-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant4
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński34
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać409
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
Biblioteczka
2023-11-30
2023-11-12
2022-06-01
2022-09-01
2022-07-26
2022-06-20
2022-05-14
Ludzie fantazjują o przeróżnych oprawach swoich przyszłych ślubów – no akurat Tali marzy się związanie węzłem małżeńskim w nawiedzonym domu. Dobrze, że ma dzianego przyjaciela, który w miarę lekką ręką organizuje wynajęcie na jedną noc starej japońskiej rezydencji z upiorną historią o pogrzebanej żywcem pannie młodej (to się na pewno skończy dobrze). Na bardzo nieformalne „i że cię nie opuszczę aż do” stawia się paczka ””””przyjaciół”””” w składzie Cat (główna bohaterka, po ciężkiej depresji), Philip (złoty chłopiec), Lin (grupowy błazen), oczywiście wspomniana Talia (fanka horrorów) oraz Faiz (jej mąż in spe, nerd).
Największym plusem książki jest zdecydowanie lokacja: miejsce akcji jest świetne, bardzo podobają mi się opisy samego domiszcza pełnego starych lalek, rozpadających się książek i innych malowideł z yōkai. Aspekt paranormalny ma mocny fundament – szkoda tylko, że nic specjalnego na nim nie zostaje zbudowane, a sama zmora głównie niezręcznie pałęta się w tle.
Hasło "grupa przyjaciół" może być tu odmieniane przez wszystkie przypadki, ale matko kochana!, jak ta antypatyczna banda gnojków się nie znosi i wbija sobie szpile przy byle okazji, nie mogę uwierzyć, że dobrowolnie jeżdżą ze sobą na wakacje i zapraszają na śluby. Poza Linem (który w kategorii buraczanej jest klasą samą w sobie i zlewa wszystkich poza Cat – i tylko dla niej się pofatygował, co mówi młodej parze prosto w twarz) każdy ma do każdego jakiś wąt i historię relacji tworzących jeden telenowelowaty tygiel, każda możliwa heterokonfiguracja się tu wydarza. Mam hipotezę, że gdyby towarzystwo po prostu pogadało popiło i zmyło na drugi dzień, to zmora włożyłaby zatyczki do uszu i przespała, a tak to zerwała się z łóżka ich dojechać bo ile w końcu można słuchać takiego nabzdyczonego pitolenia.
Fabuła sama w sobie jest prosta, co nie przeszkadza osobie autorskiej spychać czytelnika z łatwego toru nagłymi, kompletnie niezrozumiałymi decyzjami bohaterów. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia Cat, która używa bardzo kwiecistego języka (pasującego zresztą do tej bohaterki), w której akapit bez co najmniej dwóch porównań jest akapitem straconym. Porównania częściej mi się podobały niż nie (zwłaszcza opisy różnorakich ciemności), no ale nie brakuje tu też pretensjonalnie śmiesznych wykwitów ("No footsteps, their escape frictionless as envy", "I blotted tears from my eyes (...) as the world smeared into a sodium haze", "ohaguro-bettari sat and laughed like someone'd told her the joke that killed God", itp., itd.). Khaw znam tylko ze współpracy przy tekstach do świetnego „World of Horror”, może im trzeba kogoś do duetu, kto by schładzał te puchnące metafory.
Trafione, klimatyczne porównania i miejsce akcji nie ratują „Nothing But Blackened Teeth”, a najstraszniejsze w tej książce jest to, że można utknąć na imprezie z taką grupą palantów. 3/10.
Ludzie fantazjują o przeróżnych oprawach swoich przyszłych ślubów – no akurat Tali marzy się związanie węzłem małżeńskim w nawiedzonym domu. Dobrze, że ma dzianego przyjaciela, który w miarę lekką ręką organizuje wynajęcie na jedną noc starej japońskiej rezydencji z upiorną historią o pogrzebanej żywcem pannie młodej (to się na pewno skończy dobrze). Na bardzo nieformalne...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-11
2022-05-12
Kline to tajniak, który podczas konfrontacji z gangsterem z tasakiem stracił dłoń, a kikut przyżeżył sobie chałupniczo na kuchence, toteż ze zrozumiałych powodów jest nie w humorze, na urlopie i chciałby sobie po prostu poleżeć. Nie przyjmuje tego do wiadomości pewna chrześcijańska sekta, która tekst o odcinaniu rąk i nóg co są powodem grzechu wzięła sobie zbytnio do serca, i teraz bardzo jej zależy, żeby to akurat Kline przeprowadził śledztwo tajne przez poufne w ich szeregach.
„Dni ostatnie” to nie jest kryminał – śledztwo spełnia tu pretekstową rolę i jest pełne zdekonstruowanych motywów, więc jak ktoś liczy na klasyczny thriller z tropieniem mordercy, to się srogo przejedzie. Odrzucić może też brutalność – było nie było, akcja dzieje się w siedzibie fanatyków ustalających swoją hierarchię według liczby amputacji, Evanson nie szczędzi opisów okaleczeń i tego, jak do nich doszło. Autor jednak nie babra się w szczegółach i nie wymyśla szeregu obrzydlistw dla małpiej radości z szokowania (jak chociażby, nie wiem, u Mastertona) – przemoc opisywana jest beznamiętnie chłodno, jakby od niechcenia. Przy czym wierzcie albo nie, ale „Dni ostatnie” potrafią być zabawne, dużo tu czarnego humoru wynikającego z kontrastu totalnego szaleństwa próbującego funkcjonować w prozaicznej codzienności (próbka – rozmowa dwóch sekciarzy o tym, jak powinno się kwalifikować amputacje przy zdobywaniu kolejnych rang: "– To się liczy jako jedna amputacja. Ale mogłem zostawić lewą dłoń, a odciąć wszystkie palce oprócz kciuka i liczyłoby się jako cztery. Pięć, jeśli odciąłbym również kciuk. (...) Czyli są ósemki, i są ósemki. – Osobiście wolę system mniejszych i większych amputacji, według którego byłbym liczony jako dwie trzecie. – Ja wolę wagowo. Żeby ważyć odcięte członki. – No ale wykrwawione czy z krwią? I czy nie daje to pewnej przewagi korpulentnym? – Można by wypracować pewne standardy. Kary i handikapy.").
Zresztą nie tylko przemoc, cała książka jest utrzymana w oszczędnym stylu z pustawymi lokacjami sprowadzającymi się głównie do akcji, idealnie oddając stan Kline’a ewidentnie przechodzącego depresję, znużonego i zmęczonego do granicy, gdy każdy absurd i zagrożenie są rejestrowane w pełnej a zimnej jasności. Samego Kline’a trudno nazwać (anty)bohaterem – to bardzo słabo zarysowana postać, która robi wszystko, żeby wymiksować się z fabuły. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale muszę wspomnieć, że gdy ten proszący literalnie każdego o danie mu świętego spokoju Kline dochodzi w końcu do punktu „wiecie co? >proszę bardzo< ʘ‿ʘ”, jest to satysfakcjonująco oczyszczające.
Jedyny problem, jaki mam z tą książką, to nieudany akt drugi. Rozumiem jego rolę, potrzebne autorowi motywy i tak dalej, ale co z tego, skoro mnie wynudził, zirytował decyzjami bohatera i niepotrzebnie rozwlekł tytuł tak stawiający na minimalizm. Trochę minęło już od lektury i podczas pisania tej recenzji zastanowiło mnie, że kurde czemu sześć gwiazdek zamiast siedmiu – ale potem wygrzebało mi się z pamięci ten nieszczęsny środkowy akt, „dobra, werdykt podtrzymany”.
„Dni ostatnie” to specyficzny tytuł, który wielu czytelnikom może nie podejść z przeróżnych powodów: rozczarowanie wątkiem kryminalnym, czarny humor, przemoc, zakończenie takie a nie inne, no i wreszcie to, że lektura wywołuje głównie swędzącą frustrację (a podejrzewam, że nie każdy dotrze do satysfakcjonującego uwolnienia od tego napięcia). Mnie ujmuje to, jaka ta książka jest przyjemnie nieprzyjemna, podobają mi się oryginalne pomysły, dojeżdżanie fanatyzmu religijnego, motyw „fuck around and find out” i sam styl. Szkoda, że Mag nie kwapi się do dalszego publikowania tego autora (świetna okładka, tak swoją drogą).
Tyle o książce-książce, pogadajmy o Evansonie. Czytelnicy „Dni ostatnich” mogą obstawiać „dobra, gość ewidentnie wychował się w religijnym środowisku i wypisał z niego z hukiem”, i będą obstawiali poprawnie: autor wychował się w mormońskiej rodzinie i był bardzo zaangażowanym wyznawcą (m.in. był pomocnikiem biskupa, pojechał na dwuletnią misję do Europy, a w czasie wolnym krążył autem po mieście, by zabierać na podwózkę osoby z marginesu i wykorzystywać ten czas do nawracania). Został zatrudniony na mormońskim Brigham Young University (opłacanym i prowadzonym przez Kościół, na który uczęszczają głównie wyznawcy – Evanson też był absolwentem), gdzie prowadził zajęcia z kreatywnego pisania. Opublikował wtedy swoją pierwszą książkę ("Altmann's Tongue"), która zawiera sporo brutalnych scen (jak zjadanie odciętych języków). Evanson użył tego zabiegu szokowo, ale, jak twierdzi, żeby pokazać zło i zgubne ścieżki fanatyzmu dopuszczającego do takich sytuacji. W każdym razie studenci podkablowali*, że pan prowadzący wydaje jakieś książki zachęcające do jarania się przemocą, sprawa z poziomu uniwersytetu przeszła do władz kościelnych, zrobiła się gruba afera (nawet jak zrezygnował w tym samym roku z pracy, długo dostawał zatroskane telefony że "jak ty to tak piszesz, no okropnie piszesz, a co jak to jakieś dziecko przeczyta, będę się za ciebie modlić"), biskup złożył ofertę "przebaczenia", jeżeli Evanson obieca, że zrezygnuje z pisania. Jak się domyślacie – nie zrezygnował, i końcem końców opuścił mormoński Kościół jakieś pięć lat później z wielką szarpaniną i formalnymi utrudnieniami. Biorąc pod uwagę powyższe, lektura "Dni ostatnich" nabiera innego posmaku.
* - tak swoją drogą, Stephenie Meyer też jest absolwentką BYU, które zresztą ukończyła rok po tym, jak Evanson wyleciał z roboty. Oczywiście nie mam na to żadnych dowodów, ale istnieje możliwość, że twórczyni „Zmierzchu” była w gronie "uprzejmie donoszących" ;)
Kline to tajniak, który podczas konfrontacji z gangsterem z tasakiem stracił dłoń, a kikut przyżeżył sobie chałupniczo na kuchence, toteż ze zrozumiałych powodów jest nie w humorze, na urlopie i chciałby sobie po prostu poleżeć. Nie przyjmuje tego do wiadomości pewna chrześcijańska sekta, która tekst o odcinaniu rąk i nóg co są powodem grzechu wzięła sobie zbytnio do serca,...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-06-11
Rzeczywistość nastoletniej Dylan to jedna bura bylejakość: bieda, napięte relacje z matką, szkoła pełna dręczycieli, pogoda jak to w Szkocji. Gdy wydaje się, że spotkanie nieznanego ojca będzie wreszcie ekscytującym zwrotem w życiu, wspomniane życie gwałtownie się kończy – Dylan pozostaje przejść tylko na drugą stronę. Z pomocą przystojnego przewodnika o przepięknych oczach, reszty się domyślcie.
Największym grzechem „Przewoźnika” jest przede wszystkim to, że jest absolutnie, okropnie, niesamowicie, niemożebnie NUDNY. Jeżeli lubicie książki pełne nieurozmaiconych spacerów i recyklingu scen, to boy oh boy, mam dla was dobrą wiadomość! Jasne, skupienie na emocjonalno-dialogowych aspektach samo w sobie nie jest grzechem, ja też lubię niespieszne książki bez akcji pełne chodzenia, szkoda tylko, że za tym chodzeniem nie idzie nic: nie mamy ani ciekawych opisów, ani interesujących dialogów, ani sensownych rozważań w tym ledwo maźniętym (za)świecie z dykty.
Jeżeli – tak jak mnie – skusił was aspekt pośmiertnej wędrówki, to dajcie sobie spokój. Zaświaty w wersji McFall są słabo zarysowane, pełne zasad wymyślanych ewidentnie naprędce, pozbawione detali, niespójne w scenerii i rekwizytach. Nazwa stanowiska „przewoźnik” powinna zostać przechrzczona na „przewodnik PTTK” zważywszy na to, że poza krótkim epizodem z przeprawą przez jezioro bohaterowie cały czas lezą przez burobrązowe góry okazjonalnie wpadając w błoto, Dylan w kółko dostaje zadyszki i mentalnej kolki, punkt postojowy w rozpadającej się chatce, idziemy dalej, zapętlić. Dlaczego duszy nie chce się jeść, ale chce się pić, dlaczego z przyzwyczajenia chce się spać, ale w trakcie się odzwyczaja, dlaczego niematerialny byt wędrujący przez projekcję się męczy, poci i potrzebuje się umyć oraz wyprać gacie – kto to wie, na pewno nie ja. Dobra, to ostatnie akurat wiem, trzeba było pretekstu do rozebrania heroiny, żeby amant mógł ją sobie ukradkiem popodziwiać. Jeżeli McFall proroczo pisze jak jest, to w kwestii zwiększenia swoich szans na dotarcie do raju mam dla was następującą dobrą radę: umrzyjcie w sile wieku, wysportowani (preferowane zaprawienie w marszach, sprincie i pływaniu – w zaświatach trzeba zdumiewająco dużo biegać), mając za sobą liczne przygody o charakterze seksualnym, przestrzeganie kodeksu moralnego jest całkowicie opcjonalne. Pewnie chcecie rozwinięcia pewnego punktu, więc spieszę z wyjaśnieniem: otóż demony z jakiegoś powodu są bardzo łase na czyste duszyczki, agresywniej je atakują i łatwiej namierzają – przy tym czystość duszy nie ma tu nic wspólnego z etycznym postępowaniem, tylko… z byciem dziewicą. Aż mną telepnęło przy lekturze, kelner, w moim romansie YA jest purytańska propaganda!
Dobra, postacie. Poza małymi cameo obsada zaczyna się na Dylan i kończy na Tristanie. Dylan jest tak przeciętna, jak tylko się da – ot, miła standardowa nastolatka, nie jestem w stanie powiedzieć o niej nic więcej. Tristan to klasyczny amant z YA, oschły burak który tak naprawdę jest nieszczęśliwy i samotny tam, w środeczku, piękny młodzian z oczami w wydumanym (tutaj „kobaltowy”) kolorze. Autorka specjalnie nie udaje, że chodzi jej o coś innego niż romans (valid), więc tak jakby do bani, że tenże romans jest tak pozbawiony chemii i niekomfortowy. Nie mam najbledszego pojęcia, co Tristan (który przeprowadził już tysiące dusz) takiego niesamowitego zobaczył w Dylan i które gderanie „ło jezu daleko jeszcze” sprawiło, że mocniej zabiło mu serce. Dylan wiadomo, pierwsze nastoletnie zauroczenie, chłopak (dosłownie) ze snów, szkoda tylko, że to proste zadurzenie w poznanym z trzy dni temu typie kuriozalnie ewoluuje do Legendarnej Miłości łamiącej prawa boskie, dla której warto zaryzykować życie, bliskich i zbawienie. Zmarnowano całkowicie potencjał scen, w których zderzają się perspektywy śmiertelnej, wrażliwej Dylan ze zrozumiale zobojętniałym przewoźnikiem (patrz: anegdotka o świętym Mikołaju). No i w końcu – Tristan nie jest nastolatkiem. Tristan jest wielowiekowym bytem potrafiącym oglądać czyjąś biografię jak film, co celowo przybrał postać pięknego nastolatka, żeby łatwiej manipulować szesnastoletnią klientką. Tu czytelnik nie musi sam sobie uświadamiać dyskomfortowości tego romansu eonu, no typ sam z siebie ma refleksje, że romansowanie z Dylan jest jak podkochiwanie się w „kimś niewiele starszym od niemowlęcia” (!). NO TAK JAKBY NIEZRĘCZNIE.
Sceny akcji jak już są, to niesamowicie toporne, męczy to, że każda jedna reakcja bohaterów musi być opatrzona wyjaśnieniem narracji (ona zmarkotniała, ponieważ wiedziała że porusza niewygodny temat, on zmarszczył brwi, bo zrozumiał, że jego uwaga była złośliwa, i tak przez całą książkę), temu wszystkiemu nie pomaga sztuczny język (podejrzewam, że to może być też wina tłumaczenia, te wszystkie jakże naturalne "Tristanie, to niedorzeczne"). No i Auschwitz, ten przeklęty wątek z Auschwitz, tylko tego brakowało w tej książce.
Od złej książki gorsza jest tylko nudna książka – a w „Przewoźniku” nie potrafię znaleźć ani pół dialogu czy grama pomysłu, który by mi się po prostu podobał, żadnego punktu zaczepienia, żeby powiedzieć „dobra, to jedno było przynajmniej fajne” (poza przypadkową sugestią, że niebiosa najwyraźniej podpięły się cichaczem demonom do wodociągów i kradną im wodę, cholera wie po co). Ewidentnie jednak jest coś na rzeczy, skoro początkowo zignorowana przez czytelników książka znienacka zrobiła taką furorę w Chinach (pewnie najbardziej zdziwiona była sama McFall) i nieźle sobie poradziła w Ameryce po wznowieniu. Historia sukcesu zdecydowanie ciekawsze od samego dzieła, życie jest pełne pozytywnych zwrotów akcji, miejcie nadzieję ducha nie gaście.
Rzeczywistość nastoletniej Dylan to jedna bura bylejakość: bieda, napięte relacje z matką, szkoła pełna dręczycieli, pogoda jak to w Szkocji. Gdy wydaje się, że spotkanie nieznanego ojca będzie wreszcie ekscytującym zwrotem w życiu, wspomniane życie gwałtownie się kończy – Dylan pozostaje przejść tylko na drugą stronę. Z pomocą przystojnego przewodnika o przepięknych...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-05-10
2022-05-07
2022-05-05
2022-04-30
2022-04-29
2022-04-26
2022-04-20
2022-04-19
Tracy zdecydowanie nie ma pieniędzy ani mentalnej siły na tę wycieczkę, ale to jej pierwsza szansa wyrwania się na urlop od pięciu lat i wyciśnie z niego każdą chwilę – nawet jeśli to oznacza spędzenie tygodnia z nieodpowiedzialnym bratem i matką, co wzdycha rozczarowanym tonem twoje imię średnio dwa razy na minutę, a beznadziejny mąż zostawiony hen daleko! siedzi ci wciąż z tyłu głowy.
Ciąży mi, ciąży mi na ocenie ta zdobyta przeze mnie wiedza, ale odtwórzmy tę moją mentalną podróż chronologicznie. Tak więc książka sprawia wrażenie, że będzie o toksycznej rodzinie na wakacjach, co kocha się i krzywdzi, każdy ma swoje za uszami i nie może wyplątać się z tego przeklętego kręgu zależności. E tam, im dalej tym bardziej staje się jasne, że głównym radioaktywnym elementem jest bohaterka, inbiara niemarnująca chwili na publiczne pranie brudów bez zważania na komfort mimowolnej publiki. Trochę rasistka, trochę seksistka, zgorzkniała poetka-wanna-be , która musi dogryźć nawet zajmującej się swoimi sprawami krewetce. I tak, ja wiem, że bohaterowie książek nie mają obowiązku być sympatyczni i są super tytuły, w których z satysfakcją śledzimy losy jakiejś mendy, że nasza heroina ma dobre powody być w takim stanie mentalnym a nie innym – co nie zmienia faktu, że siedzenie w głowie Tracy było dla mnie męczące, no co za baba. Miejcie to proszę na uwadze, wrócimy sobie jeszcze do tego.
Prawdziwą ulgą były dla mnie fragmenty z nurkowaniem. Tak, to, że bohaterowie musieli się na dłuższy czas zamknąć byłoby zaletą samą w sobie, ale nie ukrywam, że opisy podwodnej fauny są przepiękne. Różnorodność, barwność, charakterność, wspaniały klimat przemierzania ciepłych wód – co chwilę robiło mi się przerwy, by sprawdzić tego czy innego wspomnianego rekina. Cudownie, naprawdę szczerze mi się odpoczywało przy tych opisach. Tak jak styl Vanna robił na mnie neutralne wrażenie z okazjonalnym wywoływaniem parsknięcia ("– Hej – odzywa się, kiedy cumujemy i podają nam bagaże. / – No jesteś – mówi matka, merdając z radości ogonem.", "Co właściwie widzą faceci? Lautaro chciał, żebym zrobiła sobie w tyłku lustrzane implanty. Dwa rzędy małych lusterek, by przeglądał się w nich cały, od pięknej twarzy do falujących ud.", "(...) zauważam rekina koloru jasnej czekolady, z paskami ciemniejszego brązu i kropkami na paskach. (...) Pozostali nurkowie szybko podążają w moją stronę, widząc, co się dzieje, ale ja mam najlepsze miejsce, płynę jakieś trzy metry od niego, próbuję utrzymać pełen szacunku dystans, ale też podoba mi się, jak on się porusza, zmysłowo jak na rekina, biodra, usta, rzuca uwodzicielskie spojrzenia na boki, sprawdza, czy wciąż go śledzę"), tak podwodnym scenom nie mogę odmówić czaru.
Kilka scen i zaskakująco nieadekwatnych reakcji bohaterki później syrenkowy urlop mi się urwał. Druga część książki to mocny klimatyczny kontrast – można udusić się w tym ponurym mieszkanku, w którym słoneczna wyspa pośród fal wydaje się przejmująco nierealnym rajem. Cały ten wątek skrajnej frustracji, od której przepalają się w głowie bezpieczniki to jest – jakkolwiek pod koniec przeciągnięty – dobry, gęsty thriller pełen napięcia, w którym czeka się na oczyszczający wybuch bomby. Która końcem końców okazuje się niewypałem w postaci najmniej prawdopodobnego rozwiązania niepasującego absolutnie do niczego.
Ale proszę, nie rozchodźcie się, przed nami nieoczekiwany trzeci akt! Tak więc lubię sobie poporównywać okładki różnych wydań, przystąpiło mi się i do szukania oryginalnego wydania „Komodo”. Wstukuję, patrzę, szukam, no nie ma, Google Grafika i GoodReads wyciąga mi spod lady tylko francuskie i polskie wydania, StoryGraph w ogóle pierwsze słyszy. Coś, co miało być standardową pięciominutową rozrywką zamieniło się w półgodzinne spadanie w króliczą norę: na wiki autora książki w spisie nie ma (i to nie jest kwestia tłumaczenia tytułu), według jego oficjalnej strony „Komodo” ciągle w budowie, Jankowska jest tłumaczką z angielskiego no nie wzięła sobie przecież tego tekstu z powietrza, dlaczego nie mogę znaleźć oryginalnego wydania nowej książki popularnego nagradzanego anglojęzycznego autora, czy ja mam jakiś wylew?? W końcu trafiło mi się na stronie wydawnictwa na skan wywiadu z Vannem dla Newsweeka, który odsłonił przede mną prawdę: otóż pan autor ma w zwyczaju stawiać w centrum swoich książek autobiograficzne relacje rodzinne (często bez zmieniania nawet imion), w przypadku „Komodo” – pierwowzorem jest jego siostra, jego siostra i jej wszystkie problemy związane z mężem i macierzyństwem. I teraz Vann boi się, że jak ona i reszta rodziny to przeczytają, to się zrobi chryja („Boję się, że w tym stanie siostra nie będzie mogła przyjąć tej książki, jak należy, że odczyta z niej tylko to, co złe” – NO CO TY), dlatego opóźnia wydanie w USA jak tylko się da i usuwa informacje o ukończeniu książki ze stron internetowych (czekając, aż siostra sobie faktycznie odpocznie na jakiś wakacjach i wtedy z wypoczętą głową przystąpi do lektury, plan bez wad). No to by tłumaczyło chociażby ten wzięty z nosa finał książki, ale coś wątpię, by „Tracy” to wynagrodziło te wszystkie fragmenty, w których jej książkowa odpowiedniczka rozwodzi się nad swoimi hemoroidami, że jest taka gruba i jak ją potencjalny wakacyjny kochanek przeleci to tylko z braku innych opcji czy podrzyna na niby gardła swoim śpiącym pociechom. Vann, gościu, typie, jakiej ty się reakcji spodziewasz, ruszże tym swoim rzekomo przenikliwym zmysłem pisarskiej obserwacji.
Nie potrafię obiektywnie ocenić „Komodo” – ciąży mi świadomość, że znany pisarz wplątał mnie w psychoanalizowanie z obgadywaniem jego siostry (na skalę międzynarodową!), kiedy ona sobie tak siedzi w Stanach w błogiej niewiedzy. Z jednej strony – „co za historia!”, ale jednak bardziej czuję zażenowanie, trwam w stuporze, i będę wypatrywać notatki prasowej o tragicznej śmierci pisarza, co utonął w tajemniczych okolicznościach podczas wakacyjnego nurkowania z rodziną.
Tracy zdecydowanie nie ma pieniędzy ani mentalnej siły na tę wycieczkę, ale to jej pierwsza szansa wyrwania się na urlop od pięciu lat i wyciśnie z niego każdą chwilę – nawet jeśli to oznacza spędzenie tygodnia z nieodpowiedzialnym bratem i matką, co wzdycha rozczarowanym tonem twoje imię średnio dwa razy na minutę, a beznadziejny mąż zostawiony hen daleko! siedzi ci wciąż...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-04-09
2022-04-09
Jeżeli marzy ci się patrzenie, jak twoje dziecko mimo kolki biegnie dalej ze łzami w oczach w wyścigu szczurów po miejsce w Lidze Bluszczowej, to Belmont jest idealną szkołą dla ciebie. Presja jest po obu stronach barykady - swoje prywatne problemy ma i surowozłośliwy anglista Teddy, i „Uczenie to moja supermoc” anglistka Sonia, i przesadnie religijny matematyk Frank. Podejrzana śmierć matki jednej z przesadnie ciśniętych uczennic podczas szkolnej imprezy już jest trzęsieniem ziemi dla prywatnej placówki, a dalej Jest Tylko Gorzej.
Burżuazyjne szkoły to miejsce akcji, które mnie szczególnie przyciąga i doceniam, że w tej historii prowadzonej z perspektywy całego stadka postaci – choć nie brakuje miejsca na głos ucznia i byłej absolwentki – narracja skupia się tak dla odmiany na pokoju nauczycielskim. Bardzo podobało mi się w tym wielogłosie zderzenie perspektyw i to, że bohaterowie z tych samych wydarzeń czy wskazówek potrafią wyciągać kompletnie odmienne wnioski, co prowadzi do kolejnych komplikacji. Moim zdecydowanie ulubionym bohaterem jest Teddy – takiej małostkowej mendy ze świecą szukać , trudno mi było oczy oderwać od jego poplątanej logiki pełnej żałosnych projekcji, śledzenie jego idiotycznej krucjaty pełnej porażek to sama przyjemność (czemu pomaga maźnięcie całości czarnym humorem).
Z przyjemnością też się patrzy, jak błaha zawiść o bzdurę tworzy coraz szybciej pędzącą lawinę, a napięcie ze stawką rosną – niestety, koniec już się czytelnikowi dłuży, a z dwa niewiele wnoszące poza uniesieniem brwi wątki można by spokojnie wyciąć. Można się też przyczepić (o dziwo, będącej bardzo na trzecim planie) całej tej machiny sądowniczo-policyjnej podporządkowanej fabule – o ile na pracę sądu można przymknąć oko, tak nawet przy małej wierze w kompetencję amerykańskich glin trudno zawiesić niewiarę przy tym festiwalu wybiórczych aresztowań na zasadzie „no kogoś trzeba”. Nie brakuje też głupotek, a cała scena związana z monopolowym sprzedającym mleko w butelkach jest niedorzecznie absurdalna, każdy jeden jej element jest jak z dziwnego snu, który opowiadasz rodzinie przy śniadaniu na poprawę humoru.
Kończąc listę pretensji, zakończenie zostawiło mnie z przykrym posmakiem (obiektywnie jest dobre, ale mnie nie satysfakcjonuje ze względu na prywatne poglądy). A tak – bardzo solidne czytadło (bliżej 6,5 niż 7, ale niech tam) z nietypowym podejściem (nie tego mi się spodziewało po opisie – miłe zaskoczenie) i przyjemnym napięciem towarzyszącym patrzeniu, jak śnieżka staje się coraz większą kulą wywołującą w końcu lawinę. Jako że recenzja pisana początkiem września - spokojnego początku roku szkolnego wszystkim życzę, najlepiej takiego bez trupów.
Jeżeli marzy ci się patrzenie, jak twoje dziecko mimo kolki biegnie dalej ze łzami w oczach w wyścigu szczurów po miejsce w Lidze Bluszczowej, to Belmont jest idealną szkołą dla ciebie. Presja jest po obu stronach barykady - swoje prywatne problemy ma i surowozłośliwy anglista Teddy, i „Uczenie to moja supermoc” anglistka Sonia, i przesadnie religijny matematyk Frank....
więcej Pokaż mimo to