rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Przy okazji tej lektury wiele się dowiedziałam – i o autorze, i o tym, jak funkcjonuje mózg, gdy nie wie, czym ani gdzie jest.

Czego dowiedziałam się o Shustermanie w trakcie lektury? Po pierwsze, ukończył dwa fakultety: ma magistra z teatrologii i… psychologii. Po drugie, pisarz ma syna, Brandona, który jako nastolatek trafił na zamknięty oddział psychiatryczny i doczekał się porażającej dla rodziny diagnozy: zaburzenia schizoafektywne. Jeśli dobrze rozumiem, to zaburzenie łączy w sobie to, co „najlepsze” w depresji oraz schizofrenii.

Shusterman postanowił napisać, jak wygląda choroba. Bez poetyzowania – jak w Locie nad kukułczym gniazdem – ale też bez naturalizmu i szukania sensacji. Przelał na karty swoje doświadczenia z osobami chorymi oraz wspomnienia swojego syna, także te, które w trakcie leczenia chłopak spisywał. Dlatego to, co czytamy jest obce i niezwykłe.

Tu zacznę od faktu, że nie podobała mi się ta książka jako całość. Podzielona jest niejako na dwie linie narracyjne: jedną „realną”, w której główny bohater, piętnastoletni Caden Bosch, zaczyna się czuć i zachowywać dziwnie, oraz drugą, w której czytamy jego sny – lub halucynacje – o podróży pirackim okrętem przez bezkresny ocean, w stronę tytułowej Głębi Challengera. Większość fragmentów o piratach kartkowałam – nie podobały mi się, nie przemawiały do mnie, po prostu mnie nudziły; dopiero w dalszej części powieści zaczęły nabierać dla mnie sensu w kontekście narracji „realnej”. Ale może taki był zamysł?

Historia Cadena zaczyna się dość niewinnie: chłopak słabiej się czuje. Zaczyna mu się wydawać, że ktoś coś powiedział, kiedy jednak nie powiedział. Uwielbia rysować i jest w tym dobry, ale w pewnym momencie traci chęć, a jego rysunki zaczynają się „rozsypywać”. Potem jest gorzej. Wpada coraz bardziej i bardziej w tę spiralę. Rozpoczyna się jego leczenie i terapia na zamkniętym oddziale dla dzieci i młodzieży.

Narracja w Głębi Challengera jest pierwszoosobowa. Doświadczamy tak, pośrednio, utraty kontroli nad rzeczywistością, jaka staje się udziałem chorego. Caden odbiera wszystko inaczej. Wiemy – i on też czasem wie – że część jego zachowań jest kompulsywna i nie może nad nimi zapanować. Widzimy też, że wszystko, czego doświadcza, jest dla niego realne, nawet gdy jest halucynacją.

Sposób poszatkowania narracji jest dość specyficzny i dodatkowo podkreśla charakter choroby. Głębia składa się z dziesiątek rozdzialików, niektórych po 4-5 strony, inne nie zajmują nawet jednej. Nie tworzą też stricte ciągłości – czasami są między nimi dni i tygodnie przerwy. Różnie wygląda też sama relacja Cadena – w miarę zmian, jakie zachodzą w jego głowie, zmienia się też sposób wypowiedzi, zarówno w wersji „realnej”, jak i „pirackiej”.

Jak wspomniałam, Głębia Challengera nie podobała mi się, ale przeczytałam całą. Ten pozorny paradoks łatwo wyjaśnić – mam wrażenie, że to książka na tyle specyficzna, że trudno jej utrzymać odbiorcę w skupieniu nad lekturą, może też momentami zwyczajnie nudzić albo prowadzić do niezrozumienia. Warto doczytać – żeby sprawdzić, co potencjalnie kryje się w głowach „czubków”, „wariatów” i „dziwaków”, co może któregoś dnia obudzić się w nas lub w naszych bliskich. Nie jest to łatwa lektura (i nieco się ciągnie), ale zdecydowanie taka, z której wynosi się wartościową wiedzę.

/recenzja pochodzi z bloga Matka Przełożona

Przy okazji tej lektury wiele się dowiedziałam – i o autorze, i o tym, jak funkcjonuje mózg, gdy nie wie, czym ani gdzie jest.

Czego dowiedziałam się o Shustermanie w trakcie lektury? Po pierwsze, ukończył dwa fakultety: ma magistra z teatrologii i… psychologii. Po drugie, pisarz ma syna, Brandona, który jako nastolatek trafił na zamknięty oddział psychiatryczny i doczekał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Filmu nie oglądałam, ale po książkę sięgnęłam z ciekawości – Adam Forman to pseudonim, pod którym kryje się aż czterech (!) autorów, w tym kolega z mojej byłej redakcji. Chciałam sprawdzić, jak wyszła tak rozbudowana współpraca. Pierwszy wniosek? Średnio.

Sama intryga zarysowana jest ciekawie. Tajemniczy złoczyńca za pomocą warunkowania i tortur zmusza młodą Niemkę do popełnienia samobójstwa – dziewczyna skacze z wieży kościoła. Policja nie do końca wie, co ze sprawą zrobić. Jednocześnie w tym samym kościele zamieszkuje analityczka z niemieckich służb specjalnych, mająca na prośbę stryja zająć się kwestią wyprowadzania pieniędzmi z obrotu kościelnymi gruntami. Czy sprawy coś łączy?

Zapowiadało się więc fajnie. Jednak rozwinięcie już nie było tak udane. Autorzy poruszyli interesujące, kontrowersyjne tematy (w końcu w Polsce nie ma nic bardziej delikatnego, niż sprawa kościelnych gruntów i ich odzyskiwania), sięgnęli po nośny motyw agentów niemieckiego Stasi po rozpadzie ZSRR, służb Watykanu i korupcji w policji – odnoszę jednak wrażenie, że chcieli upchnąć za dużo motywów w jednej książce.

Sługi boże fabularnie się nie bronią

Jest za szybko, za płytko, zbyt naćkane. W pewnym momencie można się zgubić, co w ogóle jest tu wątkiem głównym. Gdyby zmniejszyć liczbę retrospekcji i skoncentrować narrację na dwóch postaciach (najlepiej głównych bohaterach, Anie i Warskim), mogłoby to wszystko wypaść znacznie lepiej. Jeszcze lepsze byłoby zrezygnowanie z motywów, których nie udało się w samej książce odpowiednio rozwinąć i zostały takie „wiszące” – np. korupcji w policji – chyba że w planach byłaby część druga, gdzie pociągnięto by temat dalej, a o tej nic nie słychać.

Dodatkowo autorzy nie mogli chyba pogodzić filmowej dokładności, obrazowości (dwóch z nich to scenarzyści i reżyserzy) z oszczędnym stylem dziennikarskim. Otrzymujemy więc sporo scen, sporo klimatycznych opisów Wrocławia, a jednocześnie wszystkie są krótkie, napisane ze szczegółami, ale chłodnym, zdystansowanym, skrótowym stylem.

Przynajmniej postaci coś w sobie mają

Mimo że zbudowane z klisz popularnych w kryminałach i thrillerach traum z przeszłości, uzależnień, psychoz czy konfliktów, bohaterowie Sług bożych to najmocniejszy element książki. Komisarz Warski, samotny wilk, zdolny, agresywny glina, nie zaskakuje czytelnika (jak wspomniałam: klisze), ale jest wiarygodny i nieźle napisany. Ana z kolei jest całkiem interesującą postacią: policjantka, ale zza biurka, obca, bo z Niemiec, ale wplątana w polską aferę. Mniej wiarygodna niż Warski, ale ciekawsza. Co ważne, także postacie drugoplanowe są całkiem interesujące, przykuwają uwagę – nie wszystkie, ale zdecydowana większość.

Czy polecę Sługi boże? Niekoniecznie. Książka jest dość nijaka – świetna jako zapychacz czasu, ale niespecjalnie wciągająca. Można sięgnąć, lecz jeśli macie do wyboru coś innego – zapewne lepiej wyjdziecie na tym drugim.

Recenzja ukazała się pierwotnie na blogu Matka Przełożona.

Filmu nie oglądałam, ale po książkę sięgnęłam z ciekawości – Adam Forman to pseudonim, pod którym kryje się aż czterech (!) autorów, w tym kolega z mojej byłej redakcji. Chciałam sprawdzić, jak wyszła tak rozbudowana współpraca. Pierwszy wniosek? Średnio.

Sama intryga zarysowana jest ciekawie. Tajemniczy złoczyńca za pomocą warunkowania i tortur zmusza młodą Niemkę do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Manga Do Adolfów w tomie drugim – wydanym niedawno przez Waneko – pokazuje w pełni geniusz Osamu Tezuki. Mangaka miał niezwykły dar nie tylko do tworzenia skomplikowanych i realistycznych fabuł, ale też budowania wiarygodnych postaci, których losy poruszają do głębi.

Tym razem Tezuka zwolnił tempo i skupił się bardziej na postaciach – czy raczej na jednej z nich, Adolfie Kaufmannie, którego pamiętamy jako chłopca wysłanego do szkoły Hitlerjugend w Niemczech. Przemiana młodego żołnierza jest powolna – na początku tomu jest jeszcze chłopcem, który płacze z tęsknoty za matką i nie potrafi poradzić sobie z rzeczami, do których zmuszają go nauczyciele, takimi jak… zabijanie. Także uczucie do Żydówki Elisy wprowadza w jego głowie niesamowity zamęt.

Tezuka nie zapomina też o drugim Adolfie, synu żydowskiego piekarza z Japonii. Adolf Kamil działa – niejako przypadkiem – w ruchu oporu, przechowując tajne dokumenty o pochodzeniu Hitlera. W sprawę zostają wciągnięte kolejne osoby, niektóre znane nam z poprzedniego tomu, pojawia się też siatka rosyjskich szpiegów. Ponownie wraca na scenę były dziennikarz Sohei Toge, tym razem w zupełnie innej roli, stojąc z boku ruchu oporu.

Egzotyka japońskiego nacjonalizmu

Obok sensacyjnej osi fabuły – czyli zabawy w kotka i myszkę wokół dokumentów – Tezuka stworzył przeplatające się wątki dotyczące życia w cieniu wojny w krajach, gdzie nacjonalizm i nazizm są obowiązującym dyskursem w sferze publicznej. Szczególnie interesujące dla polskiego czytelnika – przyzwyczajonego do pewnego stereotypowego przedstawiania wydarzeń z okresu II wojny światowej, skoncentrowanego na Europie, holocauście i tylko czasem sięgającego może do wydarzeń w Pearl Harbour – jest pokazanie wydarzeń, które miały miejsce w Japonii, czyli często zapomnianego u nas Państwa Osi.

W tym okresie Japonia toczyła wojnę z Chinami, wspierała Niemcy i Włochy, a od 1941 r. walczyła z USA na Pacyfiku i prowadziła działania przeciwko komunistom. Podczas gdy w Polsce ten okres naznaczony był wywózkami do obozów, łapankami, walką partyzancką i polowaniem na Żydów, w Japonii znakiem czasu był rosnący nacjonalizm, obecność tajnej policji na ulicach, donosy, obcinanie racji żywnościowych, a w końcu, od 1943 r., bombardowania. Tezuka, rysując te elementy w Do Adolfów, częściowo opierał się na własnych wspomnieniach i opowieściach rodziny; mangaka urodził się w 1928 roku, pamięta więc sytuację kraju w tych ciężkich latach. Obraz jest poruszający – nie ma tu okrucieństwa hitlerowców, ale są szykany, tortury i zobojętnienie na śmierć.

Wychowanie a okrucieństwo

Tezuka pokazał też doskonale wpływ okoliczności na jednostkę. Adolf Kamil, młody Żyd, żyjąc we w miarę spokojnej Japonii, pozostał człowiekiem kierującym się zasadami moralności wypływającymi z jego religii, ale typowymi też dla wszystkich “dobrych ludzi”. Adolf Kaufmann, który początkowo niemal histerycznie łapał się tych samych wartości, które wyznawał Kamil, przez lata indoktrynacji zatracił możliwość odróżniania dobra i zła oraz oceny własnych czynów, co doprowadzi do wielu tragicznych wydarzeń. Co ciekawe, Tezuka sportretował też trzeciego Adolfa – Hitlera. Pokazał wodza Trzeciej Rzeszy jako samotnego, zestresowanego i w pewnym momencie popadającego w szaleństwo. W każdym z przypadków portret, który rysuje mangaka, jest przejmujący.

Co ważne, Tezuka nie skończył swojej opowieści wraz z końcem II wojny i kapitulacją Japonii. Do Adolfów nie jest przecież historią wojny, a ludzi z dwóch stron barykady. Obaj Adolfowie spotkają się po latach raz jeszcze – w czasie walk Palestyńczyków z Izraelitami w latach 70. To tam poznamy koniec historii dwóch dawnych przyjaciół.

Waneko na wysokości zadania

Wydanie Waneko stoi na naprawdę wysokim poziomie. Jest świetnie przetłumaczone, włącznie z przypisami, nie ma w nim błędów edytorskich czy redakcyjnych, że nie wspomnę już o atrakcyjnym, twardookładkowym wydaniu. Tym razem dostajemy także komentarz historyczny, którego zabrakło w tomie poprzednim – Krzysztof Wojdyło, znany fanom mangi z redakcji magazynu Otaku oraz portalu Tanuki.pl, dodał na końcu parę słów o dziele, Tezuce oraz dłuższy tekst na temat tych faktów historycznych, które mangaka nieco naciągnął.

Podsumowując, Do Adolfów to jeden z tych komiksów, które warto mieć na półce. Dojrzałe, przemyślane dzieło Boga Mangi – wydawane w latach 1983-1985, podczas gdy Tezuka zmarł w 1989 – porusza kwestie człowieczeństwa, wpływu wychowania na psychikę, a także zwykłej przyzwoitości, niezależnie od okoliczności.

Recenzja pochodzi z portalu MoviesRoom.

Manga Do Adolfów w tomie drugim – wydanym niedawno przez Waneko – pokazuje w pełni geniusz Osamu Tezuki. Mangaka miał niezwykły dar nie tylko do tworzenia skomplikowanych i realistycznych fabuł, ale też budowania wiarygodnych postaci, których losy poruszają do głębi.

Tym razem Tezuka zwolnił tempo i skupił się bardziej na postaciach – czy raczej na jednej z nich, Adolfie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka Filipa Springera wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Bo to reportaż o mnie – i o moich przyjaciołach, o ludziach, których widuję na co dzień, podbity historią Warszawy, o jakiej nie mówi się w szkołach i muzeach.

To tylko w połowie książka o mieszkaniach i rynku budowlanym w Polsce. Druga część to historia ludzi, których całe życie nie będzie stać na luksus, jakim jest pewne miejsce do spania, braku kontroli nad tym, co dzieje się na rynku mieszkaniowym, w końcu dymania nas bez mydła.

Mieszkania w Warszawie przed wojną – zgroza

Po kolei – część pierwsza, historyczna. Springer opowiada w niej o przedwojennej Warszawie, tej z praskich piosenek, westchnień dużej części dzisiejszych inteligentów; odczarowuje ją, wskazując, że generalnie nie ma do czego wzdychać. Sięgając do źródeł – a w niektórych rozdziałach jedynie te źródła cytując, bez żadnego komentarza – pokazuje rozmiar nędzy, która kwitła we wspaniałej stolicy.

Przykładowo Żoliborz, dzisiaj jedna z najmodniejszych, zielonych dzielnic Warszawy, był siedliskiem patologii i wielkim schroniskiem dla bezdomnych. Równie modne dzisiaj Powiśle, gdzie wynajem pokoju kosztuje czasem tyle, ile całego mieszkania w innej dzielnicy, było zabudowane… lepiankami z błota i gliny, krytych blachą z puszek czy kartonami. Warszawscy robotnicy cisnęli się całymi rodzinami – wielopokoleniowymi – w pokojach wielkości mojej kuchni (dla ciekawskich: 2 x 3,5 metra), samotni wynajmowali łóżka na zmianę – jeden pracował w dzień, drugi w nocy i dzielili posłanie. Bieda była wszechobecna i przytłaczająca. Samych bezdomnych było kilkadziesiąt tysięcy.

Springer nie omieszkał przy tym opisać działań rządu (czy też ich braku) i nieco rozpaczliwych prób komunistów (tak, ich) stworzenia systemu mieszkań socjalnych i tanich czynszówek, nieustannie spalających na panewce, podczas gdy państwowe pieniądze były przepalane przez towarzystwa budujące… wille.

Całość sprawia wrażenie raczej rozprawy historycznej, niż reportażu, zwłaszcza że widać tu pewną tezę autora, do której dojdę za chwilę.

Rynek mieszkaniowy dzisiaj

W drugiej części przechodzimy do samego „mięsa” – dosłownie i w przenośni. W 13 rozdziałach – tytułowych 13 piętrach – opowiada 13 historii współczesnego mieszkalnictwa w dużych miastach, koncentrując się na Warszawie, ale Poznań czy Gdańsk też się pojawiają. Na pierwszym piętrze spotykamy Michała – który mieszkanie ma, ale trochę się tego wstydzi. Nikt z jego znajomych, dorosłych, pracujących ludzi, nie ma takiego luksusu, wszyscy wynajmują – a jemu własne cztery kąty zafundowali rodzice jeszcze w czasach niższych cen nieruchomości.

Na kolejnych piętrach jest coraz gorzej – Springer ułożył je tematycznie, od czyszczenia kamienic, poprzez “zwyczajny” brak swojego miejsca do mieszkania, aż po tragedie i rozpad więzi. W każdym rozdziale oddaje głos kolejnym bohaterom, czasem pojedynczo, czasem całej grupie. Ale nie tylko mieszkańcy się wypowiadają.

Jak można mieszkać?

W dużych miastach jest praca – a to oznacza, że miejsce do życia jest horrendalnie drogie. Springer pokazuje, jak bardzo. Wylicza, czy przeciętnego Kowalskiego stać na wynajem mieszkania za sugerowaną przez specjalistów normę 20% wynagrodzenia minimalnego (podpowiadam: nie stać nawet na pokój). Są też komentarze ekonomistów do programów mieszkaniowych ostatnich rządów oraz wypowiedzi deweloperów. W większości bez komentarza autora (chociaż widać, że jest wyjątkowo niechętny deweloperom i bankom).

Z tych klocków wyłania się przerażający obraz: w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu wybór między wynajmem a kupnem to decydowanie się na dżumę lub cholerę. Deweloperzy robią nas w balona i nawet się z tym nie kryją – bo mogą. Reklamy obiecują, że każdy może kupić mieszkanie. Ustawy są źle napisane, ceny szybują jak młode albatrosy, a kredyt to pułapka. Z drugiej strony mieszkania na wynajem są drogie (w Warszawie 2 pokoje w lokalizacji oznaczającej dojazd do 45 minut oraz w stanie nie uwłaczającym człowieczeństwu zaczynają się od 2 tys. zł miesięcznie + media), często paskudne i zaniedbane (oczywiście nie zawsze), a tanich mieszkań czynszowych generalnie brak.

Czy warto?

13 pięter czytałam po części jako element przygotowań do kolejnego kroku w życiu: kupna mieszkania. Mimo że zdecydowałam się na podpisanie cyrografu z jednym z banków, zgadzam się z niemal każdym słowem, które pojawiło się w tej książce. Teraz dodatkowo poczułam się po prostu jak… wkładka mięsna, dodatek białkowy do mieszkania, taki do przemielenia. Sytuacja na rynku mieszkaniowym jest kiepska:

rata czynszu to koszt wynajmu, czasem mniej
wynajmując możesz wylecieć z mieszkania w sumie w każdej chwili, poza tym też najczęściej nie możesz nic w nim zmienić
kredyt spłacasz 30 lat – wszystko może się stać i zostaniesz bez mieszkania
ale jak coś się stanie, to na wynajem też cię nie stać
najlepiej odziedziczyć coś w logicznym miejscu
I tyle. Osobiście jestem przerażona. Mojego samopoczucia nie poprawia biografia na końcu – wszystkie fragmenty książki są udokumentowane i podparte literaturą fachową, ustawami, tekstami historycznymi. To podnosi poziom mieszkaniowej grozy.

Jednocześnie czytając 13 pięter musiałam wytknąć Springerowi jeden mankament jego książki: skoncentrował się wyłącznie na wielkich miastach. Nie znajdziecie tu informacji o miejscowościach średnich i małych, nie ma tu miejsc z większym bezrobociem, ale tańszych (jak Lublin czy Białystok). Sprawia to wrażenie sporego braku wyważenia. Autorowi nie udało się też uniknąć wartościowania: widać wyraźnie, że jego ogromna sympatia leży po stronie budownictwa TBS (społecznego). Nie przypadło mi to do gustu.

Czy warto przeczytać 13 pięter? Owszem, zwłaszcza jeśli jest się młodym dorosłym szukającym opcji na przyszłość albo… 50-60-latkiem, który nie może się nadziwić, czemu jego dziecko ciągle wynajmuje pokój z kolegami.

Książka Filipa Springera wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Bo to reportaż o mnie – i o moich przyjaciołach, o ludziach, których widuję na co dzień, podbity historią Warszawy, o jakiej nie mówi się w szkołach i muzeach.

To tylko w połowie książka o mieszkaniach i rynku budowlanym w Polsce. Druga część to historia ludzi, których całe życie nie będzie stać na luksus,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wizja cywilizacji, która umiera, bo ludzie chcieli być szczęśliwi, jest przytłaczająca.

Przedrzeźniacz Waltera Tevisa to jeden z nowszych tytułów w Artefaktach wydawnictwa MAG – napisany w 1980. Przedstawia niepokojącą wizję przyszłości świata, tym smutniejszą, że opisaną już po długiej przerwie od twórczości, którą Tevis musiał wziąć na czas alkoholizmu i depresji. To dojrzała, przytłaczająca książka zmuszająca do przemyśleń.

Spofforth to robot Marki Dziewięć – największe osiągnięcie ludzkości. Ma mózg będący odbiciem ludzkiego, ciało, które jest ciepłe i krwawi. I jest przerażająco samotny. Nie może umrzeć, póki istnieje ludzkość. Pozostałe M9 już miały szansę się zabić. Po Nowym Jorku krąży ostatnie pokolenie ludzi. Tak przynajmniej wierzył Spofforth, póki nie wprawił w ruch szeregu przedziwnych zdarzeń, począwszy od zatrudnienia na uniwersytecie jedynego na Ziemi człowieka, który umie czytać, Bentleya. To tym bardziej zdumiewające, że czytanie… jest zakazane. Prowadziło do utraty spokoju.

Ludzie wymierają, otumanieni tabletkami dającymi spokój i szczęście, selekcjonowani przy urodzeniu tak, by nie przepuścić dalej zbyt inteligentnych. A system regulujący płodność i wydający ludziom narkotyki i psychotropy też się rozregulował i nie ma kto go naprawić.

Tevis w Przedrzeźniaczu skupił się raczej na sportretowaniu społeczeństwa przyszłości niż na akcji. Konstrukcja świata przedstawionego to najsilniejsza strona Przedrzeźniacza. Podczas lektury miałam nieustanne skojarzenia z o 50 lat starszym Nowym wspaniałym światem: tabletki, goniące za szczęściem społeczeństwo, warunkowanie psychologiczne od dziecka, mamy nawet rezerwat dla nieprzystosowanych, chociaż zaledwie wspomniany. Zupełnie jakby Tevis pokazywał huxleyowską utopię, której „nie wyszło” w trakcie powstawania. Przy tym autorowi udało się odmalować ponurą wizję w bardzo jasnych barwach – brak tu dystopicznych tropów, opresji, poczucia zaszczucia. Ludzie spokojnie odchodzą w zapomnienie.

Ciekawe jest przywiązanie ogromnej wagi do książek – tych papierowych. W całym Przedrzeźniaczu mamy tylko trzy media: holograficzną telewizję z dziwacznymi, abstrakcyjnymi programami, nagrania głosowe oraz niepotrzebne, przeznaczone do utylizacji stare książki z papieru. Z jednej strony autor zdaje się wskazywać, że to właśnie nośnik umożliwił przetrwanie języka pisanego, a to sprawiło, że Bentley zupełnym przypadkiem nauczył się czytać i wprawił w ruch całe domino kolejnych zdarzeń: zaczął się uczyć i rozumieć, co się wokół niego dzieje, w końcu spotkał Mary Lou – niezwykłą kobietę, tak samo jak on inną od reszty ludzkości. Z drugiej – trochę czuć to brakiem wiedzy lub niechęcią do technologicznych nowinek.

Wizja ludzkości w Przedrzeźniaczu była ponura. Jednocześnie większość mojej sympatii była z najlepiej napisanym z bohaterów, Spofforthem – przerażająco samotnym robotem zdolnym do gniewu i miłości, jedyną w pełni świadomą istotą na Ziemi, zmuszoną żyć wiecznie, póki jego ogłupiali twórcy chodzą po świecie. Nie może się zabić – nie może też zasnąć. Jest aktywny 23 godziny na dobę i to prowadzi go powoli do szaleństwa – na ile robot może oszaleć. To kreacja karkołomna, ale Tevis dobrze sobie z nią poradził jako autor. Trzeba tu też wskazać, że na tle Spoffortha słabiej wypada pozostała dwójka bohaterów: Bentley i Mary Lou.

Ta historia nie trąci tanim moralizatorstwem – czytelnik wiele się domyśla, ale nic nie jest mu podawane wprost i nachalnie. Jednocześnie w pewien sposób piętnuje społeczne dążenia do ułatwiania sobie życia i pławienia się w przyjemności – pokazuje, jak działają używki i do czego prowadzą (a kto lepiej niż wieloletni alkoholik o tym wie?) i że aby naprawdę dorosnąć, potrzebne są edukacja, inteligencja emocjonalna, praca.

Zdecydowanie polecam – Przedrzeźniacz jest naprawdę świetną lekturą, dobrze napisaną i niosącą ważne treści. I, co ważne, nie trąci myszką, jak wydane wcześniej w tej serii Drugie odkrycie ludzkości Smitha.

Opinia pochodzi z bloga Matka Przełożona: https://matkaprzelozona.wordpress.com/2017/05/19/walter-tevis-przedrzezniacz-smutna-ksiazka-o-robocie-i-smierci-recenzja/

Wizja cywilizacji, która umiera, bo ludzie chcieli być szczęśliwi, jest przytłaczająca.

Przedrzeźniacz Waltera Tevisa to jeden z nowszych tytułów w Artefaktach wydawnictwa MAG – napisany w 1980. Przedstawia niepokojącą wizję przyszłości świata, tym smutniejszą, że opisaną już po długiej przerwie od twórczości, którą Tevis musiał wziąć na czas alkoholizmu i depresji. To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tego nikt się nie spodziewał. A już na pewno nie ja, biedna recenzentka. Zwieńczenie trylogii Morze Drzazg zaskoczyło, a Abercrombiego możemy spokojnie nazwać mistrzem wodzenia czytelników za nos. Ale, po kolei.

W Pół wojny przeskakujemy kilka lat od wydarzeń z Pół świata. Wokół Morza Drzazg narastają niepokoje, Najwyższy Król kroczy przez wszystkie krainy, depcząc je bez litości, a jego wojownicy palą i rabują miejsca, w których nie wita się ich z radością. Babka Wexen także nie zna miłosierdzi – po zdradzie króla Flynna wysłała do niego oddział słynnych zabójców i zrównała jego twierdzę z ziemią. Uratowała się jedynie wnuczka starego władcy, Skara, której udało się dostać do Gettlandu. Rozpoczęła się największa wojna, jaką pamiętają krainy północy...

Pełna recenzja pod linkiem: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/joe-abercrombie/pol-wojny/recenzja

Tego nikt się nie spodziewał. A już na pewno nie ja, biedna recenzentka. Zwieńczenie trylogii Morze Drzazg zaskoczyło, a Abercrombiego możemy spokojnie nazwać mistrzem wodzenia czytelników za nos. Ale, po kolei.

W Pół wojny przeskakujemy kilka lat od wydarzeń z Pół świata. Wokół Morza Drzazg narastają niepokoje, Najwyższy Król kroczy przez wszystkie krainy, depcząc je bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Słysząc "powieść młodzieżowa" czy "young adult", zwykle wyobrażamy sobie modne ostatnio dystopie z nastoletnimi bohaterami obalającymi ustroje (Igrzyska śmierci) lub powieści obyczajowe (Ten jeden rok). Dlatego 5 sekundo do Io jest prawdziwą niespodzianką. To naprawdę niezła powieść osadzona w niestandardowych realiach.

Przede wszystkim dlatego, że Mika, główna bohaterka, porusza się na dwóch płaszczyznach: realnej i wirtualnej. Obie są dość niezwykłe. W rzeczywistości Mika to nastolatka mieszkająca w warszawskim domu dziecka. Straciła rodziców dość wcześnie, została też rozdzielona z młodszą siostrą. Jest zamknięta w sobie i wycofana, a wyróżnia ją niezwykła sprawność w graniu w gry komputerowe. Jej życie wywraca się do góry nogami ponownie, gdy w jej liceum pojawia się nastolatek z bronią, strzelający do każdego na swojej drodze – obserwujemy to zresztą już w pierwszym rozdziale książki. Jednocześnie towarzyszymy Mice w grze komputerowej opartej na najnowocześniejszej technologii, która przenosi świadomość gracza do świata wirtualnego, sprawiając, że jest w stanie odczuwać wszystko – od podmuchów wiatru, po ból i własną śmierć. Mika otrzymała zadanie od swojego opiekuna, policjanta: musi znaleźć w grze zaginionych nastolatków, a także zdobyć informacje o tym, jak uzależniająca, wirtualna rozgrywka wpływa na młodych ludzi.

5 sekund do Io to nieźle skonstruowana książka ze świetnie zbudowaną główną bohaterką. Historia ta jest wciągająca, sprawnie napisana. Uwagę przykuwa już niezwykła postać Miki: dziewczyny z problemami (takimi przez duże "P"), straumatyzowanej, wszystkimi siłami starającej się utrzymać na powierzchni, zaufać komuś i odnaleźć jedyną osobę, która, jak jej się wydaje, ma szansę dać jej w życiu szczęście – poznanego w pogotowiu opiekuńczym Bartka. Obserwujemy, jak daje się wciągnąć w świat Bitwy o Io, gry, która nie bez powodu stała się obiektem zainteresowania policji. Widzimy też, jak świat rzeczywisty staje się dla niej coraz mniej ważny, bo w grze udaje jej się w końcu zapomnieć o swoim największym strachu – samotności.

Wątek relacji międzyludzkich jest tutaj postawiony nawet ponad motyw niezwykle realistycznej gry i jej psychologicznym oddziaływaniem na uczestników. Co ważne, relacje te są zarysowane bez naciągania i chodzenia na skróty. Małgorzata Warda wykonała kawał naprawdę dobrej roboty.

Mam kilka uwag do samego zakończenia. Wydaje się, że nie jest do końca zamknięte. Ostatnie rozdziały nie odpowiadają na wszystkie postawione w książce pytania, pozostawiają przynajmniej dwa urwane wątki. Trudno powiedzieć, czy to zabieg, przez który autorka każe czytelnikowi dopowiedzieć sobie resztę samemu, czy może w planach jest kiedyś ciąg dalszy – chociaż trochę trudno jest sobie wyobrazić, jak miałby wyglądać.

Ostatecznie to naprawdę dobra książka, którą przeczytałam z wypiekami na twarzy. Nie dziwię się, że otrzymała w tym roku nagrodę IBBY – jako najlepsza powieść młodzieżowa. Skomplikowana postać Miki, realistyczne oddanie jej dylematów i problemów, do tego porządnie zarysowane charaktery postaci drugo- i trzecioplanowych, osadzenie w realiach o tyle niezwykłych dla czytelnika młodzieżówek, o ile na co dzień bliskich i rzeczywistych – to zdecydowane zalety 5 sekund do Io. Jeśli nadal zastanawiacie się, czy po tę powieść sięgnąć – na pytanie odpowiem zdecydowanym i gromkim TAK. Nie powinniście jej przegapić!

Recenzję opublikowałam po raz pierwszy na: http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/malgorzata_warda/5-sekund-do-io/recenzja2

Słysząc "powieść młodzieżowa" czy "young adult", zwykle wyobrażamy sobie modne ostatnio dystopie z nastoletnimi bohaterami obalającymi ustroje (Igrzyska śmierci) lub powieści obyczajowe (Ten jeden rok). Dlatego 5 sekundo do Io jest prawdziwą niespodzianką. To naprawdę niezła powieść osadzona w niestandardowych realiach.

Przede wszystkim dlatego, że Mika, główna bohaterka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ma co ukrywać, że na ten tytuł wielu fanów komiksu czekało od lat. Na zagranicznych portalach anglojęzyczne wydania Tanpenshu osiągały zawrotne jak na polską kieszeń ceny – pierwszy tom potrafił kosztować kilkadziesiąt dolarów, drugi, łatwiej dostępny, mniej, ale nadal sporo. W 2015 roku J.P.Fantastica zrobiło wielbicielom mangi i komiksu cudowny prezent: wydało Krótkie historie Hirokiego Endo w ramach serii Mega Manga.

W dwóch tomach – u nas zebranych w jeden – znajdziemy siedem historii, jedną w dwóch częściach oraz jedną króciutką. Wszystkie powstały w latach 1996-2000. Łączy je charakterystyczny styl narracji Endo, który lubi czytelnika zwodzić pozornym spokojem, toczącą się powoli akcją, by nagle przyłożyć z grubej rury. Kreowane przez niego światy są realistyczne (nawet gdy mangaka wędruje daleko w przyszłość), do bólu prawdopodobne, a przy tym brutalne i zabijające wszelkie sentymenty. Otwierająca Krótkie historie opowieść o Kurkach, dziewczynie i yakuzie idealnie to obrazuje. Samotny yakuza, postrzelony w porachunkach między gangsterami, trafia pod opiekę mieszkającej w starym magazynie dokarmiającej kruki nastolatki. Tu także akcja toczy się dość powoli aż do punktu kulminacyjnego. Dalej mamy Na pewno jest bardzo ładna, opowieść o dziewczynie wychowywanej samotnie przez ojca. Brak zainteresowania ze strony rodzica i jego nieporadność jako wychowawcy w najważniejszych momentach życia dziewczyny wydają w końcu owoce – to obyczajowa, ale bardzo interesująca opowieść. Trzecią nowelą jest Dla nas, niewierzących w Boga – także obyczajowa, tym razem o studenckim kole teatralnym i jego członkach. Trzeba wspomnieć o tym, jak w interesujący sposób Endo przeplata sytuacje ze sceny z życiem prywatnym bohaterów.

Czwarta historia to Hang, gdzie wkraczamy w klimaty SF i postapokalipsy. Tu od początku mamy do czynienia z brutalnością świata i bohaterami, którzy nie mają już złudzeń co do swojego losu – ale autor przemycił w tę opowieść duży ładunek czystej poezji. Licealistka 2000 to już zupełnie inna para kaloszy – głównym bohaterem jest... mangaka Endo, obsesyjnie myślący o krótkich spódniczkach licealistek. To sympatyczna humoreska, lekko sentymentalna, miejscami obsceniczna. Peron z kolei jest dwuczęściową opowieścią o synu bossa yakuzy, który postanawia zniszczyć swoją rodzinę. A zamykające całość Chłopaki nie płaczą to króciusieńka historyjka o pewnej rozmowie na dachu szkoły.

Czy Krótkie historie są dobre? O tak. To fabularne majstersztyki, dopracowane w każdym calu. Tę mangę po prostu się pochłania, żeby potem przeczytać jeszcze raz, powoli, i wyłapać wszystkie niuanse. To też definitywnie tytuł dla dojrzałego czytelnika, głównie ze względu na poważniejszą tematykę oraz swobodniejsze podejście do erotyki. Ponownie przypomina nieco Eden, tytuł także doceniany głównie przez dorosłego odbiorcę. Poruszane przez autora tematy bywają trudne – dorastanie, odrzucenie, gwałt, stosunki z rodziną, homoseksualność. Ich realizacja jest wzorowa – ale młody czytelnik, szukający rozrywki na poziomie One Piece czy Love Hina, będzie zawiedziony.

Niektórych może nieco drażnić charakterystyczna kreska Endo: z dopracowanymi detalami zarówno w rysunku postaci, jak i tła oraz maszyn, ale jednocześnie wydaje się, że niektórzy bohaterowie różnych historii wyglądają niemal tak samo. W obrębie jednej noweli bez problemu rozróżniamy, kto jest kim – różnią się rysami twarzy, sylwetkami, fryzurami – ale na przykład typowy nastolatek w Peronie i w Dla nas, niewierzących w Boga wygląda niemal tak samo.

Co do wspomnianej detaliczności – kadry Krótkich historii ogląda się z przyjemnością. Pozornie prosta kreska idealnie podkreśla charakter historii, a tła są jej ważną częścią, nie tylko wypełniaczem pustki. Rysunki motocykli, robotów, broni, plansze między rozdziałami – trudno oderwać wzrok. Endo jest naprawdę świetny w te klocki. Tu trzeba też pochwalić edytorów J.P.F-u, którzy ładnie poradzili sobie z trudnymi przypadkami onomatopei, reklam, szyldów, billboardów, napisów i innego poupychanego w różnych miejscach tekstu. Poza tym jest ogólnie nieźle pod tym względem, pominąwszy kilka potknięć – w tym, niestety, rzucające się na pierwszej planszy w oczy przycięcie tytułu. Brzydko to wygląda i nastraja negatywnie. Poza tym mamy do czynienia z tradycyjną Mega Mangą – powiększony format, obwoluta, pokaźny, 400-stronicowy tom. Wygląda bardzo atrakcyjnie.

Ukłony także dla Pawła Dybały. Wyraźnie widać, że podobało mu się tłumaczenie Krótkich historii – dialogi są po prostu super.

Podsumowując – to naprawdę dobrej jakości wydanie świetnego tytułu. Czy warto zainwestować? Definitywnie tak! Kupić, pożyczyć, podkraść znajomym – byle przeczytać!

Recenzja pojawiła się wcześniej na portalu Gildia.pl

Nie ma co ukrywać, że na ten tytuł wielu fanów komiksu czekało od lat. Na zagranicznych portalach anglojęzyczne wydania Tanpenshu osiągały zawrotne jak na polską kieszeń ceny – pierwszy tom potrafił kosztować kilkadziesiąt dolarów, drugi, łatwiej dostępny, mniej, ale nadal sporo. W 2015 roku J.P.Fantastica zrobiło wielbicielom mangi i komiksu cudowny prezent: wydało Krótkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po smakowitym zawiązaniu akcji w pierwszym tomie pora na jej gwałtowny rozwój. Demon, czyli Ji Shen Long, zrobi wszystko, żeby przeżyć i dotrzeć do lądu. Zabije każdego, kto mu stanie na drodze. Nie przewidział jednak, ze trafi na podobnego sobie – a nawet gorszego – bezwzględnego psychopatę. Galph Juneau, syn kalekiego miliardera, postanawia urządzić sobie polowanie na pokładzie statku. Jego metody są jednak dość... niekonwencjonalne. Przykładowo – zamyka pod pokładem wszystkich Azjatów, po czym strzela do nich jak do kaczek.

Trzeba przyznać, że w tym tomie emocje sięgają zenitu. Chodzi nie tylko o starcie dwóch indywiduów, których moralność i zdrowie psychiczne pozostawiają wiele do życzenia. Tsutomu Takahashi sportretował zachowanie pasażerów wycieczkowca postawionych w obliczu śmiertelnego zagrożenia – i nie oszczędzał przy tym nikogo. Jednocześnie jednak zadbał o pokazanie Shen Longa w szerszej perspektywie: resztek człowieczeństwa, które się w nim tlą. Choć nadaje to postaci trochę głębi, pozostaje dość groteskowe, zwłaszcza gdy nasz bohater usiłuje zrozumieć, czemu czuje pociąg do kobiety. To ciekawy zabieg, a z punktu widzenia czytelnika także bardzo pożądany.

Fabularnie – drugi tom "Blue Heaven" trzyma poziom. Jest wciągający, akcja pędzi do przodu, a rozlew krwi trwa w najlepsze. Napięcie rośnie niemal ze strony na stronę. Wszystko to cudnie podkreśla kreska Takahashiego – nieco brudna, nieregularna i zmienna. Styl rysunku nie zmienił się specjalnie od pierwszego tomu, co także można uznać za plus – idealnie pasuje do thrillera.

Wydanie nie pozostawia wiele do życzenia. Powiększony format, ładna obwoluta, dobrej jakości papier – znamy to z poprzedniej części. Pod względem tłumaczenia – J.P.Fantastica zasłużyła na 5+. Edycja – stwierdzono jedynie mikroskopijne błędy. Dobra robota! – chciałoby się powiedzieć.

W trzecim tomie czeka nas wielka kulminacja, starcie tytanów, do którego dążą Shen Long i Galph. Jak to się skończy? Trudno powiedzieć, fabuła jest tu dość nieprzewidywalna. Aż chce się czytać!
_____
Recenzja ukazała się wcześniej w portalu Gildia.pl

Po smakowitym zawiązaniu akcji w pierwszym tomie pora na jej gwałtowny rozwój. Demon, czyli Ji Shen Long, zrobi wszystko, żeby przeżyć i dotrzeć do lądu. Zabije każdego, kto mu stanie na drodze. Nie przewidział jednak, ze trafi na podobnego sobie – a nawet gorszego – bezwzględnego psychopatę. Galph Juneau, syn kalekiego miliardera, postanawia urządzić sobie polowanie na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Szczerze? To na pierwszy rzut oka interesująca książka z fabułą osadzoną w ciekawych realiach.

Jednak w trakcie lektury wychodzi szydło z worka: jest sztywno, nielogicznie, nijako i nudno. Gorąco nie polecam.

Szczerze? To na pierwszy rzut oka interesująca książka z fabułą osadzoną w ciekawych realiach.

Jednak w trakcie lektury wychodzi szydło z worka: jest sztywno, nielogicznie, nijako i nudno. Gorąco nie polecam.

Pokaż mimo to


Na półkach:

W drugiej połowie 2014 roku w mediach – zaskakująco – królowały pszczoły. W Przyczynie Dolnej, niewielkiej miejscowości na zachodzie Polski, zniknęły pszczoły. Dokładnie – 5 milionów pszczół. Dopiero w październiku okazało się, że przyczyną ich masowej śmierci w tym zakątku lubuskiego był fipronil – środek owadobójczy, zakazany w Polsce od 2008 roku. Czy użyto go specjalnie, by na złość pszczelarzom zniszczyć roje, czy z głupoty – zamiast droższego i legalnego insektycydu? – Tego jeszcze nie wiemy.

Pszczoła miodna, o czym nie każdy wie, hodowana jest najczęściej nie ze względu na owoc swej pracy (czyli miód, ale też wosk, propolis, mleczko), ale jako owad zapylający. Dzięki „współpracy” z roślinami kwiatowymi, nastąpiła wyraźna symbioza: pszczoły mogą korzystać z nektaru i pyłku konkretnych roślin, a te z kolei są zapylane niemal wyłącznie przez pszczoły i ich bliskich kuzynów. Dzięki pszczołom zapyleniu ulegają drzewa owocowe (od poczciwych jabłoni po egzotyczne migdałowce i bananowce), rzepak (najpopularniejsze źródło oleju spożywczego), rośliny pastewne (m.in. koniczyna, lucerna). Poza tym pyłek przenoszony jest na maliny, gorczycę czy leszczynę i wiele innych. Niemal 80% roślin jest owadopylna. Szacuje się, że w samych Stanach Zjednoczonych wartość pracy pszczół-zapylaczy to około 9 miliardów dolarów rocznie uzyskanych w płodach rolnych. W skrócie – jeśli znikną pszczoły, będziemy biedni i będziemy głodować.

Polskie media poinformowały nas o tym zjawisku w zeszłym roku, jednak informacje o Colony Collapse Disorder – czyli tzw. zespole masowego ginięcia pszczoły miodnej – znane są od lat 90. XX wieku. Pszczoły znikały bez śladu. Większość zapewne ginęła podczas zbierania pożywienia poza ulem. Straty w rodzinach pszczelich wynoszą 17-20% rocznie. Przyczyn jest zapewne wiele: od używania coraz doskonalszych (sic!) pestycydów i insektycydów, poprzez jednorodne uprawy, nadmierne wykorzystywanie pszczół, ich naturalną niewielką odporność na choroby...

Temat jest fascynujący i przerażający jednocześnie. Krew aniołów to chyba pierwsza książka, która poruszyła go w skierowany do zwykłego czytelnika sposób. To powieść, w której realizm magiczny miesza się z ponurą rzeczywistością.

Orvo to spokojny Fin. Mieszka na swojej części farmy odziedziczonej po dziadku i posiada dziesięć uli. Jest pszczelarzem z zamiłowania – kocha pszczoły. Pewnego dnia zauważa, że jeden z uli opustoszał, a po rodzinie pozostała jedynie martwa królowa…

W miarę śledzenia przemyśleń Orva dowiadujemy się, że czas w powieści wybiega – kilkanaście bądź kilkadziesiąt lat naprzód w stosunku do naszej rzeczywistości. Tyle wystarczyło, żeby Stany Zjednoczone stały się bankrutem. Gdy kilka lat przed wydarzeniami w książce zniknęła większość pszczół, ucierpiała cała gospodarka, zapanował głód, ceny żywności skoczyły o setki procent, a eksport przestał istnieć. A pszczoły nadal znikają.

Krew aniołów nie jest jednak tylko powieścią o pszczołach. Syn Orva, Eero, jest działaczem organizacji na rzecz praw zwierząt. Fragmenty prowadzonego przez niego bloga czytamy na przemian z opowieścią głównego bohatera. Ta przeplatanka prowadzi nas przez dwa tygodnie życia starszego mężczyzny – życia, które w jednej chwili straciło sens, by potem uchylić przed nim rąbka mistycznej tajemnicy związanej z pszczołami.

Trudno opisać tę powieść tak, by przyszłemu czytelnikowi nie zdradzić najważniejszych wydarzeń. Odkrywanie kolejnych elementów układanki to największa przyjemność tej lektury. Sinisalo skonstruowała całość naprawdę przemyślnie. Czytelnik stopniowo dochodzi do tych szczegółów życia Orva, które tworzą cudowną, ale też przeraźliwie smutną mozaikę. Jednocześnie w dziwnym kontraście do pierwszoosobowej, delikatnej i ciepłej narracji bohatera pozostają wpisy z bloga Eera wraz z przytoczonymi komentarzami. Dotyczą one praw zwierząt, tego, jak widzą świat nasi „bracia mniejsi”, ale też sposobów produkcji mięsa, hodowli zwierząt użytkowych, upraw jednorodnych, polityki gospodarczej. Te opisy miejscami irytują, wpadają w ton moralizatorskiej pogadanki. Zawarte w nich informacje są za to prawdziwe, przez co powieść sama w sobie staje się naprawdę smutna.

Książka opowiada też o żałobie i dojrzewaniu. Mówiąc szczerze, to jedno z najciekawszych i najbardziej poruszających przedstawień żałoby, jaką można znaleźć w popularnej literaturze. Johanna Sinisalo w swojej narracji nie popada w patos, tanie chwyty o „wyciu z rozpaczy” i podobne ograne sentencje o „skamieniałym sercu”; nie bawi się także w cynizm, którego można by się spodziewać po profesji Orva (będącego pszczelarzem jest z zamiłowania, a nie z zawodu), a którą poznajemy dość późno. My, czytelnicy, do straty dorastamy razem z bohaterami.

Ta na pozór moralizatorska, a w rzeczywistości prosta i gorzka powieść pozostawia po sobie wrażenie na długo. Sinisalo to doświadczona autorka, która tutaj balansuje na granicy mistycyzmu, realizmu magicznego i literatury faktu. Nieco niewyważone są ekologiczne wykłady Eera, kojarzące się czasami z forami internetowymi wojujących wegan. Na szczęście to wrażenie szybko zostaje zatarte. Jako że niewiele u nas fińskiej literatury – a tej naprawdę dobrej – wręcz znikome ilości – warto sięgnąć po Krew aniołów. Ta powieść porusza i jednocześnie edukuje.

W drugiej połowie 2014 roku w mediach – zaskakująco – królowały pszczoły. W Przyczynie Dolnej, niewielkiej miejscowości na zachodzie Polski, zniknęły pszczoły. Dokładnie – 5 milionów pszczół. Dopiero w październiku okazało się, że przyczyną ich masowej śmierci w tym zakątku lubuskiego był fipronil – środek owadobójczy, zakazany w Polsce od 2008 roku. Czy użyto go...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznijmy od truizmu: każda kobieta i dziewczyna od czasu do czasu ma ochotę przeczytać niezobowiązujące romansidło z podtekstem erotycznym (a nawet nie tylko z podtekstem), sporą ilością dramy i gorącokrwistymi bohaterami (zwłaszcza męskimi). Sukces 50 twarzy Greya pokazuje, że lektura nie musi być ambitna, ale za to ma grać na emocjach młodziutkich dziewcząt i lekko znudzonych kobiet jak na syntezatorze – tu nacisnąć, tam posmyrać i rzesze czytelniczek będą szczęśliwe.

After. Płomień pod moją skórą ma ciekawą historię – analogiczną do tej, jaką przeszło 50 shades of Grey. Autorka, 26-letnia już Anna Todd, zaczęła pisać fanfik. Z jednej strony jest wielką fanką młodzieżowego zespołu One Direction, z drugiej najwyraźniej pozostawała pod ogromnym wpływem literatury około-greyowej, więc połączyła oba te elementy w romantyczno-erotyczny miszmasz osadzony na kampusie Uniwersytetu w Waszyngtonie. Trzeba jej też przyznać, że ma talent do tworzenia nagłych zwrotów fabularnych, cliffhangerów, budowania napięcia i tworzenia męskich bohaterów rodem z co przyjemniejszych snów młodych pań. Dzięki temu jej publikowany na Wattpadzie (amerykańskim portalu społecznościowym dla – powiedzmy - młodych twórców) fanfik błyskawicznie przyciągnął uwagę czytelników, zyskał niemal miliard odsłon, a sama autorka została szybko zakontraktowana przez wydawnictwo. Książka After – po korekcie, zmianie imion bohaterów i innych redakcyjnych fikołkach – sprzedaje się jak świeże bułeczki. Ale czy warto ją przeczytać? Ha, oto jest pytanie!

Fabuła jest, jakby nie patrzeć, standardowa. Młoda Tessa przyjeżdża na studia. W akademiku dostaje pokój ze Steph, dziewczyną z zupełnie innej subkultury, lubującą się w czarnych, obcisłych sukienkach i weekendowych imprezach. Tessa poznaje też znajomego Steph, Hardina, do którego od pierwszego wejrzenia zaczyna pałać ogromną niechęcią. W miarę, gdy Tessa zaczyna przyzwyczajać się do studenckiego życia, poznawać lepiej znajomych Steph i uwalniać się spod wpływu despotycznej matki, okazuje się, że Hardin ma o wiele więcej interesujących cech, niż jej się wydawało. Jednak ten związek – o ile w ogóle dojdzie do skutku – zdaje się nie mieć przyszłości.

Książka kipi od emocji, bohaterowie są temperamentni, a fabularne klisze, których w tego typu powieści po prostu nie da się uniknąć, nie przeszkadzają – co jakiś czas Todd zaskakuje ich ciekawym wykorzystaniem. After nie tyle się czyta, co pochłania, temu nie można zaprzeczyć. Jest tu trochę ciekawych pomysłów, znajdziemy pikanterię na różnych poziomach, a większość młodych czytelniczek pokocha Hardina.

Jednak nie da się ukryć, że poza tym After jest jednym wielkim kłębkiem wad. Część to wina niedoświadczonej, debiutującej autorki. Przede wszystkim kreacja postaci: Tessy i Hardina. Zbudowano ich na zasadzie kontrastu, ale posuniętego niemal do granic śmieszności. Tessa, delikatna blondynka, wychowana bez ojca, pod kloszem, zawsze idealna córka swojej matki, z najlepszymi ocenami, idealnym chłopakiem (takim w pastelowych kardiganach i z blond grzywką), pedantka z dniem zaplanowanym co do minuty, a do tego – jak się okaże – histeryczka i furiatka, na dodatek wieczna dziewica. Hardin z kolei to wytatuowany superprzystojniak, zbuntowany, agresywny, zaliczający dziewczynę za dziewczyną, często imprezujący, momentami niebezpieczny, nie panujący nad emocjami i odruchami, a jak się dowiemy w trakcie – także mocno bipolarny i schizofreniczny, chorobliwie zazdrosny, o apodyktycznych i stalkerskich zapędach. Przez większość książki – pisanej, o zgrozo, w pierwszej osobie, w czasie teraźniejszym – kłócą się, wrzeszczą na siebie, nienawidzą lub uprawiają seks (tudzież podchody do niego). Można było ich napisać o wiele lepiej – zwłaszcza Hardina. Czytając, nie raz i nie pięć ma się ochotę jęknąć do Tessy "dziewczyno, w co ty się, kurna, pakujesz?”. Całość bywa wręcz groteskowa. Naprawdę – otwierając książkę w dowolnym miejscu mamy 95% szans, że trafimy na awanturę, płacz lub erotykę.

Dałoby się to jednak przeżyć. Bohaterowie Zmierzchu nie wypadali o wiele lepiej, a sporo lepszych pisarzy miewało podobne wpadki. Do tego takie książki też mają swój urok, zwłaszcza, gdy akcji jest dużo i ciągle coś się dzieje. Jednak tym, co tę powieść zabija, są redakcja i tłumaczenie. Językowe koszmarki są na porządku dziennym. Standardowa konstrukcja zdania, która powoduje zgrzytanie zębów to na przykład "Kiwam głową, przede wszystkim do siebie, i wysiadam za nią, wygładzając sukienkę” albo "Oparł się piętami o brzeg łóżka, po czym na nim usiadł”. Do tego dochodzi szereg kalek z angielskiego, czasami wręcz do bólu zabawnych. Faworytem jest chyba "Pozwalasz, żebym ci robił brudne rzeczy” (z ang. dirty things – sprośne, niegrzeczne rzeczy). Pierwszym oczywistym skojarzeniem jest tu układanie górki brudnych skarpetek... Naprawdę, czy ktokolwiek kontrolował pracę tłumacza? Takiej fuszerki można się było spodziewać po debiutujących wydawnictwach, ale Znak? To wielkie rozczarowanie. Zwłaszcza, gdy czytając, co chwila ma się ochotę wołać o pomstę do nieba nad dziwaczną stylistyką i leksyką zdań.

Należy też wspomnieć o co najmniej dziwacznym doborze słownictwa. Albo autorka uwielbia synonimy, albo przy tłumaczeniu w ruch poszły internetowe słowniki. Zestawianie nieśmiałości Tess z "tam na dole” w odniesieniu do jej krocza jest zrozumiałe. Podobnie można zrozumieć "łechtaczkę” (chociaż Anna Todd wyraźnie starała się unikać dosłownych określeń). Jednak "popatrzył na moją płeć” brzmi już komicznie. Do tego Afterowi wyraźnie brakuje... przypisów. Nie każda z czytelniczek zna Wichrowe wzgórza czy Dumę i uprzedzenie, do których ciągle są tu odniesienia, podobnie jak realia amerykańskiego systemu edukacji, który miejscami jest istotny dla fabuły. Jakiekolwiek wyjaśnienia pozwoliłyby osadzić całość w rzeczywistości, pomogłyby zrozumieć niektóre wątki i dialogi. Szkoda.

To mogłaby być naprawdę przyjemna, miejscami porywająca powieść o studentach, dziwacznej (pokracznej nawet) Wielkiej Epickiej Miłości, ludzkich dramatach, histerii, seksie, tajemnicach z przeszłości, przystojnych chłopakach, nierealistycznym szczęściu (staż/praca z własnym biurem i nienajgorszą pensją dla osiemnastolatki zaczynającej studia – come on!) i innych przyjemnościach - zadziwiająco jednak wciąż też wciągająca. Jednak kiepska redakcja (amerykańska i polska) oraz tłumaczenie z piekła rodem marnują ten potencjał. Oczywiście, jeśli doczytało się do końca, będzie się chciało sięgnąć po kolejną część – w ostatnim rozdziale Anna Todd zafundowała czytelnikom taki numer, że nie ma mowy, żeby nie sprawdzić, co będzie dalej. Ale naprawdę szkoda, że literacko, stylistycznie i językowo całość jest tak słaba.

Zacznijmy od truizmu: każda kobieta i dziewczyna od czasu do czasu ma ochotę przeczytać niezobowiązujące romansidło z podtekstem erotycznym (a nawet nie tylko z podtekstem), sporą ilością dramy i gorącokrwistymi bohaterami (zwłaszcza męskimi). Sukces 50 twarzy Greya pokazuje, że lektura nie musi być ambitna, ale za to ma grać na emocjach młodziutkich dziewcząt i lekko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wielka pogoń

"Metro" ma ostatnio dobrą passę. Najpierw naprawdę niezła "Dzielnica obiecana" Pawła Majki, a teraz "Mrówańcza". W skrócie: jeśli jesteś fanem tego uniwersum, a jeszcze tej książki nie masz, nadrób braki chociażby dzisiaj.

W metrze w Rostowie nad Donem (które w rzeczywistości nie istnieje, ale cóż, plany są...) ludzie kryją się w tunelach dwóch linii: czerwonej - dość wygodnej i w pełni wykończonej, oraz niebieskiej, która w momencie wybuchu wojny była zaledwie wzmocnionym korytarzem z wylewką. Na odizolowanej w tragicznych okolicznościach stacji Port Lotniczy żyje w spokoju Mag - samotnik, którego rodzina zginęła w ataku mutantów. Mag ma misję - zabija krążące po Rostowie stwory, żeby zemścić się za śmierć żony i synka. Pewnego dnia podczas patrolowania okolicy natrafia na wielką migrację mutantów, które najwyraźniej przed czymś uciekają. Chroni się w stacjach czerwonej linii metra. Okazuje się, że miasto zajmuje mrówańcza - mutanty wielkości człowieka, wyglądające jak skrzyżowanie szarańczy z mrówkami. Zjada ona wszystko, co napotka na swojej drodze, a gdy pewien szaleniec, Gapcio, stwierdza, że ma misję zbawienia mieszkańców metra, resztki ludzkości w podziemnych tunelach mogą bardzo szybko stać się gatunkiem wymarłym.

"Mrówańcza" ma nieco inną niż dotychczasowe "metra" kompozycję. Osią fabularną jest motyw ucieczki przed mrówańczą - szaleńczy bieg przez Rostów i potem metro. Przez niemal całą powieść da się wyczuć napięcie, strach mieszkańców kolejnych stacji i atmosferę zaszczucia. Mag wędruje uparcie przez metro, usiłując uratować skórę, ale w pewnym momencie sytuacja się komplikuje - zdaje się, że spotyka kogoś, kto od dawna powinien być martwy... i odpowiada za śmierć rodziny naszego bohatera. Mag rzuca się więc w pogoń za widmem, a mrówańcza dalej pożera metro.

Główny bohater to jedna z najciekawszych dotąd postaci w uniwersum. Wyraźnie w kiepskiej kondycji psychicznej (cóż, słyszy głosy zmarłych), odludek, otoczony przez mieszkańców metra woalem legend, zdziwaczały, ale jako wojownik - jeden z najlepszych. Przy tym mankamenty po stronie zdrowia psychicznego nie przeszkadzają mu być inteligentnym i sprytnym. Nie bawi się też w specjalne sentymenty, jeśli chodzi o mieszkańców metra.

Wizja społeczności przedstawionej w "Mrówańczy" także jest interesująca. Brak w niej specjalnych skrajności, ale w oczy rzuca się różnica między "czerwonymi" a "niebieskimi" - wydaje się, że dysproporcja w poziomie życia wpłynęła poważnie na relacje między mieszkańcami linii. Ci z czerwonej traktują "niebieskich" jak pariasów, ci z niebieskiej swoich sąsiadów mają za zło konieczne. Skutkuje to wieloma politycznymi zawiłościami. W obliczu próby, czyli ataku mrówańczy, okazuje się, że kolejne stacje też nie tak bardzo lubią pozostałych. Reakcje ludzi w sytuacji zagrożenia są pokazane bez heroizmu czy nadęcia, ale dość realistycznie, widocznie dobrze przemyślane przez autora.

Całość jest naprawdę niezła. Nie bez potknięć i zgrzytów, ale na tle reszty tomów wydanego w Polsce "Metra" - wypada bardzo dobrze. Mielnikow sprawnie dawkuje napięcie i tworzy postaci, a przy tym jego styl jest wyjątkowo przystępny. Mrówańczę bez obaw można polecić nawet osobom, które serii nigdy nie czytały lub zraziły się po "Piterze" lub "Korzeniach niebios".

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Gildia.pl

Wielka pogoń

"Metro" ma ostatnio dobrą passę. Najpierw naprawdę niezła "Dzielnica obiecana" Pawła Majki, a teraz "Mrówańcza". W skrócie: jeśli jesteś fanem tego uniwersum, a jeszcze tej książki nie masz, nadrób braki chociażby dzisiaj.

W metrze w Rostowie nad Donem (które w rzeczywistości nie istnieje, ale cóż, plany są...) ludzie kryją się w tunelach dwóch linii:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bo z genetyką nigdy nic nie wiadomo

"Polowanie" było nienajgorszą powieścią z nurtu young adult. Miało ciekawego bohatera, interesujące realia i odchodziło od stereotypowego wzorca łzawego romansidła. Wydana pod koniec wakacji część druga podkręca tempo, a jednocześnie wyjaśnia czytelnikom wiele zagadnień, których nie odsłonięto w pierwszej – między innymi dotyczących przyczyn "odwrócenia” proporcji dotyczących liczby wampirów i ludzi.

Po dekonspiracji Gene’a i ucieczce z heperami z zagrody, cała grupa spływa tratwą po rzece, usiłując ocalić życie. Zgodnie ze wskazówkami naukowca, docierają do miejsca, które wydaje im się Krainą Mlekiem i Miodem Płynącą. Żyją tam ludzie-heperzy, na pozór nie panuje żadne niebezpieczeństwo, jest pod dostatkiem pożywienia. Jednak przybysze szybko orientują się, że coś tu jest bardzo nie tak. O co chodzi? Co stało się z naukowcem? Jak wywinąć się z nowych, poważnych kłopotów?

Można powiedzieć, że "Zdobycz" utrzymuje poziom "Polowania". Zmiana otoczenia pozwoliła autorowi na pokazanie nowych zagrożeń, problemów społecznych i rozwiązań. Gene i Sissy okazali się wyjątkowo elastyczni jak na postaci wychowane w warunkach odcięcia od społeczeństwa – pamiętamy to z pierwszej części. Pozostali chłopcy zachowują się często po prostu głupio i nielogicznie, co częściowo można wytłumaczyć ich wiekiem. Generalnie grają raczej marginalną rolę w powieści.

Andrew Fukuda ciekawie nakreślił charakterystykę społeczności Misji. Widać potencjał kilku postaci, nie do końca wykorzystany, a całość prawdy o osadzie jest porcjowana w rozsądny sposób. Co prawda część czytelników bez problemu odgadnie, o co chodzi, jednak i tak wygląda to przyjemnie. Nowi bohaterowie drugoplanowi niestety nie są tak dobrze skonstruowani. Od pierwszego akapitu wiadomo, kto będzie ʺtym dobrymʺ, a kto ʺtym złymʺ. Zupełnie, jakby autor nie miał do końca pomysłu na zbudowanie postaci.

Na plus z kolei można zaliczyć realistyczne – na ile to możliwe w tego typu powieści – ukazanie losów kolejnych bohaterów (w tym Ashley June, która pod koniec Polowania została uwięziona w Instytucie). Fukuda nie bawi się w specjalne sentymenty. Jednocześnie całość podbudowana jest dziwną, ale interesującą historią o Początku – ponoć skarbie/lekarstwie mającym uratować ludzkość. Czym jest, jak je znaleźć? Ot, niespodzianka.

Ponownie nie jest to wybitna powieść, ale interesująca i wybijająca się ponad przeciętną wampiryczno-fantastycznego nurtu młodzieżówek. Dla czytelników pierwszej części – pozycja obowiązkowa. Także niezły prezent dla nastolatków – zarówno chłopaków, jak i dziewcząt.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Gildia.pl

Bo z genetyką nigdy nic nie wiadomo

"Polowanie" było nienajgorszą powieścią z nurtu young adult. Miało ciekawego bohatera, interesujące realia i odchodziło od stereotypowego wzorca łzawego romansidła. Wydana pod koniec wakacji część druga podkręca tempo, a jednocześnie wyjaśnia czytelnikom wiele zagadnień, których nie odsłonięto w pierwszej – między innymi dotyczących...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy zaczynasz liczyć cętki lamparta...

Stwierdzenie, że matematyka jest królową nauk, jest już truizmem. Opatrzyło się do tego stopnia, że straciło jakiekolwiek znaczenie. Dlatego ciekawym doświadczeniem jest lektura, w której autor z matematycznego punktu widzenia wykłada biologię. Mowa o pozycji Matematyka życia. Jak równania pomagają odkrywać tajemnice natury. Znany z popularnonaukowych publikacji dotyczących matematyki i biologii jednocześnie Ian Stewart - profesor matematyki o pokaźnym dorobku naukowym - po raz kolejny stara się przybliżyć czytelnikom niektóre problemy współczesnych (i nie tylko) badaczy.

Tym razem autor skupił się na zagadnieniu nurtującym wielu matematyków, biologów i badaczy nauk przyrodniczych w ogóle: co dla natury oznacza matematyka? Pod takim dość enigmatycznym hasłem autor ukrył szereg informacji i teorii na temat wykorzystania pojęć i równań matematycznych w świecie biologii. Całość podzielił na kilka rozdziałów, w każdym zajmując się innym problemem. Po pierwszym rozdziale - w którym omawia obiektywnie najważniejsze odkrycia, zmieniające oblicze nauki - przechodzi do rozważań dotyczących zastosowania matematyki w konkretnych przypadkach. Zaczyna się od tego, że filotaksja (czyli wzrost liści na łodydze rośliny) w przedziwny sposób odpowiada matematycznym ciągom liczbowym oraz idei złotej liczby i złotego kąta... A potem robi się bardziej skomplikowanie. Stewart sięga po zagadnienia związane z ewolucją, DNA, dziedziczeniem, podziałem gatunków, działaniem mózgu, umaszczeniem zwierząt i jego odmianami... Wydaje się, że nie ma kresu interesującym go przykładom.

Zanim jednak zaczniemy czytać o matematycznych zawiłościach, autor w całkiem przystępny sposób wyjaśnia pojęcia, których będzie używał i o których pisze, robi wstęp, powiedzmy, historyczny do kolejnych omawianych zagadnień (najprzyjemniejszy w odbiorze jest chyba ten dotyczący odkryć Darwina i późniejszych przemian dotyczących teorii ewolucji). Dzięki temu czytelnik-laik, mający jedynie powierzchowne pojęcie o omawianym zagadnieniu, jest w stanie zrozumieć całość. Oczywiście zdarzają się fragmenty trudniejsze lub nieco słabiej wyjaśnione - tu niestety trzeba się czasem posiłkować encyklopedią. Ale cóż to jest dla głodnego wiedzy człowieka!

Iana Stewarta charakteryzuje też piękna lekkość pióra. Nie bez kozery - jest współautorem Nauki Świata Dysku, pisanej w charakterystycznym dla Pratchetta stylu. Dlatego jego popularnonaukowe książki cieszą się dużym powodzeniem - łatwość zrozumienia połączona z łatwością czytania są ogromną zaletą.

Niewielką, ale jednak zauważalną wadą jest brak wydania twardookładkowego. Ta pokaźna, bo razem z indeksem licząca nieco ponad 450 stron, drukowana na dobrej jakości papierze (a więc gruba i ciężka) książka ukazała się tylko w wersji z miękką okładką. Ze względu na rozmiary jest to dość niewygodne, a okładka łatwo zagina się i niszczy. Szkoda - jakkolwiek to już żale bibliofila.

To, co można Stewartowi zarzucić, to pozostawienie czytelnika z uczuciem niedosytu i niedoinformowania. Matematyka życia obiecuje co prawda wyjaśnienie tajemnic matematycznej biologii (czy biologicznej matematyki), ale nie daje nam tego. Wiele problemów zostało zarysowanych, ale brak im ostatecznego rozwiązania, czyli jasnego powiedzenia, dlaczego w końcu te cętki układają się w ten, a nie inny sposób, a liście rosną pod takim, a nie innym kątem. Pod tym względem można się poczuć oszukanym - jakkolwiek cała książka dostarcza naprawdę wielu informacji na temat aktualnych badań i stanu wiedzy. Poza tym - same plusy.

Recenzja pojawiła się na portalu Gildia.pl

Gdy zaczynasz liczyć cętki lamparta...

Stwierdzenie, że matematyka jest królową nauk, jest już truizmem. Opatrzyło się do tego stopnia, że straciło jakiekolwiek znaczenie. Dlatego ciekawym doświadczeniem jest lektura, w której autor z matematycznego punktu widzenia wykłada biologię. Mowa o pozycji Matematyka życia. Jak równania pomagają odkrywać tajemnice natury. Znany z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niezły supeł do rozplątania...

Pierwsza część serii o Dannym Northcie, Zaginione Wrota, bardzo przypadła czytelnikom do gustu. Nie ma się czemu dziwić: zgrabnie zbudowane postaci protagonistów i antagonistów, wyrazista fabuła – pełna zwrotów akcji, z ciągnącymi się równolegle interesującymi wątkami, a do tego prosty, ale ciekawie poprowadzony pomysł. Plusy można by mnożyć. Niedawno ukazała się druga część – jak się okazało – trylogii, zatytułowana Złodziej Wrót. Fani czekali na nią dwa lata: pisarz ukończył Zaginione Wrota w 2011 roku, a Złodzieja – w 2013 roku (w Polsce książki ukazały się odpowiednio w maju 2012 roku i w marcu 2014 roku).

Narracja rozpoczyna się niemal w tym samym miejscu, w którym autor pozostawił nas dwa lata temu. Danny przypadkiem stworzył Wielkie Wrota i przeszedł na Westil wraz z niektórymi magami. Nie pozwolił Złodziejowi pochłonąć swoich wrót, zamiast tego pozbawił go mocy. Wrócił na Ziemię bogatszy w doświadczenie i wiedzę, które mogą zaowocować wojną wśród rodzin magów. A to dopiero początek.

Danny musi zmierzyć się z podejrzliwymi, natarczywymi kolegami ze szkoły, których uważa za przyjaciół – chociaż nie wie, czy może. Musi zaplanować, jak doprowadzić do równowagi między rodzinami. Poradzić sobie z dzikimi. skradzionymi wrotami, które przechowuje wewnątrz siebie. Nauczyć się panować nad swoimi mocami. A do tego okazuje się, że na Westilu także trwa wojna - prowadzona w kuluarach przez królową Bexoi i Kluchę, który okazał się być legendarnym Złodziejem Wrót, a teraz zwraca się do Danny’ego z propozycją współpracy. Jakby tego było mało, pojawia się zagrożenie ze strony niezwykle groźnego, przedwiecznego pożeracza dusz z innego świata... A najbardziej zdają się młodemu magowi wrót przeszkadzać typowe problemy szesnastolatka: szkoła i dziewczyny. Czy to się w ogóle może skończyć dobrze?

Card najwyraźniej nabrał rozmachu. Mnogość wątków, które umieścił w książce, na pierwszy rzut oka zdaje się przytłaczać. Na szczęście pisarz ma ogromne doświadczenie i potrafi sprawnie przeplatać kolejne nitki fabuły, również te najważniejsze i na pozór oddzielone od siebie: działania Danny’ego i wydarzenia na Westilu. Główne wątki nie cierpią więc w tym natłoku, nadal są wciągające i dobrze poprowadzone.

Bohaterowie, jak zwykle w przypadku Carda, są mocno zróżnicowani. Postać Danny'ego jest skonstruowana bardzo misternie. Jako czytelnicy widzimy w nim wiele realistycznych cech, jak chociażby (nie)kontrolowany pociąg do koleżanek z klasy. Jednocześnie sprawdza się jako szlachetny protagonista; wydaje się nie mieć żadnych złych intencji, mimo duszy psotnika. Co ważne, widać wyraźnie ewolucję jego postaw i dojrzewanie jako osoby, co można zaliczyć jak najbardziej na plus.

Niestety, na tle Danny'ego wyjątkowo blado wypada większość pozostałych postaci, zwłaszcza dorosłych. Zarówno "ciotka Veevee”, trener Killer, jak i rodzice młodego Lokiego są jednowymiarowi i płascy, niczym nie zaskakują. Nieco lepiej wyglądają Anonoei i Klucha - jako znaczące dla fabuły postaci muszą się wyróżniać. Są jednak stosunkowo prości i czytelnik dość łatwo odszyfruje ich kolejne ruchy. Młodzi przyjaciele Danny’ego z kolei są po prostu denerwujący. Zachowują się jak, nie przymierzając, stereotypowi gimnazjaliści - każdy z chłopaków chce się popisywać, a każda z dziewcząt chce wskoczyć młodemu bogu do łóżka. I na tych motywach powieść cierpi najbardziej: w wykonaniu Carda humor z podtekstem erotycznym, w sposób zamierzony czy nie, jest najczęściej żenujący. Cóż, co bardziej wymagający czytelnicy mogą te fragmenty po prostu przeskoczyć bez większej szkody dla lektury.

Jeśli mamy oceniać Złodzieja Wrót w odniesieniu do poprzedniej części, na pewno wypadnie słabiej - o włos, ale jednak. Wydaje się, że nieco się pogubił w mnogości wątków, czy raczej umieścił ich w tej części zbyt wiele. Czytelnik może miejscami wręcz dostać oczopląsu. Książka znacznie by skorzystała, gdyby wyrzucić z niej dokładne opisy relacji Danny-kumple ze szkoły i podobne, poboczne historie. Pewnym zaskoczeniem mogła być także informacja, że powstanie kolejna część tego cyklu. Z jednej strony to ekstra, ponieważ inaczej nie byłoby możliwości podomykania tylu nagromadzonych wątków, z drugiej - patrząc na liczbę rozpoczętych przez Carda serii - na następną część opowieści o młodym magu wrót możemy poczekać kolejne dwa lata, o ile nie dłużej.

Podsumowując całość: Złodziej Wrót jest niezły, ale nie tak dobry, jak poprzednia część trylogii. Zdarzają się dłużyzny i denerwujące momenty. Jednocześnie sprawność pisarska Carda sprawia, że w odbiorze całość jest jak najbardziej strawna, a miejscami nawet świetna. Nierówność poziomu to największa wada tej książki, ale fani Danny’ego Northa po lekturze nie powinni być rozczarowani.

Recenzja pojawiła się na portalu Gildia.pl

Niezły supeł do rozplątania...

Pierwsza część serii o Dannym Northcie, Zaginione Wrota, bardzo przypadła czytelnikom do gustu. Nie ma się czemu dziwić: zgrabnie zbudowane postaci protagonistów i antagonistów, wyrazista fabuła – pełna zwrotów akcji, z ciągnącymi się równolegle interesującymi wątkami, a do tego prosty, ale ciekawie poprowadzony pomysł. Plusy można by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W pierwszym tomie manhwy z Kotori dane nam było poznać trójkę głównych – jak się wydaje – bohaterów: bliźnięta Sewę i Sejoona oraz Kihoona, ich znajomego z dzieciństwa. Dostaliśmy od Lee Hyeon-sook szybką wycieczkę po stosunkach między tą trójką i po dziwacznym podejściu Sewy do brata. W tej części widzimy, że relacje między rodzeństwem wkraczają powoli w fazę krytyczną.

Po szkole zaczynają krążyć plotki, że pewne rodzeństwo lgnie ku sobie i całuje się potajemnie. Docierają też do Sejoona i jego dziewczyny. Chłopak jest przerażony, jednak Sewa nie ma zamiaru dementować pogłosek – podobnie jak tych dotyczących jej udziału w wypadku Jacksona (który został zepchnięty ze schodów i leży w szpitalu). Sewa staje się coraz bardziej nieprzewidywalna. Doprowadza do sytuacji, w której ona i Sejoon po raz pierwszy mają zostać sami w domu. Chłopak zaprasza na ten wieczór Suin, swoją dziewczynę, oraz Kihoona. Okazuje się, że to tylko przyczyni się do rozwoju dziwnego zachowania Sewy.

Trzeba przyznać, że Kwiaty grzechu robią się coraz bardziej mroczne. Sewa staje się niebezpieczna – w akcie zemsty wykorzystuje dostępne sobie środki, żeby zaszkodzić Suin, nie przejmując się konsekwencjami (nawet ewentualną śmiercią dziewczyny). Jej obsesja na punkcie brata nawet z perspektywy tolerancyjnego czytelnika staje się coraz bardziej chora. Jednocześnie dzięki Kihoonowi dziewczyna nieco się otwiera. To on, jako jedyny poza Sejoonem, jest w stanie zmusić Sewę do rozmowy, odciągnąć ją od brata i nakłonić do zwierzeń. Po co jednak to robi? Na razie pozostaje to zagadką. Nie wydaje się mieć do końca czystych intencji, można liczyć raczej na fascynację urodą Sewy oraz wrażeniami z dzieciństwa, kiedy zakochał się w bliźniakach. Sejoon pozostaje najbardziej wycofaną postacią, mimo że jego czyny nadają bieg kolejnym wydarzeniom. Nadal wygląda na to, że mimo oporu, pozwala się wciągać w dziwaczną wizję Sewy, gdzie mają stać się jednością.

Autorka manhwy naprawdę świetnie sobie radzi z prowadzeniem interesującej, wciągającej fabuły. Mimo że tomik obejmuje wydarzenia zaledwie kilku dni, dzieje się w nim wyjątkowo dużo. Wyraźnie skupiony jest też na Sewie i jej, powiedzmy umownie, problemach. Coraz cięższa atmosfera otaczająca dziewczynę też jest wyraźnie wyczuwalna. Mimo wycieczek w stronę wydarzeń związanych z Kihoonem i z życiem prywatnym Sejoona, widać, że narracja ciąży raczej ku Sewie, która ostatecznie zawsze stoi w centrum całości. Nie przeszkadza to w żadnym razie.

Miłym akcentem są urocze cztery strony Świata bateryjki – humorystycznego dodatku, który najwyraźniej będzie się stale powtarzał w Kwiatach grzechu. Tytułowa Bateryjka opowiada nam ciekawostki o tym komiksie i dorzuca parę gagów z życia redakcji.

Fabularnie – trzyma poziom i warto po drugi tom Kwiatów sięgnąć. Od strony wydawniczej nie różni się w sumie od poprzedniego: niecałe 180 czarno-białych stron, sztywna, barwna okładka ze skrzydełkami – na jednym jest kilka informacji o autorce, na drugim znajdziemy patronów medialnych manhwy. Do tego kolorowa strona przedtytułowa. Sam projekt graficzny jest całkiem elegancki, psują go tylko kleksy kleju, widoczne po otwarciu tomiku między okładką a kolejnymi stornami. Cóż, nie jest to duży problem. Rysunki są wyraźnie, nierozpikselowane, nie przebijają też na kolejne strony. Jest to ważne w przypadku takiej kreski, jaką prezentuje Lee Hyeon-sook, a o której sporo pisaliśmy w poprzedniej recenzji. Poziom tłumaczenia jest dość wysoki, widać też, że i tłumaczka, i edytorzy starali się zachować jak najbardziej młodzieżowy sposób wysławiania się postaci.

Podsumowując – to seria warta kontynuowania i zakupu, możliwe, że najciekawsza z całej oferty Kotori. Godne polecenia!

Recenzja pojawiła się na portalu Gildia.pl

W pierwszym tomie manhwy z Kotori dane nam było poznać trójkę głównych – jak się wydaje – bohaterów: bliźnięta Sewę i Sejoona oraz Kihoona, ich znajomego z dzieciństwa. Dostaliśmy od Lee Hyeon-sook szybką wycieczkę po stosunkach między tą trójką i po dziwacznym podejściu Sewy do brata. W tej części widzimy, że relacje między rodzeństwem wkraczają powoli w fazę krytyczną.
...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

To już przedostatnia odsłona serii. Od pierwszych stron książki widać, że stosunki między uwięzionymi w E.T.A.P.ie dzieciakami zmieniły się diametralnie, ale także – że sama historia przybiera zupełnie nowy obrót.

Bariera zaczyna się zmieniać. Czarne plamy pochłaniają oddzielające Perdido Beach od świata ściany. Sam widzi, że nadciąga ciemność, a wraz z nią – strach, głód i śmierć. Diana jest w ciąży, ale z przerażeniem odkrywa, że dziecko nie zachowuje się tak, jak powinno w łonie matki. Astrid od miesięcy żyje samotnie w górach. Gaiaphage zaś czeka, żeby narodzić się ponownie...

Ta część serii jest inna niż poprzednie. Przede wszystkim autor nareszcie pokazuje czytelnikom, jak wygląda życie poza E.T.A.P.em. Widzimy matki uwięzionych dzieciaków, media, wojsko... Wyraźnie dostajemy do zrozumienia, że seria zbliża się ku końcowi i mieszkańcy Perdido Beach mają szansę na wydostanie się na zewnątrz. Pytaniem tylko pozostaje, czy uda im się tę szansę wykorzystać.

Główni bohaterowie wyraźnie dorośli. Pracują, zarządzają, polują, uprawiają seks i łączą się w pary, tworząc coraz bardziej zorganizowane, ale nadal bardzo chwiejne społeczeństwo. Z przerażonych dzieciaków już dawno zmienili się w cynicznych, samodzielnych wojowników.

Oryginalny podtytuł tej części – "Fear", czyli "Strach" – o wiele lepiej oddaje to, co dzieje się w książce. Grant świetnie buduje klimat wszechogarniającej grozy i powoli gasnącej nadziei. Sam i Caine miotają się coraz bardziej, nie widząc możliwości uratowania społeczności Perdido Beach. Coraz wyraźniej widać, że bohaterowie dojrzewają i różnice w ich charakterach przestają opierać się jedynie na prostych kontrastach disneyowskiego dobra i zła. Ostatecznie zacierają się granice między działaniami moralnie i etycznie poprawnymi, a tymi, które moralności przeczą – co nie pozostanie bez znaczenia dla wydarzeń w E.T.A.P.ie.

Rozwój historii, a jednocześnie wyraźna poprawa warsztatu pisarskiego Michaela Granta sprawia, że od tej powieści naprawdę trudno się oderwać. Mimo że ma niemal 500 stron, to i tak kończy się zbyt szybko. Efektowny cliffhanger na końcu pozostawia czytelnika w stanie nieprzyjemnego zawieszenia i podekscytowania... a szósty tom jeszcze nie znajduje się w zapowiedziach wydawnictwa Jaguar.

Bez wątpienia tom piąty „GONE” zasługuje na wysoką pozycję na liście powieści dla młodzieży. Dla tych, którzy mieli styczność z innymi częściami, to absolutny "must read". Dla każdego innego będzie idealnym pretekstem do tego, by się z serią zapoznać.

Recenzja ukazała się w serwisie Gildia.pl

To już przedostatnia odsłona serii. Od pierwszych stron książki widać, że stosunki między uwięzionymi w E.T.A.P.ie dzieciakami zmieniły się diametralnie, ale także – że sama historia przybiera zupełnie nowy obrót.

Bariera zaczyna się zmieniać. Czarne plamy pochłaniają oddzielające Perdido Beach od świata ściany. Sam widzi, że nadciąga ciemność, a wraz z nią – strach, głód...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

A kto umarł, żyje dalej

Czasami z małych, niezbyt znanych wydawnictw trafiają nam w ręce przesympatyczne książki. Novae Res, założone w Gdyni zaledwie 6 lat temu, właśnie do takich należy. Wydają książki mniej znanych autorów, w ciekawej oprawie i powolutku przywiązują do siebie czytelnika – a mają na koncie już kilkaset tytułów.

Tym razem dostaliśmy Odmianę przez przypadki – tomik sześciu opowiadań w sugerującej pulpowy komiks okładce. Zaczynamy od intrygującego tytułu Mateusz żywych trupów – słusznie kojarzącego się ze znanym filmem. Bohaterowie to grupa znajomych z czasów podstawówki, trzymających się razem bez wyraźnego powodu. Byłaby to zwykła historia o tym, jak wykorzystujemy siebie nawzajem jako ludzie, gdyby nie drobny fakt, że tytułowy Mateusz to zombie. Nikt nie wie, dlaczego zmarli powstali z grobów, ale dostali swoje społeczne prawa, miejsca pracy i mieszkania. To nie może skończyć się dobrze…

Dalej czytamy poprawną – ale bez fajerwerków – Odmianę przez przypadki, której bohaterowie (dziwnie kojarzący się z postaciami z poprzedniego opowiadania) znajdują jaskinię-wehikuł czasu. Ta historia to raczej próba szybkiego, nieco filozoficznego rozważenia, co czyni z nas takich ludźmi, jakimi jesteśmy i co poświęcimy, żeby się zmienić. Kolejne opowiadanie jest o wiele lepsze: Weekend z wżurkami. Wżurki to małe robaczki, które pewnego dnia pojawiły się prosto z kosmosu i stały się przebojem – dają lepszy odlot niż marihuana, a są całkowicie legalne. I wszystko było pięknie, póki pewnego dnia zirytowany bohater nie zechciał poderwać swojej sąsiadki – a świat stanął na głowie.

Baśka to kolejny poprawny tekst – ciekawy pomysł, jednak wydaje się, że kilkanaście stron to stanowczo za mało na jego rozwinięcie. Skrobacz z kolei znowu pozytywnie zaskakuje, a to za sprawą atmosfery delikatnego horroru – bo co może skrobać za zamkniętymi drzwiami przez ponad 20 lat? Zamykające tomik Galaktyczne mrówki to opowiadanie pomiędzy poprawnymi a dobrymi tekstami – reporter, którego kariera już się wypaliła, pewnego dnia odkrywa, że jest już kilka lat później, niż przed chwilą… Więcej trudno napisać, aby nie zdradzić fabuły.

Jak widać, antologia jest dość nierówna – wręcz sinusoidalna – jednak całość wypada naprawdę dobrze. Pomysły są świeże i ciekawe, chociaż autorowi brak czasem umiejętności, aby dana fabuła "zaskoczyła". Wszystkie historie są tworzone na zasadzie wrzucania czytelnika w pewną zastaną rzeczywistość, gdzie sam musi się domyśleć, co się wydarzyło. Większość tekstów nie jest też zamknięta – wydarzenia mogłyby się spokojnie rozwijać dalej.

Trzeba wspomnieć, że sama książka jest wydana bardzo poprawnie. Atrakcyjna, przyciągająca wzrok okładka ze skrzydełkami, dobrej jakości papier i odpowiednia korekta tekstu – że już o treści nie wspomnę – sprawiają, że wydanie na nią 23 zł nie boli.

Odmiana przez przypadki jest przesympatyczną książką. Autor garściami czerpie z tradycji opowieści pulpowych, z niezłą swadą prowadzi fabułę, sprawdza się też w opowiadaniach. Antologia jest świetnym kąskiem na lato – lekka, czyta się ją szybko, bez problemu i z prawdziwą przyjemnością. To typowa wakacyjna lektura, idealna na podróż albo wylegiwanie się na tarasie. Można ją schrupać spokojnie w jeden wieczór – "wchodzi" bardzo łatwo – albo rozłożyć sobie lekturę na kilka dni, za każdym razem po jednym opowiadaniu.

To bardzo udana publikacja i udany debiut. Miejmy nadzieję, że Michał Puczyński wyda jeszcze coś w podobnym stylu – brakuje nam w księgarniach świeżych, przyjemnych książek, pisanych bez zadęcia i z pomysłem.

Recenzja ukazała się na stronie http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/michal-puczynski/odmiana-przez-przypadki/recenzja

A kto umarł, żyje dalej

Czasami z małych, niezbyt znanych wydawnictw trafiają nam w ręce przesympatyczne książki. Novae Res, założone w Gdyni zaledwie 6 lat temu, właśnie do takich należy. Wydają książki mniej znanych autorów, w ciekawej oprawie i powolutku przywiązują do siebie czytelnika – a mają na koncie już kilkaset tytułów.

Tym razem dostaliśmy Odmianę przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Definitywnie – dziwna książka

Niby wszystko, co trzeba, jest: bohaterka, wielki zły antagonista, liniowa fabuła, akcja, świat przedstawiony, realia. Jednak TV Ciał0 to bez wątpienia książka nieco inna niż standardowa powieść. Nie każdemu się spodoba, nie każdy też przeczyta do końca. Nie chodzi o styl – bo Jeff Noon to autor pierwszej ligi, doskonale wie, jak posługiwać się słowem. Nie chodzi także o niedociągnięcia fabularne – patrz zdanie wcześniej. Co więc jest problematyczne?

Ale po kolei. Nasza bohaterka to Nola Blue – młoda gwiazda muzyki pop, dziewczyna o niezwykłym głosie. Trzeci singiel znowu znalazł się na pierwszym miejscu list przebojów – ale jej kariera zdaje się właśnie kończyć. Rankingi nie kłamią, spada w przepaść zapomnienia. "Wielki i zły" to przemysł muzyczny i media. W świecie przyszłości – i to niedalekiej – każdy ma przy sobie przenośne odbiorniki i odtwarzacze, kamery i nadajniki. Media kreują wizerunek świata, tworząc nawet ruch na kształt religii. Nola wie, że już przepadła – telewizja już jej nie zechce. Tego feralnego dnia pełnego złych wieści zasypia przed ekranem telewizora (projektora?) i budzi się z dziwnym siniakiem na brzuchu. Siniak okazuje się poruszać i rozrastać, układając się w ruchome obrazki z kanałów telewizyjnych…

Można też wspomnieć o drugim wątku, równie ważnym jak historia Noli i łączącym się z nią w pewnym momencie: motywie Kopuły Rozkoszy. To przedziwne urządzenie to zamknięta, pusta kopuła z materiału, który jest w stanie - za pomocą odpowiedniego przekaźnika - odbierć obrazy prosto z myśli znajdującej się wewnątrz osoby. Telewizja emituje sezony programu, podczas których w Kopule zamyka się uczestnika-ofiarę. Odcięty od wszelkich bodźców zewnętrznych, mający pod ręką tylko karimatę, jedzenie i własne ciało, staje się główną atrakcją jednego z kanałów. Widzowie są zafascynowani programem do tego stopnia, że tworzą wokół niego swoistą religię. Co ciekawe, Kopuła wydaje się w pewnym momencie zyskiwać samoświadomość... Piękny motyw, naprawdę wart naszej uwagi.

Seria "Uczta Wyobraźni" MAGa już dawno przyzwyczaiła czytelników do nietuzinkowych, ambitnych, świetnie napisanych powieści. Tu jednak napotykamy mały problem: TV Ciał0 jest zbyt nietuzinkowe. Narracja wielokrotnie przechodzi w swego rodzaju strumień świadomości Noli - prawdziwy, psychodeliczny słowotok. Między ten literacki zapis odczuć głównej bohaterki i świata widzianego jej - zamglonymi od alkoholu lub dziwnego wirusa - oczami wtłoczone są fragmenty jej piosenek, dialogi, urywane w środku, przenoszone do kolejnej linijki zdania, mające zapewne reprezentować to, jak Nola usiłuje poradzić sobie z interpretacją rzeczywistości. Niektóre rozdziały, króciutkie, najwyżej dwustronicowe, składają się po prostu z zapisu przypominającego kod HTML - niektórych czytelników może to odstraszyć, ale i tak warto je przeczytać: nawet nieznający podstaw HTML będą w stanie dostrzec dotyczące Noli i całej akcji zapisy. Całokształt jednak jest na tyle oryginalny, że może zmęczyć czytającego. Mimo że powieść jest krótka - ma zaledwie 200 stron plus okładki - czyta się ją dość długo i niełatwo.

Pominąwszy kwestie techniczne (czy też językowo-stylistyczne), TV Ciał0 - w oryginale Channel Skin - to bardzo dobrze skrojona fabuła, oparta na znanym i dobrze poprowadzonym pomyśle: jak media rządzą światem. Główna bohaterka, nieco neurotyczna, zagubiona i rozchwiana, jest całkiem realistycznie skonstruowaną postacią, do której czytelnik bez problemu może się ustosunkować - negatywnie lub pozytywnie. Postaci drugoplanowe są nieco słabiej nakreślone, jednak nadal bardzo prawdopodobne.

Jeśli można pokusić się o podsumowanie, to należy przede wszystkim jasno stwierdzić: to nie jest w najmniejszym stopniu zła książka. Wręcz przeciwnie: naprawdę niezła. Na jej niekorzyść działa jej awangardowość, ciekawy i jednocześnie trudny w odbiorze pomysł autora. Bez wątpienia jednak słusznie znalazła się pod marką "Uczty Wyobraźni" - sprawnie napisana, pięknie wydana - bez wątpienia spodoba się smakoszom nieco bardziej oryginalnej literatury.

Recenzja ze strony http://www.literatura.gildia.pl/tworcy/jeff-noon/tv-cialo/recenzja

Definitywnie – dziwna książka

Niby wszystko, co trzeba, jest: bohaterka, wielki zły antagonista, liniowa fabuła, akcja, świat przedstawiony, realia. Jednak TV Ciał0 to bez wątpienia książka nieco inna niż standardowa powieść. Nie każdemu się spodoba, nie każdy też przeczyta do końca. Nie chodzi o styl – bo Jeff Noon to autor pierwszej ligi, doskonale wie, jak posługiwać...

więcej Pokaż mimo to