Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Jeżeli marzy ci się patrzenie, jak twoje dziecko mimo kolki biegnie dalej ze łzami w oczach w wyścigu szczurów po miejsce w Lidze Bluszczowej, to Belmont jest idealną szkołą dla ciebie. Presja jest po obu stronach barykady - swoje prywatne problemy ma i surowozłośliwy anglista Teddy, i „Uczenie to moja supermoc” anglistka Sonia, i przesadnie religijny matematyk Frank. Podejrzana śmierć matki jednej z przesadnie ciśniętych uczennic podczas szkolnej imprezy już jest trzęsieniem ziemi dla prywatnej placówki, a dalej Jest Tylko Gorzej.

Burżuazyjne szkoły to miejsce akcji, które mnie szczególnie przyciąga i doceniam, że w tej historii prowadzonej z perspektywy całego stadka postaci – choć nie brakuje miejsca na głos ucznia i byłej absolwentki – narracja skupia się tak dla odmiany na pokoju nauczycielskim. Bardzo podobało mi się w tym wielogłosie zderzenie perspektyw i to, że bohaterowie z tych samych wydarzeń czy wskazówek potrafią wyciągać kompletnie odmienne wnioski, co prowadzi do kolejnych komplikacji. Moim zdecydowanie ulubionym bohaterem jest Teddy – takiej małostkowej mendy ze świecą szukać , trudno mi było oczy oderwać od jego poplątanej logiki pełnej żałosnych projekcji, śledzenie jego idiotycznej krucjaty pełnej porażek to sama przyjemność (czemu pomaga maźnięcie całości czarnym humorem).

Z przyjemnością też się patrzy, jak błaha zawiść o bzdurę tworzy coraz szybciej pędzącą lawinę, a napięcie ze stawką rosną – niestety, koniec już się czytelnikowi dłuży, a z dwa niewiele wnoszące poza uniesieniem brwi wątki można by spokojnie wyciąć. Można się też przyczepić (o dziwo, będącej bardzo na trzecim planie) całej tej machiny sądowniczo-policyjnej podporządkowanej fabule – o ile na pracę sądu można przymknąć oko, tak nawet przy małej wierze w kompetencję amerykańskich glin trudno zawiesić niewiarę przy tym festiwalu wybiórczych aresztowań na zasadzie „no kogoś trzeba”. Nie brakuje też głupotek, a cała scena związana z monopolowym sprzedającym mleko w butelkach jest niedorzecznie absurdalna, każdy jeden jej element jest jak z dziwnego snu, który opowiadasz rodzinie przy śniadaniu na poprawę humoru.

Kończąc listę pretensji, zakończenie zostawiło mnie z przykrym posmakiem (obiektywnie jest dobre, ale mnie nie satysfakcjonuje ze względu na prywatne poglądy). A tak – bardzo solidne czytadło (bliżej 6,5 niż 7, ale niech tam) z nietypowym podejściem (nie tego mi się spodziewało po opisie – miłe zaskoczenie) i przyjemnym napięciem towarzyszącym patrzeniu, jak śnieżka staje się coraz większą kulą wywołującą w końcu lawinę. Jako że recenzja pisana początkiem września - spokojnego początku roku szkolnego wszystkim życzę, najlepiej takiego bez trupów.

Jeżeli marzy ci się patrzenie, jak twoje dziecko mimo kolki biegnie dalej ze łzami w oczach w wyścigu szczurów po miejsce w Lidze Bluszczowej, to Belmont jest idealną szkołą dla ciebie. Presja jest po obu stronach barykady - swoje prywatne problemy ma i surowozłośliwy anglista Teddy, i „Uczenie to moja supermoc” anglistka Sonia, i przesadnie religijny matematyk Frank....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ludzie fantazjują o przeróżnych oprawach swoich przyszłych ślubów – no akurat Tali marzy się związanie węzłem małżeńskim w nawiedzonym domu. Dobrze, że ma dzianego przyjaciela, który w miarę lekką ręką organizuje wynajęcie na jedną noc starej japońskiej rezydencji z upiorną historią o pogrzebanej żywcem pannie młodej (to się na pewno skończy dobrze). Na bardzo nieformalne „i że cię nie opuszczę aż do” stawia się paczka ””””przyjaciół”””” w składzie Cat (główna bohaterka, po ciężkiej depresji), Philip (złoty chłopiec), Lin (grupowy błazen), oczywiście wspomniana Talia (fanka horrorów) oraz Faiz (jej mąż in spe, nerd).

Największym plusem książki jest zdecydowanie lokacja: miejsce akcji jest świetne, bardzo podobają mi się opisy samego domiszcza pełnego starych lalek, rozpadających się książek i innych malowideł z yōkai. Aspekt paranormalny ma mocny fundament – szkoda tylko, że nic specjalnego na nim nie zostaje zbudowane, a sama zmora głównie niezręcznie pałęta się w tle.

Hasło "grupa przyjaciół" może być tu odmieniane przez wszystkie przypadki, ale matko kochana!, jak ta antypatyczna banda gnojków się nie znosi i wbija sobie szpile przy byle okazji, nie mogę uwierzyć, że dobrowolnie jeżdżą ze sobą na wakacje i zapraszają na śluby. Poza Linem (który w kategorii buraczanej jest klasą samą w sobie i zlewa wszystkich poza Cat – i tylko dla niej się pofatygował, co mówi młodej parze prosto w twarz) każdy ma do każdego jakiś wąt i historię relacji tworzących jeden telenowelowaty tygiel, każda możliwa heterokonfiguracja się tu wydarza. Mam hipotezę, że gdyby towarzystwo po prostu pogadało popiło i zmyło na drugi dzień, to zmora włożyłaby zatyczki do uszu i przespała, a tak to zerwała się z łóżka ich dojechać bo ile w końcu można słuchać takiego nabzdyczonego pitolenia.

Fabuła sama w sobie jest prosta, co nie przeszkadza osobie autorskiej spychać czytelnika z łatwego toru nagłymi, kompletnie niezrozumiałymi decyzjami bohaterów. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia Cat, która używa bardzo kwiecistego języka (pasującego zresztą do tej bohaterki), w której akapit bez co najmniej dwóch porównań jest akapitem straconym. Porównania częściej mi się podobały niż nie (zwłaszcza opisy różnorakich ciemności), no ale nie brakuje tu też pretensjonalnie śmiesznych wykwitów ("No footsteps, their escape frictionless as envy", "I blotted tears from my eyes (...) as the world smeared into a sodium haze", "ohaguro-bettari sat and laughed like someone'd told her the joke that killed God", itp., itd.). Khaw znam tylko ze współpracy przy tekstach do świetnego „World of Horror”, może im trzeba kogoś do duetu, kto by schładzał te puchnące metafory.

Trafione, klimatyczne porównania i miejsce akcji nie ratują „Nothing But Blackened Teeth”, a najstraszniejsze w tej książce jest to, że można utknąć na imprezie z taką grupą palantów. 3/10.

Ludzie fantazjują o przeróżnych oprawach swoich przyszłych ślubów – no akurat Tali marzy się związanie węzłem małżeńskim w nawiedzonym domu. Dobrze, że ma dzianego przyjaciela, który w miarę lekką ręką organizuje wynajęcie na jedną noc starej japońskiej rezydencji z upiorną historią o pogrzebanej żywcem pannie młodej (to się na pewno skończy dobrze). Na bardzo nieformalne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kline to tajniak, który podczas konfrontacji z gangsterem z tasakiem stracił dłoń, a kikut przyżeżył sobie chałupniczo na kuchence, toteż ze zrozumiałych powodów jest nie w humorze, na urlopie i chciałby sobie po prostu poleżeć. Nie przyjmuje tego do wiadomości pewna chrześcijańska sekta, która tekst o odcinaniu rąk i nóg co są powodem grzechu wzięła sobie zbytnio do serca, i teraz bardzo jej zależy, żeby to akurat Kline przeprowadził śledztwo tajne przez poufne w ich szeregach.

„Dni ostatnie” to nie jest kryminał – śledztwo spełnia tu pretekstową rolę i jest pełne zdekonstruowanych motywów, więc jak ktoś liczy na klasyczny thriller z tropieniem mordercy, to się srogo przejedzie. Odrzucić może też brutalność – było nie było, akcja dzieje się w siedzibie fanatyków ustalających swoją hierarchię według liczby amputacji, Evanson nie szczędzi opisów okaleczeń i tego, jak do nich doszło. Autor jednak nie babra się w szczegółach i nie wymyśla szeregu obrzydlistw dla małpiej radości z szokowania (jak chociażby, nie wiem, u Mastertona) – przemoc opisywana jest beznamiętnie chłodno, jakby od niechcenia. Przy czym wierzcie albo nie, ale „Dni ostatnie” potrafią być zabawne, dużo tu czarnego humoru wynikającego z kontrastu totalnego szaleństwa próbującego funkcjonować w prozaicznej codzienności (próbka – rozmowa dwóch sekciarzy o tym, jak powinno się kwalifikować amputacje przy zdobywaniu kolejnych rang: "– To się liczy jako jedna amputacja. Ale mogłem zostawić lewą dłoń, a odciąć wszystkie palce oprócz kciuka i liczyłoby się jako cztery. Pięć, jeśli odciąłbym również kciuk. (...) Czyli są ósemki, i są ósemki. – Osobiście wolę system mniejszych i większych amputacji, według którego byłbym liczony jako dwie trzecie. – Ja wolę wagowo. Żeby ważyć odcięte członki. – No ale wykrwawione czy z krwią? I czy nie daje to pewnej przewagi korpulentnym? – Można by wypracować pewne standardy. Kary i handikapy.").

Zresztą nie tylko przemoc, cała książka jest utrzymana w oszczędnym stylu z pustawymi lokacjami sprowadzającymi się głównie do akcji, idealnie oddając stan Kline’a ewidentnie przechodzącego depresję, znużonego i zmęczonego do granicy, gdy każdy absurd i zagrożenie są rejestrowane w pełnej a zimnej jasności. Samego Kline’a trudno nazwać (anty)bohaterem – to bardzo słabo zarysowana postać, która robi wszystko, żeby wymiksować się z fabuły. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale muszę wspomnieć, że gdy ten proszący literalnie każdego o danie mu świętego spokoju Kline dochodzi w końcu do punktu „wiecie co? >proszę bardzo< ʘ‿ʘ”, jest to satysfakcjonująco oczyszczające.

Jedyny problem, jaki mam z tą książką, to nieudany akt drugi. Rozumiem jego rolę, potrzebne autorowi motywy i tak dalej, ale co z tego, skoro mnie wynudził, zirytował decyzjami bohatera i niepotrzebnie rozwlekł tytuł tak stawiający na minimalizm. Trochę minęło już od lektury i podczas pisania tej recenzji zastanowiło mnie, że kurde czemu sześć gwiazdek zamiast siedmiu – ale potem wygrzebało mi się z pamięci ten nieszczęsny środkowy akt, „dobra, werdykt podtrzymany”.

„Dni ostatnie” to specyficzny tytuł, który wielu czytelnikom może nie podejść z przeróżnych powodów: rozczarowanie wątkiem kryminalnym, czarny humor, przemoc, zakończenie takie a nie inne, no i wreszcie to, że lektura wywołuje głównie swędzącą frustrację (a podejrzewam, że nie każdy dotrze do satysfakcjonującego uwolnienia od tego napięcia). Mnie ujmuje to, jaka ta książka jest przyjemnie nieprzyjemna, podobają mi się oryginalne pomysły, dojeżdżanie fanatyzmu religijnego, motyw „fuck around and find out” i sam styl. Szkoda, że Mag nie kwapi się do dalszego publikowania tego autora (świetna okładka, tak swoją drogą).

Tyle o książce-książce, pogadajmy o Evansonie. Czytelnicy „Dni ostatnich” mogą obstawiać „dobra, gość ewidentnie wychował się w religijnym środowisku i wypisał z niego z hukiem”, i będą obstawiali poprawnie: autor wychował się w mormońskiej rodzinie i był bardzo zaangażowanym wyznawcą (m.in. był pomocnikiem biskupa, pojechał na dwuletnią misję do Europy, a w czasie wolnym krążył autem po mieście, by zabierać na podwózkę osoby z marginesu i wykorzystywać ten czas do nawracania). Został zatrudniony na mormońskim Brigham Young University (opłacanym i prowadzonym przez Kościół, na który uczęszczają głównie wyznawcy – Evanson też był absolwentem), gdzie prowadził zajęcia z kreatywnego pisania. Opublikował wtedy swoją pierwszą książkę ("Altmann's Tongue"), która zawiera sporo brutalnych scen (jak zjadanie odciętych języków). Evanson użył tego zabiegu szokowo, ale, jak twierdzi, żeby pokazać zło i zgubne ścieżki fanatyzmu dopuszczającego do takich sytuacji. W każdym razie studenci podkablowali*, że pan prowadzący wydaje jakieś książki zachęcające do jarania się przemocą, sprawa z poziomu uniwersytetu przeszła do władz kościelnych, zrobiła się gruba afera (nawet jak zrezygnował w tym samym roku z pracy, długo dostawał zatroskane telefony że "jak ty to tak piszesz, no okropnie piszesz, a co jak to jakieś dziecko przeczyta, będę się za ciebie modlić"), biskup złożył ofertę "przebaczenia", jeżeli Evanson obieca, że zrezygnuje z pisania. Jak się domyślacie – nie zrezygnował, i końcem końców opuścił mormoński Kościół jakieś pięć lat później z wielką szarpaniną i formalnymi utrudnieniami. Biorąc pod uwagę powyższe, lektura "Dni ostatnich" nabiera innego posmaku.

* - tak swoją drogą, Stephenie Meyer też jest absolwentką BYU, które zresztą ukończyła rok po tym, jak Evanson wyleciał z roboty. Oczywiście nie mam na to żadnych dowodów, ale istnieje możliwość, że twórczyni „Zmierzchu” była w gronie "uprzejmie donoszących" ;)

Kline to tajniak, który podczas konfrontacji z gangsterem z tasakiem stracił dłoń, a kikut przyżeżył sobie chałupniczo na kuchence, toteż ze zrozumiałych powodów jest nie w humorze, na urlopie i chciałby sobie po prostu poleżeć. Nie przyjmuje tego do wiadomości pewna chrześcijańska sekta, która tekst o odcinaniu rąk i nóg co są powodem grzechu wzięła sobie zbytnio do serca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rzeczywistość nastoletniej Dylan to jedna bura bylejakość: bieda, napięte relacje z matką, szkoła pełna dręczycieli, pogoda jak to w Szkocji. Gdy wydaje się, że spotkanie nieznanego ojca będzie wreszcie ekscytującym zwrotem w życiu, wspomniane życie gwałtownie się kończy – Dylan pozostaje przejść tylko na drugą stronę. Z pomocą przystojnego przewodnika o przepięknych oczach, reszty się domyślcie.

Największym grzechem „Przewoźnika” jest przede wszystkim to, że jest absolutnie, okropnie, niesamowicie, niemożebnie NUDNY. Jeżeli lubicie książki pełne nieurozmaiconych spacerów i recyklingu scen, to boy oh boy, mam dla was dobrą wiadomość! Jasne, skupienie na emocjonalno-dialogowych aspektach samo w sobie nie jest grzechem, ja też lubię niespieszne książki bez akcji pełne chodzenia, szkoda tylko, że za tym chodzeniem nie idzie nic: nie mamy ani ciekawych opisów, ani interesujących dialogów, ani sensownych rozważań w tym ledwo maźniętym (za)świecie z dykty.

Jeżeli – tak jak mnie – skusił was aspekt pośmiertnej wędrówki, to dajcie sobie spokój. Zaświaty w wersji McFall są słabo zarysowane, pełne zasad wymyślanych ewidentnie naprędce, pozbawione detali, niespójne w scenerii i rekwizytach. Nazwa stanowiska „przewoźnik” powinna zostać przechrzczona na „przewodnik PTTK” zważywszy na to, że poza krótkim epizodem z przeprawą przez jezioro bohaterowie cały czas lezą przez burobrązowe góry okazjonalnie wpadając w błoto, Dylan w kółko dostaje zadyszki i mentalnej kolki, punkt postojowy w rozpadającej się chatce, idziemy dalej, zapętlić. Dlaczego duszy nie chce się jeść, ale chce się pić, dlaczego z przyzwyczajenia chce się spać, ale w trakcie się odzwyczaja, dlaczego niematerialny byt wędrujący przez projekcję się męczy, poci i potrzebuje się umyć oraz wyprać gacie – kto to wie, na pewno nie ja. Dobra, to ostatnie akurat wiem, trzeba było pretekstu do rozebrania heroiny, żeby amant mógł ją sobie ukradkiem popodziwiać. Jeżeli McFall proroczo pisze jak jest, to w kwestii zwiększenia swoich szans na dotarcie do raju mam dla was następującą dobrą radę: umrzyjcie w sile wieku, wysportowani (preferowane zaprawienie w marszach, sprincie i pływaniu – w zaświatach trzeba zdumiewająco dużo biegać), mając za sobą liczne przygody o charakterze seksualnym, przestrzeganie kodeksu moralnego jest całkowicie opcjonalne. Pewnie chcecie rozwinięcia pewnego punktu, więc spieszę z wyjaśnieniem: otóż demony z jakiegoś powodu są bardzo łase na czyste duszyczki, agresywniej je atakują i łatwiej namierzają – przy tym czystość duszy nie ma tu nic wspólnego z etycznym postępowaniem, tylko… z byciem dziewicą. Aż mną telepnęło przy lekturze, kelner, w moim romansie YA jest purytańska propaganda!

Dobra, postacie. Poza małymi cameo obsada zaczyna się na Dylan i kończy na Tristanie. Dylan jest tak przeciętna, jak tylko się da – ot, miła standardowa nastolatka, nie jestem w stanie powiedzieć o niej nic więcej. Tristan to klasyczny amant z YA, oschły burak który tak naprawdę jest nieszczęśliwy i samotny tam, w środeczku, piękny młodzian z oczami w wydumanym (tutaj „kobaltowy”) kolorze. Autorka specjalnie nie udaje, że chodzi jej o coś innego niż romans (valid), więc tak jakby do bani, że tenże romans jest tak pozbawiony chemii i niekomfortowy. Nie mam najbledszego pojęcia, co Tristan (który przeprowadził już tysiące dusz) takiego niesamowitego zobaczył w Dylan i które gderanie „ło jezu daleko jeszcze” sprawiło, że mocniej zabiło mu serce. Dylan wiadomo, pierwsze nastoletnie zauroczenie, chłopak (dosłownie) ze snów, szkoda tylko, że to proste zadurzenie w poznanym z trzy dni temu typie kuriozalnie ewoluuje do Legendarnej Miłości łamiącej prawa boskie, dla której warto zaryzykować życie, bliskich i zbawienie. Zmarnowano całkowicie potencjał scen, w których zderzają się perspektywy śmiertelnej, wrażliwej Dylan ze zrozumiale zobojętniałym przewoźnikiem (patrz: anegdotka o świętym Mikołaju). No i w końcu – Tristan nie jest nastolatkiem. Tristan jest wielowiekowym bytem potrafiącym oglądać czyjąś biografię jak film, co celowo przybrał postać pięknego nastolatka, żeby łatwiej manipulować szesnastoletnią klientką. Tu czytelnik nie musi sam sobie uświadamiać dyskomfortowości tego romansu eonu, no typ sam z siebie ma refleksje, że romansowanie z Dylan jest jak podkochiwanie się w „kimś niewiele starszym od niemowlęcia” (!). NO TAK JAKBY NIEZRĘCZNIE.

Sceny akcji jak już są, to niesamowicie toporne, męczy to, że każda jedna reakcja bohaterów musi być opatrzona wyjaśnieniem narracji (ona zmarkotniała, ponieważ wiedziała że porusza niewygodny temat, on zmarszczył brwi, bo zrozumiał, że jego uwaga była złośliwa, i tak przez całą książkę), temu wszystkiemu nie pomaga sztuczny język (podejrzewam, że to może być też wina tłumaczenia, te wszystkie jakże naturalne "Tristanie, to niedorzeczne"). No i Auschwitz, ten przeklęty wątek z Auschwitz, tylko tego brakowało w tej książce.

Od złej książki gorsza jest tylko nudna książka – a w „Przewoźniku” nie potrafię znaleźć ani pół dialogu czy grama pomysłu, który by mi się po prostu podobał, żadnego punktu zaczepienia, żeby powiedzieć „dobra, to jedno było przynajmniej fajne” (poza przypadkową sugestią, że niebiosa najwyraźniej podpięły się cichaczem demonom do wodociągów i kradną im wodę, cholera wie po co). Ewidentnie jednak jest coś na rzeczy, skoro początkowo zignorowana przez czytelników książka znienacka zrobiła taką furorę w Chinach (pewnie najbardziej zdziwiona była sama McFall) i nieźle sobie poradziła w Ameryce po wznowieniu. Historia sukcesu zdecydowanie ciekawsze od samego dzieła, życie jest pełne pozytywnych zwrotów akcji, miejcie nadzieję ducha nie gaście.

Rzeczywistość nastoletniej Dylan to jedna bura bylejakość: bieda, napięte relacje z matką, szkoła pełna dręczycieli, pogoda jak to w Szkocji. Gdy wydaje się, że spotkanie nieznanego ojca będzie wreszcie ekscytującym zwrotem w życiu, wspomniane życie gwałtownie się kończy – Dylan pozostaje przejść tylko na drugą stronę. Z pomocą przystojnego przewodnika o przepięknych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Thomas to stary koń z kryzysem i zawalonym życiem romantycznym, no ale przynajmniej jest słynnym pisarzem. W jego przypadku ważne jest to, że w 1992 skończył prestiżowe francuskie liceum, którego dyrektorami byli jego rodzice - w tym też właśnie roku uciekła wielka miłość Thomasa, Vinca, z ich nauczycielem filozofii i nikt ich nigdy więcej nie widział. Gdy Thomas dostaje artykuł o zjeździe absolwentów z okazji 50-lecia szkoły z informacją o wyburzeniu starej sali gimnastycznej, wraca w swoje rodzinne okolice prawie że na jednej nodze. Choć umówmy się, co on może na tym etapie poradzić na to, co robotnicy znajdą po weekendzie w jednej ze ścian.

Jeżeli - tak jak mnie, psia kość - skusił was tytuł, to od razu sobie odpuśćcie, tytułowego zjazdu jest tu naprawdę jak na lekarstwo (oryginalny tytuł to zresztą "Dziewczyna i noc"). Jeżeli nastawiliście się na gromadę bohaterów spotykających się po latach, że co drugi będzie miał sekrety czy wspomnienia prowadzące do rozwiązania zagadki czy coś w tym stylu, to od razu mówię, że nie.

Początkowo książka zdawała się próbować czegoś nietypowego w tematyce thrillera - ująła mnie sytuacja bohatera, który znienacka zmuszony jest skonfrontować się z ponurą przeszłością wiedząc, jak mało ma czasu nim metaforyczna bomba eksploduje. I póki to była taka prywatna podróż do lat młodości, porównaniem jej z teraźniejszością i chwytaniem się jakichkolwiek wskazówek nawet nie po to, żeby wyplątać się z tego ambarasu, tylko żeby dla samego siebie poznać prawdę - bawiło mi się dobrze. Niestety, im dalej, tym gorzej: fabuła puchnie od relacji i zbiegów okoliczności zamieniając się w absurdalną telenowelę aż do kijowego finału z przekombinowanym rozwiązaniem, autorem nieuczciwie skrywającym antagonistę i niesatysfakcjonującym zakończeniem (panie Musso, ja pamiętam wielki tłist z połowy książki, który moralną postacią powinien wstrząsnąć do głębi, a tu mamy na koniec co najwyżej "ups" - skąd pomysł, że to mnie skrajnie nie sfrustruje, proszę mnie tu nie wciskać, że to happy end).

Końcem końców "Zjazd absolwentów" to rozczarowujące thrillerowe czytadło. Miało szansę przybrać oryginalniejszą formę i nadać bardziej refleksyjny ton, ale autor postanowił wrócić na stare śmieci dając w dużej dawce to, co plażowy czytelnik lubi najbardziej. I nie ma w tym nic złego, choć mnie osobiście żal potencjału (wydawca reklamujący tę pozycję fanom "Tajemnej historii" Tartt i "Miasteczka Twin Peaks" ewidentnie robi sobie jaja) i czuję sporą frustrację na myśl o tym samozadowolonym z siebie zakończeniu, którego okrucieństwa Musso sam zdaje się nie widzieć. Jeżeli ktoś szuka ponurej telenoweli pełnej romansowego poplątania na tle mrocznej zimowej nocy - będzie się dobrze bawił. Całościowo szkoda i dziewczyny, i nocy na czytanie takiego napuchniętego byleco.

Thomas to stary koń z kryzysem i zawalonym życiem romantycznym, no ale przynajmniej jest słynnym pisarzem. W jego przypadku ważne jest to, że w 1992 skończył prestiżowe francuskie liceum, którego dyrektorami byli jego rodzice - w tym też właśnie roku uciekła wielka miłość Thomasa, Vinca, z ich nauczycielem filozofii i nikt ich nigdy więcej nie widział. Gdy Thomas dostaje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tracy zdecydowanie nie ma pieniędzy ani mentalnej siły na tę wycieczkę, ale to jej pierwsza szansa wyrwania się na urlop od pięciu lat i wyciśnie z niego każdą chwilę – nawet jeśli to oznacza spędzenie tygodnia z nieodpowiedzialnym bratem i matką, co wzdycha rozczarowanym tonem twoje imię średnio dwa razy na minutę, a beznadziejny mąż zostawiony hen daleko! siedzi ci wciąż z tyłu głowy.

Ciąży mi, ciąży mi na ocenie ta zdobyta przeze mnie wiedza, ale odtwórzmy tę moją mentalną podróż chronologicznie. Tak więc książka sprawia wrażenie, że będzie o toksycznej rodzinie na wakacjach, co kocha się i krzywdzi, każdy ma swoje za uszami i nie może wyplątać się z tego przeklętego kręgu zależności. E tam, im dalej tym bardziej staje się jasne, że głównym radioaktywnym elementem jest bohaterka, inbiara niemarnująca chwili na publiczne pranie brudów bez zważania na komfort mimowolnej publiki. Trochę rasistka, trochę seksistka, zgorzkniała poetka-wanna-be , która musi dogryźć nawet zajmującej się swoimi sprawami krewetce. I tak, ja wiem, że bohaterowie książek nie mają obowiązku być sympatyczni i są super tytuły, w których z satysfakcją śledzimy losy jakiejś mendy, że nasza heroina ma dobre powody być w takim stanie mentalnym a nie innym – co nie zmienia faktu, że siedzenie w głowie Tracy było dla mnie męczące, no co za baba. Miejcie to proszę na uwadze, wrócimy sobie jeszcze do tego.

Prawdziwą ulgą były dla mnie fragmenty z nurkowaniem. Tak, to, że bohaterowie musieli się na dłuższy czas zamknąć byłoby zaletą samą w sobie, ale nie ukrywam, że opisy podwodnej fauny są przepiękne. Różnorodność, barwność, charakterność, wspaniały klimat przemierzania ciepłych wód – co chwilę robiło mi się przerwy, by sprawdzić tego czy innego wspomnianego rekina. Cudownie, naprawdę szczerze mi się odpoczywało przy tych opisach. Tak jak styl Vanna robił na mnie neutralne wrażenie z okazjonalnym wywoływaniem parsknięcia ("– Hej – odzywa się, kiedy cumujemy i podają nam bagaże. / – No jesteś – mówi matka, merdając z radości ogonem.", "Co właściwie widzą faceci? Lautaro chciał, żebym zrobiła sobie w tyłku lustrzane implanty. Dwa rzędy małych lusterek, by przeglądał się w nich cały, od pięknej twarzy do falujących ud.", "(...) zauważam rekina koloru jasnej czekolady, z paskami ciemniejszego brązu i kropkami na paskach. (...) Pozostali nurkowie szybko podążają w moją stronę, widząc, co się dzieje, ale ja mam najlepsze miejsce, płynę jakieś trzy metry od niego, próbuję utrzymać pełen szacunku dystans, ale też podoba mi się, jak on się porusza, zmysłowo jak na rekina, biodra, usta, rzuca uwodzicielskie spojrzenia na boki, sprawdza, czy wciąż go śledzę"), tak podwodnym scenom nie mogę odmówić czaru.

Kilka scen i zaskakująco nieadekwatnych reakcji bohaterki później syrenkowy urlop mi się urwał. Druga część książki to mocny klimatyczny kontrast – można udusić się w tym ponurym mieszkanku, w którym słoneczna wyspa pośród fal wydaje się przejmująco nierealnym rajem. Cały ten wątek skrajnej frustracji, od której przepalają się w głowie bezpieczniki to jest – jakkolwiek pod koniec przeciągnięty – dobry, gęsty thriller pełen napięcia, w którym czeka się na oczyszczający wybuch bomby. Która końcem końców okazuje się niewypałem w postaci najmniej prawdopodobnego rozwiązania niepasującego absolutnie do niczego.

Ale proszę, nie rozchodźcie się, przed nami nieoczekiwany trzeci akt! Tak więc lubię sobie poporównywać okładki różnych wydań, przystąpiło mi się i do szukania oryginalnego wydania „Komodo”. Wstukuję, patrzę, szukam, no nie ma, Google Grafika i GoodReads wyciąga mi spod lady tylko francuskie i polskie wydania, StoryGraph w ogóle pierwsze słyszy. Coś, co miało być standardową pięciominutową rozrywką zamieniło się w półgodzinne spadanie w króliczą norę: na wiki autora książki w spisie nie ma (i to nie jest kwestia tłumaczenia tytułu), według jego oficjalnej strony „Komodo” ciągle w budowie, Jankowska jest tłumaczką z angielskiego no nie wzięła sobie przecież tego tekstu z powietrza, dlaczego nie mogę znaleźć oryginalnego wydania nowej książki popularnego nagradzanego anglojęzycznego autora, czy ja mam jakiś wylew?? W końcu trafiło mi się na stronie wydawnictwa na skan wywiadu z Vannem dla Newsweeka, który odsłonił przede mną prawdę: otóż pan autor ma w zwyczaju stawiać w centrum swoich książek autobiograficzne relacje rodzinne (często bez zmieniania nawet imion), w przypadku „Komodo” – pierwowzorem jest jego siostra, jego siostra i jej wszystkie problemy związane z mężem i macierzyństwem. I teraz Vann boi się, że jak ona i reszta rodziny to przeczytają, to się zrobi chryja („Boję się, że w tym stanie siostra nie będzie mogła przyjąć tej książki, jak należy, że odczyta z niej tylko to, co złe” – NO CO TY), dlatego opóźnia wydanie w USA jak tylko się da i usuwa informacje o ukończeniu książki ze stron internetowych (czekając, aż siostra sobie faktycznie odpocznie na jakiś wakacjach i wtedy z wypoczętą głową przystąpi do lektury, plan bez wad). No to by tłumaczyło chociażby ten wzięty z nosa finał książki, ale coś wątpię, by „Tracy” to wynagrodziło te wszystkie fragmenty, w których jej książkowa odpowiedniczka rozwodzi się nad swoimi hemoroidami, że jest taka gruba i jak ją potencjalny wakacyjny kochanek przeleci to tylko z braku innych opcji czy podrzyna na niby gardła swoim śpiącym pociechom. Vann, gościu, typie, jakiej ty się reakcji spodziewasz, ruszże tym swoim rzekomo przenikliwym zmysłem pisarskiej obserwacji.

Nie potrafię obiektywnie ocenić „Komodo” – ciąży mi świadomość, że znany pisarz wplątał mnie w psychoanalizowanie z obgadywaniem jego siostry (na skalę międzynarodową!), kiedy ona sobie tak siedzi w Stanach w błogiej niewiedzy. Z jednej strony – „co za historia!”, ale jednak bardziej czuję zażenowanie, trwam w stuporze, i będę wypatrywać notatki prasowej o tragicznej śmierci pisarza, co utonął w tajemniczych okolicznościach podczas wakacyjnego nurkowania z rodziną.

Tracy zdecydowanie nie ma pieniędzy ani mentalnej siły na tę wycieczkę, ale to jej pierwsza szansa wyrwania się na urlop od pięciu lat i wyciśnie z niego każdą chwilę – nawet jeśli to oznacza spędzenie tygodnia z nieodpowiedzialnym bratem i matką, co wzdycha rozczarowanym tonem twoje imię średnio dwa razy na minutę, a beznadziejny mąż zostawiony hen daleko! siedzi ci wciąż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

A więc niedaleka przyszłość, mizoginia w rządzonym przez fanatyków religijnych USA staje się prawem. Poza spodziewanymi prawnymi wynalazkami typu „zakaz pracy zarobkowej” kobiety tracą prawo głosu dosłownie i w przenośni, jako że każdej obywatelce zostaje założony fźiu-bździu licznik rażący prądem po przekroczeniu limitu 100 słów dziennie. Pracująca przed dyktaturą na uniwersytecie neurolingwistka Jean dość ciężko to znosi.

Boy oh boy, od czego tu zacząć. Może od tego, co mi się podobało: przede wszystkim autorka dobrze sobie radzi z zarysowaniem sytuacji „jak to się stało, że tyle nie było nie było nie było, i nagle jest”. Retrospekcyjne scenki sprzed dyktatury (typu "mająca rację ale rozwrzeszczana feministka z mocnymi słowami w TV vs eleganckie panie ze zmanipulowanymi wykresami tłumaczą cierpliwie jak dziecku, prezenter kiwa głową, oglądająca sąsiadka kiwa głową") są wiarygodne i dobrze pokazują siłę miękkiej a cichej propagandy. Podoba mi się odmalowanie bezsilności bohaterki: to, jak wbrew sobie przenosi nienawiść z realnie krzywdzących ją ustawodawców na bliskich w jej rodzinie mężczyzn (a choćby swoich nieletnich synów, którzy tak strasznie są nieświadomi swoich przywilejów w kontraście z ich siostrą), że rzucony jej „wolnościowy” ochłap wykorzystuje głównie do wyrażania gniewu (na co jej ach-jakże-racjonalny-syn-z-pięknymi-argumentami cmoka z niezadowoleniem, no jakie te baby histeryczne), a córka jest w ciężkiej rozpaczy, że przez zdjęcie licznika wypada ze szkolnego konkursu. Kocham też nienawidzić pomniejszego antagonistę, co za przerysowany palant.

Dobra, to korzystając z przywileju nieograniczonej liczby słów w recenzji – lista żali. Po pierwsze, nie vajbuję z główną bohaterką. Jean to jest pańcia z przedmieść, UeSAńczykowy odpowiednik fanki PO wzdychającej nad redneckami sprzedającymi demokrację dla pińćset plus. Jean smuta, że nie może zrobić sobie nowej fryzury u swojego odwiedzanego co miesiąc włoskiego fryzjera, bo tłumaczenie zabrałoby zbyt wiele słów z licznika, po czym nabija się ze stroju pracującego podczas burzy listonosza, i jakoś nie styka w jej głowie, że pogardliwe nastawienie jej klasy wobec mniej uprzywilejowanych przyczyniło się do tej całej dystopijnej hecy.

„Dystopijna heca” to w sumie dobre określenie tego, co tu się wyprawia. Ja wiem, że dyktatury nie mają sensu, że nie takie absurdy zdarzały się w realnym świecie i dla dobra opowieści trzeba trochę zawiesić niewiarę – przyjmujemy, że wydarzyło się X (tym przypadku – każda kobieta ma założony bardzo zaawansowany technologicznie licznik słów, co tak świetnie rejestruje wyrazy i jest niezawodny jak scyzoryk), co teraz osobo autorska z tym zrobisz. Im bardziej Dalcher próbuje opisywać swoją dystopię, tym bardziej się staje niewiarygodna – to, co się tam wyprawia, aż się prosi o katastrofę ekonomiczną, ale na przedmieściach białych domków z białymi płotkami cisza i spokój, nic nie zakłóca wypraw po sukienki i torebki. Aż dziw, że to przeciążeni robotą faceci (w końcu ich żonom i matkom to nawet głupiego listu ze szkoły z info o wywiadówce nie wolno otworzyć) nie rozpętali rewolucji.

To wszystko by jeszcze było, gdyby nie to, co tam zaczyna się odwalać tak w 2/3 akcji. „Vox” to przez zdecydowaną większość czasu niespieszna obyczajówka, jednostkowa historia ofiary systemu skupiająca się na wewnętrznych przeżyciach i relacjach – nawet gdy pojawia się wątek współpracy z rządem, zdaje się on bardziej pretekstem do eskalacji konfliktu w rodzinie. A potem książka znienacka stwierdza „że nie no, jak to tak, dystopia bez ruchu oporu” i dostajemy na szybciora niedopieczonego sensacyjniaka z planami na poziomie złoli z Jamesa Bonda, niezrozumiałymi decyzjami bohaterów i porywającym zamachem „no a potem pojechaliśmy do kryjówki, tamci pojechali do Białego Domu i ci źli przegrali”. Tak jak Delcher dobrze sobie radzi z przedstawieniem, jak taka dyktatura fanatyków mogła w ogóle zaistnieć, tak opis jej upadku jest iście instant bajkowy, no upadła to upadła, git, nie było tematu.

„Vox” mogłoby się sprawdzić jako obyczajówka o gniewnej bezsilności i rodzinnym dramacie, gdzie konflikt potęguje ograniczona komunikacja stawiająca jedną stronę na zdecydowanie silniejszej pozycji – bo są sceny, gdzie autorka pokazuje, że to potrafi. Szkoda, że fabuła nie zostaje w tych czterech ścianach, tylko szybko odbiegamy gdzieś w nudny romans i idiotyczne pseudoszpiegowskie klimaty z byle jak zarysowanymi bohaterami drugoplanowymi. Dziwna to książka, oj dziwna.

A więc niedaleka przyszłość, mizoginia w rządzonym przez fanatyków religijnych USA staje się prawem. Poza spodziewanymi prawnymi wynalazkami typu „zakaz pracy zarobkowej” kobiety tracą prawo głosu dosłownie i w przenośni, jako że każdej obywatelce zostaje założony fźiu-bździu licznik rażący prądem po przekroczeniu limitu 100 słów dziennie. Pracująca przed dyktaturą na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Beskid Sądecki, lata 60, młoda kobieta mieszkająca w rezydencji z geologiczną katastrofą za progiem popełnia samobójstwo (ohohoho, ale czy aby na pewno?), wskakując do studni. Uporządkowanie rzeczy zmarłej przypada jej miastowej kuzynce, Ewce, której przyjdzie się zmierzyć z dziwnymi wspomnieniami sielskiego dzieciństwa oraz sceptycyzmem wdowca.

To jest absolutnie niesamowite, jak bardzo ta książka zostawiła mnie z niczym, naprawdę imponujące, jak można zasygnalizować tyle wątków i każdy tak byle jak maźnąć. Żałoba - niedorzecznie stoicka (żeby nie było: każdy przeżywa takie rzeczy na swój sposób i to, że nie rzuca się z płaczem na trumnę nie znaczy, że nie cierpi - co nie zmienia faktu, że bohaterowie i prywatnie, i w swojej obecności zachowują się tak, jakby im zeszła ciotka, na którą i tak był już czas, a nie w tragicznych okolicznościach przyjaciółka/żona). Podejrzenia wobec wdowca - wymuszone (zwłaszcza, gdy się weźmie pod uwagę, że rzekomo Krzysiek był Ewce niegdyś bliski niczym brat), trudno to robienie z niego potencjalnego "bad gaja" brać na poważnie, i nie mogę się zdecydować, czy bardziej podobało mi się określenie zrobienia ukradkiem normalnego zdjęcia mianem "trącącego erotomanią wybryku" (nie, robienie ludziom zdjęć bez ich zgody nie jest w porządku, ale dżiz), czy wielka obraza do łez, bo gość chce wyciąć podgniłe drzewo na swoim podwórku, ale przecież bohaterka lubiła w dzieciństwie pod tym drzewem czytać i jak on tak może, prymityw bez grama zrozumienia dla metafizycznej cząstki. Motyw upiornego domiszcza - mimo bardzo ciekawej lokacji ledwo zarysowany (co za rozczarowanie, bo po to mi się tu przecież przyszło - tytułowy duch też w dawce iście homeopatycznej). Najbardziej rozbudowany paranormalny wątek cygańskiej zjawy - kompletnie bez polotu, nie robi wrażenia ani rekwizytami, ani nastrojem, bardziej irytuje tymi ciągłymi zniknięciami i tym, że czytelnik już wie i chciałby do konkretów, a bohaterka jeszcze na etapie dziwowania się. W sumie najlepiej (co nie znaczy, że dobrze) wypada kwestia bohaterki wracającej do krainy lat dziecięcych. Najszczegółowiej opisaną w tej książce osobą jest sąsiadka, której łysy kogut z charakterem (którego ma więcej niż Ewka i Krzysztof razem wzięci) byłby może i sympatycznym rekwizytem, ale przez to, że cała reszta jest taka nijaka i bez detali, to wyróżnia się raczej w sposób kuriozalny.

Książce bardzo dobrze by zrobiło zamienienie narracji pierwszoosobowej na trzecio i zrozumienie, że w grozowych nowelkach skupiających się na atmosferze oszczędność słów jest w cenie - bo przecież głównym problemem "Genius loci" są mdłe, wielopiętrowe monologi wewnętrzne bohaterki z nijako wyłożonymi emocjami (nie, sam wykrzyknik nie dźwignie na sobie całego zaskoczenia). Czasem lepiej też odpuścić mądreńkie (czy wyciągane z wysokiego rejestru, byle tylko nie powiedzieć czegoś jak normalny człowiek) słowo w imię czytania bez zgrzytania: "tylko ze Stellą mogłam na ten temat porozmawiać, lecz ona najwyraźniej nie żywi takiego zamiaru", "cóż więc było przyczyną dziwacznego pogorszenia się jej duktu pisma?" "wiedziałam tylko od Krzysztofa, iż pod koniec cierpiała na lęki. Czyżby to one odpowiadały za tę deteriorację?","obserwowałam go sprytnie" (??), "- A teraz zjedz śniadanie. (...) - Naprawdę muszę? - zapytałam proszalnie","miałam świadomość, że biedak tkwił po uszy w materialistycznie przez siebie zdefiniowanej rzeczywistości, czego o mały włos sam nie przypłacił [sic] życiem, i teraz dopiero boleśnie otwierał oczy na CAŁY otaczający go świat, krwawiąc przy tym spod po raz pierwszy w pełni rozwartych powiek." (ło jezu), i tak dalej, i temu podobne.

Wciąż jestem pod wrażeniem, jak pusta jest ta książka, a jako fan powieści gotyckiej czuję bezbrzeżne rozczarowanie. No szukam, szukam, zastanawiam się, ale nie mam nic dobrego o niej do powiedzenia, nic z niej we mnie nie zostało, nawet nie było nic szczególnie głupiego czy absurdalnego, to miałby człowiek co chociaż powspominać. Ot, zaczęła się podziały się słabo zarysowane i sklejone ze sobą rzeczy, i się skończyła.

Beskid Sądecki, lata 60, młoda kobieta mieszkająca w rezydencji z geologiczną katastrofą za progiem popełnia samobójstwo (ohohoho, ale czy aby na pewno?), wskakując do studni. Uporządkowanie rzeczy zmarłej przypada jej miastowej kuzynce, Ewce, której przyjdzie się zmierzyć z dziwnymi wspomnieniami sielskiego dzieciństwa oraz sceptycyzmem wdowca.

To jest absolutnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak więc Nora jest w nienajlepszym punkcie swojego życia - przeleciały jej przez palce bliskie znajomości i sukcesy z lat szkolnych, głównie z powodu depresji i napadów paniki. Gdy w jednym dniu kumuluje się poczucie bezsensu egzystencji (od martwego kota zacząwszy i na utracie źródła zarobków skończywszy), postanawia zasnąć na zawsze. Nie wychodzi, bo budzi się w łamiącej czasoprzestrzeń bibliotece, która daje jej szansę na wślizgnięcie się w alternatywne żywota, w których podjęła inne decyzje.

Jest taki typ filmów, że wiecie, bohater uczy się (bonusowe punkty, jeżeli dzięki zakręconej dziewczynie, która na końcu umiera na raka), co to znaczy tak naprawdę żyć. I to jest właśnie taka książka. I stąd chociażby popowe przedstawienie depresji, na którą lekiem jest najwyraźniej autorefleksja i "niebanie się życia"("Uświadomiła sobie, że nie próbowała zakończyć swojego życia, ponieważ była nieszczęśliwa, ale dlatego, że zdołała przekonać samą siebie, iż nie istnieje wyjście z tego pasma niepowodzeń" – nie chciała się zabić, ponieważ była nieszczęśliwa, tylko dlatego, że była nieszczęśliwa, wybitna konkluzja). Rozumiem, taka to konwencja, to ma być głównie przypowieść ku pokrzepieniu serc, a nie pogłębiony portret psychologiczny - co nie znaczy, że mnie to nie irytowało i nie towarzyszyło mi przez pół książki przekonanie, że Nora to potrzebuje przede wszystkim zmiany leków i solidnej terapii z przepracowaniem kilku obszernych wątków z dzieciństwa, a nie mAgIczNeJ pRZyGoDy.

Ta pozycja jest zdecydowanie zbyt gruba, spokojnie można było dojść do morału w znacznie krótszym czasie - no ale co to by była za książka, gdyby miała tylko 150 stron prawda, kto by to wydał, kto by to kupił. Trzy wizje nieżyć i kompozycyjnie, i objętościowo były dla mnie w sam raz (pomijając, że dziwi mnie, że po nich bohaterka nie stwierdziła "aha, czyli problem był, jest i zawsze będzie we mnie, nieważne, co zrobię, życie to pasmo nieszczęść - wybieram nicość, thx za tedtalk byeeeeeee"), moglibyśmy przejść do finalnego aktu. Ale nie, tłuczemy dalej kolejne scenariusze o bardzo podobnym przebiegu (i bardzo "out of character" nieżyciem z byciem muzyczną gwiazdą), z wątkiem Hugo wnoszącym tyle co nic (w tym próby wytłumaczenia tego nieżycia teorią kwantową, tak jakby bajkowa biblioteka potrzebowała naukowych podstaw). Denerwowało mnie, że tak jakby istotne zasady działania biblioteki były wrzucane od niechcenia tam, gdzie się autorowi akurat przypomniało, a nie chciało mu się przerabiać wcześniejszych fragmentów. W tym fabularnym napuchnięciu przekaz się rozwadnia - na ten przykład podobał mi się fragment z uświadomieniem sobie, że bohaterka nie była w alternatywnych scenariuszach szczęśliwa, bo realizowała cudze, a nie swoje marzenia. Szkoda tylko, że wątek glacjolożki (sam Haig to widzi, ale niezdarnie nad tym przechodzi dalej) i gwiazdy (w której życiu, jak widzieliśmy kilka kartek temu, Nora się niedorzecznie dobrze odnalazła) swoim przykładem kompletnie ten przekaz rozjeżdża. Nie podobała mi się też postać Bibliotekarki, która ewidentnie miała być takim mądrym przewodnikiem, co to pomoże bohaterce z dystansu spojrzeć na sytuację, delikatnie naprowadzając w stronę rozwiązania. No na mnie zrobiła wrażenie osoby, która lubi sobie protekcjonalnie pomanipulować (pij za każdym razem, gdy pada zdanie w stylu "miała wrażenie, że grała z nią w jakąś grę"), celowo łapać za słówka doskonale rozumiejąc, że nie to rozmówca miał na myśli, z opóźnieniem informując o obowiązujących regułach.

No więc tak: to jest selfhelp book, tylko zapakowany w fabularną narrację - najważniejszy plan morału i to jemu podporządkowana jest fabuła, niedopuszczająca ciekawszych zwrotów w imię ciekawej opowieści. W pełni rozumiem, że są ludzie, którzy potrzebują przeczytać tę historię, i że po zakończonej lekturze popatrzą jaśniej na swoje życie i będą mniej sobie pluli w brodę, że sobie je ułożyli tak a nie inaczej. No ja nie jestem jedną z tych osób. Uważam, że "Biblioteka o północy" jest zdecydowanie zbyt długa, ma sporo tanich zagrań, zbyt cukierkowe zakończenie ignorujące, że generalnie wygrzebanie się z życiowego dna jest jednak CIUT trudniejsze. No generalnie dobry morał, ale metody dojścia do niego...

Tak więc Nora jest w nienajlepszym punkcie swojego życia - przeleciały jej przez palce bliskie znajomości i sukcesy z lat szkolnych, głównie z powodu depresji i napadów paniki. Gdy w jednym dniu kumuluje się poczucie bezsensu egzystencji (od martwego kota zacząwszy i na utracie źródła zarobków skończywszy), postanawia zasnąć na zawsze. Nie wychodzi, bo budzi się w łamiącej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Abby nigdy sobie nie wybaczy tej przeprowadzki do Londynu za pracą męża. Nie będzie dnia, w którym nie będzie przeklinać samotności, która pchnęła ją na zajęcia pilates. Gdyby tylko w ostatniej chwili jednak zapisała się do klubu książki! Niestety, wielokrotnie będzie wracać myślami do splotu wydarzeń, który doprowadził ją do poznania Sienny. I tego przeklętego wieczoru, w którym wyskoczyła z pomysłem zamiany mężów na jedną noc. Och, gdyby tylko wiedziała, jakie straszliwe wydarzenia przyniesie ta noc!

Książka zdecydowanie obiecuje więcej, niż jest w stanie dać. Tak, początek wygląda mniej-więcej jak wstęp do tej recenzji - trudno o fragment, który by nam nie przypominał, jakie straszliwe będą konsekwencje poznania się bohaterek i jak bardzo będą tego żałować (zdecydowanie primadonnowe dramatyzowanie, gdy zna się przebieg wątku Abby). Narracja przykłada też na wyrost znaczenie tej "zamiany mężów" (która przecież jest tym haczykiem, który sprzedaje tę książkę). Co, spodziewaliście się jakiejś pikantnej swingerskiej nocy? Nie, to pomysł zrodzony z rozmowy o reality show "Zamiana żon" z propozycją bohaterki, by właśnie mąż przyjaciółki został u niej, a jej mąż - poszedł na tę jedną noc do przyjaciółki, OCZYWIŚCIE NIE MA MOWY O ŻADNYM KONTAKCIE FIZYCZNYM, tylko takie tam sobie siedzenie i rozmawianie. I wszyscy są tacy "łoł, łoł, co za niedorzeczny, zwariowany pomysł, Sienno, ty krejzolko!!" (okej, jednak byli dość pijani), na który prawie wszyscy się zgadzają i dogłębnie analizują, jak ktoś popatrzył, czy się obejrzał wychodząc z domu czy nie i jezu czy to już świadczy o rozpadzie małżeństwa (aż chce się zacytować mema: "are the straights ok?"). Gdy sprawy przybierają nieciekawy obrót, z jakiegoś powodu powiedzenie o tym pomyśle policji jest absolutnie wykluczone, bo świadczące o winie, i jezusmaria co ludzie powiedzą. W każdym razie - sama kasandrowa kolacja mimo bezustannego obwiniania jej o wszystkie nieszczęścia szybko schodzi na dalszy plan. I jak jeszcze podczas lektury te wszystkie uniki postaci, skrywanie sekretów, miniklifhangery i tak dalej działają (i w pełni rozumiem, że np. miłośnik niedzielnych thrillerów na plażę dobrze się przy lekturze bawi), to jak się cofniesz pamięcią (czy, nie daj borze, będzie ci się chciało to drugi raz czytać), to naprawdę mnóstwo rzeczy z perspektywy czasu jest zdecydowanie przedramatyzowanych.

Bohaterowie nic mnie nie obchodzili (a Abby to w ogóle nie lubię), co nie jest dobrą wiadomością, gdy książka opiera się głównie na rozmowach. Dialogi są nienaturalne, czas teraźniejszy nie sprzyja lekturze, a narracja bezustanne relacjonuje emocje i intencje bohaterów z przekonaniem, że czytelnik proste stworzonko, sam się nie domyśli, że jak postać mówi "nie o to mi chodziło", to obawia się, że druga osoba źle ją zrozumiała. Jako że Croft domyślnie wywala kawę na ławę, to tam, gdzie jest powściągliwa w nazywaniu rzeczy po imieniu można od razu się domyśleć, że chodzi o coś innego, niż próbuje sugerować (i potrafi momentami nieuczciwie zwodzić, patrz: Abby wstydząca się ubierać przy mężu). Zdecydowanie zbyt duża część akcji opiera się na "Abby zdecydowała, że musi pogadać z Sienną, pojechała do niej ale jej nie było, potem Sienna pojechała do Abby ale też jej nie było, potem Abby unikała Sienny, potem Sienna nie chciała gadać z Abby, a jak wreszcie z inicjatywy Abby się spotkały bo "musimy porozmawiać", to powiedziały dwa zdania i Abby stwierdziła, że nic tu po niej i nara". Policja zdaje się tylko siedzieć i czekać, aż im Sienna podrzuci kogoś do przesłuchania, i tak wlecze się ta fabuła, aż znienacka autorka stwierdza że starcza już tej intrygi, więc znienacka bohaterka znajduje czystym fuksem dowód, sprawca łamie się stronę później, a okoliczności morderstwa okazują się straszliwą sztampą.

Tak w zasadzie to nawet się nie złoszczę. "Nie ten mąż" to historia, która zostawiła mnie wybitnie z niczym, nawet nic specjalnie głupiego czy rozrywkowego się nie wydarzyło. Jedna wielka strata czasu.

Abby nigdy sobie nie wybaczy tej przeprowadzki do Londynu za pracą męża. Nie będzie dnia, w którym nie będzie przeklinać samotności, która pchnęła ją na zajęcia pilates. Gdyby tylko w ostatniej chwili jednak zapisała się do klubu książki! Niestety, wielokrotnie będzie wracać myślami do splotu wydarzeń, który doprowadził ją do poznania Sienny. I tego przeklętego wieczoru, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tu przed wojną była restauracja, potem wojsko korzystało z budynku bez specjalnego entuzjazmu, następnie to się głównie kurzyło, a teraz to znowu będzie knajpa, z alkoholem, koncertami i wszystkim. Dobra miejscówka, zaufana ekipa, udane otwarcie, piękny wystrój, no ewidentnie w Golden Calf wszystko jest w jak najlepszym porządku. No, poza tym jednym małym pomieszczeniem na końcu korytarza po lewej, gdzie coś śmierdzi, chlupie, chrobocze, stuka, halucynuje, ziębi i generalnie jest to niedobre miejsce, by tam być.

Czy w Vesperze płaci się teraz od słowa czy co? Uważam, że horrorowe gry/książki (sprawdzić, czy nie powieść gotycka) muszą się mieścić w pewnym czasowym limicie, by groza nie zaczęła się rozwadniać, a napięcie nie stawało się zbyt męczące, a więc tępe. "Chodź ze mną" z tym jego ponad pół tysiącem stron zdecydowanie przedłuża do oporu swoją wizytę, wpychając co rusz dygresje z mało istotnymi szczegółami z życia bohaterów - na co jeszcze można byłoby przymknąć oko, gdyby nie tendencja do nieustannego wykładania na tacy łatwo dających się wywnioskować przeżyć bohaterów z opisami w schemacie "zdanie -> bardzo podobne w przekazie zdanie, tylko innymi słowami". I, niestety, jak na tyle miejsca poświęconego opisowi postaci, nie mogę powiedzieć, by ich losy specjalnie mnie obchodziły. Może właśnie dlatego, że wbrew pozorom przeważają właśnie opisy mówiące nam, jacy są nad pokazaniem nam tego w akcji.

Mam hipotezę, że nawiedzona lodówka z paranormalnym mięsem nie pękła od kopniaka, tylko presji dźwigania tej książki. To najoryginalniejszy rekwizyt i cały związany z nią wątek to cudne przenikania się niecodziennego z nerwowym codziennym. Niestety, niemal cała reszta jest już dość standardowa, przeciętne opisy opętań z przeciętnymi opisami sTrAsZnEj aTmOsFeRy PeŁnEj ZłA, nic, co utknęłoby z czytelnikiem na dłużej. Jako że autor i generalnie reklama książki starają się pozostawić główny motyw grozy w jak największej tajemnicy, to uszanuję to (jakkolwiek przez to nie mogę ponarzekać na schemat ofiar siły nieczystej) i zdradzę tylko motyw, który jest najłatwiejszy do prędkiego rozszyfrowania i jednak dobrze byłoby przed nim ostrzec zainteresowanych czytelników: kanibalizm. Nie jest to pociągający mnie w horrorach wątek i trudno mi powiedzieć, jak ocenią go w "Chodź ze mną" jego miłośnicy - za to ja mogę ocenić, że niestety słabo się on łączy z motywacjami i sposobem działania, powiedzmy, antagonisty, przez co całość sprawia wrażenie nawrzucania horrorowych schematów, które same w sobie są fajne, ale przez słabe spoiwo tracą na mocy. Doceniam odwołanie się do mało znanej, makabrycznej postaci historycznej, ale zabawę w pisanie pamiętniczka tej osoby z dopisywaniem jej motywów w stylu morderców ze slasherów klasy B (nigdy więcej nie chcę przeczytać frazy "dziwne dreszcze targnęły moim kroczem" oraz "gilgotanie w kroczu") uważam za bezguście*.

Poza tym drobniejsze głupotki, wśród których największą jest postawienie zarzutów martwej osobie, czasem nietrafione metafory ("zęby stukały o siebie, wydając dźwięk przypominający piłowanie kości"), ordynarne zwyzywanie określone jako "wymiana złośliwości". Z plusów autor nie ma szczęśliwie skłonności do machania trudnym słownictwem dla samego trudnego słownictwa (dlatego ten "abnegat" wziął mnie tak znienacka), podobała mi się bardziej subtelna przemiana jednej z głównych postaci, zakończenie jest udane, no i udało mi się nauczyć, jak jest "czaszka" po niemiecku. Żeby nie było: nie uważam "Chodź ze mną" za gniota, tylko przegadanego przeciętniaka. Nie chcę skreślać Możdżenia: to jego debiut, widać, że chciał napisać coś oryginalnego, że lubi Wrocław i widzi go jako ciekawe tło dla swoich historii. Tylko mu potrzeba większej dyscypliny i redaktora, który będzie nad nim stał z nożyczkami. Ewidentnie Vesper mu zaufał, więc pozostaje śledzić, co pod jego skrzydłem wyda.

* - tak, wiele ode mnie wysiłku wymagało powstrzymanie się przed użyciem tu słowa "niesmaczne".

Tu przed wojną była restauracja, potem wojsko korzystało z budynku bez specjalnego entuzjazmu, następnie to się głównie kurzyło, a teraz to znowu będzie knajpa, z alkoholem, koncertami i wszystkim. Dobra miejscówka, zaufana ekipa, udane otwarcie, piękny wystrój, no ewidentnie w Golden Calf wszystko jest w jak najlepszym porządku. No, poza tym jednym małym pomieszczeniem na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bycie czarownicą to ciężki kawałek chleba – zwłaszcza, gdy jesteś czarownicą na gigancie. Skłotująca na teatralnym strychu Lou ma dobre powody, by ucieczkę przeplatać z chowaniem się wśród marginesu, bo systemowo ścigają ją łowcy, a personalnie - potężny wróg z jej społeczności. Choć włam do rezydencji po pomocny artefakt kończy się sukcesem, wydarzenia tej nocy związują losy młodej czarownicy z Reidem, pupilkiem arcybiskupa i paladynowym kapitanem jednostki ds. palenia wiedźm.

Tak więc fabuła tej książki kręci się wokół tropu "od wrogów do kochanków", co nie jest zaskoczeniem dla nikogo, kto przeczytał jej opis – no ja nie jestem w tym gronie, lektura została w ciemno wzięta ze względu na jej popularność i uświadomienie sobie, że to wszystko kręci się wokół odrzucającego mnie motywu sprawiło mi sporą przykrość. "No ale dobra", myślę sobie, "jak wiadomo, wszystko da się dobrze napisać, może i tu wyszło coś urzekającego, jakkolwiek autorka ustawiła sobie wysoko poprzeczkę próbując sparować przewodniczącego organizacji zajmującej się torturowaniem i eksterminacją mniejszości z członkinią tejże właśnie mniejszości". A tyłek zbity, nic nie wyszło, trudno było gorzej to rozegrać. Zaczynając od tego, jak ten romans tysiąclecia się zawiązał – otóż w niefortunnie slapstickowym zbiegu okoliczności próbujący aresztować Lou Reid zostaje posądzony przez publiczność w teatrze o seksualną napaść z pobiciem. Arcybiskup widzi tylko jedno rozwiązanie tej pijarowej wpadki: Reid musi poślubić Lou, bo ludzie lepiej znoszą info, że wysoko postawieni przedstawiciele religijnej policji biorą za żony włamywaczki z marginesu i regularnie je piorą, a nie że tak molestują przypadkowe dziewuchy. Dlaczego nie powiedzieć (zgodnie z prawdą), że Lou jest złodziejką kumającą się z czarownicami, ściganą za wczorajszy włam do szanowanej w mieście rodziny? Dlaczego nie opowiedzieć tej bajeczki bez przymuszania pary do faktycznego ślubu? Nienienie, realne małżeństwo jest absolutnie jedynym rozwiązaniem tej sytuacji, szybko szybko, zanim dotrze do nas, że to zupełnie bez sensu, błyskawiczny chrzest, ogłaszam was mężem i żoną, memo do Reida, że tego samego dnia ma być noc poślubna bo inaczej nieważne, i tak, ktoś przyjdzie to sprawdzić (nie żartuję). Tak więc para po klepnięciu nocy poślubnej (tj. bohaterka postanawia jako dowód pokrwawić prześcieradło - przecinając sobie dramatycznie dłoń nożem i wyciskając ją nad łóżkiem jak cytrynę, jakby zarzynanie prosiaka miało być częścią gry wstępnej) zamieszkuje w zakonnej kawalerce i dni Reidowi mijają na byciu doprowadzanym do białej gorączki przez dopiekającą mu w każdej strefie Lou, ale na szczęście on ma piękną klatę, a ona jest śliczna, więc pewnego dnia po grze w dziesięć pytań na świątecznych zakupach (niedługo po obejrzeniu, jak Reid uruchamia machinę tortur dla znajomej Lou) para stwierdza, że nie może bez siebie żyć. Jak jeszcze rozumiem, co Lou mogła zobaczyć w Reidzie (minus, no, wiecie – to, że zawodowo zajmuje się eksterminacją jej koleżanek), ale co Reid dostrzegł w wiecznie mu dogryzającej, wyśmiewającej jego przekonania i naruszającej prywatność babie? A tak, tak ślicznie przecież łapie płatki śniegu na język, już pamiętam. W tym wszystkim żal tylko byłej wielkiej miłości Reida, co to nic złego nie zrobiła i ewidentnie jej rola sprowadza się tylko do tego, by pokazać, jak inne przy Lou nie mają znaczenia i dać jej chłopu okazję do gorących wyrazów uznania, gdy po porównaniu się z jego byłą dręczą ją kompleksy.

Z łezką w oku wspominam początek książki, gdy faktycznie treść mnie zainteresowała. No no, ciekawy system magii w oprawie à la francuskośredniowiecznego fantasy, przynajmniej na scenerię sobie człowiek popatrzy! A takiego – świat przedstawiony jest właściwie nieistniejący (rusztowanie jest stawiane naprędce dopiero gdzieś pod koniec), wszystko to płaskie tło dla uniesień i przekomarzanek głównej pary. Francjolandia to przedziwna kraina, ilustracja średniowiecznego Paryża z książki dla dzieci, gdzie piekarz nazywa się Pan (wiecie, jak „chleb” po francusku), a widzowie oczekujący na uliczne przedstawienie zajadają się makaronikami i popcornem. To słabo zarysowane po kreskówkowemu proste tło bardzo gryzie się z fabułą pełną przemocy i seksizmu. Na dokładkę dziwi zrobienie kopiuj-wklej katolicyzmu, na którego egzystowanie w świecie fantasy pełnym magii z inną historią, polityką i geografią w sumie nijak nie wpłynęło, poza rebrandingiem inkwizycji wszystko jest takie same. No, może jednak nie powinno to tak dziwić, skoro tak naprawdę konstrukcja tła sprowadza się tutaj do przeplecenia ni to historycznego, ni to bajkowego, generycznego miasta fantasy francuskimi słówkami.

Co do systemu - magia czarownic w tym świecie dzieli się na białą i czerwoną, przy czym ta pierwsza to poświęcanie czegoś (wspomnienia, emocji, zmysłu, uczucia, no właściwie czegokolwiek) za coś – na ten przykład złamanie palca za otwarcie zamka czy zabicie swojej progenitury w zamian za zniszczenie potomka wroga, trudno powiedzieć, jakiej ceny zażąda siła wyższa. Początkowa scena włamania (zresztą top 3 w tej książce) świetnie to obrazuje i nastawia czytelnika na to, że bohaterka faktycznie będzie musiała podejmować trudne decyzje, dokonywać poświęceń i dobrze pomyśleć trzy razy, czy i kiedy użyć potężnych, ale mających swoją cenę zaklęć, które przez nadużycie mogą czarownicę zniszczyć i odczłowieczyć. A gdzie tam!, po początku magia działa jak autorce wygodnie ustalając taki cennik, żeby Lou przypadkiem życia za bardzo nie utrudnić, a cała groza i ciężar korzystania z białych zaklęć znika po tym, gdy bohaterka w ramach złośliwego pranka tuż przy stadku łowców czarownic sprawia, że arcybiskup puszcza publicznie głośnego bąka.

Najbardziej denerwującą mnie rzeczą w tej książce jest wstrętny centryzm usiłujący z całych sił przekonać czytelnika, że obie strony konfliktu są tak samo złe, ale wystarczyłaby odrobina dobrej woli, spokojnego dialogu i pozbycie się tych kilku zgniłych jabłek, żeby zwaśnieni dostrzegli, że więcej ich tak naprawdę łączy niż dzieli, łowcy to dobre chłopaki, czarownice to równe babki, ach dlaczego nie możemy żyć w pokoju. Do diaska, to przecież nie jest wojenka równych sobie frakcji czy konflikt "fani Star Treka kontra miłośnicy Gwiezdnych Wojen", tylko "specjalnie powołana zawodowa jednostka, do której można się wpisać i wypisać zajmuje się torturowaniem, niesprawiedliwym sądzeniem i polowaniem na konkretną grupę ludzi, których zbrodnią jest to, że istnieją", no raczej nie ma wątpliwości, kto tu jest Tym Złym i do likwidacji. W takim układzie wciskanie symetrycznej perspektywy dla samego miałkiego centryzmu jest nie tylko upupianiem czytelnika, ale też spłycaniem mechanizmów towarzyszących konfliktom, które też działają jak najbardziej w realnym świecie. Zdaję sobie sprawę, że to tylko fantasy romans czytadło mające służyć głównie rozrywce, ale skoro autorka bierze na warsztat takie poważne wątki... Proszę, za darmo propozycja przekształcenia świata przedstawionego, która może i odbiera dramatyzmu, ale czyni kwestię konfliktu zdecydowanie strawniejszą: łowcy nie polują na czarownice za samo egzystowanie, tylko zajmują się tropieniem tych, którym faktycznie odwala i używają swojej magii do krzywdzenia innych, bum, naprawione. I niech będzie, że Lou (niesłusznie) jest ścigana za poważną zbrodnię i dlatego nie może zdradzić i tak uprzedzonemu Reidowi swojej prawdziwej tożsamości, proszę, macie z powrotem swój romansowy dramatyzm i trzepot skłóconych serc.

Jeżeli obie strony są w jakimś temacie siebie warte, to w tym, jak są niedorzecznie niekompetentne. Rzekomo niesamowicie skuteczni łowcy bezustannie dają się wodzić za nos - i "nos" jest tu słowem-kluczem, jako że używaniu magii towarzyszy charakterystyczny smród, który bez trudu rozpoznaje nawet cywil, ale trudno zliczyć sytuacje, w których Lou używa na terenie zakonu zaklęć w podejrzanych okolicznościach (z wymówkami na poziomie "fuj, Reid, ale capisz, powinieneś się wykąpać") i nikt nigdy mimo zebrania w jednym miejscu "2 +" i "2 =" nie potrafi pociągnąć dalej myśli, że "4". Jak na kolesi żyjących z mordowania, wychowanych w ścisłej dyscyplinie i społeczeństwie, w którym kobieta ma mało co do gadania, a świętym prawem męża jest żonę sprać i trzymać w komórce aż zmądrzeje, tak dość słabo sobie radzą z łamiącą każdą jedną zasadę pyskującą Lou, bo co przecież z taką można zrobić, tylko załamać nad nią ręce z głośnym westchnieniem. Nie lepsze są fanatyczne czarownice, które mając na wyciągnięcie ręki łamiące prawa fizyki moce i brak oporów przed zapłaceniem za nie słonej ceny wolą podczas zaplanowanego wcześniej ataku podchodzić blisko a pojedynczo do starszego pana, by ten mógł seryjnie je zabijać nożem. Im dalej, tym gorzej, rozkręcają się jakieś pochodzeniowe telenowele i widać, że autorka ewidentnie lepiej się bawi przy romansowych przekomarzankach niż scenach akcji. Starcie w zakonie jest niebywale chaotyczne, nie mam najmniejszego pojęcia kto kogo co i dlaczego nasi wygrywają (już nie mówiąc o tym, że przecież środek walki to najlepszy moment na wywalenie sojuszniczego żołnierza za drzwi, żeby zrobić sobie w spokoju małżeńską awanturę), a najazd na sabat to już w ogóle jest klecony byle jak i śmiechu warty, naprawdę czarownice przed masakrą ratuje tylko to, że łowcy są równie mało sprytni. Albo może niezainteresowani tak drastycznymi rozwiązaniami, w końcu trzeba z czegoś żyć.

Co mogę powiedzieć na plus. No, że samo założenie białej magii mi się podoba, że ta czerwona wydaje się fajna, że lubię Coco, i body horror (sceny w szpitalu są dobre) oraz niektóre mordercze zaklęcia są kreatywne. Poza tym - chała. Mało wiarygodny romans, rozwleczona na zbyt wiele stron fabuła, kiepski humor (scena przyłapania arcybiskupa z ciastkiem czy ta nieszczęsna piosenka o cyckach...), nudny świat przedstawiony, zmarnowany potencjał ciekawego pomysłu na magię, słabe sceny akcji, brak jakichkolwiek konsekwencji zachowań Lou, osłabiające zakończenie, dziwny ton historii niemogący się zdecydować, czy jest mrocznym fantasy pełnym systemowej przemocy i mizoginii, czy bajeczką pełną kreskówkowych motywów z zabawnie nieporadną wyznaniową policją, która nie może sobie poradzić z rozbrykaną żoną szefa. Tak więc nie, generalnie nie polecam.

I tak już na do widzenia taka bardziej ciekawostka niż poważny zarzut, bo tego rodzaju rzeczy zdarzają się nawet najlepszym, a nie w sposób pomyśleć o wszystkim: jednym z głównych punktów zapalnych między Lou a Reidem jest to, że gość uparcie mówi o czarownicach per "to". Ile tu się językowo dzieje! W angielskim oryginale oczywiście używa "it", co polskie tłumaczenie niezbyt dobrze oddaje, co widać chociażby w tym dialogu: "- To była wiedźma, Lou. / - Ona, nie to." Ale najzabawniejsze jest to, że przecież bohaterowie tak naprawdę rozmawiają po francusku - czyli w języku, w którym nie ma odpowiednika "it", który oddawałby ten pogardliwy sens. Bywa i tak.

Bycie czarownicą to ciężki kawałek chleba – zwłaszcza, gdy jesteś czarownicą na gigancie. Skłotująca na teatralnym strychu Lou ma dobre powody, by ucieczkę przeplatać z chowaniem się wśród marginesu, bo systemowo ścigają ją łowcy, a personalnie - potężny wróg z jej społeczności. Choć włam do rezydencji po pomocny artefakt kończy się sukcesem, wydarzenia tej nocy związują...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Grupowa terapeutka Mariana od roku trwa w żałobie po tragicznej śmierci ukochanego męża - na świecie została jej tylko siostrzenica, Zoe, obecnie studentka na Cambridge. Kiedy uczelniana przyjaciółka Zoe zostaje brutalnie zamordowana, ciotka wskakuje w pociąg i jedzie udzielić moralnego wsparcia. Gdy okazuje się, że ofiara była związana z uwielbianym przez wszystkich wykładowcą od literatury antycznej, Foscą, bohaterka od razu nabiera podejrzeń wobec tego Byrona z dyskontu. Bo w końcu jakie znaczenie ma żelazne alibi, gdy daje ci je grupa wpatrzonych w ciebie cielęco groupies?

O rety, jaka to była strata czasu - ale po kolei. Po pierwsze, w życiu nie widziało mi się takiego słabego wplątania detektywa-amatora w śledztwo. Ot, Mariana przyjeżdża wesprzeć Zoe, mamy dialog "-musimy poznać prawdę -dziecko, ale co ja tu mogę, od tego jest policja -zawsze byłaś tchórzem :/ -masz rację, nie mogę ciągle uciekać, biorę się za śledztwo" (?!), i tak bohaterka bez jakiegokolwiek doświadczenia w tych tematach i jakichkolwiek uprawnień mimo wyraźnej przestrogi śledczego, żeby trzymała się z daleka biega po tym uniwersytecie, zaczepia pracowników i studentów pod pretekstem "jestem totalnie wsparciem psychologicznym wyznaczonym przez dziekana, możecie mi powiedzieć wszystko" (bardzo to etyczne, pani psycholog), korzystając z napalonych na nią znajomości wchodzi gdzie nie powinna (choć czasem próbuje wprowadzić w życie genialne plany na poziomie "ty zagadaj gliny, a ja się wślizgnę na pilnowane przez nich miejsce zbrodni"), kradnie dowody, słowem - mimo powtarzania tekstów w stylu "mam honorowy dług wobec przyjaciółki mojej siostrzenicy, żeby wysłuchać jej historii" w ogóle nie było we mnie poczucia, że Mariana jest "na miejscu" i ma dobre motywacje, by tak wściubiać nosa. Za to mimo licznych ostrzeżeń ze strony uczelnianych władz i prowadzących śledztwo nigdy nie spotyka jej nic groźniejszego od pogrożenia palcem i nakazu wyjazdu na drugi dzień, bardzo to wszystko surowe. Z drugiej strony - działania policji sprowadzają się w tej książce do "wsadzać do aresztów gości, którzy chodzili z ofiarami chociaż mają alibi, a potem się zobaczy", więc może po prostu wszyscy zaangażowani są tu siebie warci.

Jak na książkę, która, wiecie - nazywa się "Boginki" i poświęca im pół opisu na okładce - tak jakby coś mało tu tych boginek (co jest zresztą takim dość średniawym przełożeniem "maidens", ale potrafię tu zrozumieć decyzję tłumaczki). I jak na taki wstęp podkreślający znaczenie grupy i tego, jaki może mieć destrukcyjny/uzdrawiający charakter - mało tu coś grup z ich funkcjonowaniem. Z tego sektowego fanklubu poznajemy trzy dziewczyny, z czego dwie pojawiają się na jedną-trzy scenki, a o tej trzeciej to wiemy tyle, że jak ma na imię i jest przewodniczącą stada. Tyle. Członkinie nie mają swoich pobocznych wątków, najwięcej się o nich dowiadujemy przez charakterystykę Zoe robiącej ciotce takie streszczenie, jakby była kumpelą nowej w szkole bohaterki nastolatkowego filmu i wprowadzała ją w "kto jest kim" wśród mean girls trzęsących budą. Kiedy wreszcie dochodzi do grupowej terapii mającej być fabularnym przełomem, cała scena okazuje się dość krótkim, niewyróżniającym się specjalnie epizodem (choć podoba mi się, jak wszystko na tym spotkaniu diabli biorą i co może pójść nie tak, to idzie). Końcem końców tak otrąbiane boginie okazują się być trzecioplanowymi, nudnymi postaciami bez specjalnego wpływu na cokolwiek, funkcjonującymi bardziej jako uczelniana ciekawostka niż fascynujące zjawisko, z którym bohaterka prowadzi niebezpieczną grę, próbując rozgryźć jego funkcjonowanie.

“Po pierwsze uznałem, że napisanie książki z kobiecej perspektywy będzie bardziej ambitnym zadaniem, trudniejszym dla mnie”, mówi autor w wywiadzie z Dżbik-Kluge. No to może warto w przyszłości przyłożyć się solidniej do riserczowania, jak generalnie kobiety reagują na typów, którzy narzucają im się podczas podróży pociągiem, nie rozumieją "nie" ani postawy składającej się w przekaz "zostaw mnie w spokoju", rzucają tekstami typu "wiem, że będziemy razem" i uparcie próbują wplątać w romantyczną relację (łącznie z oświadczynami po kilku spotkaniach) mimo jasnego postawienia sprawy. Podpowiem: odpowiedzią nie jest "są lekko poirytowane" i "z własnej woli umawiają się z nimi nocą, ot tak, z ciekawości, bo może akurat będą mieli coś ciekawego do powiedzenia". Skoro jesteśmy w temacie relacji damsko-męskich - dziwny i irytujący jest wątek zjawiskowo pięknej Mariany, która sama siebie uważa za brzydką, "ach, co ten mój mąż we mnie widział, ja tego w lustrze dostrzec nie mogę". Za to dostrzec mogą aż trzej adoratorzy, co to po wymianie kilku zdań stają na rzęsach, by bohaterkę wyciągnąć na drinka i źle znoszą perspektywę, że ta ledwo znana im kobieta nie ma ochoty (...w sumie to ostatnie zjawisko - rel). Bardzo też mi się podoba, jak bohaterka bez powiedzenia komuś zaufanemu gdzie z kim i o której będzie idzie nocą na nierandkę z osobą, którą podejrzewa o bycie seryjnym mordercą, i na tejże nierandce przesadza z alkoholem oraz zadaje takie pytania, że gdyby koleś był faktycznie zabójcą, to by ją katrupnął na miejscu.

No i w końcu wielki zwrot akcji. Łał, ten niesławny zwrot akcji. Powiem wam, że tempo “Boginek” jest usypiająco spokojne, i tak mi się czytało to dość późno w nocy, i tak mnie to lulało do poduszki, i tak z myślą, że już dociągnę do końca i wtulę w ramiona Morfeusza, i tak sobie przy tym czytaniu myślę, "no, lektura tak 4,5/10, porywające toto nie jest, ale (hehe, greckiej) tragedii nie ma, 4 albo 5, no zobaczymy, jak tam zakończenie". A potem przyszło zakończenie i książka automatycznie spadła do dwói, która mało co nie zamieniła się w jedynkę za to utrudnienie mi zaśnięcia przez podwyższenie ciśnienia. Gdy wjechała tyrada o prawdziwym sprawcy z tymi wszystkimi absurdami, od samego twistu po linie dialogowe, to było we mnie naprawdę żelazne przekonanie, że to sen/naćpano bohaterkę i ma halucynacje stanowiące miks wszystkich jej lęków, no, wracajmy już do śledztwa, nie jesteśmy daleko – ale nie, to jednak tak miało być. Z perspektywy czasu doceniam, że autor chciał nawiązać do motywu z greckich tragedii, szkoda tylko, że to wszystko jest przekombinowane, niezgodne z tym, czego się dowiedzieliśmy w toku powieści, a sam plan z serii "jak tylko te 34 kwestii mogących pójść nie tak pójdzie tak, to w zasadzie intryga bez wad".

Z mniejszych kwestii wartych napomknięcia. Bohaterka przez całą książkę natyka się na różne słowa i cytaty ze starożytnej greki, i tak, zależnie od okresu i dialektu starożytne teksty mogą być kompletnie niezrozumiałe dla nowogreckiego nejtiva – ale i tak uważam za zabawne, że Mariana Ateny born and raised, która do Anglii przeprowadziła się dopiero na studiach, nigdy nie próbuje tych tekstów samodzielnie nawet przeczytać czy rozszyfrować przez skojarzenia, tylko ze wszystkim leci do swojej byłej wykładowczyni, która z pamięci tłucze każdy cytat i musi jej objaśniać treść dzieł, które bohaterka zapewne poznała w szkole.
Czasem też lepiej coś zasłonić i zdać się na wyobraźnię czytelnika, bo pewnym obietnicom po prostu trudno sprostać, czego najlepszym tutaj przykładem jest pokazanie w akcji wielbionego przez studentów Foski, o którego cudowności tyle się podczas lektury nasłuchaliśmy. Mariana idzie na jego wykład, i faktycznie, wypełniona po brzegi i schodki sala czeka jak na koncert ulubionego wykonawcy. I jeżeli to, co mówi Fosca robi takie straszne wrażenie na kwiecie młodzieży elitarnego uniwersytetu, to zaiste, poprzeczka intelektualno-rozrywkowa jest tak w okolicy ud ("Tysiące lat później zaczęto wytwarzać z niego LSD. Nie wiadomo, czy Grecy zdawali sobie z tego sprawę, ale fundowali sobie lekki odlot. Co może odpowiadać za niektóre wizje. – Powiedziawszy to, Fosca puścił oko, co przyjęto ze śmiechem”, "Tak brzmi przesłanie tragedii. Uczestniczycie w cudzie. Dla siebie, dla Tary. Żyjcie nim. / Zapadła cisza, w której dałoby się usłyszeć odgłos szpilki upadającej na podłogę. A potem rozległ się nagły, spontaniczny aplauz. / I trwał jakiś czas.", a najgłośniej to klaskał kierowca autobusu).

Podsumowując: podoba mi się, jak bardzo nic tu nie ma znaczenia, jakie nieudolne są mylne tropy i każdy jeden motyw jest taki płytki i maźnięty, od nawiązań do mitologii czy tragedii antycznej (dokąd zmierzała ta obsesja Mariany na punkcie gniewającej się na nią Persefony - naprawdę nie wiem), przez motyw grupy i jej uzdrawiającej rzekomo siły, po samo śledztwo i sektofanklub, którym książka tak się reklamuje. Z zalet - odpowiadało mi spokojne tempo, gorzki wątek żałoby po mężu i szczerze żal mi nieszczęsnego Nikosa, co tak się nastawił na to swoje przedstawienie, miał być agent z Londynu i w ogóle. Okładka angielskiego wydania jest świetna (na te plastikowe plamy krwi na polskiej to aż przykro patrzeć, na nie i na łamiący głowę tekst "wszyscy skrywamy tajemnice, nawet przed sobą"). Poza tym jedna wielka strata czasu i zmarnowanie ciekawego pomysłu.

Grupowa terapeutka Mariana od roku trwa w żałobie po tragicznej śmierci ukochanego męża - na świecie została jej tylko siostrzenica, Zoe, obecnie studentka na Cambridge. Kiedy uczelniana przyjaciółka Zoe zostaje brutalnie zamordowana, ciotka wskakuje w pociąg i jedzie udzielić moralnego wsparcia. Gdy okazuje się, że ofiara była związana z uwielbianym przez wszystkich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sylwestra można spędzać na przeróżne sposoby: na przykład wydać tysiące funtów na chlanie ze starą paczką ze studiów, której członków widujesz od wielkiego dzwonu i części z nich po prostu nigdy nie lubiłeś, a z niektórymi nie masz już o czym gadać. Emma, nowa w paczce (która już na zawsze tą nową pozostanie, choćby i dekada minęła), zrobi wszystko, by coroczny noworoczny zlot był perfekcyjny - zaczynając od zaklepania z prawie rocznym wyprzedzeniem luksusowych domków wśród szkockich śniegów.

Za „Mordercę będącego wśród nas” chwyciło mi się tuż po przeczytaniu zajmującego „Idealnego ślubu”, poprzedniej książki Foley. Sprawdzona autorka plus zarys akcji (luksusowy ośrodek pośrodku górskich nigdzie z odciętymi od świata bogaczami awanturującymi się nad trupem) zdecydowanie pod mój gust, co mogło pójść nie tak. No jak to bywa w historiach, które zaczynają się od “i nic nie zapowiadało tragedii” - wszystko. Foley kopiuje konstrukcję i motywy sprawdzone w “Idealnym ślubie”, ale robi to tak nieudolnie, jakby w ogóle nie rozumiała, dlaczego zadziałały w poprzedniej książce. Przede wszystkim fabuła jest straszliwie przekombinowana, wątki mnożą się, przeplatają i giną bez wieści, potknąwszy się o własne nogi, motyw handlu narkotykami pasuje tu klimatem jak pięść do nosa, gdyby nie imiona, można byłoby naprawdę pomyśleć, że wydawnictwu niechcący się powklejały fragmenty z zupełnie innej powieści. W książce przewija się sporo dziwnych szczegółów, scenek i rekwizytów nadmuchujących treść przy jednoczesnej małej przyczepności z tematem - dopiero z czasem dotarło do mnie, że to miały być fałszywe tropy fabularne, ale są one tak sztuczne i nieudolnie rozstawione, że nawet nie chce się do nich podchodzić, nie mówiąc już o podążaniu za nimi.

Jednocześnie przy tym namnożeniu wątków sami bohaterowie są kiepsko skonstruowani jako grupa. Część paczki kręci się bez celu, głównie robiąc za trzecioplanowych statystów rzucających od czasu do czasu jakiś towarzyski komentarz, nie wnosząc nic do tajemnicy i nawet nie udając, że mogą być brani pod uwagę jako mordercy. Liderka grupy to skupiająca uwagę wszystkich gwiazda, która nie może przeżyć, że coś jest przez pięć minut nie o niej - szkoda, że pod jej despotycznym urokiem zdaje się być także narracja, która z trudem odrywa się do innych bohaterów i ich relacji. Może wtedy ich wątki co więcej by mnie obchodziły.

Zakończenie… mogło być. Najbardziej w książce podobały mi się te niezręczne kolacjowe fragmenty, gdzie te stęsknione za szaloną młodością nuworysze rozpaczliwie próbują udawać, jak to dobrze się bawią w swoim towarzystwie i jejku jacy są wyluzowani z tym chlaniem i narkotykami, choć każdy mentalnie patrzy niecierpliwie na zegarek (i pewnie ta książka zdecydowanie lepiej by wypadła, gdyby autorka odpuściła sobie wielkie zagmatwania i skupiła na wątku obyczajowo-telenowelowym). Poza tym - wielkie rozczarowanie.

Sylwestra można spędzać na przeróżne sposoby: na przykład wydać tysiące funtów na chlanie ze starą paczką ze studiów, której członków widujesz od wielkiego dzwonu i części z nich po prostu nigdy nie lubiłeś, a z niektórymi nie masz już o czym gadać. Emma, nowa w paczce (która już na zawsze tą nową pozostanie, choćby i dekada minęła), zrobi wszystko, by coroczny noworoczny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Piękny ślub idealnej pary wśród romantycznych ruin na irlandzkiej wysepce – ceremonia, którą wielu będzie chciało potem powtórzyć z takim rozmachem i nikomu się nie uda. Julia zawsze wiedziała, czego chce, a teraz chce mieć perfekcyjne weselisko, i nie powstrzyma jej ani beznadziejna matka, ani odpały siostry, ani wiecznie nieobecny ojciec, ani kretyńska drużba. Gdyby tylko nie ten tajemniczy liścik z ostrzeżeniem upchnięty na dnie torebki…

Lektura wygrzebana bez większych oczekiwań, i proszę – jaki kawał wciągającego czytadła! Dawno nie zdarzyło mi się zasiedzieć z książką do pierwszej w nocy, tak trudno się było oderwać od trzeciego aktu (czemu z pewnością sprzyja jego szybkie tempo przeskakujących perspektyw i krótkich rozdziałów). Wydawało mi się, że ślubne tło niezbyt mi podejdzie – skąd w ogóle we mnie to uprzedzenie? Przecież to idealny pretekst do zebrania w jednym miejscu ludzi, którzy niekoniecznie chcą się widzieć i toksycznych krewnych, których trzeba zaprosić dla świętego spokoju! Napięte rodzinne relacje, znoszenie bliskich drugiej połówki, intensywne emocje i wieczór pełen alkoholu – to się prosi o tragedię.

Wbrew skojarzeniom wywołanym przez opis, to nie jest kryminał: nie ma tu śledztwa, porównywania alibi ni bystrego detektywa, który na przekór planu zbrodni doskonałej znalazł się przypadkowo w tłumie gości. Sama tożsamość ofiary trzymana jest w sekrecie do niemal samego końca, bo w tej książce najważniejsze są motywy. Odkrywanie tajemnic i zgadywanie, kto końcem końców pękł i chwycił za nóż to połowa przyjemności z lektury. Druga połowa – uświadamianie sobie, ile szczegółów okazywało się naprowadzać na pewne wątki i po wszystkim dodawać głębi charakterom. Zwrot akcji szczerze mnie zaskoczył.

„Idealny ślub” to wciągająca (choć wolno rozkręcająca się) historia intensywnych dwóch dni, w trakcie których ci poranieni znaleźli się zbyt blisko tych, którzy chętnie ranią – tak blisko, że są właściwie na odległość ciosu nożem. Bardzo przyjemne zaskoczenie, chętnie za te kilka lat powtórzę sobie lekturę, by wyłapać wszystkie detaliki i wskazówki.

Piękny ślub idealnej pary wśród romantycznych ruin na irlandzkiej wysepce – ceremonia, którą wielu będzie chciało potem powtórzyć z takim rozmachem i nikomu się nie uda. Julia zawsze wiedziała, czego chce, a teraz chce mieć perfekcyjne weselisko, i nie powstrzyma jej ani beznadziejna matka, ani odpały siostry, ani wiecznie nieobecny ojciec, ani kretyńska drużba. Gdyby tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Karolina to przykładna katoliczka: chętnie zasiedzi się w kościele, wciśnie ateistycznemu bliskiemu krzyżyk czy zachowa czystość do ślubu. Co taka osoba będzie porabiać w czasie największego święta jej religii? Naturalnie wymusi na swoim chłopaku wycieczkę krajoznawczą dla ratowania sypiącego się związku! Nasza parka zabiera się więc spędzać Wielkanoc na Suwalszczyźnie, by umacniać wady swojej relacji. W tle podejrzani lokalsi.

Ja jestem spokojny człowiek, nie mam nic przeciwko wolno rozwijającej się akcji, lubię, kiedy świat przedstawiony powoli się kreuje, a atmosfera zagęszcza. Ale mój borze gęsty a zielony!, jak bardzo horror rozwodniony jest w tym głównym wątku kłócenia się o duperele. Zdecydowanie najstraszniejszym elementem tej książki jest myśl, że ludzie tkwią z przyzwyczajenia w tak beznadziejnych związkach z takimi wiecznie nabzdyczonymi burakami jak Tomasz. Tempu ni atmosferze nie sprzyja opisywanie atrakcji Suwalszczyzny suchymi „Karolina i Tomek pojechali zobaczyć most, był ładny, ale wstęp kosztował dwa złote i Tomek narzekał” tudzież w porywającym przewodnikowym stylu (tu cytat): „Obecnie miasto to ma około siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców i jest ośrodkiem przemysłu drzewnego (zwłaszcza meblarskiego), budowlanego i spożywczego. Znane jest również z corocznego letniego festiwalu muzyki bluesowej”. Książka ma swoje momenty (jak wątek błąkającej się Anny, poinformowanie o nieboszczyku na kwadracie, wymiotowanie liściem, las zakrzywiający przestrzeń), ale zdecydowana większość strachów to tanie wrzaskowyskoki, których środowiskiem naturalnym są przeciętne horrory filmowe, a nie literatura.

Dobra, jest jeden naprawdę przerażający wątek – to, w jaki sposób przedstawione jest udzielanie pierwszej pomocy. Tomasz ma cukrzycę i średnio raz na dzień dostaje hipoglikemii (ma to związek z fabułą, długo by tłumaczyć), takiej z traceniem przytomności i wszystkim. Co robi Karolina, żyjąca z nim na co dzień, przechodząca już takie sytuacje? Z uporem maniaka wpycha nieprzytomnej osobie jedzenie albo napój i modli się, żeby było okej. Chyba nie muszę tłumaczyć tego ABC pierwszej pomocy i jak bardzo nieodpowiedzialne jest zamieszczanie takich scen.

"Wszelkie zastosowane w książce chwyty językowo-literackie, które wyglądają z pozoru na błędy świadczące o kiepskiej edukacji lub lenistwie autora (albo, co gorsza - redaktora), takie jak nieprawidłowe niekiedy odmiany nazw miejscowości w dialogach albo znaki zapytania w nawiasach, które mają unaocznić, że sam narrator jest przerażony opowiadaną przez siebie historią, zostały użyte z premedytacją i każdy z nich ma swój cel, każdy z nich kryje w sobie swoje tajemnice. Jakie? Liczę, drogi Czytelniku, że sam do tego dojdziesz”, zasłania się autor w przedmowie. Pierwsze, co się oczywiście ciśnie na usta na takie dictum, to „niezła próba, typie”. Drugie – trochę więcej wiary w czytelnika, że sam z siebie rozpozna mowę potoczną. Trzecie – chce się złośliwie zapytać, gdzie w tym kalejdoskopie misternych językowych zabiegów i tajemnic mieszczą się zdania typu "Karolina poczuła się nagle bardzo fajnie". Narrator ma tendencje do niemożebnego rozgadywania się i rozwlekania monologów wewnętrznych tłumaczących czytelnikowi oczywistości, niepotrzebnie wyrażając proste informacje przez przekombinowane konstrukcje (przykładowo: „(…) albo, co gorsza, przemyślał swoje zachowanie i jest na zabawę dla dorosłych z domieszką płciowości jednak chętny”, „czym prędzej porwała z tylnego siedzenia swój nieodłączny skórzany atrybut” – zgadlibyście, że chodzi o torebkę?). Absolutnym cierpieniem jest scena erotyczna, w najlepszym wypadku po prostu śmieszna („gdy w następnej sekundzie namiętnie go całowała, czuł, że nawet oddech miała perfekcyjnie świeżutki”), w standardowym – mocno taka se („tarmosił jej twarde pośladki”), a w najgorszym prosząca się o sądowy nakaz wykasowania sceny i niewracania do tematu („miała pipkę czyściutką jak niemowlaczek”).

Żeby nie było: są rzeczy, które mi się podobały. Generalnie autor sporo sobie przemyślał, zdarzają się fajne detale, które dopiero potem mają sens. Są motywy, które mi podeszły, zakończenie jest przyjemnie przewrotne, uwielbiam, gdy nagle z jednego monologu robi czarna komedia o sekcie, która rytuał miała mieć już na wczoraj i co mogło pójść nie tak, to poszło. Ale to wszystko niestety ginie w tych prawie pińciuset stronach, gdzie bohaterowie głównie sobie zwiedzają lokalne atrakcje (niemożebnie sucho opisane), to się kłócą się o bzdury, to się godzą do następnej awantury, czasem jakaś diabla morda się na nich wykrzywi.

Ta recenzja dotyczy pierwszego wydania z 2016, z Novea Res. Co jednak ciekawe, ten tytuł został ponownie wydany kilka lat później przez Vesper – jak donoszą recenzje, autor wziął sobie do serca uwagi czytelników, wiele poprawił, kilka scen wyciął, kilka scen przerobił, kilka dodał, poucinał monologi. Bardzo miło to słyszeć i mam nadzieję, że po otrzymaniu drugiej szansy „Gałęziste” stało się dobrym leśno-folklorowym horrorem. No ale ja niestety znam to stare wydanie, więc oceniam to co mam. Tyle dobrego, że NR ma wyjątkowo znacznie lepszą okładkę.

Karolina to przykładna katoliczka: chętnie zasiedzi się w kościele, wciśnie ateistycznemu bliskiemu krzyżyk czy zachowa czystość do ślubu. Co taka osoba będzie porabiać w czasie największego święta jej religii? Naturalnie wymusi na swoim chłopaku wycieczkę krajoznawczą dla ratowania sypiącego się związku! Nasza parka zabiera się więc spędzać Wielkanoc na Suwalszczyźnie, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ach, Boże Narodzenie – czy w świątecznym okresie jest lepsze miejsce do siedzenia od ciepłego mieszkanka z bliskimi? No, jeżeli tymi bliskimi są „żona, z którą się nienawidzimy i jesteśmy o krok od rozwodu” – to tak, na przykład odziedziczona po rodzicach zimna chatka w górach. Cisza, spokój, dwie godziny wspinaczki od cywilizacji… Nie trzeba wiele brać na taką wycieczkę: ot, ciepłe ubrania, trochę jedzenia, dyktafon, krople do oczu. I po tknięciu dziwnym przeczuciem – pistolet.

Biedzę się straszliwie nad tą recenzją. Powiedzieć, nie powiedzieć? Dobra, końcem końców nie powiem, bo dotarcie do zwrotu fabularnego i powolne uświadamianie sobie, jak bardzo bohater ma przerąbane jest jednym z najprzyjemniejszych momentów w tej książce. Styl „Ciemności” jest wybitnie nijaki, jego jedyną funkcją jest sprawne przemieszczanie czytelnika od wydarzenia do wydarzenia (główny bohater jest scenarzystą i jeżeli pisze swoje seriale tak, jak relacjonuje swoje niedole, to ja się nie dziwię, że tak mu nie idzie w robocie) – może to i lepiej w przypadku książki, której największą zaletą, klimatem i nośnikiem emocji jest ogólna sytuacja, w której znajduje się nasz nieszczęśnik.

Książka Karika to samograj, który dzięki prostemu pomysłowi pisze się właściwie sam – niestety, sam autor chyba nie do końca zrozumiał, jaka siła kryje się „tak po prostu” w tym świetnym koncepcie. Choć trzeci akt sam w sobie jest w porządku, nie klei się aż tak dobrze z resztą, a przekombinowane rozwiązanie zagadki (jakby „Ciemność” potrzebowała jakiejkolwiek zagadki!...) odbiera surowej w gruncie rzeczy historii sporo smaku. I to nużącym mnie zagraniem, które dawno się przejadło chociażby fanom psychologicznych growych horrorów z ostatnich lat.
Jakkolwiek zakończenie „Ciemności” zepsuło mi humor i żal mi takiego a nie innego pociągnięcia pomysłu, to jednak przez większość czasu lektura była naprawdę wciągająca, z tłuczącym się z tyłu głowy pytaniem „a co JA zrobiłbym w takiej sytuacji?”. Proste historie bywają najlepsze.

Ach, Boże Narodzenie – czy w świątecznym okresie jest lepsze miejsce do siedzenia od ciepłego mieszkanka z bliskimi? No, jeżeli tymi bliskimi są „żona, z którą się nienawidzimy i jesteśmy o krok od rozwodu” – to tak, na przykład odziedziczona po rodzicach zimna chatka w górach. Cisza, spokój, dwie godziny wspinaczki od cywilizacji… Nie trzeba wiele brać na taką wycieczkę:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sprawa ze mną jest taka, że ja mało znam się na kinie jako takim: filmów mało oglądam, aktorów kojarzę wybiórczo, więc co tu dopiero mówić o mojej znajomości kinematograficznych nagród. Po „Oscary” sięgnęło mi się ze względu na słabość do książek o wąskich, nietypowych zagadnieniach, i bum, rozwinęła się przede mną ciekawa historia, której moja laickość w niczym nie przeszkadzała. Czy to jest otulony w okładkę właśnie ten oscarowy blichtr, który przyciąga co roku przed ekrany miliony? Niby nic, ale trudno książkę odłożyć, od ekranu oczy oderwać.

Okazuje się, że oscarową galę można pooglądać z przeróżnych stron. Jest oczywiście ich historia, losy w czasie II wojny światowej, kwestie związane z samą statuetką (od designu, przez jego nietypowe wersje czy produkcję, a na złodziejaszkach skończywszy), o zmianie formuły show, o wyborze filmów, o mitach związanych z ich tematyką, reklamie, czerwonym dywanie robiącym za wybieg, wyróżnieniu przekładającym się na zarobki, kategoriach na dalszym planie. W tym wszystkim nie brakuje oczywiście anegdot, kontrowersji, słynnych przemówień i wielkich wpadek. Obok historii i historyjek o plotkarskim zacięciu (jakże smakowitych!) autorka poświęca też czas na poruszenie społecznych aspektów – w końcu wielka gala nie jest wydarzeniem egzystującym w próżni pełnym pustych emocji, ale ciągnie też za sobą problem różnorodności na ekranie i planie, łamania praw pracowniczych, seksizmu czy uciekania przed poważnymi tematami (pytanie, na ile pasującymi do grzecznej, wygładzonej imprezy).

Styl Czajki-Kominiarczuk jest dość sztywny, a w strukturze tekst przypomina serię notatek na bloga związanego oficjalnie z jakimś większym portalem. Absolutnie nie jest to nic utrudniającego zrozumienie treści czy przynoszącego cierpienie, raczej przypominanie sobie, że czytelnik siedzi w ciut zbyt przyciasnych spodniach u miłych znajomych, którzy nie są aż tak dobrymi znajomymi, by czuć się swobodnie (zdarzył się też brzydki ortograf czy błąd w zapisie tytułu piosenki, ale to pstryczek w kierunku korekty). Co do treści – mówię, jestem laikiem, mnie się udało tylko przyuważyć uparte nazywanie miejscówy gali Kodak Theatre (nieaktualne od 2012) i przykre przedstawienie Terry’ego Bryanta jako najgłupszego złodzieja statuetki (co podaję nie z pretensją do autorki, co dla porządku – uniewinnienie aktora nastąpiło kilka miesięcy po wydaniu tej książki).

Lektura „Oscarów” przyniosła mi sporo uciechy – ku mojemu zdumieniu nagle moja przeglądarka wypełniła się jułtubowymi kartami z nagraniami z gali. Furda, że w zasadzie wciąż nie znam tych filmów ani grających w nich ludzi, oglądanie tych fragmentów było po prostu świetną rozrywką. Na czym polega magia Oscarów? Trudno mi to wyjaśnić, ale po przeczytaniu książki Czajki-Kominiarczuk mam potrzebę spróbować obejrzeć tegoroczną galę. Trudno się oprzeć urokowi i wielkich imprez, i książek napisanych przez pasjonatów.

Sprawa ze mną jest taka, że ja mało znam się na kinie jako takim: filmów mało oglądam, aktorów kojarzę wybiórczo, więc co tu dopiero mówić o mojej znajomości kinematograficznych nagród. Po „Oscary” sięgnęło mi się ze względu na słabość do książek o wąskich, nietypowych zagadnieniach, i bum, rozwinęła się przede mną ciekawa historia, której moja laickość w niczym nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nikt nie wie - ale każdy przestrzega. Ma pełne zaufanie - ale mówi dziecku, by nie zostawać z nim sam na sam. Tak po prostu w życiu jest, że trzeba zacisnąć zęby i pilnować, by po prostu nie trafiło na twoje - co w końcu zrobisz komuś, kto przyjaźni się z biskupami, ściska rękę prezydentowi, jest wizytówką miasta? Siedź cicho, miej oczy dookoła głowy i weź sobie do serca przyśpiewkę starszych kolegów: "Strzeż się tego, co na przedzie, w białym mercedesie jedzie, jeśli wydasz mu się miły..."

No co tu dużo mówić, to książka o trwającej dziesięciolecia systemowej pedofilii, wiadomo, że to nie będzie przyjemna lektura. Jednak nim przejdziemy do głównego tematu, warto wspomnieć, że "Maestro" to nie tylko sprawa kryminalna (momentami wyglądająca jak żywcem wyjęta z mafijnej fikcji - mówimy tu o paleniu domów przez inbę w szkole czy gościu zaganiającym swoje ofiary do mycia jego akwarium z piraniami). Jakby przy okazji (choć to tło oczywiście podporządkowane przede wszystkim odmalowywaniu Kroloppa) to też po części biografia dyrygenta, ciekawa historia dwóch największych chórowych sił w Poznaniu (tytańskie starcie Stuligrosza i Kurczewskiego) oraz zarysowanie gejowskiego kręgu (przynajmniej tego chętnego na przygody) w PRL-u.

Kącki odwalił naprawdę kawał solidnej, drobiazgowej roboty. Reportaż rozbrzmiewa kilkunastoma głosami, a postaci przewijają się dziesiątki: ofiary, chórzyści, rodzice, współpracownicy, zwolennicy, przeciwnicy, mówiący pod swoim nazwiskiem i pod pseudonimem, patrzący z daleka i będący tuż obok. Choć charyzmatyczny Krolopp jest głównym bohaterem tej historii, zdecydowanie ważniejsze w niej jest jego otoczenie. Dlaczego rodzice mimo podejrzeń oddawali swoje dzieci? Dlaczego ofiary mimo własnych doświadczeń oddawały potem swoje dzieci? To są niezwykle trudne pytania, których nie można po prostu zbyć "JA nigdy bym tak nie zrobił(a)". Autor przez szczegółową, wielowątkową analizę z wielogłosem i bogatym tłem pozwala przyjrzeć się tej skomplikowanej sieci zależności, niedziałających systemów i psychicznych słabości. Strach? Chęć zysku? Bezsilność? Czarujący autorytet? Brak świadomości, także w kwestii edukacji seksualnej? Czemu nie wszystko na raz?

Podczas dzielenia się moimi przeżyciami z lektury wiele osób zadawało mi to samo pytanie: "po co czytasz takie okropieństwa?". I to jest dobre pytanie, na które chętnie odpowiem: by - jeżeli coś takiego nie daj Boże się przytrafi w moim otoczeniu - umieć to nazwać i znaleźć w sobie siłę, by nazwać to głośno. "Maestro" zagląda do skomplikowanego mechanizmu "krzywdzą dzieci, wszyscy wiedzą, nikt nie mówi" i choć może nie potrafi dokładnie wyjaśnić jego działania, to i tak czytelnik kończy lekturę z poczuciem, że rozpozna już schemat tej przeklętej maszyny. Jakkolwiek nie zabrzmi to dziwnie, ten reportaż daje też nadzieję - gdy porówna się (nie)wiedzę o pedofilii sprzed zaledwie trzydziestu lat z tym, co wie się powszechnie dzisiaj, ma się poczucie, że jesteśmy zdecydowanie lepiej przygotowani na kolejnego drapieżnika. Uczmy się na błędach, patrzmy i mówmy. Głośno i do skutku.

Nikt nie wie - ale każdy przestrzega. Ma pełne zaufanie - ale mówi dziecku, by nie zostawać z nim sam na sam. Tak po prostu w życiu jest, że trzeba zacisnąć zęby i pilnować, by po prostu nie trafiło na twoje - co w końcu zrobisz komuś, kto przyjaźni się z biskupami, ściska rękę prezydentowi, jest wizytówką miasta? Siedź cicho, miej oczy dookoła głowy i weź sobie do serca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

[Recenzja na podstawie darmowego egzemplarza otrzymanego od wydawnictwa]

Sardynka jest śliczna. Cicha, jak to rybka. Gdy mały Bill pomógł jej w biedzie, niczym bohaterka baśni odwdzięczyła mu się sekretem. Jak brzmiała jej opowieść - o tym milczą podania. Jednak cokolwiek powiedziała, sprawiło to, że tego samego dnia dotychczas bojący się wody chłopiec przetrząsnął garaż w poszukiwaniu maski do nurkowania i poświęcił Neptunowi swoje życie.

"Elokwencja sardynki" jest piękna. Przy lekturze towarzyszyło mi niezwykłe uczucie siedzenia jednocześnie na sali wykładowej i cichej plaży. François to naukowiec z intuicją bajkopisarza, u którego jak najbardziej legitne informacje z fizyki, chemii, zoologii czy historii opowiadane są jak legenda przekazywana dalej podczas niespiesznego spaceru wzdłuż morskiego brzegu - jego opowiastki o sztucznych perłach z uklei czy tajemniczym hilazonie mogłyby spokojnie zaczynać się od "dawno, dawno temu...". Bure, ciche morze z monotonnym szumem w opowieści Françoisa eksploduje kolorem, zapachem i dźwiękiem, zamieniając podwodny świat w baśniowe królestwo pełne wrzawy, tajemnic i skarbów - nawet, wydawałoby się, standardowe srebro łuski przybiera w oczach narratora dziesiątki odcieni. Kiedy akurat autor nie opisuje Atlantydy, przeskakuje w klimaty science-fiction - bo z czym innym można skojarzyć ocean, jak nie z kosmosem, gdy czyta się o pancerzach krewetek modliszkowatych z zakodowanych na nich spolaryzowanym sygnałem czy ultrafioletowych paskach marlinów oszałamiających makrele. Jak zazwyczaj biograficzne wtręty luźno związane z tematem w pozycjach popularnonaukowych mnie irytują, tak tu nie mogę się złościć - bo jak się gniewać na rozżalonego siedzeniem w kozie dzieciaka, którego kartka zapełnia się pluskiem wody i rybami, które choć na chwilę uwalniają go z ciemnego pokoju. Szept cichej sardynki to opowieść, która przenosi hen, daleko i dzieciaka ołykanego słoną wodą, i dorosłego wciąż dostrzegającego w chemii czy fizyce cuda.

Obawiam się, że moje zachwyty nad poetyckością mogłyby zasiać w niektórych czytelnikach obawę, czy aby w tym baśniowym oceanie nie topi się merytoryczność. W żadnym razie - choć fantastyczna oprawa wyróżnia "Elokwencję sardynki", to wciąż pozycja popularnonaukowa pełna informacji i ciekawostek. Choć można byłoby się przyczepić do chwilami zbyt antropomorficznego przedstawia morskiej fauny, nie jest to dezinformujące. To jedna z najlepszych znanych mi książek o morskiej faunie, której autor doskonale rozumie, że nauka to piękno, a badanie świata to przeżywanie mitu.

[Recenzja na podstawie darmowego egzemplarza otrzymanego od wydawnictwa]

Sardynka jest śliczna. Cicha, jak to rybka. Gdy mały Bill pomógł jej w biedzie, niczym bohaterka baśni odwdzięczyła mu się sekretem. Jak brzmiała jej opowieść - o tym milczą podania. Jednak cokolwiek powiedziała, sprawiło to, że tego samego dnia dotychczas bojący się wody chłopiec przetrząsnął garaż w...

więcej Pokaż mimo to