-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyTrendy maja 2024: w TOP ponownie Mróz, ekranizacje i bestsellerowe „Chłopki”Ewa Cieślik3
-
ArtykułyKonkurs: Wygraj bilety na film „Do usług szanownej pani”LubimyCzytać9
-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać20
Biblioteczka
2023-11-30
2022-05-14
2022-09-01
2022-06-11
Rzeczywistość nastoletniej Dylan to jedna bura bylejakość: bieda, napięte relacje z matką, szkoła pełna dręczycieli, pogoda jak to w Szkocji. Gdy wydaje się, że spotkanie nieznanego ojca będzie wreszcie ekscytującym zwrotem w życiu, wspomniane życie gwałtownie się kończy – Dylan pozostaje przejść tylko na drugą stronę. Z pomocą przystojnego przewodnika o przepięknych oczach, reszty się domyślcie.
Największym grzechem „Przewoźnika” jest przede wszystkim to, że jest absolutnie, okropnie, niesamowicie, niemożebnie NUDNY. Jeżeli lubicie książki pełne nieurozmaiconych spacerów i recyklingu scen, to boy oh boy, mam dla was dobrą wiadomość! Jasne, skupienie na emocjonalno-dialogowych aspektach samo w sobie nie jest grzechem, ja też lubię niespieszne książki bez akcji pełne chodzenia, szkoda tylko, że za tym chodzeniem nie idzie nic: nie mamy ani ciekawych opisów, ani interesujących dialogów, ani sensownych rozważań w tym ledwo maźniętym (za)świecie z dykty.
Jeżeli – tak jak mnie – skusił was aspekt pośmiertnej wędrówki, to dajcie sobie spokój. Zaświaty w wersji McFall są słabo zarysowane, pełne zasad wymyślanych ewidentnie naprędce, pozbawione detali, niespójne w scenerii i rekwizytach. Nazwa stanowiska „przewoźnik” powinna zostać przechrzczona na „przewodnik PTTK” zważywszy na to, że poza krótkim epizodem z przeprawą przez jezioro bohaterowie cały czas lezą przez burobrązowe góry okazjonalnie wpadając w błoto, Dylan w kółko dostaje zadyszki i mentalnej kolki, punkt postojowy w rozpadającej się chatce, idziemy dalej, zapętlić. Dlaczego duszy nie chce się jeść, ale chce się pić, dlaczego z przyzwyczajenia chce się spać, ale w trakcie się odzwyczaja, dlaczego niematerialny byt wędrujący przez projekcję się męczy, poci i potrzebuje się umyć oraz wyprać gacie – kto to wie, na pewno nie ja. Dobra, to ostatnie akurat wiem, trzeba było pretekstu do rozebrania heroiny, żeby amant mógł ją sobie ukradkiem popodziwiać. Jeżeli McFall proroczo pisze jak jest, to w kwestii zwiększenia swoich szans na dotarcie do raju mam dla was następującą dobrą radę: umrzyjcie w sile wieku, wysportowani (preferowane zaprawienie w marszach, sprincie i pływaniu – w zaświatach trzeba zdumiewająco dużo biegać), mając za sobą liczne przygody o charakterze seksualnym, przestrzeganie kodeksu moralnego jest całkowicie opcjonalne. Pewnie chcecie rozwinięcia pewnego punktu, więc spieszę z wyjaśnieniem: otóż demony z jakiegoś powodu są bardzo łase na czyste duszyczki, agresywniej je atakują i łatwiej namierzają – przy tym czystość duszy nie ma tu nic wspólnego z etycznym postępowaniem, tylko… z byciem dziewicą. Aż mną telepnęło przy lekturze, kelner, w moim romansie YA jest purytańska propaganda!
Dobra, postacie. Poza małymi cameo obsada zaczyna się na Dylan i kończy na Tristanie. Dylan jest tak przeciętna, jak tylko się da – ot, miła standardowa nastolatka, nie jestem w stanie powiedzieć o niej nic więcej. Tristan to klasyczny amant z YA, oschły burak który tak naprawdę jest nieszczęśliwy i samotny tam, w środeczku, piękny młodzian z oczami w wydumanym (tutaj „kobaltowy”) kolorze. Autorka specjalnie nie udaje, że chodzi jej o coś innego niż romans (valid), więc tak jakby do bani, że tenże romans jest tak pozbawiony chemii i niekomfortowy. Nie mam najbledszego pojęcia, co Tristan (który przeprowadził już tysiące dusz) takiego niesamowitego zobaczył w Dylan i które gderanie „ło jezu daleko jeszcze” sprawiło, że mocniej zabiło mu serce. Dylan wiadomo, pierwsze nastoletnie zauroczenie, chłopak (dosłownie) ze snów, szkoda tylko, że to proste zadurzenie w poznanym z trzy dni temu typie kuriozalnie ewoluuje do Legendarnej Miłości łamiącej prawa boskie, dla której warto zaryzykować życie, bliskich i zbawienie. Zmarnowano całkowicie potencjał scen, w których zderzają się perspektywy śmiertelnej, wrażliwej Dylan ze zrozumiale zobojętniałym przewoźnikiem (patrz: anegdotka o świętym Mikołaju). No i w końcu – Tristan nie jest nastolatkiem. Tristan jest wielowiekowym bytem potrafiącym oglądać czyjąś biografię jak film, co celowo przybrał postać pięknego nastolatka, żeby łatwiej manipulować szesnastoletnią klientką. Tu czytelnik nie musi sam sobie uświadamiać dyskomfortowości tego romansu eonu, no typ sam z siebie ma refleksje, że romansowanie z Dylan jest jak podkochiwanie się w „kimś niewiele starszym od niemowlęcia” (!). NO TAK JAKBY NIEZRĘCZNIE.
Sceny akcji jak już są, to niesamowicie toporne, męczy to, że każda jedna reakcja bohaterów musi być opatrzona wyjaśnieniem narracji (ona zmarkotniała, ponieważ wiedziała że porusza niewygodny temat, on zmarszczył brwi, bo zrozumiał, że jego uwaga była złośliwa, i tak przez całą książkę), temu wszystkiemu nie pomaga sztuczny język (podejrzewam, że to może być też wina tłumaczenia, te wszystkie jakże naturalne "Tristanie, to niedorzeczne"). No i Auschwitz, ten przeklęty wątek z Auschwitz, tylko tego brakowało w tej książce.
Od złej książki gorsza jest tylko nudna książka – a w „Przewoźniku” nie potrafię znaleźć ani pół dialogu czy grama pomysłu, który by mi się po prostu podobał, żadnego punktu zaczepienia, żeby powiedzieć „dobra, to jedno było przynajmniej fajne” (poza przypadkową sugestią, że niebiosa najwyraźniej podpięły się cichaczem demonom do wodociągów i kradną im wodę, cholera wie po co). Ewidentnie jednak jest coś na rzeczy, skoro początkowo zignorowana przez czytelników książka znienacka zrobiła taką furorę w Chinach (pewnie najbardziej zdziwiona była sama McFall) i nieźle sobie poradziła w Ameryce po wznowieniu. Historia sukcesu zdecydowanie ciekawsze od samego dzieła, życie jest pełne pozytywnych zwrotów akcji, miejcie nadzieję ducha nie gaście.
Rzeczywistość nastoletniej Dylan to jedna bura bylejakość: bieda, napięte relacje z matką, szkoła pełna dręczycieli, pogoda jak to w Szkocji. Gdy wydaje się, że spotkanie nieznanego ojca będzie wreszcie ekscytującym zwrotem w życiu, wspomniane życie gwałtownie się kończy – Dylan pozostaje przejść tylko na drugą stronę. Z pomocą przystojnego przewodnika o przepięknych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-10
2022-04-30
2022-04-29
2021-08-26
A więc niedaleka przyszłość, mizoginia w rządzonym przez fanatyków religijnych USA staje się prawem. Poza spodziewanymi prawnymi wynalazkami typu „zakaz pracy zarobkowej” kobiety tracą prawo głosu dosłownie i w przenośni, jako że każdej obywatelce zostaje założony fźiu-bździu licznik rażący prądem po przekroczeniu limitu 100 słów dziennie. Pracująca przed dyktaturą na uniwersytecie neurolingwistka Jean dość ciężko to znosi.
Boy oh boy, od czego tu zacząć. Może od tego, co mi się podobało: przede wszystkim autorka dobrze sobie radzi z zarysowaniem sytuacji „jak to się stało, że tyle nie było nie było nie było, i nagle jest”. Retrospekcyjne scenki sprzed dyktatury (typu "mająca rację ale rozwrzeszczana feministka z mocnymi słowami w TV vs eleganckie panie ze zmanipulowanymi wykresami tłumaczą cierpliwie jak dziecku, prezenter kiwa głową, oglądająca sąsiadka kiwa głową") są wiarygodne i dobrze pokazują siłę miękkiej a cichej propagandy. Podoba mi się odmalowanie bezsilności bohaterki: to, jak wbrew sobie przenosi nienawiść z realnie krzywdzących ją ustawodawców na bliskich w jej rodzinie mężczyzn (a choćby swoich nieletnich synów, którzy tak strasznie są nieświadomi swoich przywilejów w kontraście z ich siostrą), że rzucony jej „wolnościowy” ochłap wykorzystuje głównie do wyrażania gniewu (na co jej ach-jakże-racjonalny-syn-z-pięknymi-argumentami cmoka z niezadowoleniem, no jakie te baby histeryczne), a córka jest w ciężkiej rozpaczy, że przez zdjęcie licznika wypada ze szkolnego konkursu. Kocham też nienawidzić pomniejszego antagonistę, co za przerysowany palant.
Dobra, to korzystając z przywileju nieograniczonej liczby słów w recenzji – lista żali. Po pierwsze, nie vajbuję z główną bohaterką. Jean to jest pańcia z przedmieść, UeSAńczykowy odpowiednik fanki PO wzdychającej nad redneckami sprzedającymi demokrację dla pińćset plus. Jean smuta, że nie może zrobić sobie nowej fryzury u swojego odwiedzanego co miesiąc włoskiego fryzjera, bo tłumaczenie zabrałoby zbyt wiele słów z licznika, po czym nabija się ze stroju pracującego podczas burzy listonosza, i jakoś nie styka w jej głowie, że pogardliwe nastawienie jej klasy wobec mniej uprzywilejowanych przyczyniło się do tej całej dystopijnej hecy.
„Dystopijna heca” to w sumie dobre określenie tego, co tu się wyprawia. Ja wiem, że dyktatury nie mają sensu, że nie takie absurdy zdarzały się w realnym świecie i dla dobra opowieści trzeba trochę zawiesić niewiarę – przyjmujemy, że wydarzyło się X (tym przypadku – każda kobieta ma założony bardzo zaawansowany technologicznie licznik słów, co tak świetnie rejestruje wyrazy i jest niezawodny jak scyzoryk), co teraz osobo autorska z tym zrobisz. Im bardziej Dalcher próbuje opisywać swoją dystopię, tym bardziej się staje niewiarygodna – to, co się tam wyprawia, aż się prosi o katastrofę ekonomiczną, ale na przedmieściach białych domków z białymi płotkami cisza i spokój, nic nie zakłóca wypraw po sukienki i torebki. Aż dziw, że to przeciążeni robotą faceci (w końcu ich żonom i matkom to nawet głupiego listu ze szkoły z info o wywiadówce nie wolno otworzyć) nie rozpętali rewolucji.
To wszystko by jeszcze było, gdyby nie to, co tam zaczyna się odwalać tak w 2/3 akcji. „Vox” to przez zdecydowaną większość czasu niespieszna obyczajówka, jednostkowa historia ofiary systemu skupiająca się na wewnętrznych przeżyciach i relacjach – nawet gdy pojawia się wątek współpracy z rządem, zdaje się on bardziej pretekstem do eskalacji konfliktu w rodzinie. A potem książka znienacka stwierdza „że nie no, jak to tak, dystopia bez ruchu oporu” i dostajemy na szybciora niedopieczonego sensacyjniaka z planami na poziomie złoli z Jamesa Bonda, niezrozumiałymi decyzjami bohaterów i porywającym zamachem „no a potem pojechaliśmy do kryjówki, tamci pojechali do Białego Domu i ci źli przegrali”. Tak jak Delcher dobrze sobie radzi z przedstawieniem, jak taka dyktatura fanatyków mogła w ogóle zaistnieć, tak opis jej upadku jest iście instant bajkowy, no upadła to upadła, git, nie było tematu.
„Vox” mogłoby się sprawdzić jako obyczajówka o gniewnej bezsilności i rodzinnym dramacie, gdzie konflikt potęguje ograniczona komunikacja stawiająca jedną stronę na zdecydowanie silniejszej pozycji – bo są sceny, gdzie autorka pokazuje, że to potrafi. Szkoda, że fabuła nie zostaje w tych czterech ścianach, tylko szybko odbiegamy gdzieś w nudny romans i idiotyczne pseudoszpiegowskie klimaty z byle jak zarysowanymi bohaterami drugoplanowymi. Dziwna to książka, oj dziwna.
A więc niedaleka przyszłość, mizoginia w rządzonym przez fanatyków religijnych USA staje się prawem. Poza spodziewanymi prawnymi wynalazkami typu „zakaz pracy zarobkowej” kobiety tracą prawo głosu dosłownie i w przenośni, jako że każdej obywatelce zostaje założony fźiu-bździu licznik rażący prądem po przekroczeniu limitu 100 słów dziennie. Pracująca przed dyktaturą na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-03-05
2022-01-09
Beskid Sądecki, lata 60, młoda kobieta mieszkająca w rezydencji z geologiczną katastrofą za progiem popełnia samobójstwo (ohohoho, ale czy aby na pewno?), wskakując do studni. Uporządkowanie rzeczy zmarłej przypada jej miastowej kuzynce, Ewce, której przyjdzie się zmierzyć z dziwnymi wspomnieniami sielskiego dzieciństwa oraz sceptycyzmem wdowca.
To jest absolutnie niesamowite, jak bardzo ta książka zostawiła mnie z niczym, naprawdę imponujące, jak można zasygnalizować tyle wątków i każdy tak byle jak maźnąć. Żałoba - niedorzecznie stoicka (żeby nie było: każdy przeżywa takie rzeczy na swój sposób i to, że nie rzuca się z płaczem na trumnę nie znaczy, że nie cierpi - co nie zmienia faktu, że bohaterowie i prywatnie, i w swojej obecności zachowują się tak, jakby im zeszła ciotka, na którą i tak był już czas, a nie w tragicznych okolicznościach przyjaciółka/żona). Podejrzenia wobec wdowca - wymuszone (zwłaszcza, gdy się weźmie pod uwagę, że rzekomo Krzysiek był Ewce niegdyś bliski niczym brat), trudno to robienie z niego potencjalnego "bad gaja" brać na poważnie, i nie mogę się zdecydować, czy bardziej podobało mi się określenie zrobienia ukradkiem normalnego zdjęcia mianem "trącącego erotomanią wybryku" (nie, robienie ludziom zdjęć bez ich zgody nie jest w porządku, ale dżiz), czy wielka obraza do łez, bo gość chce wyciąć podgniłe drzewo na swoim podwórku, ale przecież bohaterka lubiła w dzieciństwie pod tym drzewem czytać i jak on tak może, prymityw bez grama zrozumienia dla metafizycznej cząstki. Motyw upiornego domiszcza - mimo bardzo ciekawej lokacji ledwo zarysowany (co za rozczarowanie, bo po to mi się tu przecież przyszło - tytułowy duch też w dawce iście homeopatycznej). Najbardziej rozbudowany paranormalny wątek cygańskiej zjawy - kompletnie bez polotu, nie robi wrażenia ani rekwizytami, ani nastrojem, bardziej irytuje tymi ciągłymi zniknięciami i tym, że czytelnik już wie i chciałby do konkretów, a bohaterka jeszcze na etapie dziwowania się. W sumie najlepiej (co nie znaczy, że dobrze) wypada kwestia bohaterki wracającej do krainy lat dziecięcych. Najszczegółowiej opisaną w tej książce osobą jest sąsiadka, której łysy kogut z charakterem (którego ma więcej niż Ewka i Krzysztof razem wzięci) byłby może i sympatycznym rekwizytem, ale przez to, że cała reszta jest taka nijaka i bez detali, to wyróżnia się raczej w sposób kuriozalny.
Książce bardzo dobrze by zrobiło zamienienie narracji pierwszoosobowej na trzecio i zrozumienie, że w grozowych nowelkach skupiających się na atmosferze oszczędność słów jest w cenie - bo przecież głównym problemem "Genius loci" są mdłe, wielopiętrowe monologi wewnętrzne bohaterki z nijako wyłożonymi emocjami (nie, sam wykrzyknik nie dźwignie na sobie całego zaskoczenia). Czasem lepiej też odpuścić mądreńkie (czy wyciągane z wysokiego rejestru, byle tylko nie powiedzieć czegoś jak normalny człowiek) słowo w imię czytania bez zgrzytania: "tylko ze Stellą mogłam na ten temat porozmawiać, lecz ona najwyraźniej nie żywi takiego zamiaru", "cóż więc było przyczyną dziwacznego pogorszenia się jej duktu pisma?" "wiedziałam tylko od Krzysztofa, iż pod koniec cierpiała na lęki. Czyżby to one odpowiadały za tę deteriorację?","obserwowałam go sprytnie" (??), "- A teraz zjedz śniadanie. (...) - Naprawdę muszę? - zapytałam proszalnie","miałam świadomość, że biedak tkwił po uszy w materialistycznie przez siebie zdefiniowanej rzeczywistości, czego o mały włos sam nie przypłacił [sic] życiem, i teraz dopiero boleśnie otwierał oczy na CAŁY otaczający go świat, krwawiąc przy tym spod po raz pierwszy w pełni rozwartych powiek." (ło jezu), i tak dalej, i temu podobne.
Wciąż jestem pod wrażeniem, jak pusta jest ta książka, a jako fan powieści gotyckiej czuję bezbrzeżne rozczarowanie. No szukam, szukam, zastanawiam się, ale nie mam nic dobrego o niej do powiedzenia, nic z niej we mnie nie zostało, nawet nie było nic szczególnie głupiego czy absurdalnego, to miałby człowiek co chociaż powspominać. Ot, zaczęła się podziały się słabo zarysowane i sklejone ze sobą rzeczy, i się skończyła.
Beskid Sądecki, lata 60, młoda kobieta mieszkająca w rezydencji z geologiczną katastrofą za progiem popełnia samobójstwo (ohohoho, ale czy aby na pewno?), wskakując do studni. Uporządkowanie rzeczy zmarłej przypada jej miastowej kuzynce, Ewce, której przyjdzie się zmierzyć z dziwnymi wspomnieniami sielskiego dzieciństwa oraz sceptycyzmem wdowca.
To jest absolutnie...
2021-12-30
Abby nigdy sobie nie wybaczy tej przeprowadzki do Londynu za pracą męża. Nie będzie dnia, w którym nie będzie przeklinać samotności, która pchnęła ją na zajęcia pilates. Gdyby tylko w ostatniej chwili jednak zapisała się do klubu książki! Niestety, wielokrotnie będzie wracać myślami do splotu wydarzeń, który doprowadził ją do poznania Sienny. I tego przeklętego wieczoru, w którym wyskoczyła z pomysłem zamiany mężów na jedną noc. Och, gdyby tylko wiedziała, jakie straszliwe wydarzenia przyniesie ta noc!
Książka zdecydowanie obiecuje więcej, niż jest w stanie dać. Tak, początek wygląda mniej-więcej jak wstęp do tej recenzji - trudno o fragment, który by nam nie przypominał, jakie straszliwe będą konsekwencje poznania się bohaterek i jak bardzo będą tego żałować (zdecydowanie primadonnowe dramatyzowanie, gdy zna się przebieg wątku Abby). Narracja przykłada też na wyrost znaczenie tej "zamiany mężów" (która przecież jest tym haczykiem, który sprzedaje tę książkę). Co, spodziewaliście się jakiejś pikantnej swingerskiej nocy? Nie, to pomysł zrodzony z rozmowy o reality show "Zamiana żon" z propozycją bohaterki, by właśnie mąż przyjaciółki został u niej, a jej mąż - poszedł na tę jedną noc do przyjaciółki, OCZYWIŚCIE NIE MA MOWY O ŻADNYM KONTAKCIE FIZYCZNYM, tylko takie tam sobie siedzenie i rozmawianie. I wszyscy są tacy "łoł, łoł, co za niedorzeczny, zwariowany pomysł, Sienno, ty krejzolko!!" (okej, jednak byli dość pijani), na który prawie wszyscy się zgadzają i dogłębnie analizują, jak ktoś popatrzył, czy się obejrzał wychodząc z domu czy nie i jezu czy to już świadczy o rozpadzie małżeństwa (aż chce się zacytować mema: "are the straights ok?"). Gdy sprawy przybierają nieciekawy obrót, z jakiegoś powodu powiedzenie o tym pomyśle policji jest absolutnie wykluczone, bo świadczące o winie, i jezusmaria co ludzie powiedzą. W każdym razie - sama kasandrowa kolacja mimo bezustannego obwiniania jej o wszystkie nieszczęścia szybko schodzi na dalszy plan. I jak jeszcze podczas lektury te wszystkie uniki postaci, skrywanie sekretów, miniklifhangery i tak dalej działają (i w pełni rozumiem, że np. miłośnik niedzielnych thrillerów na plażę dobrze się przy lekturze bawi), to jak się cofniesz pamięcią (czy, nie daj borze, będzie ci się chciało to drugi raz czytać), to naprawdę mnóstwo rzeczy z perspektywy czasu jest zdecydowanie przedramatyzowanych.
Bohaterowie nic mnie nie obchodzili (a Abby to w ogóle nie lubię), co nie jest dobrą wiadomością, gdy książka opiera się głównie na rozmowach. Dialogi są nienaturalne, czas teraźniejszy nie sprzyja lekturze, a narracja bezustanne relacjonuje emocje i intencje bohaterów z przekonaniem, że czytelnik proste stworzonko, sam się nie domyśli, że jak postać mówi "nie o to mi chodziło", to obawia się, że druga osoba źle ją zrozumiała. Jako że Croft domyślnie wywala kawę na ławę, to tam, gdzie jest powściągliwa w nazywaniu rzeczy po imieniu można od razu się domyśleć, że chodzi o coś innego, niż próbuje sugerować (i potrafi momentami nieuczciwie zwodzić, patrz: Abby wstydząca się ubierać przy mężu). Zdecydowanie zbyt duża część akcji opiera się na "Abby zdecydowała, że musi pogadać z Sienną, pojechała do niej ale jej nie było, potem Sienna pojechała do Abby ale też jej nie było, potem Abby unikała Sienny, potem Sienna nie chciała gadać z Abby, a jak wreszcie z inicjatywy Abby się spotkały bo "musimy porozmawiać", to powiedziały dwa zdania i Abby stwierdziła, że nic tu po niej i nara". Policja zdaje się tylko siedzieć i czekać, aż im Sienna podrzuci kogoś do przesłuchania, i tak wlecze się ta fabuła, aż znienacka autorka stwierdza że starcza już tej intrygi, więc znienacka bohaterka znajduje czystym fuksem dowód, sprawca łamie się stronę później, a okoliczności morderstwa okazują się straszliwą sztampą.
Tak w zasadzie to nawet się nie złoszczę. "Nie ten mąż" to historia, która zostawiła mnie wybitnie z niczym, nawet nic specjalnie głupiego czy rozrywkowego się nie wydarzyło. Jedna wielka strata czasu.
Abby nigdy sobie nie wybaczy tej przeprowadzki do Londynu za pracą męża. Nie będzie dnia, w którym nie będzie przeklinać samotności, która pchnęła ją na zajęcia pilates. Gdyby tylko w ostatniej chwili jednak zapisała się do klubu książki! Niestety, wielokrotnie będzie wracać myślami do splotu wydarzeń, który doprowadził ją do poznania Sienny. I tego przeklętego wieczoru, w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-05
Bycie czarownicą to ciężki kawałek chleba – zwłaszcza, gdy jesteś czarownicą na gigancie. Skłotująca na teatralnym strychu Lou ma dobre powody, by ucieczkę przeplatać z chowaniem się wśród marginesu, bo systemowo ścigają ją łowcy, a personalnie - potężny wróg z jej społeczności. Choć włam do rezydencji po pomocny artefakt kończy się sukcesem, wydarzenia tej nocy związują losy młodej czarownicy z Reidem, pupilkiem arcybiskupa i paladynowym kapitanem jednostki ds. palenia wiedźm.
Tak więc fabuła tej książki kręci się wokół tropu "od wrogów do kochanków", co nie jest zaskoczeniem dla nikogo, kto przeczytał jej opis – no ja nie jestem w tym gronie, lektura została w ciemno wzięta ze względu na jej popularność i uświadomienie sobie, że to wszystko kręci się wokół odrzucającego mnie motywu sprawiło mi sporą przykrość. "No ale dobra", myślę sobie, "jak wiadomo, wszystko da się dobrze napisać, może i tu wyszło coś urzekającego, jakkolwiek autorka ustawiła sobie wysoko poprzeczkę próbując sparować przewodniczącego organizacji zajmującej się torturowaniem i eksterminacją mniejszości z członkinią tejże właśnie mniejszości". A tyłek zbity, nic nie wyszło, trudno było gorzej to rozegrać. Zaczynając od tego, jak ten romans tysiąclecia się zawiązał – otóż w niefortunnie slapstickowym zbiegu okoliczności próbujący aresztować Lou Reid zostaje posądzony przez publiczność w teatrze o seksualną napaść z pobiciem. Arcybiskup widzi tylko jedno rozwiązanie tej pijarowej wpadki: Reid musi poślubić Lou, bo ludzie lepiej znoszą info, że wysoko postawieni przedstawiciele religijnej policji biorą za żony włamywaczki z marginesu i regularnie je piorą, a nie że tak molestują przypadkowe dziewuchy. Dlaczego nie powiedzieć (zgodnie z prawdą), że Lou jest złodziejką kumającą się z czarownicami, ściganą za wczorajszy włam do szanowanej w mieście rodziny? Dlaczego nie opowiedzieć tej bajeczki bez przymuszania pary do faktycznego ślubu? Nienienie, realne małżeństwo jest absolutnie jedynym rozwiązaniem tej sytuacji, szybko szybko, zanim dotrze do nas, że to zupełnie bez sensu, błyskawiczny chrzest, ogłaszam was mężem i żoną, memo do Reida, że tego samego dnia ma być noc poślubna bo inaczej nieważne, i tak, ktoś przyjdzie to sprawdzić (nie żartuję). Tak więc para po klepnięciu nocy poślubnej (tj. bohaterka postanawia jako dowód pokrwawić prześcieradło - przecinając sobie dramatycznie dłoń nożem i wyciskając ją nad łóżkiem jak cytrynę, jakby zarzynanie prosiaka miało być częścią gry wstępnej) zamieszkuje w zakonnej kawalerce i dni Reidowi mijają na byciu doprowadzanym do białej gorączki przez dopiekającą mu w każdej strefie Lou, ale na szczęście on ma piękną klatę, a ona jest śliczna, więc pewnego dnia po grze w dziesięć pytań na świątecznych zakupach (niedługo po obejrzeniu, jak Reid uruchamia machinę tortur dla znajomej Lou) para stwierdza, że nie może bez siebie żyć. Jak jeszcze rozumiem, co Lou mogła zobaczyć w Reidzie (minus, no, wiecie – to, że zawodowo zajmuje się eksterminacją jej koleżanek), ale co Reid dostrzegł w wiecznie mu dogryzającej, wyśmiewającej jego przekonania i naruszającej prywatność babie? A tak, tak ślicznie przecież łapie płatki śniegu na język, już pamiętam. W tym wszystkim żal tylko byłej wielkiej miłości Reida, co to nic złego nie zrobiła i ewidentnie jej rola sprowadza się tylko do tego, by pokazać, jak inne przy Lou nie mają znaczenia i dać jej chłopu okazję do gorących wyrazów uznania, gdy po porównaniu się z jego byłą dręczą ją kompleksy.
Z łezką w oku wspominam początek książki, gdy faktycznie treść mnie zainteresowała. No no, ciekawy system magii w oprawie à la francuskośredniowiecznego fantasy, przynajmniej na scenerię sobie człowiek popatrzy! A takiego – świat przedstawiony jest właściwie nieistniejący (rusztowanie jest stawiane naprędce dopiero gdzieś pod koniec), wszystko to płaskie tło dla uniesień i przekomarzanek głównej pary. Francjolandia to przedziwna kraina, ilustracja średniowiecznego Paryża z książki dla dzieci, gdzie piekarz nazywa się Pan (wiecie, jak „chleb” po francusku), a widzowie oczekujący na uliczne przedstawienie zajadają się makaronikami i popcornem. To słabo zarysowane po kreskówkowemu proste tło bardzo gryzie się z fabułą pełną przemocy i seksizmu. Na dokładkę dziwi zrobienie kopiuj-wklej katolicyzmu, na którego egzystowanie w świecie fantasy pełnym magii z inną historią, polityką i geografią w sumie nijak nie wpłynęło, poza rebrandingiem inkwizycji wszystko jest takie same. No, może jednak nie powinno to tak dziwić, skoro tak naprawdę konstrukcja tła sprowadza się tutaj do przeplecenia ni to historycznego, ni to bajkowego, generycznego miasta fantasy francuskimi słówkami.
Co do systemu - magia czarownic w tym świecie dzieli się na białą i czerwoną, przy czym ta pierwsza to poświęcanie czegoś (wspomnienia, emocji, zmysłu, uczucia, no właściwie czegokolwiek) za coś – na ten przykład złamanie palca za otwarcie zamka czy zabicie swojej progenitury w zamian za zniszczenie potomka wroga, trudno powiedzieć, jakiej ceny zażąda siła wyższa. Początkowa scena włamania (zresztą top 3 w tej książce) świetnie to obrazuje i nastawia czytelnika na to, że bohaterka faktycznie będzie musiała podejmować trudne decyzje, dokonywać poświęceń i dobrze pomyśleć trzy razy, czy i kiedy użyć potężnych, ale mających swoją cenę zaklęć, które przez nadużycie mogą czarownicę zniszczyć i odczłowieczyć. A gdzie tam!, po początku magia działa jak autorce wygodnie ustalając taki cennik, żeby Lou przypadkiem życia za bardzo nie utrudnić, a cała groza i ciężar korzystania z białych zaklęć znika po tym, gdy bohaterka w ramach złośliwego pranka tuż przy stadku łowców czarownic sprawia, że arcybiskup puszcza publicznie głośnego bąka.
Najbardziej denerwującą mnie rzeczą w tej książce jest wstrętny centryzm usiłujący z całych sił przekonać czytelnika, że obie strony konfliktu są tak samo złe, ale wystarczyłaby odrobina dobrej woli, spokojnego dialogu i pozbycie się tych kilku zgniłych jabłek, żeby zwaśnieni dostrzegli, że więcej ich tak naprawdę łączy niż dzieli, łowcy to dobre chłopaki, czarownice to równe babki, ach dlaczego nie możemy żyć w pokoju. Do diaska, to przecież nie jest wojenka równych sobie frakcji czy konflikt "fani Star Treka kontra miłośnicy Gwiezdnych Wojen", tylko "specjalnie powołana zawodowa jednostka, do której można się wpisać i wypisać zajmuje się torturowaniem, niesprawiedliwym sądzeniem i polowaniem na konkretną grupę ludzi, których zbrodnią jest to, że istnieją", no raczej nie ma wątpliwości, kto tu jest Tym Złym i do likwidacji. W takim układzie wciskanie symetrycznej perspektywy dla samego miałkiego centryzmu jest nie tylko upupianiem czytelnika, ale też spłycaniem mechanizmów towarzyszących konfliktom, które też działają jak najbardziej w realnym świecie. Zdaję sobie sprawę, że to tylko fantasy romans czytadło mające służyć głównie rozrywce, ale skoro autorka bierze na warsztat takie poważne wątki... Proszę, za darmo propozycja przekształcenia świata przedstawionego, która może i odbiera dramatyzmu, ale czyni kwestię konfliktu zdecydowanie strawniejszą: łowcy nie polują na czarownice za samo egzystowanie, tylko zajmują się tropieniem tych, którym faktycznie odwala i używają swojej magii do krzywdzenia innych, bum, naprawione. I niech będzie, że Lou (niesłusznie) jest ścigana za poważną zbrodnię i dlatego nie może zdradzić i tak uprzedzonemu Reidowi swojej prawdziwej tożsamości, proszę, macie z powrotem swój romansowy dramatyzm i trzepot skłóconych serc.
Jeżeli obie strony są w jakimś temacie siebie warte, to w tym, jak są niedorzecznie niekompetentne. Rzekomo niesamowicie skuteczni łowcy bezustannie dają się wodzić za nos - i "nos" jest tu słowem-kluczem, jako że używaniu magii towarzyszy charakterystyczny smród, który bez trudu rozpoznaje nawet cywil, ale trudno zliczyć sytuacje, w których Lou używa na terenie zakonu zaklęć w podejrzanych okolicznościach (z wymówkami na poziomie "fuj, Reid, ale capisz, powinieneś się wykąpać") i nikt nigdy mimo zebrania w jednym miejscu "2 +" i "2 =" nie potrafi pociągnąć dalej myśli, że "4". Jak na kolesi żyjących z mordowania, wychowanych w ścisłej dyscyplinie i społeczeństwie, w którym kobieta ma mało co do gadania, a świętym prawem męża jest żonę sprać i trzymać w komórce aż zmądrzeje, tak dość słabo sobie radzą z łamiącą każdą jedną zasadę pyskującą Lou, bo co przecież z taką można zrobić, tylko załamać nad nią ręce z głośnym westchnieniem. Nie lepsze są fanatyczne czarownice, które mając na wyciągnięcie ręki łamiące prawa fizyki moce i brak oporów przed zapłaceniem za nie słonej ceny wolą podczas zaplanowanego wcześniej ataku podchodzić blisko a pojedynczo do starszego pana, by ten mógł seryjnie je zabijać nożem. Im dalej, tym gorzej, rozkręcają się jakieś pochodzeniowe telenowele i widać, że autorka ewidentnie lepiej się bawi przy romansowych przekomarzankach niż scenach akcji. Starcie w zakonie jest niebywale chaotyczne, nie mam najmniejszego pojęcia kto kogo co i dlaczego nasi wygrywają (już nie mówiąc o tym, że przecież środek walki to najlepszy moment na wywalenie sojuszniczego żołnierza za drzwi, żeby zrobić sobie w spokoju małżeńską awanturę), a najazd na sabat to już w ogóle jest klecony byle jak i śmiechu warty, naprawdę czarownice przed masakrą ratuje tylko to, że łowcy są równie mało sprytni. Albo może niezainteresowani tak drastycznymi rozwiązaniami, w końcu trzeba z czegoś żyć.
Co mogę powiedzieć na plus. No, że samo założenie białej magii mi się podoba, że ta czerwona wydaje się fajna, że lubię Coco, i body horror (sceny w szpitalu są dobre) oraz niektóre mordercze zaklęcia są kreatywne. Poza tym - chała. Mało wiarygodny romans, rozwleczona na zbyt wiele stron fabuła, kiepski humor (scena przyłapania arcybiskupa z ciastkiem czy ta nieszczęsna piosenka o cyckach...), nudny świat przedstawiony, zmarnowany potencjał ciekawego pomysłu na magię, słabe sceny akcji, brak jakichkolwiek konsekwencji zachowań Lou, osłabiające zakończenie, dziwny ton historii niemogący się zdecydować, czy jest mrocznym fantasy pełnym systemowej przemocy i mizoginii, czy bajeczką pełną kreskówkowych motywów z zabawnie nieporadną wyznaniową policją, która nie może sobie poradzić z rozbrykaną żoną szefa. Tak więc nie, generalnie nie polecam.
I tak już na do widzenia taka bardziej ciekawostka niż poważny zarzut, bo tego rodzaju rzeczy zdarzają się nawet najlepszym, a nie w sposób pomyśleć o wszystkim: jednym z głównych punktów zapalnych między Lou a Reidem jest to, że gość uparcie mówi o czarownicach per "to". Ile tu się językowo dzieje! W angielskim oryginale oczywiście używa "it", co polskie tłumaczenie niezbyt dobrze oddaje, co widać chociażby w tym dialogu: "- To była wiedźma, Lou. / - Ona, nie to." Ale najzabawniejsze jest to, że przecież bohaterowie tak naprawdę rozmawiają po francusku - czyli w języku, w którym nie ma odpowiednika "it", który oddawałby ten pogardliwy sens. Bywa i tak.
Bycie czarownicą to ciężki kawałek chleba – zwłaszcza, gdy jesteś czarownicą na gigancie. Skłotująca na teatralnym strychu Lou ma dobre powody, by ucieczkę przeplatać z chowaniem się wśród marginesu, bo systemowo ścigają ją łowcy, a personalnie - potężny wróg z jej społeczności. Choć włam do rezydencji po pomocny artefakt kończy się sukcesem, wydarzenia tej nocy związują...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-10-15
Grupowa terapeutka Mariana od roku trwa w żałobie po tragicznej śmierci ukochanego męża - na świecie została jej tylko siostrzenica, Zoe, obecnie studentka na Cambridge. Kiedy uczelniana przyjaciółka Zoe zostaje brutalnie zamordowana, ciotka wskakuje w pociąg i jedzie udzielić moralnego wsparcia. Gdy okazuje się, że ofiara była związana z uwielbianym przez wszystkich wykładowcą od literatury antycznej, Foscą, bohaterka od razu nabiera podejrzeń wobec tego Byrona z dyskontu. Bo w końcu jakie znaczenie ma żelazne alibi, gdy daje ci je grupa wpatrzonych w ciebie cielęco groupies?
O rety, jaka to była strata czasu - ale po kolei. Po pierwsze, w życiu nie widziało mi się takiego słabego wplątania detektywa-amatora w śledztwo. Ot, Mariana przyjeżdża wesprzeć Zoe, mamy dialog "-musimy poznać prawdę -dziecko, ale co ja tu mogę, od tego jest policja -zawsze byłaś tchórzem :/ -masz rację, nie mogę ciągle uciekać, biorę się za śledztwo" (?!), i tak bohaterka bez jakiegokolwiek doświadczenia w tych tematach i jakichkolwiek uprawnień mimo wyraźnej przestrogi śledczego, żeby trzymała się z daleka biega po tym uniwersytecie, zaczepia pracowników i studentów pod pretekstem "jestem totalnie wsparciem psychologicznym wyznaczonym przez dziekana, możecie mi powiedzieć wszystko" (bardzo to etyczne, pani psycholog), korzystając z napalonych na nią znajomości wchodzi gdzie nie powinna (choć czasem próbuje wprowadzić w życie genialne plany na poziomie "ty zagadaj gliny, a ja się wślizgnę na pilnowane przez nich miejsce zbrodni"), kradnie dowody, słowem - mimo powtarzania tekstów w stylu "mam honorowy dług wobec przyjaciółki mojej siostrzenicy, żeby wysłuchać jej historii" w ogóle nie było we mnie poczucia, że Mariana jest "na miejscu" i ma dobre motywacje, by tak wściubiać nosa. Za to mimo licznych ostrzeżeń ze strony uczelnianych władz i prowadzących śledztwo nigdy nie spotyka jej nic groźniejszego od pogrożenia palcem i nakazu wyjazdu na drugi dzień, bardzo to wszystko surowe. Z drugiej strony - działania policji sprowadzają się w tej książce do "wsadzać do aresztów gości, którzy chodzili z ofiarami chociaż mają alibi, a potem się zobaczy", więc może po prostu wszyscy zaangażowani są tu siebie warci.
Jak na książkę, która, wiecie - nazywa się "Boginki" i poświęca im pół opisu na okładce - tak jakby coś mało tu tych boginek (co jest zresztą takim dość średniawym przełożeniem "maidens", ale potrafię tu zrozumieć decyzję tłumaczki). I jak na taki wstęp podkreślający znaczenie grupy i tego, jaki może mieć destrukcyjny/uzdrawiający charakter - mało tu coś grup z ich funkcjonowaniem. Z tego sektowego fanklubu poznajemy trzy dziewczyny, z czego dwie pojawiają się na jedną-trzy scenki, a o tej trzeciej to wiemy tyle, że jak ma na imię i jest przewodniczącą stada. Tyle. Członkinie nie mają swoich pobocznych wątków, najwięcej się o nich dowiadujemy przez charakterystykę Zoe robiącej ciotce takie streszczenie, jakby była kumpelą nowej w szkole bohaterki nastolatkowego filmu i wprowadzała ją w "kto jest kim" wśród mean girls trzęsących budą. Kiedy wreszcie dochodzi do grupowej terapii mającej być fabularnym przełomem, cała scena okazuje się dość krótkim, niewyróżniającym się specjalnie epizodem (choć podoba mi się, jak wszystko na tym spotkaniu diabli biorą i co może pójść nie tak, to idzie). Końcem końców tak otrąbiane boginie okazują się być trzecioplanowymi, nudnymi postaciami bez specjalnego wpływu na cokolwiek, funkcjonującymi bardziej jako uczelniana ciekawostka niż fascynujące zjawisko, z którym bohaterka prowadzi niebezpieczną grę, próbując rozgryźć jego funkcjonowanie.
“Po pierwsze uznałem, że napisanie książki z kobiecej perspektywy będzie bardziej ambitnym zadaniem, trudniejszym dla mnie”, mówi autor w wywiadzie z Dżbik-Kluge. No to może warto w przyszłości przyłożyć się solidniej do riserczowania, jak generalnie kobiety reagują na typów, którzy narzucają im się podczas podróży pociągiem, nie rozumieją "nie" ani postawy składającej się w przekaz "zostaw mnie w spokoju", rzucają tekstami typu "wiem, że będziemy razem" i uparcie próbują wplątać w romantyczną relację (łącznie z oświadczynami po kilku spotkaniach) mimo jasnego postawienia sprawy. Podpowiem: odpowiedzią nie jest "są lekko poirytowane" i "z własnej woli umawiają się z nimi nocą, ot tak, z ciekawości, bo może akurat będą mieli coś ciekawego do powiedzenia". Skoro jesteśmy w temacie relacji damsko-męskich - dziwny i irytujący jest wątek zjawiskowo pięknej Mariany, która sama siebie uważa za brzydką, "ach, co ten mój mąż we mnie widział, ja tego w lustrze dostrzec nie mogę". Za to dostrzec mogą aż trzej adoratorzy, co to po wymianie kilku zdań stają na rzęsach, by bohaterkę wyciągnąć na drinka i źle znoszą perspektywę, że ta ledwo znana im kobieta nie ma ochoty (...w sumie to ostatnie zjawisko - rel). Bardzo też mi się podoba, jak bohaterka bez powiedzenia komuś zaufanemu gdzie z kim i o której będzie idzie nocą na nierandkę z osobą, którą podejrzewa o bycie seryjnym mordercą, i na tejże nierandce przesadza z alkoholem oraz zadaje takie pytania, że gdyby koleś był faktycznie zabójcą, to by ją katrupnął na miejscu.
No i w końcu wielki zwrot akcji. Łał, ten niesławny zwrot akcji. Powiem wam, że tempo “Boginek” jest usypiająco spokojne, i tak mi się czytało to dość późno w nocy, i tak mnie to lulało do poduszki, i tak z myślą, że już dociągnę do końca i wtulę w ramiona Morfeusza, i tak sobie przy tym czytaniu myślę, "no, lektura tak 4,5/10, porywające toto nie jest, ale (hehe, greckiej) tragedii nie ma, 4 albo 5, no zobaczymy, jak tam zakończenie". A potem przyszło zakończenie i książka automatycznie spadła do dwói, która mało co nie zamieniła się w jedynkę za to utrudnienie mi zaśnięcia przez podwyższenie ciśnienia. Gdy wjechała tyrada o prawdziwym sprawcy z tymi wszystkimi absurdami, od samego twistu po linie dialogowe, to było we mnie naprawdę żelazne przekonanie, że to sen/naćpano bohaterkę i ma halucynacje stanowiące miks wszystkich jej lęków, no, wracajmy już do śledztwa, nie jesteśmy daleko – ale nie, to jednak tak miało być. Z perspektywy czasu doceniam, że autor chciał nawiązać do motywu z greckich tragedii, szkoda tylko, że to wszystko jest przekombinowane, niezgodne z tym, czego się dowiedzieliśmy w toku powieści, a sam plan z serii "jak tylko te 34 kwestii mogących pójść nie tak pójdzie tak, to w zasadzie intryga bez wad".
Z mniejszych kwestii wartych napomknięcia. Bohaterka przez całą książkę natyka się na różne słowa i cytaty ze starożytnej greki, i tak, zależnie od okresu i dialektu starożytne teksty mogą być kompletnie niezrozumiałe dla nowogreckiego nejtiva – ale i tak uważam za zabawne, że Mariana Ateny born and raised, która do Anglii przeprowadziła się dopiero na studiach, nigdy nie próbuje tych tekstów samodzielnie nawet przeczytać czy rozszyfrować przez skojarzenia, tylko ze wszystkim leci do swojej byłej wykładowczyni, która z pamięci tłucze każdy cytat i musi jej objaśniać treść dzieł, które bohaterka zapewne poznała w szkole.
Czasem też lepiej coś zasłonić i zdać się na wyobraźnię czytelnika, bo pewnym obietnicom po prostu trudno sprostać, czego najlepszym tutaj przykładem jest pokazanie w akcji wielbionego przez studentów Foski, o którego cudowności tyle się podczas lektury nasłuchaliśmy. Mariana idzie na jego wykład, i faktycznie, wypełniona po brzegi i schodki sala czeka jak na koncert ulubionego wykonawcy. I jeżeli to, co mówi Fosca robi takie straszne wrażenie na kwiecie młodzieży elitarnego uniwersytetu, to zaiste, poprzeczka intelektualno-rozrywkowa jest tak w okolicy ud ("Tysiące lat później zaczęto wytwarzać z niego LSD. Nie wiadomo, czy Grecy zdawali sobie z tego sprawę, ale fundowali sobie lekki odlot. Co może odpowiadać za niektóre wizje. – Powiedziawszy to, Fosca puścił oko, co przyjęto ze śmiechem”, "Tak brzmi przesłanie tragedii. Uczestniczycie w cudzie. Dla siebie, dla Tary. Żyjcie nim. / Zapadła cisza, w której dałoby się usłyszeć odgłos szpilki upadającej na podłogę. A potem rozległ się nagły, spontaniczny aplauz. / I trwał jakiś czas.", a najgłośniej to klaskał kierowca autobusu).
Podsumowując: podoba mi się, jak bardzo nic tu nie ma znaczenia, jakie nieudolne są mylne tropy i każdy jeden motyw jest taki płytki i maźnięty, od nawiązań do mitologii czy tragedii antycznej (dokąd zmierzała ta obsesja Mariany na punkcie gniewającej się na nią Persefony - naprawdę nie wiem), przez motyw grupy i jej uzdrawiającej rzekomo siły, po samo śledztwo i sektofanklub, którym książka tak się reklamuje. Z zalet - odpowiadało mi spokojne tempo, gorzki wątek żałoby po mężu i szczerze żal mi nieszczęsnego Nikosa, co tak się nastawił na to swoje przedstawienie, miał być agent z Londynu i w ogóle. Okładka angielskiego wydania jest świetna (na te plastikowe plamy krwi na polskiej to aż przykro patrzeć, na nie i na łamiący głowę tekst "wszyscy skrywamy tajemnice, nawet przed sobą"). Poza tym jedna wielka strata czasu i zmarnowanie ciekawego pomysłu.
Grupowa terapeutka Mariana od roku trwa w żałobie po tragicznej śmierci ukochanego męża - na świecie została jej tylko siostrzenica, Zoe, obecnie studentka na Cambridge. Kiedy uczelniana przyjaciółka Zoe zostaje brutalnie zamordowana, ciotka wskakuje w pociąg i jedzie udzielić moralnego wsparcia. Gdy okazuje się, że ofiara była związana z uwielbianym przez wszystkich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-11-25
2013-09-11
...
... ... ...
...Pierwszy raz NAPRAWDĘ nie mam pojęcia, z której strony użreć książkę w recenzji.
To jest po prostu!...
Wielu z Was zapewne pamięta pottermanię. Wielu z nas było fanami, wielu z nas nimi pozostało, sporo osób specjalnie się nie wciągnęło. Były filmy, były fancluby, były gadżety, były fanficki, były i liczne audycje, wypowiedzi psychologów i artykuły ostrzegające przed demoralizującym wpływem "Harry'ego Pottera", który ze wszystkich czytelników zrobi prędzej niż później okultystów i pozabijamy się masowo skacząc na miotłach z siódmego piętra. Najlepszym dyskutantem okazał się jak zwykle czas - fani ostatecznie nie przekształcili się w mroczną sektę o globalnej władzy, nie potrafialiśmy do psychuszek, kościoły stoją jak stały, a populacja kotów nie spadła drastycznie na skutek składania krwawych ofiar dla Rowling. Reliktem tamtej wojny pozostaje zapomniane już czytadełko "Harry Potter - dobry czy zły".
Pani Kuby dopuszcza się bardzo nieładnej rzeczy, mianowicie perfidnie okłamuje ufnego czytelnika. Ale kłamie dla dobra bożej sprawy, więc jest rozgrzeszona. Nie dość, że nie umie analizować, to nadinterpretowuje, przekręca fabułę, wyrywa cytaty z kontekstu i ogólnie działa w myśl "fakty nie pasują do ideolo? Tym gorzej dla faktów!". Potter jest zły i albo argumenty się do tego nagną, albo się złamią.
Do tego dodajcie sobie kompletną nieznajomość fantastyki, "jak mała Helga wyobraża sobie okultystów", fatalny układ książki, niedbałość, a to wszystko w sosie "jestem ostatnim bastionem moralności i rozsądku, tylko ja jedna dzielę świat od zalania przez zło!", plus mnóstwo pojawiających się znienacka cytatów z pism religijnych i wpadanie w patos typowy dla dram lam. Dodatkowo Kuby zapisze się w mojej pamięci jako jedyna osoba, która broni i usprawiedliwia Umbridge, przepraszam, PANIĄ Umbridge (przez całą książkę nazwisko tej Różowej Ropuchy pojawia się li jedynie z tytułem grzecznościowym, na który chociażby McGonagall już sobie nie zasłużyła). Może dlatego, że obie panie mają wiele wspólnego w podejściu do życia i światopoglądzie.
Można jeszcze długo pisać, na ilu poziomach ta książka dokładnie jest zła, z tego mógłby powstać esej, jak nie tytuł polemiczny.
Jednak zamiast tego pozwolę przemówić książce samej za siebie. Oto lista Najlepszych (I W Miarę Niedługich) Cytatów, A Wiedzcie, Że Jest Ich Jeszcze Więcej!:
"Każdy księgarz, który nie chce wypaść z interesu, musi podpisać umowę, w której zobowiązuje się, że nie przeczyta książki aż do ustalonej minuty. W ten sposób upada etos pracy księgarza."
Magia u Tolkiena jest dobra, bo był praktykującym katolikiem. Magia u Rowling jest zła, bo jest ateistką, przez co "posiada ona nieograniczoną fantazję, dzięki której tworzy świat, w jakim rządzi zło."
"[Harry] Pragnie uniemożliwić zmianę Hogwartu w szkołę czarnej magii - a przecież Hogwart jest już szkołą, w której naucza się i praktykuje się czarną magię."
"Ta pieśń manipulacji, którą autorka gra na fortepianie zranionych uczuć i tęsknot dzieci, pojawia się w każdym tomie w różnych wariacjach."
"Duch [Jęcząca Marta] płacze łzami. W nie ma człowieka, który płakałby łzami. Harry, Ron i Hermiona także NIGDY nie płaczą."
"Harry nie jest dobry. Jego jedynymi motywami pójścia do Hogwartu są chęć zemsty na kuzynie Dudleyu i pragnienia uczenia się czarów i magii, ponieważ JEST czarodziejem."
"Harry nie zwalcza zła DLATEGO, że jest złe. Harry boi się przede wszystkim tego, że zostanie wyrzucony ze szkoły."
"W ten sposób okazuje się, że tytuł pierwszego tomu wprowadza w błąd, ponieważ "Kamień Filozoficzny" jest niczym innym jak tylko fetyszem."
"Pani Umbridge mówi o wartościach, którymi kieruje się czytelnik - żadnych niebezpiecznych magicznych eksperymentów, żadnej przemocy."
"Ron, ukochany przyjaciel Harry'ego, ma za towarzysza "grubego szczura Parszywka". Z pewnością widzieli Państwo szczury na ramieniu bladych, ubranych na czarno, z kolczykami niemal wszędzie, obwieszonych amuletami młodych ludzi."
"Zajęłam się "Harry'm Potterem", ponieważ byłam wstrząśnięta rozmiarem zaślepienia. Nie sądziłam, że jest to możliwe: oto stoję przed TAJEMNICĄ ZŁA."
"Główna Kwatera Zakonu Feniksa, który rzekomo walczy ze złym Voldemortem, pełna jest symboli satanistycznych, miejscem grozy, nienawiści, krwi."
Może starczy. Śmiałby się człowiek głośniej, gdyby mnie nie brało obrzydzenie, że ktoś tak bardzo może sobie dla własnego widzimisię przekłamywać treść dzieła (gdzie etos pracy analizatora?!) i jeszcze robić z siebie męczennika słusznej sprawy. A ten cały cyrk zaczyna się od okładki, na której z dumą krzyczy napis "rekomendacja Benedykta XVI", który w chwili wysłania listu pochwalnego do Kuby był jeszcze "zaledwie" kardynałem.
I tak na sam koniec refleksja ode mnie... Dowodem na to, że Bóg sprzyjał pottermaniakom jest fakt, że żaden z tych Obrońców Moralności nigdy nie natknął się na opka z HP pełne seksu, wulgaryzmów i córek Voldemorta, bo byśmy dopiero ładnie wyglądali...
Pan Bóg jest dobry.
...
... ... ...
...Pierwszy raz NAPRAWDĘ nie mam pojęcia, z której strony użreć książkę w recenzji.
To jest po prostu!...
Wielu z Was zapewne pamięta pottermanię. Wielu z nas było fanami, wielu z nas nimi pozostało, sporo osób specjalnie się nie wciągnęło. Były filmy, były fancluby, były gadżety, były fanficki, były i liczne audycje, wypowiedzi psychologów i artykuły...
2013-10-21
Gocha pracuje w agencji reklamowej jako… hm, pewnikiem Męczennica Moralności. Nie jest tam z pasji czy zainteresowań, szefostwem się brzydzi, hołotą współpracowniczą pogardza, spełniać się tam nie spełnia. Żeby było tego mało, ma obsesję na punkcie swojego wieku (wiecie, mieć czterdzieści lat to jak jedną nogą w grobie), przez który jest rzekomo dyskryminowana w pracy i społeczeństwie. Mimo tytanicznych wysiłków i nakładów pieniężnych przy robieniu się na bóstwo i ukrywaniu zmarszczek, Gośka traci pracę i popada w przygnębienie. Rodzi się pomysł, że to być może dobry czas, by odnowić więzy z niewidzianą od dawna matką, która akurat wymościła sobie Soplicowski Dworek z Piernika na pobliskich Mazurach…
Nie znoszę głównej bohaterki. Gdyby ktoś chciał skłócić Hipokryzję z Syndromem Enklawy i Moralnością Kalego, powinien cisnąć pomiędzy nich Gochę z wymalowanym na czole złotym dopiskiem „Dla najbardziej odpychającego”. Heroina bezwstydnie podkreśla swoje niepowtarzalne zalety charakteru i umysłu, co by jeszcze przeszło, gdyby nie szło w parze z upokarzaniem reszty ludzkości. Najlepszym przykładem jest nieustanne nazywanie kobiet, cytuję, „cipciami” (nie, dla równowagi panowie nie są określani mianem „chujków”), które śmią być młodsze, ładne, umalowane czy robić karierę. Świat poza rozlewiskową enklawą jest zły, skorumpowany, podły, egotyczny, małostkowy, pozbawiony jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego, rozwiązły, cyniczny, a każdy z obywatelstwem sodomsko-gomorskim w kieszeni. To wiążę się z drugą największą wadą tej książki – nachalnym moralizatorstwem. Co rusz jesteśmy atakowani kazaniami pełnymi patetycznych słów, westchnieniami i „trawa była kiedyś zieleńsza”. Przy czym, żeby było jasne, nie ma strefy szarości i wątpliwości. Na każdy dyskusyjny temat Gocha ma już odpowiedź (zapewne dostała ją na dwóch kamiennych tablicach), a każdy, kto ma odmienną, zostanie odpowiednio odmalowany dla przeciwwagi w powieści. Gdyby czasem uważny czytelnik miał wątpliwości w kwestii decyzji podejmowanych przez Gochę, migiem autorka zaaranżuje dialog z inną postacią, która zapewni Gosieńkę, że jest cacy, lepiej postąpić nie było można a jak ktoś się czepia, to jest durny, zakłamany i śmierdzą mu skarpety.
Żeby było jasne, to Gocha nie jest jedyną irytującą postacią: mamy jeszcze Mamę Basię, wszechwiedzącą esencję wiejskiej babciowatości (swego czasu porzuciła małą córeczkę z powodu romansu, mimo to prezentowana jest jako Męczennica Miłości, skrzywdzona przez niedobrego męża, niedobrą przyjaciółkę męża, niedobrych kolegów z pracy i żonę kochanka, Lafiryndę z Piekła Rodem), chociaż ona to nic w porównaniu z Manią, Córcią Idealną Instant. Mania jako niemowlak nie choruje ni nie płacze, a jeno pachnie mlekiem. Jako pannica jest śliczna, ma własny, niepowtarzalny styl, świetny gust, fantastycznie dekoruje wnętrza, uczy się doskonale, gra na trzech instrumentach, pichci wybornie zarówno dania tradycyjne, jak i zagraniczne, jest wiecznie uśmiechnięta, śpiewa, tańczy i lubi pomarańcze. Co najważniejsze, ma idealny kontakt z Gochą, mimo że ta dla kariery zostawiła ją całkowitej opiece teściowej (co nie przeszkadza jej sobie bezustannie gratulować, jak to świetnie Manię wychowała). Na dokładkę dostajemy jeszcze Paulę, cRaZy laskę z nowoczesnym spojrzeniem na świat, która pewnie zostałaby opisana jako wrzód na moralności, gdyby nie była przyjaciółką Mani.
Prawdopodobieństwo psychologiczne leży. Matka z córką rozmawia, jakby mieszkały razem, a nie ostatni raz widziały się przelotnie dwadzieścia lat temu na pogrzebie. Picie wina na oczach alkoholika tuż po rozmowie, jak to musi walczyć z nałogiem. Kobieta przechodzi przemianę duchową dzięki magii seksu. Matka przyklaskująca dwudziestoletniej córce, która przyjmuje oświadczyny ledwo co poznanego kawalera. Smarkula mówiąca przyjaciółce swojej matki przez „ty” i opowiadająca jej o swoich doświadczeniach z seksem oralnym. Wzruszenie ramionami na wieść o wieloletniej zdradzie męża. Dwie pannice opisujące na domowym pikniku ze szczegółami namiętny romans kolegi-geja jak nawiedzone yaoistki. Dwudziestolatka bezustannie pocieszająca swoją matkę i zabierająca ją na striptiz. Miało być swobodnie, szczerze, „ponad”, a wyszło groteskowo.
Romans leży. Związki miłosne Gochy opierają się głównie na seksie (kandydat, który nie potrafi doprowadzić jej do orgazmu przy pierwszym sekszeniu się – do widzenia!), świat przedstawiony wypełniony jest rozwiedzionymi parami, których poszczególne połówki kicnęły w ramiona kochanków, a główna bohaterka zachowuje się jak rozkochana osiemnastolatka z burzą hormonów, a nie dojrzała baba z zaliczonym stażem małżeńskim. Dodajcie sobie do tego kręcenie z dwoma na raz i wykorzystywanie zakochanego w niej bez wzajemności frajera.
Nieco lepiej radzi sobie Kalicińska z opisem życia na wsi. Znaczy, wieś standardowo to wiocha pełna pijaczków, odpustowości, plotkujących jadowicie staruch i mentalności peerelowskiej, ale same opisy natury i pracy w domu są całkiem przyjemne. Niestety, i to z czasem przechodzi w absurd, gdy Gocha dorabia obok domostwa dom letniskowy. Uwierzycie, że każdy wczasowicz (oczywiście płci żeńskiej, panowie w tym czasie zwiedzają okoliczne zabytki) nie marzy o niczym innym, jak zrobieniu gospodyni przetworów? Co tam cieszenie się wakacjami – prawdziwa kobieta uważa urlop za udany tylko wtedy, gdy zmontuje pół piwnicy ogórków kiszonych! A jak urlopowicz ma imieniny, to obowiązkowo sprawia gospodyni jakiś drobiazg (och, nie wiem, na przykład takie niezobowiązujące CHOLERNE ANTYCZNE PIANINO!), bo „tak mu tutaj dobrze, więc chce jakoś podziękować”. Pa-ro-dia. Pojawienie się Upadłej Aktorki, której depresję Gocha leczy potęgą zakupów na warzywnym straganie i robieniem przetworów (a jak!), przelewa słoik goryczy.
Miała być relaksująca powieść o pięknym, rodzinnym życiu na wsi „ku pokrzepieniu serc” – nie mam pojęcia, jak można odpocząć w towarzystwie tak nadętej, odpychającej głównej bohaterki, która nieustannie przypomina, jaki to świat poza chałupą jest zły, podły i niewdzięczny. Dodajmy do tego lejący się strumieniami alkohol (szczegół rzucający się w oczy tym bardziej, gdy zestawimy go z wątkiem alkoholizmu) czy rozwlekłość powieści (no ile można czytać, jak to miło robi się powidła?!), którą spokojnie można ciachnąć o połowę. Czytać nie dla relaksu, a przy problemach z niskim ciśnieniem.
Gocha pracuje w agencji reklamowej jako… hm, pewnikiem Męczennica Moralności. Nie jest tam z pasji czy zainteresowań, szefostwem się brzydzi, hołotą współpracowniczą pogardza, spełniać się tam nie spełnia. Żeby było tego mało, ma obsesję na punkcie swojego wieku (wiecie, mieć czterdzieści lat to jak jedną nogą w grobie), przez który jest rzekomo dyskryminowana w pracy i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-02-07
Co, to ma być legitna książka? Bo przypomina raczej pracę licencjacką - i to taką, przy której promotor zapomniał wspomnieć, że prace naukowe powinny generalnie do czegoś zmierzać. Jaka tu jest teza? Że co, ludzie mają skłonności religijne? Bardzo odkrywcze. Struktura na zasadzie "a poruszę taki wątek, jaki akurat mi przyjdzie do głowy" też nasuwa studenckie "o cholera, na jutrzejsze seminarium muszę przynieść nowy fragment pracy, co by tu napisać, żeby było?". Dlaczego książka zaczyna się od rozważań o komunistycznych ateistach, a potem przechodzi do historii religii? Kto wie, niech recenzent pracy dopytuje.
O ile ta praca w ogóle przejdzie, skoro jej połowa to cytaty na akapity - nierzadko wyrwane z kontekstu, bez bibliografii (no bo co ci widzieć, skąd to autor wziął? Żeby samemu sobie zobaczyć? Nie interesuj się!). Opisy fundamentów poszczególnych religii są tak ogólnikowe, jak tylko być mogą, a rozdzialik o islamie jest po prostu śmiechu warty - Kochańczyk ma tu mocną opinię i upycha kolanem przedstawicieli drugiej co do wielkości religii z trzema odłamami wyznawanej przez prawie 1/4 globu do jednego wora. O ateistach to mi szkoda nawet zaczynać, bo autor zatrzymał się w tym temacie na "ateiści traktują człowieka jak boga, to jest Stalina", i dalej nie ruszy. A mówimy tu o pozycji wydanej w 2013, no chyba zdarzyło mu się zetknąć z ludźmi, którzy tak najzwyczajniej w świecie nie wierzą w Siłę Wyższą bez nadczłowiekowego ideolo. Z całą resztą nie lepiej, chociażby zmierzenie się z filozofią Marksa to głównie wytykanie, że miał nieślubne dziecko, był nadęty i nie mył się za uszami. O relacji boga z człowiekiem autor nie ma nic ciekawego do powiedzenia.
W ogóle mimo roku wydania ta pozycja zalatuje latami 90, a w końcowym rozdziale o ezoteryzmie to już capi parafialnym plakatem z końca XX wieku na całego. Era Wodnika (jakże passé!), przekonanie, że ideały satanizmu przenikają do "Gwiezdnych Wojen" i przygód Indiany Jonesa, death metal to "rockowe litanie do szatana mające wyzwolić wielkość nowych nadludzi", a już fragmenty o grach komputerowych!... Powoływanie się na taki autorytet, jak "Sekty i Fakty", brak tytułów omawianych gier - a sprawa jest wszak poważna i wymagająca zbadania, skoro mowa o wcielanie się w "potężnych czarowników, rzucających w wirtualnym świecie śmiertelne klątwy, miażdżące głowy słabszym graczom, a niekiedy nawet... składające siebie w ofierze szatanowi". "Gry komputerowe, które nakazywałyby uczestnikom śpiewać w chórze kościelnym i pomagać wdowom czy sierotom byłyby nudne, dlatego też w wirtualnym świecie niewiele jest aniołów, za to dominuje z natury rzeczy królestwo szatana", ubolewa autor. No przykro, że chrześcijanie tak absolutnie ssą w robieniu gier (poproszę o F na czacie dla "Ja Jestem") i totalnie nie potrafią nic ciekawego zrobić w tym aspekcie ze swoją marką, ale żeby od razu domniemywać, że w związku z tym cała reszta to domena Złego, od Mario zaczynając, na "Stardew Valley" kończąc? Ja mogę o tym długo, ale ta dyskusja zrobiła się oczywista i nudna już na przełomie tysiąclecia.
A, jeszcze Potter, no bo to przecież ten człon tytułu was zaciekawił, nie? Jest o nim cała jedna strona, której pół zajmują cytaty z "Harry Potter. Filozoficzny czarodziej" Gaarego i Sjaastada (nie, autorze, ten drugi gość nie ma na nazwisko "Sjaast"). "No tak! Wreszcie wiemy, co współcześni mali czarodzieje wielkiej literatury mają na myśli!", kończy ten wątek i całą książkę Kochańczyk. Nie wiem, skąd liczba mnoga, bo ja ni cholery nie wiem, do jakiej konkluzji ta kwestia doszła. "Komuniści, naziści i Harry Potter" to nudny kolaż cytatów pełen niedomówień, banałów, braku szerszej perspektywy i zwyczajnych bzdur, które wydano o jakieś dwadzieścia lat za późno.
Co, to ma być legitna książka? Bo przypomina raczej pracę licencjacką - i to taką, przy której promotor zapomniał wspomnieć, że prace naukowe powinny generalnie do czegoś zmierzać. Jaka tu jest teza? Że co, ludzie mają skłonności religijne? Bardzo odkrywcze. Struktura na zasadzie "a poruszę taki wątek, jaki akurat mi przyjdzie do głowy" też nasuwa studenckie "o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-01-31
To jest życie - załapać się na wakacje, znaczy się konferencję w Monako, gdzie za twoją bieda-prezentację organizatorzy stawiają ci pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu. Gdy Julia napawa się luksusowym śniadankiem, apetyt psuje jej nagły widok Mamby - nemezis z lat młodości, która ćwierć wieku później paraduje w sukience za kilkanaście tysięcy u boku męża-milionera z jedną nogą w grobie. Monako Monakiem - ale co ta ustawiona żmija planuje robić na warszawskim weselu, na które nikt jej nie prosił?
"Mamba" jest ledwo kryminałem, już nawet nie zawracajmy sobie głowy pytaniem, czy dobrym. No chyba, że potraktujemy zaginięcie bez śladu suspensu jako główną zagadkę, wtedy robi się z tego prawdziwa tajemnica. Na jednym kwadracie spotykają się (wkrótce) ofiara i cztery osoby z dobrym motywem, no to co, mamy konkretne grono podejrzanych. Nie wiem po co, skoro w minutę osiem po morderstwie zostaje ustalone, że dwie z nich mają żelazne alibi, a o trzeciej przez 3/4 książki wiemy tyle, co nic, więc trudno brać jej kandydaturę poważnie. Jeżeli po przeczytaniu kilku rozdziałów rzucasz lekturę i wracasz do niej po roku nie pamiętając, co się dzieje - świetna wiadomość, w intrydze "Mamby" nikt nie ma prawa się zgubić. Znane już czytelnikowi sceny są dokładnie relacjonowane dwukrotnie, trzykrotnie, czasem w jednym monologu ta sama informacja zostaje powtórzona innymi słowami. Porywające są przesłuchania, w trakcie których podejrzani opowiadają policji dokładny przebieg wydarzeń... których czytelnik sam był świadkiem kilka rozdziałów temu! Cudnym zabiegiem jest też poświęcenie połowy książki na rozmyślaniu nad rolą głównego podejrzanego i oskarżanie go do niemal ostatnich stron - co by pewnie było znacznie bardziej interesujące, gdybyśmy tuż po morderstwie nie mieli całego rozdziału z jego perspektywy o tym, jak bardzo nie mógł tego zrobić. Lektura ewidentnie dla czytelników, których serca nie zniosą żadnej niepewności.
Zamieszanie weselne, przerysowana antagonistka, intrygi francuskich bogaczy pakujących się niespodziewanie w życie towarzyskie polskiej klasy średniej - to przecież dobre tło dla komedii kryminalnej à la Chmielewska, gdzie śledztwo jest pretekstem do jazdy na karuzeli postrzelonych zbiegów okoliczności z wyrazistymi postaciami. Ale gdzie tam. Zero humoru, żadnych szaleństw, postacie wyraziste jak goście, naprzeciwko których posadzono cię dziewięć lat temu na weselu kuzynki i nie mieliście absolutnie żadnych wspólnych tematów. Na pewno nie pomagają dialogi, czy też raczej monologi prowadzone przez postacie ("– Widzisz, Ewa, jakoś to przeżyłaś. Ślub był piękny, a przyjęcie jest bardzo udane, to dobry pomysł z tą restauracją w parku. Goście mogą w każdej chwili wyjść na świeże powietrze, co przy takiej pogodzie jak dzisiaj jest dodatkową przyjemnością. Do tego wystrój sali, cała ściana żywych roślin i te wspaniałe dekoracje stołów... Trzeba przyznać, że Agata bardzo się postarała z tą kwiaciarnią i doborem kwiatów - podsumowała swoje wrażenia Julia".
NO KTO TAK MÓWI). Nie tylko słowa, ale i czyny przywodzą na myśl stereotypowego brytyjskiego dżentelmena-stoika. Twoja toksyczna znajoma ze szkołostudiów, mściwa, złośliwa pleciuga-manipulatorka, której intrygi rozwaliły życie czwórce twoich przyjaciół (w tym twojej psiapsi) odzywa się do ciebie po latach na buniu i pyta, czy może wbić na wesele twojej jedynaczki (na którym to weselu będą wspomniani przyjaciele)? Odpisz "spoko", bo przecież ciekawi cię, jak ta znajoma teraz wygląda, jak wygląda jej mąż i cichutko liczysz, że przywiezie wypasiony prezent dla córki (która i tak wychodzi bogato za mąż, no ale przecież nigdy dość). Dowiadujesz się niespodziewanie, że na weselu córki twojej psiapsi pojawi się baba, która wrobiła cię kiedyś w podpalenie, zafundowała wywalenie ze szkoły i odbiła przez niską intrygę chłopaka? Odpowiedz iście stoicko: "no trudno, ale co byś powiedziała na to, że ja również przyjdę z osobą towarzyszącą?". Organizujesz kameralny wieczór tylko dla najbliższych? Zaproś poznaną dzień wcześniej u fryzjera kobitę. Rozmawiasz z przyjaciółką-równolatką o latach młodości? Tłumacz jak to kiedyś było w PRL-u, pewnie wyleciało jej z głowy. Zamordowano na organizowanym przez ciebie weselu gościa i zrobił to prawdopodobnie ktoś z twoich znajomych? Po wyjściu policji powiedz jakże naturalnie: "dzisiaj nie bardzo nadaję się do dalszej rozmowy. Cały ten stres związany z przygotowaniami wesela teraz mnie dopadł i ciągle mi się wydaje, że czegoś nie dopilnowałam". Jesteś intrygancką socjopatką? Opisuj ze szczegółami swoje podłe knowania w pamiętniczkach, do których wklejasz np. skradzione testamenty. I tak dalej, i temu podobne.
Autorka ma niestety tendencje do wprowadzania fragmentów opisujących szczegóły, które nikomu do niczego. Nie zrozumcie mnie źle - lubię książki, w których niekoniecznie wiele się dzieje, a bohaterem jest świat przedstawiony pełen soczystych rekwizytów i urokliwych dziwactw. W "Mambie" to nie brzmi jak budowanie tła, tylko jak dziwne tłumaczenie się przy wprowadzaniu rekwizytu, o którym zapomniano, więc przy pospiesznym wnoszeniu go na scenę trzeba zagadać publiczność na jednym wdechu. Pojawia się sporo informacji, które nijak się nie splatają ani nie mają żadnego znaczenia dla dalszej fabuły. Wzmianka o kocie Juli z akapitem objaśniającym jego imię pojawia się raz, nigdy więcej o nim nie usłyszycie. Choć i tak mam wrażenie, że jest o nim nawet więcej niż o jej córce, która ma może z dwie linijki dialogu i znika potem zupełnie (najlepsza przyjaciółka panny młodej!). Ojciec panny młodej, mąż najlepszej przyjaciółki Juli? Nawet nie wiem, czy cokolwiek powiedział w tej książce, jest tak nieobecny, że aż mnie zdziwiło, że nie umarł przed akcją właściwą. Po co jest właściwie Vincent, nowa sympatia bohaterki? Kto to wie, na pewno nie ja.
Nie wiem też, po co właściwie powstała ta książka, no żywcem nie ma tu nic, żadnego ciekawego elementu, na którym można byłoby się zawiesić. Przegadana intryga, niewykorzystany potencjał dramatyczny, niedorzecznie stoiccy bohaterowie bez ikry, kompletny brak wiary w uważność czytelnika (czy wręcz jego skupienie się na treści)... Morderstwo może i było, ale poziom towarzystwa jest dyskusyjny.
To jest życie - załapać się na wakacje, znaczy się konferencję w Monako, gdzie za twoją bieda-prezentację organizatorzy stawiają ci pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu. Gdy Julia napawa się luksusowym śniadankiem, apetyt psuje jej nagły widok Mamby - nemezis z lat młodości, która ćwierć wieku później paraduje w sukience za kilkanaście tysięcy u boku męża-milionera z jedną nogą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-04
Anna Potocka, zaginiona trzy lata temu żona Wiktora, znajduje w gazecie ogłoszenie o pracę na stanowisku Schwarzcharaktera w grafomańskiej książce. Jako że ma wymagane kwalifikacje (aktualna małżonka Tru Lova!), z miejsca dostaje angaż i w try miga pojawia się w Pogodnej, by wyniośle znikać w zawiejach i doprowadzać Boguśkę do płaczu. Jak się okazuje, ta uwielbiana przez wszystkich w pierwszej części kobieta jest tak naprawdę z różnych powodów serdecznie znienawidzona przez całą galerię bohaterów (o czym nikt się wcześniej nawet nie zająknął, każdy tak był zajęty jej wychwalaniem), a jej ponowne pojawienie się rozdrapuje nigdy tak naprawdę nie zagojone rany w sercu Adeli…
Ach, Adela! Jakaż to była miła odmiana od tych wszystkich bohaterek Michalak! Elegantka uwikłana w namiętne romanse, czynnie zaangażowana w lokalną politykę pani radna, rozbijająca się czarnym jaguarem kobieta sukcesu, pewna siebie i spełniająca się w karierze – czyż nie przyjemniej będzie czytać książkę, w której to zastąpi przesłodzoną, dziecinną Bogusię w roli głównej bohaterki? Zapewne by tak było, gdyby autorka nie postanowiła na dzień dobry całkowicie zniszczyć tej postaci. Obczajcie to: znienacka Adela o niczym innym nie marzy, jak o obrączce ślubnej od Tego Jedynego i własnym dziecku, a karierę i bogactwo właściwie zdobyła nie dla siebie, a na złość innym i by „zapomnieć o ukochanym”. No bo kto to widział, by pozytywna bohaterka nie marzyła o złapaniu faceta i macierzyństwie! Tylko wyrachowane kobiety bez serca mogą odnaleźć szczęście czy satysfakcję w robieniu kariery i samorealizacji! Co więcej, dotychczasowe opanowanie i pewność siebie znikają, a Adela zaczyna reagować na wszystko bardzo emocjonalnie, by nie rzec, że histerycznie. Jeżeli ta nagła przemiana (którą dostajemy w twarz już na pierwszych stronach) was z początku mocno zaskoczyła, to muszę uprzedzić, że dalej jest tylko gorzej. Narracja co rusz podsuwa matkopolskie akcesoria i wszystko zmierza ku ostatecznemu upupieniu…
Drugą centralną postacią, urgh… pozostaje Boguśka, a raczej Wielka Miłość Do Wiktora i jej Boguśka. O, przepraszam, „Boginka”. Mili państwo, powszechne uwielbienie dla Bogusi przekracza wszelkie wyobrażenie – cudowna, niezwykła, marzycielska, altruistyczna, zasługująca na wszystko co najlepsze, [lista jest długa, CIACH!]… Szwedzcy turyści są w niej rozkochani, reklamują jej kawiarnię wszystkim znajomym i w ramach wdzięczności wykupuję niemal cały asortyment sklepiku. Każdy co ważniejszy bohater płci męskiej się w niej kocha, wszystko jest jej wybaczane, każdy przyznaje jej rację i się za nią wstawia. Psy porzucają swoich właścicieli z miłości do niej, wielbiące ją dzieci nazywają ją Panią Niespodzianką (. . .), a przyjaciółki mówią do niej Boginko. Nie, nie zmyślam sobie tego.
W ogóle, z wszystkimi postaciami od poprzedniej części stały się dziiiiiiwne rzeczy. Aha, pamiętacie tak silnie zaznaczany wątek przyjaźni między Boguśką, Lidką i Adelą? Heh, to szykujcie się na wojnę podjazdową o chłopa (bo o cóż innego?), wzajemne oskarżenia, zbywanie dobrych porad chłodnym tonem, wtykanie złośliwych szpil, bezustanne wycedzanie słów, wyszukiwanie na siłę pretensji i bezzasadne dopatrywanie się złych intencji. Nagrodę „łał, co za suka!” otrzymuje Lidka – pieluchowe zapalenie mózgu zamienia ją w monstrum robiące dzikie awantury każdej, która spodziewa się dzieci. I zamiast pocieszać chorą na raka przyjaciółkę, woli jej pocedzić wyrzuty o nierobieniu badań i dawać do zrozumienia, że rak to jej wina. Łał.
W książce niby jest jakaś tajemnicza intryga, ale jest tak poplątana, sztuczna i wydumana, że szybko przestaniecie się starać ją zrozumieć – a jak dojdziecie do zaginionej siostry-bliźniaczki, to całkowicie stracicie zainteresowanie tym dennym wątkiem.
SEKSIZM. Seksizm wylewa się z kart tej powieści i jest po prostu odrażający, bo nieraz przedstawiany jako żarcik, zjawisko neutralne lub wręcz pozytywne. Jakby ktoś niedokładnie polał lukrem tłustego, czarnego ślimola i wmawiał mi, że to babeczka, spróbuj, no co masz taką minę! Macierzyństwo jedynym celem w życiu normalnej kobiety, panie idące bezmyślnie sznureczkiem za przystojnym kapitanem, panowie niekryjący się z pogardą dla rodzaju żeńskiego i deklarujący chęć naplucia każdej pani w twarz (co jest usprawiedliwiane, bo przecież doznali od nich takich straszliwych krzywd!), oskarżanie żeńskich postaci o całe zło, i wreszcie ZWALANIE WINY ZA BRUTALNY GWAŁT NA OFIARĘ I MÓWIENIE JEJ, ŻE SIĘ NIĄ PRZEZ TO BRZYDZI. CO. DO. DIABŁA. Wątek gwałtu jest odrażający, pogrążający bohaterów rzekomo pozytywnych (jak to świetnie podsumowała moja przyjaciółka, podejście sprowadzające się do „może i zostałaś zgwałcona, ale o mnie to nikt nie myśli, a ja cierpię!”), potraktowany jak rekwizyt… ARGH! CZY TA KSIĄŻKA MIAŁA JAKĄKOLWIEK KOREKTĘ?!
Obrzydliwe jest też to, jak okrutnie i z pogardą jest traktowana przez bohaterów wyraźnie chora psychicznie Anna (maltretowana fizycznie i psychicznie przez całe lata) czy przechodząca załamania nerwowe Konstancja, przez wszystkich opuszczona i pozostawiona w fatalnej sytuacji, której nie potrafi udźwignąć. Z kolei każdy z amantów może popełnić najgorsze świństwo, a i tak zostanie to usprawiedliwione, zbagatelizowane albo zwalone na kogoś innego (najlepiej Annę).
Podejście seksistowskie dotyczy także panów: nie dość, że niemal każdy męski bohater w tej książce to skończony buc i egotyk (dzielą się oni na buców wybielanych przez autorkę i buców samo zło), to jeszcze nie brakuje takich jak określeń „podgatunek zwany mężczyzną” (sic!). Po prostu przykro czytać.
Na miłość w Michalakolandii powinno się wprowadzić obowiązkowo szczepienie, bo okazuje się, że zakażenie nią powoduje ciężkie choroby psychiczne i pozostawia głębokie rany na całe życie. W normalnym świecie normalni ludzie ze złamanymi normalnie sercami po pewnym czasie dochodzą do siebie, godzą się z utratą, nierzadko wchodzą w nowe związki i życie toczy się dalej. Nie w Pogodnej! Niedoszły kochanek w każdą rocznicę odtrącenia znika na parę dni, by chlać na umór, wdowa po kres swych dni szlocha i dostaje spazmów na grobie męża, a zakochana nastolatka stalkuje obiekt westchnień, zrywa dla niego kontakty ze znajomymi i rodziną, po odrzuceniu podejmuje próbę samobójczą i przez całe lata po jego ślubie wciąż go śledzi, zadręcza się jego widokiem, koncentruje swoje życie wokół niego, patrzy z zawiścią na żonę, nie potrafi stworzyć normalnej relacji z innym mężczyzną… Jednym słowem, toksyczność, aż kartki parzą czytelnika w ręce. A najlepsze jest to, że to wszystko przedstawiane jest jako coś niewypowiedzianie romantycznego, prawdziwy dowód silnego uczucia!
To nie romans, proszę państwa, to istny horror!
Czymże by była książka Michalak bez poważnej choroby? Tym razem na tapetę powraca rak. Boże, to jest takie głupie, że nie wiem, jak to ująć… Może po prostu streszczę: okazuje się, że bohaterka ma nowotwór piersi i konieczna jest amputacja, na którą ta się nie zgadza, bo… żaden facet nie zakocha się w kobiecie bez cyca i do końca życia zostanie starą, niekochaną panną. Zdanie zmienia dopiero, gdy dowiaduje się, że dzięki magii operacji plastycznych może sobie sprawić jeszcze większy biust. Łał, co za niska samoocena, łał, co za fatalne mniemanie o rodzaju męskim. Dodam tylko, że w tym świecie kolejek do lekarza i na stół operacyjny nie ma, całość pod względem medycznym da się załatwić w ciągu trzech dni, a choroba nijak nie wpływa na życie bohaterki. Sami sobie oceńcie wartość tego motywu i to, jakim poważaniem darzy autorka ludzi chorych na raka.
Powraca mój ulubiony wątek z poprzedniej części: „dziesięć czy milion złoty, co za różnica!”. Okazuje się, że Adela ma dwuczęściowy dom – nowocześnie urządzony parter „na pokaz” (bo, heh, wiecie – surowe skandynawskie umeblowanie jest w smak tylko bezdusznym karierowiczom, ale na pewno nie romantycznym marzycielom!), piętro zaś to królestwo właścicielki pełne cudów, spośród których zdecydowanie wyróżnia się łazienka wysadzana CHOLERNYM MARMUREM ZE ZŁOTYMI ZDOBIENIAMI, z podgrzewaną podłogą i wielką, okrągłą wanną. Zanim zaburczycie, że nieźle się powodzi tym małomiasteczkowym radnym, Adela szybko wyjaśnia, że „jestem dobrą, a nawet BARDZO dobrą księgową” – oooo, my już znamy takie księgowe! Na tym luksusy się nie kończą, bowiem naszą Krezuskę stać na to, by za jednym razem zasponsorować rodzinie taką samą luksusową łazienkę, samochód dostawczy, wycieczkę na Karaiby z pięciogwiazdkowym hotelem dla sześciu osób, diamentową kolię, pianino i płaszcz z soboli (sprawdzone: takie odzienie średniej jakości kosztuje ok. 50 tysięcy i jest drugim co do ceny futrem na świecie – droższe są tylko płaszcze z pand opychane za bliżej nieokreśloną kwotę na czarnym rynku). Dodatkowo lekką ręką kupuje wypasiony alarm na podczerwień do ochrony… kamiennego dzbana z lokalnej fontanny. Adela jest księgową szejka niepotrafiącego doliczyć się swoich worów ze złotem, innego wytłumaczenia nie widzę.
I żeby nie było, rozrzutność nie omija też innych postaci – Lidka przepuszcza dziesięć tysięcy ze wspólnego małżeńskiego konta na rajskich wyspach, Wiktor lata z Polski do Australii w tę i z powrotem, jakby miał jakiś karnet studencki na bilety lotnicze, a Bogusia rozdaje za darmo wypieki i trwa w szlachetnym ubóstwie (a jej kamieniczce z tomu na tom wykluło się dodatkowe piętro) - niby dla odmiany zaczęła pracować w tym całym sklepiku, ale ma asystentkę robiącą z przyjemnością za darmo i niewyobrażalnego focha o to, że aktu własności domu skropionego drogimi perfumami nie przyniesie jej w pewien letni dzień gołębica ze złotymi nóżkami i czerwoną kokardką na szyi. Źli to ludzie, co informują bohaterkę, że za nieruchomości trzeba płacić ciężkie pieniądze. Źli i sycący się deptaniem cudzych marzeń.
Standardowo, przez książkę przewija się więcej idiotyzmów, którym nie poświęcam tu miejsca opisując poważniejsze kretynizmy – i bez tego ta recenzja urosła do zastraszających rozmiarów. Policja pozwalająca biegać cywilom po miejscu przestępstwa, i to bez asysty policjanta. Słynny malarz z mecenasem i wystawami w pięciogwiazdkowych hotelach wyjeżdżający co roku na saksy, by robić za malarza pokojowego (czyżby bogaci Niemcy zamawiali u niego freski?). Ratowanie wisielca poprzez ciągnięcie go za nogi. Pozostawianie przykutej do łóżka chorej matki pod opieką staruszka mieszkającego za miastem. Lądowanie nieprzetestowanym helikopterem gdzie popadnie. Aha, i tak jak w pierwszej części akcja była przeplatana przepisami na słodkości, tak w drugiej pojawiają się instrukcje do przyrządzania dziwacznych kąpieli. Ja się tam na tym nie znam, ale coś mi się wydaje, że po kąpieli w mleku i budyniu powinno się jednak opłukać wodą, a nie owijać bezpośrednio po wyjściu z wanny szlafrokiem i pozwalać sobie „pachnieć niemowlęciem” (sic!). Kąpiel w galaretce także wydaje mi się nader wątpliwą przyjemnością – nie wiem, może to coś dla tych, co lubią zapasy w kiślu (za to cytat z przepisu mocny: „to śmieszne uczucie, gdy maleńkie gumisie łaskoczą cię w skórę rąk i nóg” – przysięgam, że sobie tego nie wymyślam!).
Pierwsza część była po prostu głupia i rozumiem osoby, które czytały ją dla odprężenia. Kontynuacja jest nie tylko durna, ale też wstrętna, seksistowska, przygnębiająca, wpychająca morały i miłość do dzieci przemocą do gardła (przedstawianych tu, tak swoją drogą, jako perfekcyjne lalki, a nie żywe istoty), traktująca poważne kwestie jako rekwizyty dodające dramy, bezsensowna, gloryfikująca toksyczne relacje i osobowości. Nie sięgać, nie kupować, nie dawać w prezencie, bo sprawicie komuś bardzo przykrą niespodziankę.
Anna Potocka, zaginiona trzy lata temu żona Wiktora, znajduje w gazecie ogłoszenie o pracę na stanowisku Schwarzcharaktera w grafomańskiej książce. Jako że ma wymagane kwalifikacje (aktualna małżonka Tru Lova!), z miejsca dostaje angaż i w try miga pojawia się w Pogodnej, by wyniośle znikać w zawiejach i doprowadzać Boguśkę do płaczu. Jak się okazuje, ta uwielbiana przez...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-03
Panna Bogusia, obłowiwszy się w Holandii na sadzeniu tulipanów, wraca na ziemię ojczystą z zamiarem założenia kwiaciarni w stolicy i rychłe wzbogacenie się na bukietach ślubnych celebrytek. Jednak w Michalakolandii hajsy i miasta powyżej 2000 mieszkańców są dobre dla cynicznych karierowiczów bez wyobraźni, a nie kochanych, romantycznych Bogusinek! Heroina, zobaczywszy śliczną karteczkę o ślicznym wynajmie obok ślicznego kota w ślicznym oknie ślicznej kamieniczki stojącej przy ślicznym rynku ślicznego miasteczka zwanego Pogodną, momentalnie rzuca w kąt wszelkie dalsze plany i nie spocznie, póki tu nie zamieszka! Ze trzy strony dalej dopina swego (szybciej, szybciej, romans czeka!) i z pomocą łaskawej wizji zesłanej przez łapacz snów decyduje się otworzyć kawiarnię – ale nie taką zwykłą kawiarnię! To będzie kawiarnia handlująca tandetnymi-figurkami-które-chętnie-by-się-wyrzuciło-ale-szkoda-więc-kurzą-się-na-kominku! Hej, grunt to odnaleźć się w niszowej branży! A potem to już tylko zawarcie przyjaźni, miłosny trójkącik, łaskawość wszechświata nad wszystkim czuwająca i pozamiatane.
Może zacznijmy od najlepszego wątku, czyli motywu depresji. Nie jest idealnie, ale po Michalak można by było się spodziewać „najważniejsze jest pozytywne myślenie!”, więc zaprezentowanie poważnego tematu bez tego rodzaju bzdur jest niezwykle miłym zaskoczeniem.
Bardzo przyjemną odmianą są rodzice bohaterki – tak, będziecie mieć po pewnym czasie dość państwa cudownych, tak, informacje na ich temat są sprzeczne, tak, Bogusi w głowie się przewraca od ich dobroci. Ale to takie miłe, że tym razem oboje żyją, matka nie jest złamaną psychicznie kurą domową robiącą za podnóżek męża, a ojciec to żaden degenerat i skąpiradło o szkaradnej gębie.
Oooo, a teraz czas na mojego faworyta, czyli „jak Marysia Zuzieńka wyobraża sobie kwestie finansowe”! Jak było wspomniane na początku, cała rzecz rozpoczyna się od wynajęcia przez bohaterkę lokum. KONKURS, ZGADUJ-ZGADULA: ile sobie woła miesięcznie właściciel za wynajmowanie dwupiętrowej kamieniczki przy rynku w średnim, nadmorskim miasteczku nastawionym na turystykę? Odpowiadam, bo i tak nie zgadniecie: 1000 (słownie: tysiąc) złotych plus opłaty. Tysiąc nie euro, nie dolarów, nie sztab złota, tylko polskiej waluty. Co, myślicie, że to rozsypująca się kamienica bez jednej ściany, której całe wyposażenie to pajęcze truchła i puszki po piwie? A gdzieżby! W skład czynszu wchodzą nie tylko dwa piętra (z czego parter jest przeznaczony na sklep, a pierwsze piętro to część mieszkalna), ale też ogródek, strych i spiżarka. Wyposażenie: sześcioramienny, mosiężny żyrandol. Antyczna lada i kredens sprowadzony z Niemiec z drzwiczkami z kryształu. Dębowy stół na sześć osób. Krzesła, kanapa i dwa fotele obite aksamitem. Kredens wypełniony porcelanową zastawą z Dwudziestolecia. Łóżko z żakardową kapą. Żeliwna wanna na lwich łapach. I inne cuda. Oczywiście, takie prozaiczne rzeczy jak woda czy prąd działają w starej kamienicy jak ta lala.
Ale to nie koniec! Pan Jakub, starszy pan dzierżący tego świętego Grala najemców, jest na każde skinienie Bogusi – zagonienie wnuków do robienia za jej służbę to żaden problem (a choćby miały całe wakacje spędzić na malowaniu ścian!), generalny remont według zachcianek jaśnie panienki to sama przyjemność, a pieniądze? Ho ho, po co się spieszyć, da mi pani, jak będzie miała! A raczej nie da, bo okazuje się, że jestem nałogowym hazardzistą i żadnych pieniędzy do ręki nie wolno mi dawać, dla mojego własnego dobra. Tak.
Z czasem okaże się, że problemy finansowe bohaterki to tylko okazja dla bogatych pogodaniczan, by wykazać się hojnością i altruizmem. W weekendy adorator przywozi mleko, ryby i jaja, lodówkę przez dłuższy czas zaopatrują jej przyjaciółki (dodatkowo sprzątają, karmią zwierzaki, wręczają cenne antyki, oddają krzesła i telewizor plazmowy), a także z własnej kieszeni fundują pobyt w SPA z kremami na zmarszczki za dwie stówy oraz markowe ciuchy (łącznie z luksusową bielizną – która, podobnie jak sukienka i szpilki leżą na Bogusi jak ulał bez wcześniejszego mierzenia). Wsparcie wsparciem, ale te kobiety przez niemal całą książkę organizują dwudziestosześcioletniej babie z dwiema rękami życie, łożąc na to gruby hajs i nie mając najwyraźniej co robić z wolnym czasem. Czy było wspomniane, że na początku książki z okazji otwarcia kawiarni rada miasta organizuje festyn (!), a tak konkretniej Festyn Czekolady – na którym to tę czekoladę sprzedaje jedna Bogusia (przygotowując się do imprezy tego samego ranka, tak swoją drogą)? Już nie mówiąc o tym, że z powodu złego humoru heroina nie otwiera sklepiku przez ładne parę tygodni, a jednak interes jakoś się kręci – nie wiem, może Dobry Duch Grafomanii zostawia codziennie na stole garniec złota. Jak tu kibicować głównej bohaterce, której gołąbki same lecą do gąbki, przelewając przed konsumpcją wszystkie oszczędności na jej konto bankowe?
Romans to coś straszliwego. Standardowo mamy trzech amantów, a każdy końcem końców okazuje się bucem, kilkakrotnie przechodząc w trakcie zmiany osobowości. Dodajmy do tego życie wewnętrzne Bogusi na poziomie rozkapryszonej czternastolatki, zwroty uczuciowe znikąd, zapałanie nagłą miłością będąc na muszce Imperatywu Narracyjnego, bezustanną zazdrość o skończonego palanta… Urgh.
I na koniec dwie sprawy. Pierwsze, to Boguśka lubi sobie dopowiadać myśli zwierząt na podstawie ich jakże bogatej mimiki. Konia z rzędem temu, kto mi narysuje, jak wygląda mina kota pragnącego przekazać „fajnie, że jesteś, twój pies gonił wiewiórkę, poranił łapę i wył, jak go operowali” (to i tak duży skrót) – po paru takich zabiegach będziecie mieli serdecznie dość.
Drugie, motyw „opowiastki za prezencik” – panie z kręgu Boguśki umawiają się, że będzie ich raczyła historyjką wymyśloną na podstawie przedmiotu, który przyniosą: jeżeli opowieść się spodoba, może sobie go zatrzymać. Brzmi jak przyjemna zabawa, prawda? Jako fant można przynieść książkę, ładny kubek, miły gadżecik, albo OCH, NO NIE WIEM, CHOLERNIE DROGĄ XIX-WIECZNĄ FILIŻANKĘ Z CIENIUTKIEJ PORCELANY, ALBO JEDWABNY WACHLARZ Z RĄCZKĄ Z KOŚCI SŁONIOWEJ PODANY NA CZARNYM AKSAMICIE! Drobiazgi! Walało się po komodzie! Nie mam już gdzie tych antyków trzymać, doprawdy!
Dodatkowo te opowieści są przeraźliwie nudne, schematyczne i melodramatyczne, choć oczywiście bohaterki zgodnym chórem ze wzruszeniem w oczach okrzykują Bogusię utalentowaną literatką, co to się marnuje w tej dziurze, powinna w wielkim świecie ciężkie pieniądze za swoje gawędy dostawać. Ale bezustanne wychwalanie Bogusi w tej książce to standard - jaka ona słodka! Zdeterminowana! Pełna pasji! Piękna! Oryginalna! Silna! Wspaniała! Pomysłowa! Zaangażowana! Woli antyczne meble od tych z Ikei, jakie to nietypowe dla tak młodej osóbki! No jak mogliśmy bez tej Boguśki kiedyś żyć, bez niej i tej jej wiecznie zamkniętej kawiarni!
Jest jeszcze sporo głupot (np. kwestia sanepidu...), głupotek (np. dorosłe kobiety zachowujące się jak dziewczynki zwiedzające strych na pidżama party) i niekonsekwencji (np. rozpływająca się znienacka cała rodzina właściciela kamienicy), ale szkoda mojego wzroku na ich ponowne wyszukiwanie. Trzeba jednak przyznać, że w porównaniu z innymi swoimi książkami „ku pokrzepieniu serc” Michalak choć minimalnie się wysila i próbuje czegoś nowego – w kolejnej części „Sklepiku” nie spodziewam się już takich niespodzianek. Dwie gwiazdki na zachętę.
Panna Bogusia, obłowiwszy się w Holandii na sadzeniu tulipanów, wraca na ziemię ojczystą z zamiarem założenia kwiaciarni w stolicy i rychłe wzbogacenie się na bukietach ślubnych celebrytek. Jednak w Michalakolandii hajsy i miasta powyżej 2000 mieszkańców są dobre dla cynicznych karierowiczów bez wyobraźni, a nie kochanych, romantycznych Bogusinek! Heroina, zobaczywszy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ludzie fantazjują o przeróżnych oprawach swoich przyszłych ślubów – no akurat Tali marzy się związanie węzłem małżeńskim w nawiedzonym domu. Dobrze, że ma dzianego przyjaciela, który w miarę lekką ręką organizuje wynajęcie na jedną noc starej japońskiej rezydencji z upiorną historią o pogrzebanej żywcem pannie młodej (to się na pewno skończy dobrze). Na bardzo nieformalne „i że cię nie opuszczę aż do” stawia się paczka ””””przyjaciół”””” w składzie Cat (główna bohaterka, po ciężkiej depresji), Philip (złoty chłopiec), Lin (grupowy błazen), oczywiście wspomniana Talia (fanka horrorów) oraz Faiz (jej mąż in spe, nerd).
Największym plusem książki jest zdecydowanie lokacja: miejsce akcji jest świetne, bardzo podobają mi się opisy samego domiszcza pełnego starych lalek, rozpadających się książek i innych malowideł z yōkai. Aspekt paranormalny ma mocny fundament – szkoda tylko, że nic specjalnego na nim nie zostaje zbudowane, a sama zmora głównie niezręcznie pałęta się w tle.
Hasło "grupa przyjaciół" może być tu odmieniane przez wszystkie przypadki, ale matko kochana!, jak ta antypatyczna banda gnojków się nie znosi i wbija sobie szpile przy byle okazji, nie mogę uwierzyć, że dobrowolnie jeżdżą ze sobą na wakacje i zapraszają na śluby. Poza Linem (który w kategorii buraczanej jest klasą samą w sobie i zlewa wszystkich poza Cat – i tylko dla niej się pofatygował, co mówi młodej parze prosto w twarz) każdy ma do każdego jakiś wąt i historię relacji tworzących jeden telenowelowaty tygiel, każda możliwa heterokonfiguracja się tu wydarza. Mam hipotezę, że gdyby towarzystwo po prostu pogadało popiło i zmyło na drugi dzień, to zmora włożyłaby zatyczki do uszu i przespała, a tak to zerwała się z łóżka ich dojechać bo ile w końcu można słuchać takiego nabzdyczonego pitolenia.
Fabuła sama w sobie jest prosta, co nie przeszkadza osobie autorskiej spychać czytelnika z łatwego toru nagłymi, kompletnie niezrozumiałymi decyzjami bohaterów. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia Cat, która używa bardzo kwiecistego języka (pasującego zresztą do tej bohaterki), w której akapit bez co najmniej dwóch porównań jest akapitem straconym. Porównania częściej mi się podobały niż nie (zwłaszcza opisy różnorakich ciemności), no ale nie brakuje tu też pretensjonalnie śmiesznych wykwitów ("No footsteps, their escape frictionless as envy", "I blotted tears from my eyes (...) as the world smeared into a sodium haze", "ohaguro-bettari sat and laughed like someone'd told her the joke that killed God", itp., itd.). Khaw znam tylko ze współpracy przy tekstach do świetnego „World of Horror”, może im trzeba kogoś do duetu, kto by schładzał te puchnące metafory.
Trafione, klimatyczne porównania i miejsce akcji nie ratują „Nothing But Blackened Teeth”, a najstraszniejsze w tej książce jest to, że można utknąć na imprezie z taką grupą palantów. 3/10.
Ludzie fantazjują o przeróżnych oprawach swoich przyszłych ślubów – no akurat Tali marzy się związanie węzłem małżeńskim w nawiedzonym domu. Dobrze, że ma dzianego przyjaciela, który w miarę lekką ręką organizuje wynajęcie na jedną noc starej japońskiej rezydencji z upiorną historią o pogrzebanej żywcem pannie młodej (to się na pewno skończy dobrze). Na bardzo nieformalne...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to