Biblioteczka
2017
2014-12
Wielka pogoń
"Metro" ma ostatnio dobrą passę. Najpierw naprawdę niezła "Dzielnica obiecana" Pawła Majki, a teraz "Mrówańcza". W skrócie: jeśli jesteś fanem tego uniwersum, a jeszcze tej książki nie masz, nadrób braki chociażby dzisiaj.
W metrze w Rostowie nad Donem (które w rzeczywistości nie istnieje, ale cóż, plany są...) ludzie kryją się w tunelach dwóch linii: czerwonej - dość wygodnej i w pełni wykończonej, oraz niebieskiej, która w momencie wybuchu wojny była zaledwie wzmocnionym korytarzem z wylewką. Na odizolowanej w tragicznych okolicznościach stacji Port Lotniczy żyje w spokoju Mag - samotnik, którego rodzina zginęła w ataku mutantów. Mag ma misję - zabija krążące po Rostowie stwory, żeby zemścić się za śmierć żony i synka. Pewnego dnia podczas patrolowania okolicy natrafia na wielką migrację mutantów, które najwyraźniej przed czymś uciekają. Chroni się w stacjach czerwonej linii metra. Okazuje się, że miasto zajmuje mrówańcza - mutanty wielkości człowieka, wyglądające jak skrzyżowanie szarańczy z mrówkami. Zjada ona wszystko, co napotka na swojej drodze, a gdy pewien szaleniec, Gapcio, stwierdza, że ma misję zbawienia mieszkańców metra, resztki ludzkości w podziemnych tunelach mogą bardzo szybko stać się gatunkiem wymarłym.
"Mrówańcza" ma nieco inną niż dotychczasowe "metra" kompozycję. Osią fabularną jest motyw ucieczki przed mrówańczą - szaleńczy bieg przez Rostów i potem metro. Przez niemal całą powieść da się wyczuć napięcie, strach mieszkańców kolejnych stacji i atmosferę zaszczucia. Mag wędruje uparcie przez metro, usiłując uratować skórę, ale w pewnym momencie sytuacja się komplikuje - zdaje się, że spotyka kogoś, kto od dawna powinien być martwy... i odpowiada za śmierć rodziny naszego bohatera. Mag rzuca się więc w pogoń za widmem, a mrówańcza dalej pożera metro.
Główny bohater to jedna z najciekawszych dotąd postaci w uniwersum. Wyraźnie w kiepskiej kondycji psychicznej (cóż, słyszy głosy zmarłych), odludek, otoczony przez mieszkańców metra woalem legend, zdziwaczały, ale jako wojownik - jeden z najlepszych. Przy tym mankamenty po stronie zdrowia psychicznego nie przeszkadzają mu być inteligentnym i sprytnym. Nie bawi się też w specjalne sentymenty, jeśli chodzi o mieszkańców metra.
Wizja społeczności przedstawionej w "Mrówańczy" także jest interesująca. Brak w niej specjalnych skrajności, ale w oczy rzuca się różnica między "czerwonymi" a "niebieskimi" - wydaje się, że dysproporcja w poziomie życia wpłynęła poważnie na relacje między mieszkańcami linii. Ci z czerwonej traktują "niebieskich" jak pariasów, ci z niebieskiej swoich sąsiadów mają za zło konieczne. Skutkuje to wieloma politycznymi zawiłościami. W obliczu próby, czyli ataku mrówańczy, okazuje się, że kolejne stacje też nie tak bardzo lubią pozostałych. Reakcje ludzi w sytuacji zagrożenia są pokazane bez heroizmu czy nadęcia, ale dość realistycznie, widocznie dobrze przemyślane przez autora.
Całość jest naprawdę niezła. Nie bez potknięć i zgrzytów, ale na tle reszty tomów wydanego w Polsce "Metra" - wypada bardzo dobrze. Mielnikow sprawnie dawkuje napięcie i tworzy postaci, a przy tym jego styl jest wyjątkowo przystępny. Mrówańczę bez obaw można polecić nawet osobom, które serii nigdy nie czytały lub zraziły się po "Piterze" lub "Korzeniach niebios".
Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Gildia.pl
Wielka pogoń
"Metro" ma ostatnio dobrą passę. Najpierw naprawdę niezła "Dzielnica obiecana" Pawła Majki, a teraz "Mrówańcza". W skrócie: jeśli jesteś fanem tego uniwersum, a jeszcze tej książki nie masz, nadrób braki chociażby dzisiaj.
W metrze w Rostowie nad Donem (które w rzeczywistości nie istnieje, ale cóż, plany są...) ludzie kryją się w tunelach dwóch linii:...
2014-07
Niezły supeł do rozplątania...
Pierwsza część serii o Dannym Northcie, Zaginione Wrota, bardzo przypadła czytelnikom do gustu. Nie ma się czemu dziwić: zgrabnie zbudowane postaci protagonistów i antagonistów, wyrazista fabuła – pełna zwrotów akcji, z ciągnącymi się równolegle interesującymi wątkami, a do tego prosty, ale ciekawie poprowadzony pomysł. Plusy można by mnożyć. Niedawno ukazała się druga część – jak się okazało – trylogii, zatytułowana Złodziej Wrót. Fani czekali na nią dwa lata: pisarz ukończył Zaginione Wrota w 2011 roku, a Złodzieja – w 2013 roku (w Polsce książki ukazały się odpowiednio w maju 2012 roku i w marcu 2014 roku).
Narracja rozpoczyna się niemal w tym samym miejscu, w którym autor pozostawił nas dwa lata temu. Danny przypadkiem stworzył Wielkie Wrota i przeszedł na Westil wraz z niektórymi magami. Nie pozwolił Złodziejowi pochłonąć swoich wrót, zamiast tego pozbawił go mocy. Wrócił na Ziemię bogatszy w doświadczenie i wiedzę, które mogą zaowocować wojną wśród rodzin magów. A to dopiero początek.
Danny musi zmierzyć się z podejrzliwymi, natarczywymi kolegami ze szkoły, których uważa za przyjaciół – chociaż nie wie, czy może. Musi zaplanować, jak doprowadzić do równowagi między rodzinami. Poradzić sobie z dzikimi. skradzionymi wrotami, które przechowuje wewnątrz siebie. Nauczyć się panować nad swoimi mocami. A do tego okazuje się, że na Westilu także trwa wojna - prowadzona w kuluarach przez królową Bexoi i Kluchę, który okazał się być legendarnym Złodziejem Wrót, a teraz zwraca się do Danny’ego z propozycją współpracy. Jakby tego było mało, pojawia się zagrożenie ze strony niezwykle groźnego, przedwiecznego pożeracza dusz z innego świata... A najbardziej zdają się młodemu magowi wrót przeszkadzać typowe problemy szesnastolatka: szkoła i dziewczyny. Czy to się w ogóle może skończyć dobrze?
Card najwyraźniej nabrał rozmachu. Mnogość wątków, które umieścił w książce, na pierwszy rzut oka zdaje się przytłaczać. Na szczęście pisarz ma ogromne doświadczenie i potrafi sprawnie przeplatać kolejne nitki fabuły, również te najważniejsze i na pozór oddzielone od siebie: działania Danny’ego i wydarzenia na Westilu. Główne wątki nie cierpią więc w tym natłoku, nadal są wciągające i dobrze poprowadzone.
Bohaterowie, jak zwykle w przypadku Carda, są mocno zróżnicowani. Postać Danny'ego jest skonstruowana bardzo misternie. Jako czytelnicy widzimy w nim wiele realistycznych cech, jak chociażby (nie)kontrolowany pociąg do koleżanek z klasy. Jednocześnie sprawdza się jako szlachetny protagonista; wydaje się nie mieć żadnych złych intencji, mimo duszy psotnika. Co ważne, widać wyraźnie ewolucję jego postaw i dojrzewanie jako osoby, co można zaliczyć jak najbardziej na plus.
Niestety, na tle Danny'ego wyjątkowo blado wypada większość pozostałych postaci, zwłaszcza dorosłych. Zarówno "ciotka Veevee”, trener Killer, jak i rodzice młodego Lokiego są jednowymiarowi i płascy, niczym nie zaskakują. Nieco lepiej wyglądają Anonoei i Klucha - jako znaczące dla fabuły postaci muszą się wyróżniać. Są jednak stosunkowo prości i czytelnik dość łatwo odszyfruje ich kolejne ruchy. Młodzi przyjaciele Danny’ego z kolei są po prostu denerwujący. Zachowują się jak, nie przymierzając, stereotypowi gimnazjaliści - każdy z chłopaków chce się popisywać, a każda z dziewcząt chce wskoczyć młodemu bogu do łóżka. I na tych motywach powieść cierpi najbardziej: w wykonaniu Carda humor z podtekstem erotycznym, w sposób zamierzony czy nie, jest najczęściej żenujący. Cóż, co bardziej wymagający czytelnicy mogą te fragmenty po prostu przeskoczyć bez większej szkody dla lektury.
Jeśli mamy oceniać Złodzieja Wrót w odniesieniu do poprzedniej części, na pewno wypadnie słabiej - o włos, ale jednak. Wydaje się, że nieco się pogubił w mnogości wątków, czy raczej umieścił ich w tej części zbyt wiele. Czytelnik może miejscami wręcz dostać oczopląsu. Książka znacznie by skorzystała, gdyby wyrzucić z niej dokładne opisy relacji Danny-kumple ze szkoły i podobne, poboczne historie. Pewnym zaskoczeniem mogła być także informacja, że powstanie kolejna część tego cyklu. Z jednej strony to ekstra, ponieważ inaczej nie byłoby możliwości podomykania tylu nagromadzonych wątków, z drugiej - patrząc na liczbę rozpoczętych przez Carda serii - na następną część opowieści o młodym magu wrót możemy poczekać kolejne dwa lata, o ile nie dłużej.
Podsumowując całość: Złodziej Wrót jest niezły, ale nie tak dobry, jak poprzednia część trylogii. Zdarzają się dłużyzny i denerwujące momenty. Jednocześnie sprawność pisarska Carda sprawia, że w odbiorze całość jest jak najbardziej strawna, a miejscami nawet świetna. Nierówność poziomu to największa wada tej książki, ale fani Danny’ego Northa po lekturze nie powinni być rozczarowani.
Recenzja pojawiła się na portalu Gildia.pl
Niezły supeł do rozplątania...
Pierwsza część serii o Dannym Northcie, Zaginione Wrota, bardzo przypadła czytelnikom do gustu. Nie ma się czemu dziwić: zgrabnie zbudowane postaci protagonistów i antagonistów, wyrazista fabuła – pełna zwrotów akcji, z ciągnącymi się równolegle interesującymi wątkami, a do tego prosty, ale ciekawie poprowadzony pomysł. Plusy można by...
2013-01
To już przedostatnia odsłona serii. Od pierwszych stron książki widać, że stosunki między uwięzionymi w E.T.A.P.ie dzieciakami zmieniły się diametralnie, ale także – że sama historia przybiera zupełnie nowy obrót.
Bariera zaczyna się zmieniać. Czarne plamy pochłaniają oddzielające Perdido Beach od świata ściany. Sam widzi, że nadciąga ciemność, a wraz z nią – strach, głód i śmierć. Diana jest w ciąży, ale z przerażeniem odkrywa, że dziecko nie zachowuje się tak, jak powinno w łonie matki. Astrid od miesięcy żyje samotnie w górach. Gaiaphage zaś czeka, żeby narodzić się ponownie...
Ta część serii jest inna niż poprzednie. Przede wszystkim autor nareszcie pokazuje czytelnikom, jak wygląda życie poza E.T.A.P.em. Widzimy matki uwięzionych dzieciaków, media, wojsko... Wyraźnie dostajemy do zrozumienia, że seria zbliża się ku końcowi i mieszkańcy Perdido Beach mają szansę na wydostanie się na zewnątrz. Pytaniem tylko pozostaje, czy uda im się tę szansę wykorzystać.
Główni bohaterowie wyraźnie dorośli. Pracują, zarządzają, polują, uprawiają seks i łączą się w pary, tworząc coraz bardziej zorganizowane, ale nadal bardzo chwiejne społeczeństwo. Z przerażonych dzieciaków już dawno zmienili się w cynicznych, samodzielnych wojowników.
Oryginalny podtytuł tej części – "Fear", czyli "Strach" – o wiele lepiej oddaje to, co dzieje się w książce. Grant świetnie buduje klimat wszechogarniającej grozy i powoli gasnącej nadziei. Sam i Caine miotają się coraz bardziej, nie widząc możliwości uratowania społeczności Perdido Beach. Coraz wyraźniej widać, że bohaterowie dojrzewają i różnice w ich charakterach przestają opierać się jedynie na prostych kontrastach disneyowskiego dobra i zła. Ostatecznie zacierają się granice między działaniami moralnie i etycznie poprawnymi, a tymi, które moralności przeczą – co nie pozostanie bez znaczenia dla wydarzeń w E.T.A.P.ie.
Rozwój historii, a jednocześnie wyraźna poprawa warsztatu pisarskiego Michaela Granta sprawia, że od tej powieści naprawdę trudno się oderwać. Mimo że ma niemal 500 stron, to i tak kończy się zbyt szybko. Efektowny cliffhanger na końcu pozostawia czytelnika w stanie nieprzyjemnego zawieszenia i podekscytowania... a szósty tom jeszcze nie znajduje się w zapowiedziach wydawnictwa Jaguar.
Bez wątpienia tom piąty „GONE” zasługuje na wysoką pozycję na liście powieści dla młodzieży. Dla tych, którzy mieli styczność z innymi częściami, to absolutny "must read". Dla każdego innego będzie idealnym pretekstem do tego, by się z serią zapoznać.
Recenzja ukazała się w serwisie Gildia.pl
To już przedostatnia odsłona serii. Od pierwszych stron książki widać, że stosunki między uwięzionymi w E.T.A.P.ie dzieciakami zmieniły się diametralnie, ale także – że sama historia przybiera zupełnie nowy obrót.
Bariera zaczyna się zmieniać. Czarne plamy pochłaniają oddzielające Perdido Beach od świata ściany. Sam widzi, że nadciąga ciemność, a wraz z nią – strach, głód...
2014-02
Definitywnie – dziwna książka
Niby wszystko, co trzeba, jest: bohaterka, wielki zły antagonista, liniowa fabuła, akcja, świat przedstawiony, realia. Jednak TV Ciał0 to bez wątpienia książka nieco inna niż standardowa powieść. Nie każdemu się spodoba, nie każdy też przeczyta do końca. Nie chodzi o styl – bo Jeff Noon to autor pierwszej ligi, doskonale wie, jak posługiwać się słowem. Nie chodzi także o niedociągnięcia fabularne – patrz zdanie wcześniej. Co więc jest problematyczne?
Ale po kolei. Nasza bohaterka to Nola Blue – młoda gwiazda muzyki pop, dziewczyna o niezwykłym głosie. Trzeci singiel znowu znalazł się na pierwszym miejscu list przebojów – ale jej kariera zdaje się właśnie kończyć. Rankingi nie kłamią, spada w przepaść zapomnienia. "Wielki i zły" to przemysł muzyczny i media. W świecie przyszłości – i to niedalekiej – każdy ma przy sobie przenośne odbiorniki i odtwarzacze, kamery i nadajniki. Media kreują wizerunek świata, tworząc nawet ruch na kształt religii. Nola wie, że już przepadła – telewizja już jej nie zechce. Tego feralnego dnia pełnego złych wieści zasypia przed ekranem telewizora (projektora?) i budzi się z dziwnym siniakiem na brzuchu. Siniak okazuje się poruszać i rozrastać, układając się w ruchome obrazki z kanałów telewizyjnych…
Można też wspomnieć o drugim wątku, równie ważnym jak historia Noli i łączącym się z nią w pewnym momencie: motywie Kopuły Rozkoszy. To przedziwne urządzenie to zamknięta, pusta kopuła z materiału, który jest w stanie - za pomocą odpowiedniego przekaźnika - odbierć obrazy prosto z myśli znajdującej się wewnątrz osoby. Telewizja emituje sezony programu, podczas których w Kopule zamyka się uczestnika-ofiarę. Odcięty od wszelkich bodźców zewnętrznych, mający pod ręką tylko karimatę, jedzenie i własne ciało, staje się główną atrakcją jednego z kanałów. Widzowie są zafascynowani programem do tego stopnia, że tworzą wokół niego swoistą religię. Co ciekawe, Kopuła wydaje się w pewnym momencie zyskiwać samoświadomość... Piękny motyw, naprawdę wart naszej uwagi.
Seria "Uczta Wyobraźni" MAGa już dawno przyzwyczaiła czytelników do nietuzinkowych, ambitnych, świetnie napisanych powieści. Tu jednak napotykamy mały problem: TV Ciał0 jest zbyt nietuzinkowe. Narracja wielokrotnie przechodzi w swego rodzaju strumień świadomości Noli - prawdziwy, psychodeliczny słowotok. Między ten literacki zapis odczuć głównej bohaterki i świata widzianego jej - zamglonymi od alkoholu lub dziwnego wirusa - oczami wtłoczone są fragmenty jej piosenek, dialogi, urywane w środku, przenoszone do kolejnej linijki zdania, mające zapewne reprezentować to, jak Nola usiłuje poradzić sobie z interpretacją rzeczywistości. Niektóre rozdziały, króciutkie, najwyżej dwustronicowe, składają się po prostu z zapisu przypominającego kod HTML - niektórych czytelników może to odstraszyć, ale i tak warto je przeczytać: nawet nieznający podstaw HTML będą w stanie dostrzec dotyczące Noli i całej akcji zapisy. Całokształt jednak jest na tyle oryginalny, że może zmęczyć czytającego. Mimo że powieść jest krótka - ma zaledwie 200 stron plus okładki - czyta się ją dość długo i niełatwo.
Pominąwszy kwestie techniczne (czy też językowo-stylistyczne), TV Ciał0 - w oryginale Channel Skin - to bardzo dobrze skrojona fabuła, oparta na znanym i dobrze poprowadzonym pomyśle: jak media rządzą światem. Główna bohaterka, nieco neurotyczna, zagubiona i rozchwiana, jest całkiem realistycznie skonstruowaną postacią, do której czytelnik bez problemu może się ustosunkować - negatywnie lub pozytywnie. Postaci drugoplanowe są nieco słabiej nakreślone, jednak nadal bardzo prawdopodobne.
Jeśli można pokusić się o podsumowanie, to należy przede wszystkim jasno stwierdzić: to nie jest w najmniejszym stopniu zła książka. Wręcz przeciwnie: naprawdę niezła. Na jej niekorzyść działa jej awangardowość, ciekawy i jednocześnie trudny w odbiorze pomysł autora. Bez wątpienia jednak słusznie znalazła się pod marką "Uczty Wyobraźni" - sprawnie napisana, pięknie wydana - bez wątpienia spodoba się smakoszom nieco bardziej oryginalnej literatury.
Recenzja ze strony http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/jeff-noon/tv-cialo/recenzja
Definitywnie – dziwna książka
Niby wszystko, co trzeba, jest: bohaterka, wielki zły antagonista, liniowa fabuła, akcja, świat przedstawiony, realia. Jednak TV Ciał0 to bez wątpienia książka nieco inna niż standardowa powieść. Nie każdemu się spodoba, nie każdy też przeczyta do końca. Nie chodzi o styl – bo Jeff Noon to autor pierwszej ligi, doskonale wie, jak posługiwać...
2014-03
Ciemno, coraz ciemniej...
Na oficjalnej stronie Chrisa Becketta znajdziemy krótkie podsumowanie Ciemnego Edenu: "To książka o tym, jak ludzie odnoszą się do przeszłości, oraz o tym, jak kroczą w przyszłość”. Zdaje się, że lepszego streszczenia nie można było stworzyć – na pewno przekona się o tym każdy czytelnik, który po tę powieść sięgnie. Autor pokazuje w prosty, obrazowy sposób, jak mogą funkcjonować społeczeństwa i czym są dla nich tradycja i innowacje – a wybrał do tego niezły poligon doświadczalny.
W kosmicznej pustce, na ciemnej, pozbawionej słońca planecie, którą kiedyś ktoś nazwał Edenem, żyje 532 ludzi: potomków Angeli i Toma, pary, która przeżyła katastrofę statku kosmicznego. W Okrągłej Dolinie, pośród gór zwanych Śnieżnym Ciemnem, Rodzina zdobywa pożywienie, uprawia seks, obchodzi Rocznice przylotu Lon Downika i oczekuje na przylot ludzi z Ziemi, którzy mają kiedyś zabrać ich wszystkich. Odziani w skóry, z obsydianowymi włóczniami, polują na kurczącą się populację kozłów, nietoperze z pomarszczonymi rączkami, dziwne ryby o wielopalczastych kończynach. Wśród nich, w bladym blasku drzew – jedynego źródła światła na planecie – wyrasta także John Czerwonuch, piętnastolatek, którego myśli biegną zupełnie innymi torami, niż przywiązanej do tradycji Rodziny. Jego działania mogą przynieść ratunek rozrastającej się w ograniczonej przestrzeni społeczności, ale mogą też zniszczyć ją do cna.
Historia opowiedziana w Ciemnym Edenie jest zdumiewająco prosta, wręcz baśniowa, a jednocześnie bardzo, bardzo pociągająca. Chris Beckett przedstawił społeczeństwo, które – mimo posiadania wysoko zaawansowanych technologicznie przodków – w ciągu kilku pokoleń zmieniło się w prymitywne plemię myśliwych-zbieraczy, nie potrafiące nawet uszyć funkcjonalnych okryć. Wspominają podróż Tommy’ego i Angeli przez gwiazdy, możliwość powrotu na Ziemię – której nigdy nie widzieli i którą traktują jak ziemię obiecaną, powtarzając coraz bardziej zniekształcone opowieści – i żyją według praw ustanowionych przez swoich Adama i Ewę. Na tej bazie powstała literacka dystopia: z jednej strony świat bez przestępstw, zniszczenia, postępu, gdzie wszyscy są braćmi, z drugiej – prowadzący społeczeństwo do degeneracji i ostatecznie obumarcia.
Świetnie prezentuje się warstwa językowa Ciemnego Edenu. Postaci-narratorzy (a jest ich kilka) posługują się prostym słownictwem, czasami wręcz prymitywnym: zamiast stopniowania przymiotników, używają ich powielania (zimno zimno, zamiast bardzo zimno lub zimniej; mocno mocno mocno zamiast najmocniej itp.), mnożenie czy liczenie też zdaje się przekraczać ich możliwości. Wiele nazw pochodzenia ziemskiego jest uproszczonych (Lon Downik – lądownik, Py-ront – prąd), do tego należy dodać pojawiające się dość często onomatopeje i prostą składnię. Trzeba przyznać, że ostatecznie tworzy to niesamowity klimat opowieści. Na pierwszych kartach książki dodatkowo pięknie pokazuje zaskakujący kontrast: z jednej strony mamy prosty opis świata, z drugiej – całkowicie współczesne, amerykańskie imiona bohaterów.
Same postaci też zasługują na większą wzmiankę. Narracja prowadzona jest pierwszoosobowo; w każdym rozdziale przejmuje ją inny bohater, narzucając odbiorcy swój punkt widzenia. Głównym bohaterem, jednocześnie też najczęściej pełniącym rolę naszego przewodnika po świecie Edenu, jest John Czerwoniuch, piętnastoletni buntownik, który wydaje się jako jedyny dostrzegać zagrożenia dla dalszego istnienia Rodziny i chce coś z tym zrobić. Reprezentuje ducha innowacji, przeciwstawiającego się skostniałej tradycji i pociągającego młodzież za sobą. Wyjątkowo inteligentny, przystojny, pełen pomysłów, a przy tym sprytny - idealny protagonista. Jego towarzysze także prezentują ciekawe postawy, a ich obserwacje wnoszą całkiem dużo do odbioru całości powieści. Tina Kolczak, pojawiająca się dość często jako narrator, jest pomostem łączącym Johna z tradycjonalistami z Rodziny. Jeff to z kolei ciekawa przeciwwaga dla głównego bohatera: podobnie inteligentny, ale o zupełnie odmiennym temperamencie.
Chris Beckett nie tylko stworzył cała gamę interesujących postaci. Zadbał także, by świat przedstawiony był wiarygodny i przemawiał do czytelnika. Rozbitkowie z Buntownika to zwykli piloci: w miarę lektury dowiadujemy się, że - w przeciwieństwie do większości podobnych postaci literackich - nie mają wiedzy ani umiejętności dotyczących budowania cywilizacji; nie potrafią wydobywać ani przetapiać metalu, nie radzą sobie z medycyną i budowaniem schronień. Ich potomkowie z kolei cierpią na wszystkie oznaki degeneracji genetycznej, spowodowanej typowym "chowem wsobnym": rozszczep podniebienia, deformacje stóp, choroby psychiczne i upośledzenia. Czytelnik może też obserwować degenerację społeczeństwa jako takiego: w ciągu niecałych 170 lat od przybycia ludzi na Eden, pierwotne prawa i zasady przekazane przez "ojców założycieli" przestają być rozumiane.
Ciemny Eden to świetna powieść-paralela, prosta historia nosząca znamiona przypowieści. Wielu recenzentów twierdzi, że jest nieco zbyt standardowa jak na umieszczenie jej w serii Uczta Wyobraźni - jednak niezwykła barwność, dobór słów, ciekawa, wciągająca fabuła zdają się przeczyć temu zarzutowi. Książka jest naprawdę dobra i broni się z każdej strony. Co więcej - w tym roku ma ukazać się w USA druga część - Mother of Eden. Miejmy nadzieję, że MAG zdecyduje się wydać ją także w Polsce.
Recenzja także na stronie http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/chris-beckett/ciemny-eden/recenzja
Ciemno, coraz ciemniej...
Na oficjalnej stronie Chrisa Becketta znajdziemy krótkie podsumowanie Ciemnego Edenu: "To książka o tym, jak ludzie odnoszą się do przeszłości, oraz o tym, jak kroczą w przyszłość”. Zdaje się, że lepszego streszczenia nie można było stworzyć – na pewno przekona się o tym każdy czytelnik, który po tę powieść sięgnie. Autor pokazuje w prosty,...
2014-07
Dystopijna miłość w bańce
Jeśli można by wybrać trzy wyrażenia, które najlepiej opisują W otchłani, pierwszą część trylogii Beth Revis, byłyby to zapewne: dystopia, powieść dla młodzieży, space opera. Ta wydana u nas już dwa lata temu debiutancka powieść pisarki za oceanem zdobyła ponoć ogromną popularność. W sumie nic dziwnego – wypada całkiem nieźle na tle książek dla młodzieży o zbliżonej tematyce.
Amy, nastolatka o płomiennie rudych włosach, zostaje wraz z rodzicami zamrożona w komorze kriogenicznej, gdzie ma oczekiwać na koniec 300-letniego lotu na Centauri, nową Ziemię. Po 250 latach na "Błogosławionym", statku kosmicznym, wiozącym zespół na nową planetę, rozwija się nowe społeczeństwo, rządzone przez Najstarszych – wodzów społeczności. Aktualny Najstarszy szkoli swojego następcę, Starszego. W pewnym momencie jednak sprawy zaczynają się komplikować – ktoś budzi Amy z lodowego snu, o 50 lat za wcześnie. Później zaczynają ginąć kolejni zamrożeni pasażerowie. Spokojnej społeczności "Błogosławionego" zaczyna zagrażać niebezpieczeństwo, a jednym z zagrożeń jest właśnie Amy. Starszy, zafascynowany dziewczyną, zaczyna poszukiwać informacji na temat starej Ziemi... i odkrywa przerażające tajemnice "Błogosławionego".
To tak w dużym skrócie. W praktyce dostajemy dwójkę młodych bohaterów, naprzemiennie prowadzących narrację: Amy i Starszego. Oboje mają po 17 lat – czyli są młodsi od reszty populacji "Błogosławionego". Starszy coraz częściej buntuje się przeciw Najstarszemu, despotycznemu, skrytemu staruszkowi. Amy nie może przyjąć do wiadomości zasad panujących na statku. A to społeczeństwo uwięzione w przysłowiowych czterech ścianach rzeczywiście różni się od ziemskiego. Na pozór utopijne – bez konfliktów, wojen, ze szczęśliwymi obywatelami, odradzające się po wyniszczeniu przez Plagę kilkadziesiąt lat wcześniej. Jednak gdy przyglądamy się pasażerom "Błogosławionego" i decyzjom rządzących – Najstarszego i Doktorka – dostrzegamy zgrzyty. Za spokojni ludzie, zbyt do siebie podobni, przyjmujący za wiele tajemniczych tabletek i nie zadający pytań... A do tego sprzeczne dane z archiwów. O co chodzi?
Wątek kryminalny rozwija się w powieści całkiem ciekawie, jednak widać, że autorce niespecjalnie zależało na utrzymaniu napięcia związanego ze śledztwem, prowadzonym przez Amy i Starszego. Tego, kto i w jaki sposób zabija pasażerów komór kriogenicznych, możemy domyślić się wyjątkowo szybko, w sumie po kilkudziesięciu stronach. Nie przeszkadza to specjalnie w lekturze, ale jednak drażni.
Wątek romantyczny też nie jest specjalnie wyeksponowany, ale to akurat plus – Beth Revis skupia się tu na motywie społecznym, dzięki czemu ostatecznie W otchłani okazuje się całkiem ciekawą lektura, mimo niedociągnięć. Co do tych, niestety pojawiają się dość często, najczęściej w warstwie logicznej – jak chociażby fakt, że na początku Amy przetoczono w żyły specjalny płyn umożliwiający zamrażanie, ale wypychając większość krwi – a po przebudzeniu bez niczyjej pomocy dziewczyna była w stanie poruszać się, oddychać, mówić... Cóż.
Patrząc obiektywnie, to nie jest książka zwalająca z nóg i zapierająca dech w piersiach. Fabuła bazuje na znanych motywach, bohaterowie też nie wyróżniają się wybitnymi charakterami. Jednak, wbrew pozorom, powieść ma fajny klimat, jest wciągająca – zwłaszcza po przejściu przez pierwsze 40-50 stron – i pozostawia po lekturze chęć na sięgnięcie od razu po kolejny tom. Świetnym zabiegiem było tu podzielenie narracji między Amy i Starszego – wypowiadając się na przemian, pozwalają nie tylko zachować przed czytelnikiem w tajemnicy kilka faktów, ale też wprowadzają różnorodność stylu i urozmaicają lekturę.
Ciekawy pomysł, interesująca narracja i sprawne pióro świetnie bronią tej książki. Mimo wad, warto do niej zajrzeć – to niezła, wciągająca lektura.
Zobacz też: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/beth_revis/w-otchlani/recenzja2
Dystopijna miłość w bańce
Jeśli można by wybrać trzy wyrażenia, które najlepiej opisują W otchłani, pierwszą część trylogii Beth Revis, byłyby to zapewne: dystopia, powieść dla młodzieży, space opera. Ta wydana u nas już dwa lata temu debiutancka powieść pisarki za oceanem zdobyła ponoć ogromną popularność. W sumie nic dziwnego – wypada całkiem nieźle na tle książek dla...
2014-08
Ostatni taki walc
Powstało wiele prac magisterskich i artykułów literaturoznawczych na temat motywu końca w Panu Tadeuszu Adama Mickiewicza. Epitet "ostatni" pojawia się tam nie tylko w odniesieniu do słynnego poloneza, ale obecny jest w całej lekturze, podkreślając zakończenie pewnej epoki i czas, który już nie wróci, mimo naszych sentymentów. Podobnie - choć nie tak wprost - odbiera Parę w ruch czytelnik Pratchetta. W tym wieloletnim tańcu na grzbiecie żółwia przyszedł czas na ostatni już walc.
Dysk ewoluuje. Na naszych oczach rozkwitła na nim magia, nauka, rewolucja społeczna, a ostatecznie - przemysłowa. Para w ruch to niejako zwieńczenie tej ostatniej. Bo oto w Ankh-Morpork pojawia się... lokomotywa. Harry Król finansuje budowę drogi żelaznej, węsząc w tym świetny interes, a Vetinari oddelegowuje mu do pomocy Moista von Lipwiga. Jednak nic nie może być takie proste, na jakie wygląda - równowaga sił na Dysku, osiągnięta traktatem w Dolinie Koom, zostaje zachwiana, gdy gragowie - ortodoksyjna frakcja krasnoludów - usiłują dokonać przewrotu. Okazuje się wtedy, że kolej może być ostatnią szansą na uratowanie pokoju.
Historia jest, jak widać, niezbyt skomplikowana. Lokomotywa pędzi naprzód, Świat Dysku także. Lektura nadal jest cudownie przyjemna, a pojawiające się od czasu do czasu "momenty" potrafią zwalić z nóg. Jednak uważny czytelnik zauważy, że Pratchettowi brak już pewnych autorskich narzędzi, którymi dotąd operował tak sprawnie. Brak tej charakterystycznej dla niego iskry, genialnego mrugnięcia okiem w naszą stronę, które tak wszyscy uwielbiamy. Widać za to powoli ogarniające pisarza zmęczenie.
Prosta fabuła chwilami wydaje się wręcz za łatwa. Czas akcji - rozciągnięty, jak się wydaje, na ładnych parę miesięcy, umyka i zdziwiony odbiorca orientuje się nagle, że w sumie od ostatniej strony minęło pół roku. Dialogi nie są tak błyskotliwe jak chociażby w Piekle pocztowym czy w Trzech wiedźmach. Jednak można by to wybaczyć. Każdy fan serii wie o chorobie sir Pratchetta i domyśli się, że takie niedociągnięcia - w sumie nie gorsze niż w napisanych lata temu Piramidach - to cena, którą płacimy za to i my, wielbiciele Świata Dysku. Trochę trudniej pogodzić się z tym, że lord Vetinari nie jest już tak oszałamiająco groźny i błyskotliwy jak zawsze. Cóż.
Gorsza jest świadomość, że pisarz wyraźnie usiłuje pożegnać się z wykreowanym przez siebie światem. Wytyczył Dyskowi linię rozwoju; ukochane przez czytelników postaci - Rincewind, Vimes, Moist, gobliny, krasnoludy, trolle... - otrzymują bilet do normalności. Bohaterowie dorastają, niektórzy się starzeją; rozwija się polityka, różnice rasowe zacierają się coraz bardziej, magia przestaje być tak istotna. Kończy się pewna bajeczna epoka.
Żeby nie było niedomówień - to naprawdę dobra książka. Wciągająca i sprawnie, chociaż prosto skonstruowana, spójna, z przebłyskami znanego nam lingwistycznego i sytuacyjnego humoru. Mocno osadzona w uniwersum Dysku - więc bez znajomości chociaż kilku innych części lepiej po nią nie sięgać. Nie ma fajerwerków, ale to nie znaczy, że bal jest nieudany!
W kategoriach serii o Świecie Dysku - Para w ruch otrzymałaby może 6/10 punktów (zwłaszcza za nieco rozczarowujący finał powieści). Oczywiście w porównaniu ze „standardową” literaturą ocena ta skoczy o 2-3 oczka. Pozostaje tylko żal - że to zapewne ostatnie spotkanie z tą serią.
Zobacz też: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/terry_pratchett/para-w-ruch/recenzja
Ostatni taki walc
Powstało wiele prac magisterskich i artykułów literaturoznawczych na temat motywu końca w Panu Tadeuszu Adama Mickiewicza. Epitet "ostatni" pojawia się tam nie tylko w odniesieniu do słynnego poloneza, ale obecny jest w całej lekturze, podkreślając zakończenie pewnej epoki i czas, który już nie wróci, mimo naszych sentymentów. Podobnie - choć nie tak...
2014-08
Dość długo czekaliśmy na rozwiązanie masy wątków zebranych w dwóch poprzednich tomach. Czas dłużył się tym bardziej, że Deadline zakończył się pięknym, wręcz podręcznikowym cliffhangerem: Shaun okazał się odporny na aktywną formę wirusa Kellis-Amberlee, Georgia ŻYJE (poniekąd), a do tego urocza sugestia na temat ich życia seksualnego (wspólnego) niejednego czytelnika mogła przyprawić o ból głowy.
Warto jednak było poczekać – ci, którym seria przypadła do gustu, będą bez dwóch zdań zadowoleni. Bo oto rozpoczynamy, obserwując pobudkę George. Tej samej, która jeszcze chwilę temu była, cóż, bardzo martwa. CZKC z sobie tylko znanych powodów stworzyło idealnego klona Georgii Manson, a teraz ten klon – posiadając wszelkie wspomnienia i umiejętności swojego pierwowzoru – usiłuje dojść prawdy i ujść z życiem. Oczywiście, jak to w Przeglądzie Końca Świata, nie jest to ani jedyny, ani główny wątek. Ekipa Shauna zostaje wysłana na misję bez mała samobójczą – zdobyć do badań komary, które są w stanie przenosić wirusa i teraz panoszą się na Florydzie (a przy okazji uratować siostrę Alarica). Oczywiście to nie wszystko – jak już przyzwyczaiła nas już do tego, że pierwsze rozdziały to zaledwie wstęp do fabularnych niespodzianek i nieprzewidywalnych nowych wątków.
Po Deadlinie powrót do Georgii, której narracja jest inna niż Shauna, był ogromnym powiewem świeżości. Tak jak Shaun to socjopata, coraz bardziej popadający w odmęty szaleństwa, tak George jest bystrą, bezpośrednią i niedającą się nie lubić bohaterką – także jako klon. Oddanie jej takiej ilości miejsca było bez wątpienia dobrym posunięciem ze strony autorki. Tym bardziej, że powieść nadal robi wyraźny ukłon w stronę thrillera politycznego – co, jak dotąd, wychodziło jej na dobre – więc Shaun, ze swoją narastającą paranoją, nie byłby już dobrym narratorem. Z perspektywy Georgii nawet plejada postaci, którą obserwujemy już w CZKC, nie miesza nam w głowach, nie przeszkadza w czytaniu, wszystko jest na swoim miejscu.
Ciekawe są też motywy medyczne, poruszane w Blackoucie. Odporność Shauna (ten wątek jest wręcz pyszny – skromnym zdaniem recenzenta), dość interesująco, chociaż przy nawiązaniu do najlepszych literackich tradycji rozwinięty motyw klonowania, a nawet to, w jaki sposób komary mogą przenosić wirusa (pamiętamy przecież, że dotąd nawet małe psy nie były podatne na zarażenie) na pewno potrafią przykuć do lektury. Wyjaśnienia Miry Grant są w tych kwestiach do przyjęcia – możliwe, że biolog by się tu nie zgodził, ale przyznajmy: to przecież powieść o zombie sterowanych wirusem. Nadal jest fajnie i interesująco.
Pozytywnie też wypadają notki i maile, umieszczane na końcu każdego rozdziału. Położono na nie nieco większy nacisk, niż w poprzednich częściach, są też wyraźnie związane z tematem danego rozdziału, na dodatek nie tylko potrafią rzucić nowe światło na wydarzenia, ale także… namieszać nam nieco w głowach. Ogromny plus.
Trzeba też zaznaczyć, że w Blackout nie ma takiego nacisku na pracę dziennikarza – trochę szkoda, bo to był jeden z bardziej fascynujących wątków. Powieść nie traci jednak wiele – gęsta akcja, sporo niespodziewanych wydarzeń, tempo i wręcz wybuchowe zakończenie to rekompensują.
Oczywiście nie mogło obejść się bez pewnych „ale”. Przede wszystkim w trzecim już tomie widać pewien brak pomysłu na pogłębienie czy też zmianę relacji między bohaterami. Znani nam Becks czy Mahir stają się powoli nie tyle nudni, co przewidywalni. Shaun i Georgia to powiew świeżości, ale i tak do przewidzenia. Cóż, można to złożyć na karb długości powieści – mogłaby być spokojnie o 150 stron krótsza – i konieczności skupienia się raczej na rozwiązaniu masy wątków, niż tworzeniu nowych zmiennych. Jest to problem do wybaczenia.
Przegląd Końca Świata to dobra seria. Świeże ujęcie ogranego motywu, odpowiednia dawka polityki i thrillera medycznego, ciekawie, chociaż klasycznie zarysowani bohaterowie – i ci dobrzy, i ci źli – oraz satysfakcjonujące zakończenie na pewno tworzą wartą lektury mieszankę. Drobne niedociągnięcia, owszem, są, jednak równoważone przez interesujące wątki i szerokie spojrzenie na funkcjonowanie świata po katastrofie. Blackout to ładne podsumowanie całości, a jednocześnie książka naprawdę niezła sama w sobie. Do lektury więc!
Zobacz też: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/mira-grant/blackout/recenzja
Dość długo czekaliśmy na rozwiązanie masy wątków zebranych w dwóch poprzednich tomach. Czas dłużył się tym bardziej, że Deadline zakończył się pięknym, wręcz podręcznikowym cliffhangerem: Shaun okazał się odporny na aktywną formę wirusa Kellis-Amberlee, Georgia ŻYJE (poniekąd), a do tego urocza sugestia na temat ich życia seksualnego (wspólnego) niejednego czytelnika mogła...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08
Totalitaryzm przynajmniej się sprawdzał
To druga część naprawę niezłej W otchłani – gdzie nastoletni bohaterowie, mieszkający na przemieszczającym się w stronę Centauri-Ziemi statku "Błogosławionym" obalili dotychczas panujący system władzy – tyranię opartą na kłamstwie, środkach odurzających, kontroli i całkowitym posłuszeństwie. Starszy i Amy odkrywali powoli tajemnice statku, aż do punktu kulminacyjnego, gdy udało się zrzucić z piedestału Najstarszego – dotychczasowego przywódcę.
Okazało się jednak, że to nie koniec tajemnic, a problemy zaczęły się nawarstwiać jeden za drugim. Po odstawieniu fidusa, społeczność "Błogosławionego" wymyka się spod kontroli; zaczynają się bunty, akty przemocy, gwałty, morderstwa. Zaczyna brakować żywności. W tym chaosie Amy usiłuje rozwikłać szereg zagadek, które pozostawił jej Orion, a które mogą zmienić przyszłość statku. Jednak okazuje się, że największa tajemnica jest niemal nie do udźwignięcia.
Pierwszy tom był bardzo przyjemnym zaskoczeniem – daleki od infantylności, charakterystycznego dla książek młodzieżowych patetyzmu i nadęcia, a przy tym z wciągającą fabułą i przemyślanymi bohaterami. Autorka umiejętnie trzymała się daleko od banału i klisz. Milion słońc nie obniża poprzeczki – jako kontynuacja jest świetnie napisaną książką.
Na pierwszy plus należy zapisać ewolucję postaci. Widać wyraźną przemianę w zachowaniu Starszego i jego sposobie myślenia. Zagubienie i kryzys miały na niego ogromny wpływ. Zmienia się też Amy, stając się bardziej zamkniętą w sobie, ostrożniejszą. Bohaterowie drugoplanowi – Doktorek, Bartie, Victria, sternicy – są zarysowani bardzo wyraziście, chociaż już nieco mniej dopracowani. Żaden nie jest jednowymiarowy; nawet znany z W otchłani Doktorek okazuje się mieć zupełnie nową twarz, współgrającą jednak ze znanymi już nam cechami. Beth Revis zgrabnie wpisała swoje postaci w tło społeczne "Błogosławionego".
Drugi plus – fabuła. Autorka płynnie przeszła z wydarzeń tomu pierwszego do tego, co dzieje się na stacji trzy miesiące później. Osią staje się poszukiwanie wskazówek pozostawionych przez Oriona, a mających przywieść bohaterów do rozwiązania kolejnej zagadki "Błogosławionego". Jednocześnie jednak mamy wiele wątków pobocznych: związek Amy i Starszego, bunt na statku, problem przemocy, lojalności i władzy. Trudne decyzje bohaterów i czasami zaskakujące zwroty akcji tworzą ciekawą mieszankę, którą czyta się z ogromną przyjemnością – mimo braku tej świeżości, którą można było wyczuć we W otchłani.
Warto zwrócić też uwagę na nieco zepchnięty na drugi plan wątek dystopijny. Panujący dotąd na statku totalitaryzm pozostawił po sobie chaos, niesubordynację, problemy logistyczne, uaktywnił negatywne cechy społeczeństwa zamkniętego na statku. Starszy wyraźnie miota się i traci wiarę w siebie, a całość to opowieść o poszukiwaniu szczęśliwego zakończenia dla sytuacji – zdawałoby się – bez wyjścia. Ta odgrywająca się w tle przemiana nadaje książce ciekawego smaczku, świetnie ją podbudowując fabularnie.
Nadal trudno nazwać powieść Beth Revis "ambitną", ale i tak jest niezłą próbą przywrócenia do łask science fiction – zarówno w wydaniu space opery, jak i socjologicznym. Oczywiście wszystko raczej dla nastoletniego odbiorcy – ale nadal to kawałek fajnej, ciekawie napisanej literatury, pozytywnie wyróżniający się na tle większości dostępnych pozycji. Definitywnie warto po Milion słońc sięgnąć!
http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/beth_revis/milion-slonc/recenzja
Totalitaryzm przynajmniej się sprawdzał
To druga część naprawę niezłej W otchłani – gdzie nastoletni bohaterowie, mieszkający na przemieszczającym się w stronę Centauri-Ziemi statku "Błogosławionym" obalili dotychczas panujący system władzy – tyranię opartą na kłamstwie, środkach odurzających, kontroli i całkowitym posłuszeństwie. Starszy i Amy odkrywali powoli tajemnice...
2011-06-02
Wizja cywilizacji, która umiera, bo ludzie chcieli być szczęśliwi, jest przytłaczająca.
Przedrzeźniacz Waltera Tevisa to jeden z nowszych tytułów w Artefaktach wydawnictwa MAG – napisany w 1980. Przedstawia niepokojącą wizję przyszłości świata, tym smutniejszą, że opisaną już po długiej przerwie od twórczości, którą Tevis musiał wziąć na czas alkoholizmu i depresji. To dojrzała, przytłaczająca książka zmuszająca do przemyśleń.
Spofforth to robot Marki Dziewięć – największe osiągnięcie ludzkości. Ma mózg będący odbiciem ludzkiego, ciało, które jest ciepłe i krwawi. I jest przerażająco samotny. Nie może umrzeć, póki istnieje ludzkość. Pozostałe M9 już miały szansę się zabić. Po Nowym Jorku krąży ostatnie pokolenie ludzi. Tak przynajmniej wierzył Spofforth, póki nie wprawił w ruch szeregu przedziwnych zdarzeń, począwszy od zatrudnienia na uniwersytecie jedynego na Ziemi człowieka, który umie czytać, Bentleya. To tym bardziej zdumiewające, że czytanie… jest zakazane. Prowadziło do utraty spokoju.
Ludzie wymierają, otumanieni tabletkami dającymi spokój i szczęście, selekcjonowani przy urodzeniu tak, by nie przepuścić dalej zbyt inteligentnych. A system regulujący płodność i wydający ludziom narkotyki i psychotropy też się rozregulował i nie ma kto go naprawić.
Tevis w Przedrzeźniaczu skupił się raczej na sportretowaniu społeczeństwa przyszłości niż na akcji. Konstrukcja świata przedstawionego to najsilniejsza strona Przedrzeźniacza. Podczas lektury miałam nieustanne skojarzenia z o 50 lat starszym Nowym wspaniałym światem: tabletki, goniące za szczęściem społeczeństwo, warunkowanie psychologiczne od dziecka, mamy nawet rezerwat dla nieprzystosowanych, chociaż zaledwie wspomniany. Zupełnie jakby Tevis pokazywał huxleyowską utopię, której „nie wyszło” w trakcie powstawania. Przy tym autorowi udało się odmalować ponurą wizję w bardzo jasnych barwach – brak tu dystopicznych tropów, opresji, poczucia zaszczucia. Ludzie spokojnie odchodzą w zapomnienie.
Ciekawe jest przywiązanie ogromnej wagi do książek – tych papierowych. W całym Przedrzeźniaczu mamy tylko trzy media: holograficzną telewizję z dziwacznymi, abstrakcyjnymi programami, nagrania głosowe oraz niepotrzebne, przeznaczone do utylizacji stare książki z papieru. Z jednej strony autor zdaje się wskazywać, że to właśnie nośnik umożliwił przetrwanie języka pisanego, a to sprawiło, że Bentley zupełnym przypadkiem nauczył się czytać i wprawił w ruch całe domino kolejnych zdarzeń: zaczął się uczyć i rozumieć, co się wokół niego dzieje, w końcu spotkał Mary Lou – niezwykłą kobietę, tak samo jak on inną od reszty ludzkości. Z drugiej – trochę czuć to brakiem wiedzy lub niechęcią do technologicznych nowinek.
Wizja ludzkości w Przedrzeźniaczu była ponura. Jednocześnie większość mojej sympatii była z najlepiej napisanym z bohaterów, Spofforthem – przerażająco samotnym robotem zdolnym do gniewu i miłości, jedyną w pełni świadomą istotą na Ziemi, zmuszoną żyć wiecznie, póki jego ogłupiali twórcy chodzą po świecie. Nie może się zabić – nie może też zasnąć. Jest aktywny 23 godziny na dobę i to prowadzi go powoli do szaleństwa – na ile robot może oszaleć. To kreacja karkołomna, ale Tevis dobrze sobie z nią poradził jako autor. Trzeba tu też wskazać, że na tle Spoffortha słabiej wypada pozostała dwójka bohaterów: Bentley i Mary Lou.
Ta historia nie trąci tanim moralizatorstwem – czytelnik wiele się domyśla, ale nic nie jest mu podawane wprost i nachalnie. Jednocześnie w pewien sposób piętnuje społeczne dążenia do ułatwiania sobie życia i pławienia się w przyjemności – pokazuje, jak działają używki i do czego prowadzą (a kto lepiej niż wieloletni alkoholik o tym wie?) i że aby naprawdę dorosnąć, potrzebne są edukacja, inteligencja emocjonalna, praca.
Zdecydowanie polecam – Przedrzeźniacz jest naprawdę świetną lekturą, dobrze napisaną i niosącą ważne treści. I, co ważne, nie trąci myszką, jak wydane wcześniej w tej serii Drugie odkrycie ludzkości Smitha.
Opinia pochodzi z bloga Matka Przełożona: https://matkaprzelozona.wordpress.com/2017/05/19/walter-tevis-przedrzezniacz-smutna-ksiazka-o-robocie-i-smierci-recenzja/
Wizja cywilizacji, która umiera, bo ludzie chcieli być szczęśliwi, jest przytłaczająca.
więcej Pokaż mimo toPrzedrzeźniacz Waltera Tevisa to jeden z nowszych tytułów w Artefaktach wydawnictwa MAG – napisany w 1980. Przedstawia niepokojącą wizję przyszłości świata, tym smutniejszą, że opisaną już po długiej przerwie od twórczości, którą Tevis musiał wziąć na czas alkoholizmu i depresji. To...