy (a jest ich kilka) posługują się prostym słownictwem, czasami wręcz prymitywnym: zamiast stopniowania przymiotników, używają ich powielania (zimno zimno, zamiast bardzo zimno lub zimniej; mocno mocno mocno zamiast najmocniej itp.), mnożenie czy liczenie też zdaje się przekraczać ich możliwości. Wiele nazw pochodzenia ziemskiego jest uproszczonych (Lon Downik – lądownik, Py-ront – prąd), do tego należy dodać pojawiające się dość często onomatopeje i prostą składnię. Trzeba przyznać, że ostatecznie tworzy to niesamowity klimat opowieści. Na pierwszych kartach książki dodatkowo pięknie pokazuje zaskakujący kontrast: z jednej strony mamy prosty opis świata, z drugiej – całkowicie współczesne, amerykańskie imiona bohaterów.
Same postaci też zasługują na większą wzmiankę. Narracja prowadzona jest pierwszoosobowo; w każdym rozdziale przejmuje ją inny bohater, narzucając odbiorcy swój punkt widzenia. Głównym bohaterem, jednocześnie też najczęściej pełniącym rolę naszego przewodnika po świecie Edenu, jest John Czerwoniuch, piętnastoletni buntownik, który wydaje się jako jedyny dostrzegać zagrożenia dla dalszego istnienia Rodziny i chce coś z tym zrobić. Reprezentuje ducha innowacji, przeciwstawiającego się skostniałej tradycji i pociągającego młodzież za sobą. Wyjątkowo inteligentny, przystojny, pełen pomysłów, a przy tym sprytny - idealny protagonista. Jego towarzysze także prezentują ciekawe postawy, a ich obserwacje wnoszą całkiem dużo do odbioru całości powieści. Tina Kolczak, pojawiająca się dość często jako narrator, jest pomostem łączącym Johna z tradycjonalistami z Rodziny. Jeff to z kolei ciekawa przeciwwaga dla głównego bohatera: podobnie inteligentny, ale o zupełnie odmiennym temperamencie.
Chris Beckett nie tylko stworzył cała gamę interesujących postaci. Zadbał także, by świat przedstawiony był wiarygodny i przemawiał do czytelnika. Rozbitkowie z Buntownika to zwykli piloci: w miarę lektury dowiadujemy się, że - w przeciwieństwie do większości podobnych postaci literackich - nie mają wiedzy ani umiejętności dotyczących budowania cywilizacji; nie potrafią wydobywać ani przetapiać metalu, nie radzą sobie z medycyną i budowaniem schronień. Ich potomkowie z kolei cierpią na wszystkie oznaki degeneracji genetycznej, spowodowanej typowym "chowem wsobnym": rozszczep podniebienia, deformacje stóp, choroby psychiczne i upośledzenia. Czytelnik może też obserwować degenerację społeczeństwa jako takiego: w ciągu niecałych 170 lat od przybycia ludzi na Eden, pierwotne prawa i zasady przekazane przez "ojców założycieli" przestają być rozumiane.
Ciemny Eden to świetna powieść-paralela, prosta historia nosząca znamiona przypowieści. Wielu recenzentów twierdzi, że jest nieco zbyt standardowa jak na umieszczenie jej w serii Uczta Wyobraźni - jednak niezwykła barwność, dobór słów, ciekawa, wciągająca fabuła zdają się przeczyć temu zarzutowi. Książka jest naprawdę dobra i broni się z każdej strony. Co więcej - w tym roku ma ukazać się w USA druga część - Mother of Eden. Miejmy nadzieję, że MAG zdecyduje się wydać ją także w Polsce.
Recenzja także na stronie http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/chris-beckett/ciemny-eden/recenzja
Ciemno, coraz ciemniej...
Na oficjalnej stronie Chrisa Becketta znajdziemy krótkie podsumowanie Ciemnego Edenu: "To książka o tym, jak ludzie odnoszą się do przeszłości, oraz o tym, jak kroczą w przyszłość”. Zdaje się, że lepszego streszczenia nie można było stworzyć – na pewno przekona się o tym każdy czytelnik, który po tę powieść sięgnie. Autor pokazuje w prosty,...
2014-07
Dystopijna miłość w bańce
Jeśli można by wybrać trzy wyrażenia, które najlepiej opisują W otchłani, pierwszą część trylogii Beth Revis, byłyby to zapewne: dystopia, powieść dla młodzieży, space opera. Ta wydana u nas już dwa lata temu debiutancka powieść pisarki za oceanem zdobyła ponoć ogromną popularność. W sumie nic dziwnego – wypada całkiem nieźle na tle książek dla młodzieży o zbliżonej tematyce.
Amy, nastolatka o płomiennie rudych włosach, zostaje wraz z rodzicami zamrożona w komorze kriogenicznej, gdzie ma oczekiwać na koniec 300-letniego lotu na Centauri, nową Ziemię. Po 250 latach na "Błogosławionym", statku kosmicznym, wiozącym zespół na nową planetę, rozwija się nowe społeczeństwo, rządzone przez Najstarszych – wodzów społeczności. Aktualny Najstarszy szkoli swojego następcę, Starszego. W pewnym momencie jednak sprawy zaczynają się komplikować – ktoś budzi Amy z lodowego snu, o 50 lat za wcześnie. Później zaczynają ginąć kolejni zamrożeni pasażerowie. Spokojnej społeczności "Błogosławionego" zaczyna zagrażać niebezpieczeństwo, a jednym z zagrożeń jest właśnie Amy. Starszy, zafascynowany dziewczyną, zaczyna poszukiwać informacji na temat starej Ziemi... i odkrywa przerażające tajemnice "Błogosławionego".
To tak w dużym skrócie. W praktyce dostajemy dwójkę młodych bohaterów, naprzemiennie prowadzących narrację: Amy i Starszego. Oboje mają po 17 lat – czyli są młodsi od reszty populacji "Błogosławionego". Starszy coraz częściej buntuje się przeciw Najstarszemu, despotycznemu, skrytemu staruszkowi. Amy nie może przyjąć do wiadomości zasad panujących na statku. A to społeczeństwo uwięzione w przysłowiowych czterech ścianach rzeczywiście różni się od ziemskiego. Na pozór utopijne – bez konfliktów, wojen, ze szczęśliwymi obywatelami, odradzające się po wyniszczeniu przez Plagę kilkadziesiąt lat wcześniej. Jednak gdy przyglądamy się pasażerom "Błogosławionego" i decyzjom rządzących – Najstarszego i Doktorka – dostrzegamy zgrzyty. Za spokojni ludzie, zbyt do siebie podobni, przyjmujący za wiele tajemniczych tabletek i nie zadający pytań... A do tego sprzeczne dane z archiwów. O co chodzi?
Wątek kryminalny rozwija się w powieści całkiem ciekawie, jednak widać, że autorce niespecjalnie zależało na utrzymaniu napięcia związanego ze śledztwem, prowadzonym przez Amy i Starszego. Tego, kto i w jaki sposób zabija pasażerów komór kriogenicznych, możemy domyślić się wyjątkowo szybko, w sumie po kilkudziesięciu stronach. Nie przeszkadza to specjalnie w lekturze, ale jednak drażni.
Wątek romantyczny też nie jest specjalnie wyeksponowany, ale to akurat plus – Beth Revis skupia się tu na motywie społecznym, dzięki czemu ostatecznie W otchłani okazuje się całkiem ciekawą lektura, mimo niedociągnięć. Co do tych, niestety pojawiają się dość często, najczęściej w warstwie logicznej – jak chociażby fakt, że na początku Amy przetoczono w żyły specjalny płyn umożliwiający zamrażanie, ale wypychając większość krwi – a po przebudzeniu bez niczyjej pomocy dziewczyna była w stanie poruszać się, oddychać, mówić... Cóż.
Patrząc obiektywnie, to nie jest książka zwalająca z nóg i zapierająca dech w piersiach. Fabuła bazuje na znanych motywach, bohaterowie też nie wyróżniają się wybitnymi charakterami. Jednak, wbrew pozorom, powieść ma fajny klimat, jest wciągająca – zwłaszcza po przejściu przez pierwsze 40-50 stron – i pozostawia po lekturze chęć na sięgnięcie od razu po kolejny tom. Świetnym zabiegiem było tu podzielenie narracji między Amy i Starszego – wypowiadając się na przemian, pozwalają nie tylko zachować przed czytelnikiem w tajemnicy kilka faktów, ale też wprowadzają różnorodność stylu i urozmaicają lekturę.
Ciekawy pomysł, interesująca narracja i sprawne pióro świetnie bronią tej książki. Mimo wad, warto do niej zajrzeć – to niezła, wciągająca lektura.
Zobacz też: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/beth_revis/w-otchlani/recenzja2
Dystopijna miłość w bańce
Jeśli można by wybrać trzy wyrażenia, które najlepiej opisują W otchłani, pierwszą część trylogii Beth Revis, byłyby to zapewne: dystopia, powieść dla młodzieży, space opera. Ta wydana u nas już dwa lata temu debiutancka powieść pisarki za oceanem zdobyła ponoć ogromną popularność. W sumie nic dziwnego – wypada całkiem nieźle na tle książek dla...
2014-07
Co za dużo, to niezdrowo
Felietonista to bodaj najtrudniejszy zawód w dziennikarskim światku. Z jednej strony potrzebna jest ogromna erudycja, oczytanie, bycie zawsze na bieżąco z najnowszymi tematami, trendami i wydarzeniami. Z drugiej – literackie zacięcie, lekkie (i ostre) pióro, umiejętność językowego grania na słowniku jak na harmonijce. Dodatkowo, co wcale nie ułatwia sprawy, felietonista nie bierze się z nikąd – musi mieć za sobą jakiś dorobek: literacki, dziennikarski czy polityczny, ugruntowane już w jakiś sposób nazwisko, które pozwoli czytelnikowi uznać go za wiarygodnego partnera do dyskusji. Jednocześnie nie każdy felietonista, nawet z dobrymi podstawami, może odnieść sukces.
Agata Passent, zdaje się, erudycję i talent wyssała z mlekiem matki – niemal dosłownie; jest córką Agnieszki Osieckiej i Daniela Passenta, znanego ze świetnych tekstów w tygodniku Polityka. Od ponad 17 lat pisze dla Twojego Stylu, nic więc dziwnego, że co jakiś czas jej teksty ukazują się w zbiorach.
Kto to pani zrobił? to felietony zebrane w rozdziałach (mniej lub bardziej) tematycznych. Teksty dotyczą spraw różnych, z rzadka politycznych, raczej kobiecych i domowych: życia i pożycia z mężem, dzieci, mieszkania lub jego braku, społecznych przemian, mediów, zakupów, internetu... Wydaje się, że w każdym temacie Agata Passent ma coś do powiedzenia. Jako matka i żona mówi to z perspektywy uczestnika zdarzeń, co tym bardziej może być liczone na plus.
Autorce nie można zarzucić braku erudycji. Jak z rękawa rzuca cytatami, tytułami, motywami literackimi i nie tylko, krążąc wokół tematu i snując dowcipne rozważania. Bez trudu dostrzegamy także zawodową wprawę w pisaniu – tę profesjonalną lekkość tworzenia, charakterystyczną dla długoletnich dziennikarzy i publicystów.
Jednocześnie trudno ocenić tę pozycję wyłącznie pozytywnie. W wielu tekstach teza jest niejasna, trudno wskazać, co miała na myśli autorka. A nawet, gdy już ten temat znajdziemy, to okazuje się, że tonie on pod prawdziwym słowotokiem, zupełnie jakby Passent lubiła czytać samą siebie i napawała się natłokiem liter pod własnym nazwiskiem. Tonie w tym też i jej erudycja, i dowcip. Teksty zaczynają po prostu męczyć. Należy je sobie dawkować - może nie w ilości jednego na miesiąc, jak podczas lektury Twojego Stylu, ale najwyżej po kilka za jednym razem – mimo że są krótkie i zajmują raptem kilka stron każdy.
Kto to pani zrobił? to lekkie rozczarowanie. Może ze względu na zgromadzenie tekstów w jednym miejscu (bo pojedynczo, to trzeba przyznać, czyta się je świetnie), może przez zbyt wysokie oczekiwania. Nie jest to zbiór w żaden sposób zły – raczej po prostu przeładowany. Na pewno spodoba się czytelnikom, którzy lubią dawkować sobie lekturę, wracać do niej co jakiś czas (na przykład w autobusie albo podczas gotowania), ale na jeden seans czytelniczy – stanowczo zbyt nużące. Jednak, by nie było niedomówień, podkreślmy raz jeszcze – samodzielnie teksty te są błyskotliwe i prawdziwie rozrywkowe.
Zobacz też: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/agata-passent/kto-to-pani-zrobil/recenzja
Co za dużo, to niezdrowo
Felietonista to bodaj najtrudniejszy zawód w dziennikarskim światku. Z jednej strony potrzebna jest ogromna erudycja, oczytanie, bycie zawsze na bieżąco z najnowszymi tematami, trendami i wydarzeniami. Z drugiej – literackie zacięcie, lekkie (i ostre) pióro, umiejętność językowego grania na słowniku jak na harmonijce. Dodatkowo, co wcale nie...
2014-08
Hideout Masasumiego Kakizakiego to jedna z pierwszych jednotomówek seinen od J.P.Fantastica. Dość ostrożny wybór, trzeba przyznać. Atrakcyjnie wydany tomik o nieco większym formacie (takim samym jak choćby Gyo), z obwolutą, w stosunkowo niskiej cenie – czy to recepta na sukces?
Fabuła Hideout jest typowa dla horrorów: małżeństwo po przejściach wyjeżdża na tropikalną wyspę, żeby zacząć wszystko od nowa, zwalczyć stare demony. Podczas poszukiwania jednej z atrakcji turystycznych, akcja, zgodnie z fabularnym schematem, robi zwrot o 180 stopni – mąż próbuje zabić żonę. To jednak dopiero początek – podczas szalonego biegu przez las oboje trafiają do ukrytej w chaszczach jaskini. A tam...
...no właśnie. Tam rozegra się główna część dramatu. I tyle można powiedzieć o fabule komiksu – nie jest specjalnie skomplikowana, chociaż można znaleźć w niej sporo smaczków. To właściwie duża zaleta tak krótkiej mangi – autorowi udało się zamknąć w około 215 stronach całkiem dobrą historię z dreszczykiem. „Całkiem dobrą” nie oznacza, że świetną – Hideout nie straszy, chociaż trzyma w napięciu, nie zapada głęboko w pamięć, chociaż wciąga. Można powiedzieć, że jest w swoim gatunku tytułem standardowym. Historia ma jednak wyraźny potencjał – prawdopodobnie rozbita na dwa tomy wiele by zyskała, zwłaszcza w części poświęconej wydarzeniom w jaskini. Nadal jednak jest ciekawa i ma swoje momenty, a Kakizakiemu udaje się kilka razy zaskoczyć czytelnika.
Postaci w mandze skonstruowane są dość prosto – w jednym tomie nie ma w sumie miejsca na specjalny rozwój psychologiczny – ale z pomysłem. Seiichi to pisarz, który w pewnym momencie stracił zainteresowanie wydawnictw; by utrzymać rodzinę, brał pożyczki i chałturzył. Miki, jego żona, nie wiedziała o jego kłopotach i nadal żyła, jak wcześniej. Nieszczerość miała ogromny wpływ na ich relacje, jednak punktem zwrotnym była śmierć kilkuletniego synka pary, Juna. Wzajemne oskarżenia, kompleksy, niedowartościowanie – ukształtowały oboje, a zwłaszcza Seiichiego, u którego możemy zauważyć oznaki pogłębiającej się psychozy, w czym niesamowicie przypomina Jokera z Batmana. Brak mu jednak jego wdzięku, co tym bardziej dodaje historii realizmu.
Poza tą dwójką, możemy spotkać właściwie występują tylko cztery inne postaci – więzinia, starca, kobietę i dziecko – wszystkich w jaskini. Ich rola jest jednak zupełnie inna, niż Seiichiego czy Miki, nie mamy szansy ich zbyt dobrze poznać.
Największą zaletą Hideout jest kreska. Surowa, pełna detali, bardzo realistyczna, a w odpowiednich momentach – groteskowa. Bardziej przypomina komiks europejski niż mangę. Czarny tusz momentami wylewa się z kadrów, a mimo to rysunek nie traci swej szczegółowości i atrakcyjności. Kakizaki mistrzowsko operuje szarościami i światłem, idealnie podkreślając odpowiednie sceny. Tła – głównie las i jaskinia – są dopracowane. prawdziwy festiwal artyzmu został nam jednak zafundowany przy projekcie i rysunku postaci. Wszelkie niedostatki fabuły można wybaczyć po kilku takich kadrach, naprawdę. Kolorowe strony na początku mangi także nie pozostawiają wiele do życzenia.
Nie bez znaczenia zatem jest jakość wydania. J.P.Fantastica podkreśla, że polskie wydanie różni się od japońskiego przede wszystkim wymiarami – rodzime ma format A5. To duży plus – w oryginalnym, mniejszym tomiku na pewno trudno byłoby w pełni docenić kreskę mangaki. Tusz nie rozmazuje się, wszystkie kadry są wyraźne i ostre. Do tego atrakcyjna obwoluta – i nie mamy czego chcieć więcej.
Hideout to ciekawa, chociaż prosta w założeniach manga, raczej nawiązująca do horroru niż horrorem będąca. Zawiera brutalne sceny, całkowicie uzasadnione fabularnie. Świetnie narysowana, z fabułą na zadowalającym poziomie i kilkoma niepokojącymi smaczkami na pewno jest warta zakupu – tym bardziej, że jej cenę można nazwać jak najbardziej rozsądną.
Zobacz też: http://www.komiks.gildia.pl/komiksy/hideout/hideout/recenzja
Hideout Masasumiego Kakizakiego to jedna z pierwszych jednotomówek seinen od J.P.Fantastica. Dość ostrożny wybór, trzeba przyznać. Atrakcyjnie wydany tomik o nieco większym formacie (takim samym jak choćby Gyo), z obwolutą, w stosunkowo niskiej cenie – czy to recepta na sukces?
Fabuła Hideout jest typowa dla horrorów: małżeństwo po przejściach wyjeżdża na tropikalną...
2014-08
Ostatni taki walc
Powstało wiele prac magisterskich i artykułów literaturoznawczych na temat motywu końca w Panu Tadeuszu Adama Mickiewicza. Epitet "ostatni" pojawia się tam nie tylko w odniesieniu do słynnego poloneza, ale obecny jest w całej lekturze, podkreślając zakończenie pewnej epoki i czas, który już nie wróci, mimo naszych sentymentów. Podobnie - choć nie tak wprost - odbiera Parę w ruch czytelnik Pratchetta. W tym wieloletnim tańcu na grzbiecie żółwia przyszedł czas na ostatni już walc.
Dysk ewoluuje. Na naszych oczach rozkwitła na nim magia, nauka, rewolucja społeczna, a ostatecznie - przemysłowa. Para w ruch to niejako zwieńczenie tej ostatniej. Bo oto w Ankh-Morpork pojawia się... lokomotywa. Harry Król finansuje budowę drogi żelaznej, węsząc w tym świetny interes, a Vetinari oddelegowuje mu do pomocy Moista von Lipwiga. Jednak nic nie może być takie proste, na jakie wygląda - równowaga sił na Dysku, osiągnięta traktatem w Dolinie Koom, zostaje zachwiana, gdy gragowie - ortodoksyjna frakcja krasnoludów - usiłują dokonać przewrotu. Okazuje się wtedy, że kolej może być ostatnią szansą na uratowanie pokoju.
Historia jest, jak widać, niezbyt skomplikowana. Lokomotywa pędzi naprzód, Świat Dysku także. Lektura nadal jest cudownie przyjemna, a pojawiające się od czasu do czasu "momenty" potrafią zwalić z nóg. Jednak uważny czytelnik zauważy, że Pratchettowi brak już pewnych autorskich narzędzi, którymi dotąd operował tak sprawnie. Brak tej charakterystycznej dla niego iskry, genialnego mrugnięcia okiem w naszą stronę, które tak wszyscy uwielbiamy. Widać za to powoli ogarniające pisarza zmęczenie.
Prosta fabuła chwilami wydaje się wręcz za łatwa. Czas akcji - rozciągnięty, jak się wydaje, na ładnych parę miesięcy, umyka i zdziwiony odbiorca orientuje się nagle, że w sumie od ostatniej strony minęło pół roku. Dialogi nie są tak błyskotliwe jak chociażby w Piekle pocztowym czy w Trzech wiedźmach. Jednak można by to wybaczyć. Każdy fan serii wie o chorobie sir Pratchetta i domyśli się, że takie niedociągnięcia - w sumie nie gorsze niż w napisanych lata temu Piramidach - to cena, którą płacimy za to i my, wielbiciele Świata Dysku. Trochę trudniej pogodzić się z tym, że lord Vetinari nie jest już tak oszałamiająco groźny i błyskotliwy jak zawsze. Cóż.
Gorsza jest świadomość, że pisarz wyraźnie usiłuje pożegnać się z wykreowanym przez siebie światem. Wytyczył Dyskowi linię rozwoju; ukochane przez czytelników postaci - Rincewind, Vimes, Moist, gobliny, krasnoludy, trolle... - otrzymują bilet do normalności. Bohaterowie dorastają, niektórzy się starzeją; rozwija się polityka, różnice rasowe zacierają się coraz bardziej, magia przestaje być tak istotna. Kończy się pewna bajeczna epoka.
Żeby nie było niedomówień - to naprawdę dobra książka. Wciągająca i sprawnie, chociaż prosto skonstruowana, spójna, z przebłyskami znanego nam lingwistycznego i sytuacyjnego humoru. Mocno osadzona w uniwersum Dysku - więc bez znajomości chociaż kilku innych części lepiej po nią nie sięgać. Nie ma fajerwerków, ale to nie znaczy, że bal jest nieudany!
W kategoriach serii o Świecie Dysku - Para w ruch otrzymałaby może 6/10 punktów (zwłaszcza za nieco rozczarowujący finał powieści). Oczywiście w porównaniu ze „standardową” literaturą ocena ta skoczy o 2-3 oczka. Pozostaje tylko żal - że to zapewne ostatnie spotkanie z tą serią.
Zobacz też: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/terry_pratchett/para-w-ruch/recenzja
Ostatni taki walc
Powstało wiele prac magisterskich i artykułów literaturoznawczych na temat motywu końca w Panu Tadeuszu Adama Mickiewicza. Epitet "ostatni" pojawia się tam nie tylko w odniesieniu do słynnego poloneza, ale obecny jest w całej lekturze, podkreślając zakończenie pewnej epoki i czas, który już nie wróci, mimo naszych sentymentów. Podobnie - choć nie tak...
2014-08
Dość długo czekaliśmy na rozwiązanie masy wątków zebranych w dwóch poprzednich tomach. Czas dłużył się tym bardziej, że Deadline zakończył się pięknym, wręcz podręcznikowym cliffhangerem: Shaun okazał się odporny na aktywną formę wirusa Kellis-Amberlee, Georgia ŻYJE (poniekąd), a do tego urocza sugestia na temat ich życia seksualnego (wspólnego) niejednego czytelnika mogła przyprawić o ból głowy.
Warto jednak było poczekać – ci, którym seria przypadła do gustu, będą bez dwóch zdań zadowoleni. Bo oto rozpoczynamy, obserwując pobudkę George. Tej samej, która jeszcze chwilę temu była, cóż, bardzo martwa. CZKC z sobie tylko znanych powodów stworzyło idealnego klona Georgii Manson, a teraz ten klon – posiadając wszelkie wspomnienia i umiejętności swojego pierwowzoru – usiłuje dojść prawdy i ujść z życiem. Oczywiście, jak to w Przeglądzie Końca Świata, nie jest to ani jedyny, ani główny wątek. Ekipa Shauna zostaje wysłana na misję bez mała samobójczą – zdobyć do badań komary, które są w stanie przenosić wirusa i teraz panoszą się na Florydzie (a przy okazji uratować siostrę Alarica). Oczywiście to nie wszystko – jak już przyzwyczaiła nas już do tego, że pierwsze rozdziały to zaledwie wstęp do fabularnych niespodzianek i nieprzewidywalnych nowych wątków.
Po Deadlinie powrót do Georgii, której narracja jest inna niż Shauna, był ogromnym powiewem świeżości. Tak jak Shaun to socjopata, coraz bardziej popadający w odmęty szaleństwa, tak George jest bystrą, bezpośrednią i niedającą się nie lubić bohaterką – także jako klon. Oddanie jej takiej ilości miejsca było bez wątpienia dobrym posunięciem ze strony autorki. Tym bardziej, że powieść nadal robi wyraźny ukłon w stronę thrillera politycznego – co, jak dotąd, wychodziło jej na dobre – więc Shaun, ze swoją narastającą paranoją, nie byłby już dobrym narratorem. Z perspektywy Georgii nawet plejada postaci, którą obserwujemy już w CZKC, nie miesza nam w głowach, nie przeszkadza w czytaniu, wszystko jest na swoim miejscu.
Ciekawe są też motywy medyczne, poruszane w Blackoucie. Odporność Shauna (ten wątek jest wręcz pyszny – skromnym zdaniem recenzenta), dość interesująco, chociaż przy nawiązaniu do najlepszych literackich tradycji rozwinięty motyw klonowania, a nawet to, w jaki sposób komary mogą przenosić wirusa (pamiętamy przecież, że dotąd nawet małe psy nie były podatne na zarażenie) na pewno potrafią przykuć do lektury. Wyjaśnienia Miry Grant są w tych kwestiach do przyjęcia – możliwe, że biolog by się tu nie zgodził, ale przyznajmy: to przecież powieść o zombie sterowanych wirusem. Nadal jest fajnie i interesująco.
Pozytywnie też wypadają notki i maile, umieszczane na końcu każdego rozdziału. Położono na nie nieco większy nacisk, niż w poprzednich częściach, są też wyraźnie związane z tematem danego rozdziału, na dodatek nie tylko potrafią rzucić nowe światło na wydarzenia, ale także… namieszać nam nieco w głowach. Ogromny plus.
Trzeba też zaznaczyć, że w Blackout nie ma takiego nacisku na pracę dziennikarza – trochę szkoda, bo to był jeden z bardziej fascynujących wątków. Powieść nie traci jednak wiele – gęsta akcja, sporo niespodziewanych wydarzeń, tempo i wręcz wybuchowe zakończenie to rekompensują.
Oczywiście nie mogło obejść się bez pewnych „ale”. Przede wszystkim w trzecim już tomie widać pewien brak pomysłu na pogłębienie czy też zmianę relacji między bohaterami. Znani nam Becks czy Mahir stają się powoli nie tyle nudni, co przewidywalni. Shaun i Georgia to powiew świeżości, ale i tak do przewidzenia. Cóż, można to złożyć na karb długości powieści – mogłaby być spokojnie o 150 stron krótsza – i konieczności skupienia się raczej na rozwiązaniu masy wątków, niż tworzeniu nowych zmiennych. Jest to problem do wybaczenia.
Przegląd Końca Świata to dobra seria. Świeże ujęcie ogranego motywu, odpowiednia dawka polityki i thrillera medycznego, ciekawie, chociaż klasycznie zarysowani bohaterowie – i ci dobrzy, i ci źli – oraz satysfakcjonujące zakończenie na pewno tworzą wartą lektury mieszankę. Drobne niedociągnięcia, owszem, są, jednak równoważone przez interesujące wątki i szerokie spojrzenie na funkcjonowanie świata po katastrofie. Blackout to ładne podsumowanie całości, a jednocześnie książka naprawdę niezła sama w sobie. Do lektury więc!
Zobacz też: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/mira-grant/blackout/recenzja
Dość długo czekaliśmy na rozwiązanie masy wątków zebranych w dwóch poprzednich tomach. Czas dłużył się tym bardziej, że Deadline zakończył się pięknym, wręcz podręcznikowym cliffhangerem: Shaun okazał się odporny na aktywną formę wirusa Kellis-Amberlee, Georgia ŻYJE (poniekąd), a do tego urocza sugestia na temat ich życia seksualnego (wspólnego) niejednego czytelnika mogła...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08
Grube zaskoczenie
Wyjątkowo modne ostatnio jest bycie fat positive – czyli akceptowanie swojego i cudzego ciała niezależnie od jego objętości. Puszyste i krągłe – nie grube! Tego słowa nie używamy! – jest też piękne, pokochaj swoje ciało, liczy się wnętrze, jesteś piękna niezależnie od rozmiaru... Wyznający podobną filozofię częstokroć nie akceptują krytyki – nawet zdrowotnej – swojego wyglądu, przy jednoczesnych próbach odstręczenia nas od szczupłości. Dlatego, gdy sięgamy po wakacyjnie kolorową Z grubsza Wenus Anny Fryczkowskiej, możemy doznać niezłego szoku.
Bo to nie jest książka, jakiej się spodziewaliśmy. Mimo że zawiera elementy fat positive, namawia do akceptacji siebie, to głównym tematem nie jest wcale waga jako wyznacznik piękna. Otóż – na wczasach odchudzających poznajemy dwie kobiety, połączone losowym systemem dobierania współlokatorek na turnusie. W trącącym PRL-em ośrodku wczasowym spotykają się Janina – po pięćdziesiątce, 118 i pół kilograma wagi, kochająca gotować -– i Basia – 10 kilo nadwagi, lat trzydzieścikilka, niedawno rozstała się z mężem. Na pierwszy rzut oka brzmi to jak wstęp do wakacyjnej komedii, kręcącej się wokół odchudzania, przegotowanej kalarepki, pary gejów z Niemiec i dwóch zażywnych kobiet.
Nic bardziej mylnego. Czytelnik szybko przekonuje się, że zaledwie kilka pierwszych stron było zabawnych. Zarówno Janina, jak i Basia znalazły się na wczasach, bo poszukują tego, co dawno utraciły: spokoju. Janina, kiedyś działaczka „Solidarności”, później przez lata niedoceniana, pogardzana przez męża i zepchnięta do roli kuchty, odnalazła się w gotowaniu. Za przyjemnością z jedzenia podążyły kolejne kilogramy. Gdy z domu wyfrunął jej syn, odnalazła pocieszenie w internetowych czatach i spotkała tam kogoś, kto odmienił jej życie – chociaż nie tak, jakby tego chciała. Z kolei Baśka całe życie liczyła każdy kęs, każdą kilokalorię. Jej życie sprowadzało się do pracy i walki o figurę modelki. Nawet nie zauważyła, gdy jej małżeństwo przestało istnieć po 11 latach, zepchnięte na drugi plan przez aerobik, kosmetyki z opiłkami złota i ciągłą dietę.
Z grubsza Wenus to książka wyjątkowo poruszająca. Opowiada o walce z samą sobą, ale też o desperacji i depresji, o braku akceptacji ze strony otoczenia i akceptacji samej siebie. Do tego Anna Fryczkowska poruszyła głębsze nuty, nie bazując na standardowym "jestem gruba przez leki/hormony/tarczycę/ciążę". Jej bohaterki nie ukrywają – są grube, bo jedzą. I Baśka, i Janka, i dziewczyny z osiedlowego "kółka grubasek". A jedzą, bo tylko to pozwala im zaakceptować rzeczywistość. Winni są nieczuli, wręcz sadystyczni partnerzy, zagubienie, toksyczni rodzice, szara rzeczywistość, losowe, dramatyczne wydarzenia...
To zaskakująca, poważna książka o ważnym społecznie temacie. O trudności, jaką sprawia nam własne ciało, tak wielkiej, że nie ma już czasu na zajęcie się psychiką. Autorka ironicznie, często złośliwie podkreśla aspekty otyłości i społecznej akceptacji. Bezlitośnie obnaża pomarszczone, pofałdowane ciała poznaczone cellulitem – odznakę zajadania, fast foodów, lenistwa i problemów.
Omijajcie tę książkę szerokim łukiem, jeśli spodziewaliście się wakacyjnej, lekkiej lektury, odpowiadającej kolorowej okładce. Ta ciekawa, mądra książka nie nadaje się do beztroskiego leniuchowania na plaży – raczej czeka na uważną lekturę w skupieniu.
Zobacz też: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/anna_fryczkowska/z-grubsza-wenus/recenzja
Grube zaskoczenie
Wyjątkowo modne ostatnio jest bycie fat positive – czyli akceptowanie swojego i cudzego ciała niezależnie od jego objętości. Puszyste i krągłe – nie grube! Tego słowa nie używamy! – jest też piękne, pokochaj swoje ciało, liczy się wnętrze, jesteś piękna niezależnie od rozmiaru... Wyznający podobną filozofię częstokroć nie akceptują krytyki – nawet...
2014-08
Totalitaryzm przynajmniej się sprawdzał
To druga część naprawę niezłej W otchłani – gdzie nastoletni bohaterowie, mieszkający na przemieszczającym się w stronę Centauri-Ziemi statku "Błogosławionym" obalili dotychczas panujący system władzy – tyranię opartą na kłamstwie, środkach odurzających, kontroli i całkowitym posłuszeństwie. Starszy i Amy odkrywali powoli tajemnice statku, aż do punktu kulminacyjnego, gdy udało się zrzucić z piedestału Najstarszego – dotychczasowego przywódcę.
Okazało się jednak, że to nie koniec tajemnic, a problemy zaczęły się nawarstwiać jeden za drugim. Po odstawieniu fidusa, społeczność "Błogosławionego" wymyka się spod kontroli; zaczynają się bunty, akty przemocy, gwałty, morderstwa. Zaczyna brakować żywności. W tym chaosie Amy usiłuje rozwikłać szereg zagadek, które pozostawił jej Orion, a które mogą zmienić przyszłość statku. Jednak okazuje się, że największa tajemnica jest niemal nie do udźwignięcia.
Pierwszy tom był bardzo przyjemnym zaskoczeniem – daleki od infantylności, charakterystycznego dla książek młodzieżowych patetyzmu i nadęcia, a przy tym z wciągającą fabułą i przemyślanymi bohaterami. Autorka umiejętnie trzymała się daleko od banału i klisz. Milion słońc nie obniża poprzeczki – jako kontynuacja jest świetnie napisaną książką.
Na pierwszy plus należy zapisać ewolucję postaci. Widać wyraźną przemianę w zachowaniu Starszego i jego sposobie myślenia. Zagubienie i kryzys miały na niego ogromny wpływ. Zmienia się też Amy, stając się bardziej zamkniętą w sobie, ostrożniejszą. Bohaterowie drugoplanowi – Doktorek, Bartie, Victria, sternicy – są zarysowani bardzo wyraziście, chociaż już nieco mniej dopracowani. Żaden nie jest jednowymiarowy; nawet znany z W otchłani Doktorek okazuje się mieć zupełnie nową twarz, współgrającą jednak ze znanymi już nam cechami. Beth Revis zgrabnie wpisała swoje postaci w tło społeczne "Błogosławionego".
Drugi plus – fabuła. Autorka płynnie przeszła z wydarzeń tomu pierwszego do tego, co dzieje się na stacji trzy miesiące później. Osią staje się poszukiwanie wskazówek pozostawionych przez Oriona, a mających przywieść bohaterów do rozwiązania kolejnej zagadki "Błogosławionego". Jednocześnie jednak mamy wiele wątków pobocznych: związek Amy i Starszego, bunt na statku, problem przemocy, lojalności i władzy. Trudne decyzje bohaterów i czasami zaskakujące zwroty akcji tworzą ciekawą mieszankę, którą czyta się z ogromną przyjemnością – mimo braku tej świeżości, którą można było wyczuć we W otchłani.
Warto zwrócić też uwagę na nieco zepchnięty na drugi plan wątek dystopijny. Panujący dotąd na statku totalitaryzm pozostawił po sobie chaos, niesubordynację, problemy logistyczne, uaktywnił negatywne cechy społeczeństwa zamkniętego na statku. Starszy wyraźnie miota się i traci wiarę w siebie, a całość to opowieść o poszukiwaniu szczęśliwego zakończenia dla sytuacji – zdawałoby się – bez wyjścia. Ta odgrywająca się w tle przemiana nadaje książce ciekawego smaczku, świetnie ją podbudowując fabularnie.
Nadal trudno nazwać powieść Beth Revis "ambitną", ale i tak jest niezłą próbą przywrócenia do łask science fiction – zarówno w wydaniu space opery, jak i socjologicznym. Oczywiście wszystko raczej dla nastoletniego odbiorcy – ale nadal to kawałek fajnej, ciekawie napisanej literatury, pozytywnie wyróżniający się na tle większości dostępnych pozycji. Definitywnie warto po Milion słońc sięgnąć!
http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/beth_revis/milion-slonc/recenzja
Totalitaryzm przynajmniej się sprawdzał
To druga część naprawę niezłej W otchłani – gdzie nastoletni bohaterowie, mieszkający na przemieszczającym się w stronę Centauri-Ziemi statku "Błogosławionym" obalili dotychczas panujący system władzy – tyranię opartą na kłamstwie, środkach odurzających, kontroli i całkowitym posłuszeństwie. Starszy i Amy odkrywali powoli tajemnice...
2014-09
Są takie momenty, gdy czytelnik potrzebuje odpoczynku od ambitnych, świetnie skrojonych powieści, ale nie chce wpadać w typową pulpę. Wtedy przydaje się lekka, ciepła książka, prosta, barwna i "szybka" – literacki fast food, ale w smacznej oprawie. Taki jak Pierwsza kawa o poranku właśnie.
Fabuła książki jest prosta. Massimo, barista i właściciel najpopularniejszej kawiarni na Zatybrzu, prowadzi spokojne życie, kręcące sięwokółkawy i stałej, barwnej klienteli swojego przybytku. Gdy jedna z klientek, pani Maria, odchodzi z tego świata, w jej mieszkaniu pojawia sięeteryczna Francuzka, charakterna, niemówiąca po włosku blondynka. Pierwsze spotkanie z Massimem jest co najmniej niefortunne – pełne nieporozumień, bariera językowa wydaje sięnie do pokonania, a barista nagle staje sięniezdarny jak dziecko. Dzieli ich wszystko – nawet to, że zielonooka pięknośćnigdy w życiu nie piła kawy.
I to by było na tyle. Fabuła, jak widać, niezbyt skomplikowana, przewidywalna i dośćstandardowa. Jednak to sposób poprowadzenia narracji wyróżnia Pierwszą kawę o poranku wśród romansów. Narratorem – pierwszoosobowym – jest Massimo. Autor obdarzył tę postać spokojną, wręcz introwertyczną osobowością, dużą wrażliwością, nieporadnością typowego kawalera i cierpliwością zawodowej niani. Dzięki niemu poznajemy stałych bywalców kawiarni – cierpiącego na bezsennośćhydraulika, emeryta z Mediolanu czy zażywną kwiaciarkę. To barwne, hałaśliwe i kłótliwe towarzystwo tworzy niepowtarzalne tło dla całej historii, które może siękojarzyćz kolorowymi bandami łapserdaków z powieści przygodowych – każdy ma swoje zdanie, wszystkim dogryzająi surowo oceniająprzydatnośćewentualnych członkóswojej małej społeczności.
Początkowo wszystko krąży wokół kawy. Każda postać ma swoją ulubioną, od "standardowego" cafe lungo po wymyślne propozycje z grappą czy nutellą. Massimo największą radość czerpie z przygotowywania aromatycznego napoju. Zdaje się, że cała klientela jego kawiarni jest przez kawępołączona niemal rodzinnymi więzami. A potem pojawia sięona - Genevieve. Z początku trudno powiedzieć o tej bohaterce coświęcej, jednak widać, że od pierwszego momentu podbiła serce Massima. Nasz biedny kawaler długo zdobywał jej serce, nie znając przy tym ani słowa po francusku. Jego początkowa nieporadność, szczenięcy urok zakochanego po raz pierwszy mężczyzny są naprawdę urzekające.
Ogromny wdzięk, z którym Galdino opisuje perypetie Massima, jest największą siłą powieści. Prostą i przewidywalną fabułę bez problemu można wybaczyć dzięki ogromnej, czytelniczej przyjemności. Przewijająca się ciągle kawa, wyjątkowo sympatyczni bohaterowie i bardzo "kobiecy" wygląd książki sprawiają, że kończymy jąz uśmiechem na ustach.
Skoro o formacie wspomniano – wydanie warte jest wzmianki. Sztywna, tekturowa okładka, do tego szyty grzbiet z przyjemnym zaokrągleniem, delikatne, pastelowe barwy macchiatto dominujące na obwolucie – od razu czuć, że to książka przeznaczona dla kobiet. Jedyne, czego zabrakło, to charakterystyczna zakładka-wstążeczka, wszyta w grzbiet - czytając, ciągle będziemy jej szukać, bo idealnie pasowałaby do całości. Nie można też nie wspomnieć o chwycie marketingowym zastosowanym przez wydawnictwo Rebis – książka miała zostać pokryta specjalną, pachnącą kawą folią. W egzemplarzu recenzenckim nie dało się tego zauważyć, jednak warto samemu sprawdzić w księgarni, czy to prawda.
Ciekawym dodatkiem jest przygotowany przez autora – ponoć także baristę – dowcipny przewodnik po kawach, zamieszczony na ostatnich stronach książki. W kilku słowach opisuje różne rodzaje kawy, pokazując, jakie najlepiej pasują do charakteru danego bohatera – i naszego.
Pierwsza kawa o poranku nie jest literaturą w najmniejszym stopniu ambitną. Autor nawet nie próbował takiej stworzyć. Zamiast tego dostajemy prostą, ale przyjemną i bardzo ciepłą opowieść romantyczną, która na pewno podbije serca czytelniczek.
Opinia ukazała się też na: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/diego-galdino/pierwsza-kawa-o-poranku/recenzja
Są takie momenty, gdy czytelnik potrzebuje odpoczynku od ambitnych, świetnie skrojonych powieści, ale nie chce wpadać w typową pulpę. Wtedy przydaje się lekka, ciepła książka, prosta, barwna i "szybka" – literacki fast food, ale w smacznej oprawie. Taki jak Pierwsza kawa o poranku właśnie.
Fabuła książki jest prosta. Massimo, barista i właściciel najpopularniejszej...
Książka Filipa Springera wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Bo to reportaż o mnie – i o moich przyjaciołach, o ludziach, których widuję na co dzień, podbity historią Warszawy, o jakiej nie mówi się w szkołach i muzeach.
To tylko w połowie książka o mieszkaniach i rynku budowlanym w Polsce. Druga część to historia ludzi, których całe życie nie będzie stać na luksus, jakim jest pewne miejsce do spania, braku kontroli nad tym, co dzieje się na rynku mieszkaniowym, w końcu dymania nas bez mydła.
Mieszkania w Warszawie przed wojną – zgroza
Po kolei – część pierwsza, historyczna. Springer opowiada w niej o przedwojennej Warszawie, tej z praskich piosenek, westchnień dużej części dzisiejszych inteligentów; odczarowuje ją, wskazując, że generalnie nie ma do czego wzdychać. Sięgając do źródeł – a w niektórych rozdziałach jedynie te źródła cytując, bez żadnego komentarza – pokazuje rozmiar nędzy, która kwitła we wspaniałej stolicy.
Przykładowo Żoliborz, dzisiaj jedna z najmodniejszych, zielonych dzielnic Warszawy, był siedliskiem patologii i wielkim schroniskiem dla bezdomnych. Równie modne dzisiaj Powiśle, gdzie wynajem pokoju kosztuje czasem tyle, ile całego mieszkania w innej dzielnicy, było zabudowane… lepiankami z błota i gliny, krytych blachą z puszek czy kartonami. Warszawscy robotnicy cisnęli się całymi rodzinami – wielopokoleniowymi – w pokojach wielkości mojej kuchni (dla ciekawskich: 2 x 3,5 metra), samotni wynajmowali łóżka na zmianę – jeden pracował w dzień, drugi w nocy i dzielili posłanie. Bieda była wszechobecna i przytłaczająca. Samych bezdomnych było kilkadziesiąt tysięcy.
Springer nie omieszkał przy tym opisać działań rządu (czy też ich braku) i nieco rozpaczliwych prób komunistów (tak, ich) stworzenia systemu mieszkań socjalnych i tanich czynszówek, nieustannie spalających na panewce, podczas gdy państwowe pieniądze były przepalane przez towarzystwa budujące… wille.
Całość sprawia wrażenie raczej rozprawy historycznej, niż reportażu, zwłaszcza że widać tu pewną tezę autora, do której dojdę za chwilę.
Rynek mieszkaniowy dzisiaj
W drugiej części przechodzimy do samego „mięsa” – dosłownie i w przenośni. W 13 rozdziałach – tytułowych 13 piętrach – opowiada 13 historii współczesnego mieszkalnictwa w dużych miastach, koncentrując się na Warszawie, ale Poznań czy Gdańsk też się pojawiają. Na pierwszym piętrze spotykamy Michała – który mieszkanie ma, ale trochę się tego wstydzi. Nikt z jego znajomych, dorosłych, pracujących ludzi, nie ma takiego luksusu, wszyscy wynajmują – a jemu własne cztery kąty zafundowali rodzice jeszcze w czasach niższych cen nieruchomości.
Na kolejnych piętrach jest coraz gorzej – Springer ułożył je tematycznie, od czyszczenia kamienic, poprzez “zwyczajny” brak swojego miejsca do mieszkania, aż po tragedie i rozpad więzi. W każdym rozdziale oddaje głos kolejnym bohaterom, czasem pojedynczo, czasem całej grupie. Ale nie tylko mieszkańcy się wypowiadają.
Jak można mieszkać?
W dużych miastach jest praca – a to oznacza, że miejsce do życia jest horrendalnie drogie. Springer pokazuje, jak bardzo. Wylicza, czy przeciętnego Kowalskiego stać na wynajem mieszkania za sugerowaną przez specjalistów normę 20% wynagrodzenia minimalnego (podpowiadam: nie stać nawet na pokój). Są też komentarze ekonomistów do programów mieszkaniowych ostatnich rządów oraz wypowiedzi deweloperów. W większości bez komentarza autora (chociaż widać, że jest wyjątkowo niechętny deweloperom i bankom).
Z tych klocków wyłania się przerażający obraz: w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu wybór między wynajmem a kupnem to decydowanie się na dżumę lub cholerę. Deweloperzy robią nas w balona i nawet się z tym nie kryją – bo mogą. Reklamy obiecują, że każdy może kupić mieszkanie. Ustawy są źle napisane, ceny szybują jak młode albatrosy, a kredyt to pułapka. Z drugiej strony mieszkania na wynajem są drogie (w Warszawie 2 pokoje w lokalizacji oznaczającej dojazd do 45 minut oraz w stanie nie uwłaczającym człowieczeństwu zaczynają się od 2 tys. zł miesięcznie + media), często paskudne i zaniedbane (oczywiście nie zawsze), a tanich mieszkań czynszowych generalnie brak.
Czy warto?
13 pięter czytałam po części jako element przygotowań do kolejnego kroku w życiu: kupna mieszkania. Mimo że zdecydowałam się na podpisanie cyrografu z jednym z banków, zgadzam się z niemal każdym słowem, które pojawiło się w tej książce. Teraz dodatkowo poczułam się po prostu jak… wkładka mięsna, dodatek białkowy do mieszkania, taki do przemielenia. Sytuacja na rynku mieszkaniowym jest kiepska:
rata czynszu to koszt wynajmu, czasem mniej
wynajmując możesz wylecieć z mieszkania w sumie w każdej chwili, poza tym też najczęściej nie możesz nic w nim zmienić
kredyt spłacasz 30 lat – wszystko może się stać i zostaniesz bez mieszkania
ale jak coś się stanie, to na wynajem też cię nie stać
najlepiej odziedziczyć coś w logicznym miejscu
I tyle. Osobiście jestem przerażona. Mojego samopoczucia nie poprawia biografia na końcu – wszystkie fragmenty książki są udokumentowane i podparte literaturą fachową, ustawami, tekstami historycznymi. To podnosi poziom mieszkaniowej grozy.
Jednocześnie czytając 13 pięter musiałam wytknąć Springerowi jeden mankament jego książki: skoncentrował się wyłącznie na wielkich miastach. Nie znajdziecie tu informacji o miejscowościach średnich i małych, nie ma tu miejsc z większym bezrobociem, ale tańszych (jak Lublin czy Białystok). Sprawia to wrażenie sporego braku wyważenia. Autorowi nie udało się też uniknąć wartościowania: widać wyraźnie, że jego ogromna sympatia leży po stronie budownictwa TBS (społecznego). Nie przypadło mi to do gustu.
Czy warto przeczytać 13 pięter? Owszem, zwłaszcza jeśli jest się młodym dorosłym szukającym opcji na przyszłość albo… 50-60-latkiem, który nie może się nadziwić, czemu jego dziecko ciągle wynajmuje pokój z kolegami.
Książka Filipa Springera wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Bo to reportaż o mnie – i o moich przyjaciołach, o ludziach, których widuję na co dzień, podbity historią Warszawy, o jakiej nie mówi się w szkołach i muzeach.
więcej Pokaż mimo toTo tylko w połowie książka o mieszkaniach i rynku budowlanym w Polsce. Druga część to historia ludzi, których całe życie nie będzie stać na luksus,...