-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać311
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2020-10-01
2020-08-23
Już od wczesnych lat jesteśmy pouczani, co jest dla nas dobre, a czego powinniśmy się wystrzegać. Otrzymujemy cenne lekcje, które mają służyć naszemu dobru, byśmy nie popełniali popularnych błędów, gdzie pokusa na to, aby podążać tą drogą, nieraz jest bardzo silna. No bo kto nie miałby ochoty skonsumować świeżo upieczonej szarlotki, kiedy jej zapach oszałamia i już czuje się ten niesamowity smak na języku, chociaż często nam powtarzają, że najpierw trzeba zjeść obiad? Kto nie spróbował pierwszego papierosa za czasów szkolnych, skryty za garażami lub toalecie, gdzie bywamy przestrzegani o ich szkodliwości (i srogiej karze, gdy zostaniemy z nim przyłapani)? Nie ma co, zakazany owoc smakuje najlepiej. Tylko jak zachować podgryzanie go w tajemnicy, kiedy zakochujesz się – z wzajemnością – w księciu Walii, kiedy samemu jest się Pierwszym Synem Ameryki?
MIŁOŚĆ NIE WYBIERA, JEDNAK ZDARZAJĄ SIĘ ZWIĄZKI, KTÓRE – W OCZACH INNYCH – MOGĄ STAĆ SIĘ KOŚCIĄ NIEZGODY.
Nikt nie lubi konfliktów. Nie, inaczej – większość z nas nie cierpi życia w złych relacjach z innymi. Wieczne dogryzanie czy okazywanie niechęci wyzwala wyrzucić złe emocje, ale również męczy. Wykańcza pokłócone osoby, ale też wszystkich dookoła. No bo ile można patrzeć, jak ktoś skacze sobie do gardła? Dlatego ważne jest, aby trzymać emocje na wodzy. Powstrzymywać się przed pewnymi odruchami, robiąc minę do złej. A tym bardziej wtedy, gdy oczy całego świata są zwrócone ku tobie, bo jesteś Pierwszym Synem Ameryki czy księciem Walii.
Od nienawiści do miłości – właśnie tak rozpoczął się jeden z największych romansów, jaki zaistniał w świecie przedstawionym w bestsellerowym „Red, White & Blue Royal”. Romans rozwijający się pod osłoną udawanej przyjaźni, jaką zainicjowano w celu ocieplenia wizerunków wysoko postawionych bohaterów. Romans, który wywołuje szok i niedowierzanie. Romans, który swoją słodyczą mógłby stanowić konkurencję dla wszelakich cukierni i działów z wyrobami wywołującymi niemalże agresję wśród dentystów. Ale żeby nie było – trochę gorzkich nut również tutaj zaistniało. Polityczne wydźwięki, dość istotne dla linii fabularnej, wywoływały chwile otrzeźwienia. Pojawiające się intrygi, chęci manipulacji oraz próby podtrzymania zdrowych relacji między krajami (jak i kontynentami) wyraźnie naznaczały strony, przypominając o swojej obecności. Te wątki nie były aż nadto rozbudowane, a jakże! Autorka przekazała ważne informacje, lecz – żeby ułatwić sprawę swoim czytelnikom – nie zagłębiała się, nie tworzyła wielostronicowych wywodów, aby nie zamęczać. Podkreślano ważność bycia głową kraju i obowiązków, jakie spoczywają na rodzinie prezydentki czy królowej, gdzie przyznam, iż brakowało mi lepszego ukazania to od strony Henry’ego. Autorka postawiła na przedstawienie całość od strony Alexa, co – jak dla mnie – jest nieco błędem. Wydaje mi się, że gdyby dano tamtemu prawo głosu, to całość nabrałaby nowych kształtów. Ale i tak cały czas odczuwałam ciekawość. Z ogromną radością śledziłam losy bohaterów i ich tajemnych schadzek. Przygryzałam nerwowo wargę (prawie ją przegryzając) wtedy, gdy robiło się gorąco i lada moment coś, co należało do nich, prawie że wypadało z ich rąk. Cieszyłam się jak głupia z – niekiedy tandetnych czy też niezbyt wyszukanych – żartów i uszczypliwości, coraz bardziej przywiązując do naszej cudownej parki.
Właśnie, wątek romantyczny. Wydawać by się mogło, że jest taki cudowny, jednakże znalazłam w nim parę minusów. Czyżby jednym z nich to fakt, iż to związek dwóch panów? Broń Borze szumiący! Kibicowałam tym panom od początku i moje serce rosło wraz z ich potęgującymi w siłę uczuciami, ale mam wrażenie, jakoby ich wielka miłość… rozwinęła się szybko. O wiele za szybko. Nie zdążyłam odczuć ich wzajemnej niechęci, kiedy już wrzucono mnie w spiralę tajemnych schadzek i wielogodzinnych rozmów. A kiedy każde ich spotkanie kończyło się ostrym, przepełnionym tęsknotą i pożądaniem seksem, gdzie takowe sceny nie zawsze bywały stosownie opisane. Miałam nieodparte wrażenie, jakby Alex oraz Henry trenowali do wyuzdanego filmu pornograficznego, gdzie brakowało skórzanych akcesoriów i czerwonego pokoju. Aż chciałoby się krzyknąć: Hej, a może napiszecie do Greya w sprawie wynajęcia tego lokum?
NIE MÓW MI, KIM JESTEM, BO JA DOSKONALE ZDAJĘ SOBIE Z TEGO SPRA… ŻE CO?
Co jak co, ale Alex to ten typ człowieka, do którego człowiek musi się… przyzwyczaić. Często uważający się za pępek świata, lubiący drażnić prasę potencjalnymi romansami i skandalami, oczytany w najpopularniejszych powieściach chłop nieraz dawał popis swoich umiejętności, tym samym doprowadzając mnie do granicy cierpliwości. Jak ceniłam jego poczucie humoru oraz chęć dokopania „szmatławcom”, tak poczynania Pierwszego Syna Ameryki nieraz pozostawiały wiele do życzenia. Jak już wyżej zostało poniekąd wspomniane, wpatrzony w siebie nieczęsto myślał o innych. Dopiero znajomość z Henrym otworzyła mu oczy. Zaczął dostrzegać, że warto wesprzeć drugiego człowieka. Dobrze, dla siostry i przyjaciółki był w stanie dokonać niemożliwego, ale inni, obcy, także mogli pochwycić jego dłoń. Natomiast co się tyczy księcia Walii… Jego dobroć serca oraz skromność to cechy godne poszanowania. Jako wnuk ważnej osobistości doskonale wypełniał swoje obowiązki, gdzie wszelkie kolorowe magazyny mogły jedynie spekulować, co tak właściwie ma za uszami. Ale prócz tego – moim zdaniem – był… mało wyrazisty. Stłamszony. Rozumiałam, że miało to związek z pozycją i narzuconymi z góry etykietami, jednak Henry nie wydawał mi się aż tak interesującą postacią. Możliwe, iż zmieniłabym zdanie, gdyby faktycznie ukazały się rozdziały z jego perspektywy, ale tak… Więcej walki widziałam w Alexie. Tak, książę miał pewne obawy, zrozumiane przeze mnie, lecz niekiedy warto walczyć o siebie i swoje szczęście. W tym związku spodnie – zdecydowanie – nosił Pierwszy Syn Ameryki!
Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mam myśleć o siostrze Alexa, czyli o June. Z jednej strony wierzyła w siebie i swoje umiejętności, stawiając własne warunki i nie zamierzając odpuścić, gdy z drugiej sama pragnęła kogoś zatrzymywać. Fakt, stała murem za bratem i nie zezwalała na to, by działa mu się krzywda, ale czasami ta nadopiekuńczość męczyła. A co do pozostałych postaci… No, jak to w życiu bywa, jedni zdobywają zaufanie, inni co chwilę je podkopują, a ręce same świerzbią, aby komuś przy… gładzić włosy, by tak nie odstawały. Wzbudzali różne uczucia, co jest po prostu ludzkie. Autentyczne, bo w życiu też nie z każdym nadajemy na tych samych falach. Często nie rozumiemy jego postępowania.
Podsumowując. „Red, White & Royal Blue” to nie jest typowy romans dla młodzieży. To nowość; to zupełnie odmienna historia, która pokazuje, że miłość nie wybiera i atakuje w najmniej spodziewanym momencie, gdzie liczne komplikacje są w stanie wszystko utrudniać. Uczucie łączące Alexa oraz Henry’ego daje nadzieję na to, że homoseksualizm nie jest czymś złym. Ludzie, którzy kochają człowieka tej samej płci, również zasługują na to, aby ich szanować i traktować tak, jak sami byśmy chcieli być traktowani, by nie musieli się ukrywać. Uczmy się tolerancji!
Czy polecam? Pomimo drobnych potknięć i komplikacji, z jakimi przyszło mi się zmierzyć, mogę bez wahania zaproponować tę książkę każdemu, kto zrozumie przekaz, bo jednak „Red, White & Royal Blue” nie każdemu przypadnie do gustu.
Już od wczesnych lat jesteśmy pouczani, co jest dla nas dobre, a czego powinniśmy się wystrzegać. Otrzymujemy cenne lekcje, które mają służyć naszemu dobru, byśmy nie popełniali popularnych błędów, gdzie pokusa na to, aby podążać tą drogą, nieraz jest bardzo silna. No bo kto nie miałby ochoty skonsumować świeżo upieczonej szarlotki, kiedy jej zapach oszałamia i już czuje...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-16
Gdzie się człowiek nie obróci, tam widzi okładkę „Ballady ptaków i węży”. Osacza, wyskakuje z najmniejszego zakątka Internetu, kusi, aby dać jej szansę. Jest promowana do tego stopnia, że wielu obawia się otworzyć lodówkę, by czasem tam nie ujrzeć tej książki (choć zapewne i tak by się ucieszyli z darmowego egzemplarza, bo ten swoje kosztuje), tym samym ciężko ją przeoczyć. No ale jak tu się dziwić, skoro jest to kolejne dzieło spod pióra Suzanne Collins, autorki poczytnej trylogii „Igrzysk śmierci”, która zdobyła znacznie większą sławę, kiedy świat ujrzały cztery filmy na jej podstawie. Tym samym pojawienie się „Ballady…”, gdzie głównym bohaterem został znienawidzony, a zarazem intrygujący Coriolanus Snow, przyszły prezydent Panem, aż rozpaliło ciekawość w fanach. Także ja sama nie mogłam doczekać się tego, co przygotowała dla nas kochana pisarka. Tylko czy ta cała ekscytacja okazała się słuszna?
SKORO MAMY JUŻ DESZCZOWE LATO, TO NA ŚNIEŻNE TEŻ SIĘ ZNAJDZIE MIEJSCE
Zacznę od tego, że „Ballada ptaków i węży” jest… inna. Choć usytuowana w dobrze znanym Panem, gdzie Kapitol trzyma dystrykty żelazną ręką, a doroczne Głodowe Igrzyska odbierają multum młodych, niewinnych istnień, wyraźnie odczuwa się różnicę. Cóż, dziwne, jakby było inaczej, skoro fabuła cofa nas o kilkadziesiąt lat. Do lat, gdzie cały zamysł mszczenia się na nieposłusznych, pragnących wolności ludziach dopiero raczkował, a podstawowe elementy krwawej jatki zaczęły w ogóle się pojawiać. Wraz z młodocianym Coriolanusem Snowem (zdajecie sobie sprawę z tego, że nie umiałam nauczyć się jego imienia i co rusz, machinalnie, przeobrażałam je w nazwę dobrze nam znanego paskudztwa?) mogłam przyglądać się temu „przedsięwzięciu”. Było mi dane zobaczyć, jak nabiera kształtów, zyskując na atrakcyjności w oczach znużonych Kapitolińczyków, którzy byliby skłonni inwestować w to wydarzenie. Nie powiem, działało to na mnie dezorientująco. Przyzwyczajona do zgoła innego systemu, czułam się nieco zakłopotana, gdy coś wyglądało inaczej. Ale nie ma tego złego. Dzięki temu (dziwnie to brzmi, naprawdę) było mi dane zobaczyć, jak w ogóle zdołały się rozwinąć Głodowe Igrzyska. Zrozumieć, co tak właściwie siedziało w głowach tych, co postawili na swego rodzaju luksusy, pozwalające uwierzyć trybutom, że jednak są oni najważniejsi, bo to, co przeżywali młodzi w tej książce… mroziło krew w żyłach. Transport, traktowanie ich jak bydło, zapewnienie „atrakcji”… Po prostu byli traktowani jako króliki eksperymentalne dla chorych z chęci zemsty Kapitolińczyków, upewnionych w swej wyjątkowości. Tym samym człowiek stawia sobie pytanie: „Czy aby na pewno Katniss miała od nich lepiej? Czy faktycznie podróżowanie nowoczesnym pociągiem oraz możliwość najedzenia się daniami z najlepszych składników okazały się lepsze od tego, co przygotowano dla jej poprzedników z Dziesiątych Głodowych Igrzysk?”. Nurtuje to, odbiera apetyt i nie pozwala zasnąć, byle tylko odnaleźć odpowiedź, która jest równie przerażająca, jak sam cel tej krwawej zabawy. Jak ono brzmi? Chyba każdy do tego dojdzie, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zaprzestać. Porzucić to i spróbować rozwiązać ten konflikt w inny sposób, gdzie tutaj każdy kolejny rok powodował coraz większą nienawiść. A już trylogia pokazała, czym może się to skończyć.
Na samym początku wydawało mi się, że ta książka będzie tylko i wyłącznie skupiać się na Głodowych Igrzyskach, gdzie niecodzienna relacja między mentorem a trybutem okaże się po prostu uroczym dodatkiem. Dodatkiem pozwalającym wyzwolić nikły uśmiech na twarzy, kiedy w oczach będą błądzić łzy. Nic bardziej mylnego! Co jak co, ale najważniejszy tutaj okazał się Coriolanus Snow, a raczej przemiana, jaka w nim zachodziła. Zdajecie sobie sprawę, jak ciężko przestawić umysł, aby móc oceniać tego człowieka nie przez pryzmat tego, co robił w głównej trylogii, a poprzez kroki wykonywane w tej książce? A każdy, kto miał do czynienia z „Balladą…” na pewno przeżył niemałe zaskoczenie z takiego obrotu spraw. Obserwacja Coriolanusa, dowiadywanie się o nim wielu nowych informacji, dawały to, czego dotąd nie mogliśmy dorwać – właściwej wiedzy. Stanowiące liczne zagadki zachowania przyszłego prezydenta Panem, niezrozumiałe przyzwyczajenia, odnalazły wreszcie źródło. Nie powiem, przemiana chłopaka w pewnym momencie wydała mi się zbyt gwałtowna, niemalże nierealna, to i tak odnalazłam zaczepienie pozwalające wyjaśnić sobie dane kwestie. Jego przeżycia, podejmowane decyzje oraz wahania kształtowały go, a widoczne gołym okiem rysy sugerowały, że była szansa. Szansa na to, aby historia potoczyła się inaczej, ale nie zawsze dostajemy to, czego chcemy od życia, czyż nie? Aczkolwiek, Suzanne Collins, poprzez jego historię, udowodniła, że to, iż ktoś staje się zły, nie bierze się znikąd. Ktoś lub coś musi ofiarować iskrę, aby ta wywołała niszczący wszystko na swojej drodze pożar.
SERCE CZY UMYSŁ – ZADECYDUJ
Jak już wcześniej wspomniałam, musiałam zapomnieć o późniejszym przedstawieniu Snowa, aby móc w pełni zaznajomić się z jego nastoletnim wizerunkiem. Było to nie lada wyzwanie, ale zwycięstwo pozwoliło mi odkryć, że Coriolanus wcale nie miał tak łatwego życia, jak nam to się wyobrażało. Wychowywany przez niewiele starszą kuzynkę Tigris oraz przesiąkniętą miłością do Panem i samego Kapitolu Panibabcią (bo zwykłe „babcia” do niej nie pasowało), starał się jak mógł ukrywać fakt, że choć jest przedstawicielem rodu Snowów, to tak naprawdę… nie posiada już tylu dóbr materialnych, co sprzed czasów rewolucji. I właśnie to nauczyło go sztuki perswazji. Walczący o każdy dzień, próbujący wspinać się po szczeblach kariery, posiadał w rękawie przyciasnej marynarki tyle asów, że tylko ktoś naprawdę spostrzegawczy dałby radę rozszyfrować jego prawdziwe zamiary. Nadmierna pewność siebie dawała mu poczucie władzy, a kreatywność pole do popisu, tym samym Lucy Gray, jego trybutka z Dystryktu Dwunastego, miała poniekąd lepszy start od pozostałych. Coriolanus dwoił się i troił, aby doskonale ją zaprezentować, lecz nie robił tego bezinteresownie. Wraz z promowaniem dziewczyny, wyraźnym zaznaczaniem, że to ona może zwyciężyć, przede wszystkim walczył o własną przyszłość. O możliwość dalszej edukacji, na którą nie byłoby stać. Nie przypuszczał jednak, że Lucy oczaruje nie tylko Kapitolińczyków, ale również jego samego. Wzajemna fascynacja doprowadzała do wielu nieprzemyślanych, gwałtownych ruchów, których skutki – prędzej czy później – odczuwali na własnych skórach. Zapatrzeni w siebie, gotowi uwierzyć w istnienie miłości od pierwszego wejrzenia, stracili głowy. Tylko że – jak dla mnie – Lucy nieco trąciła fałszem…
Choć pannie Baird nie można odmówić dobroci oraz altruizmu, w jej przypadku odczuwałam, że z nią jest coś nie tak. Nie umiałam w pełni jej zaufać. Imponował mi jej talent, tworzone przez nią piosenki trafiały w sedno i kradły serce, ale i tak nie byłam w stanie ofiarować jej tyle sympatii, ile z początku chciałam. Więcej cieplejszych uczuć posyłałam w stronę Tigris czy przyjaciela młodego Snowa, Sejanusa. W ich przypadku czuło się prawdę. Wszystko, co robili, było prawdziwe, nie tworzone pod publikę. Kochali i chcieli być kochani, co inni chętnie wykorzystywali. Jednakże największe uznanie w moich oczach zdobyła Mamuś. Kobieta naiwna, wierząca tylko i wyłącznie w dobro świata, stanowiła najjaśniejszy promyk tej książki. Gotowa nieść pomoc, dzieląca się tworzonymi przez siebie smakołykami, gotowa wszystkich traktować jak własne dzieci... Współczułam tej kobiecie. Ten świat był dla niej zbyt okrutny, za żadne skarby do niego nie pasowała. Pokazywała jednak, że niezależnie od tego, kim się jest, każdy zasługuje na to, by traktować go równo. Nie interesowało ją dzielenie społeczeństwa – chciała przede wszystkim lepszych dni.
Podsumowując. „Ballada ptaków i węży” to bestsellerowa powieść poczytnej autorki, która jednych zachwyca, a drugich rozczarowuje. Trudno się temu nie dziwić, gdyż ten prequel jest inny od głównej trylogii. Pełny przemyśleń, analiz oraz spraw sercowo-umysłowych, nie zezwala na pełnowymiarową akcję, wprost wyciekającą ze stron. Tutaj liczy się przede wszystkim ukazanie psychiki człowieka ślepo zapatrzonego w otaczający go system, wręcz życie nim i podążanie śladami tych, co zaczęli go tworzyć. Poniekąd przedstawia bolesny upadek kogoś, kto miał okazję coś zmienić. Wiadomo jednak, że to nie mogłoby mieć miejsca, bo wtedy Katniss Everdeen nie zyskałaby swojej szansy. Przyznam jednak, że nadal wiele spraw pozostało niewyjaśnionych, co sprawia, iż chciałabym kontynuacji, lecz bardziej zastanawia mnie, czy autorka nie podąży w tym kierunku i nie zacznie ukazywać innych bohaterów. Co jak co, ale nie obraziłabym się, gdyby zaserwowała czytelnikom historię młodego Haymitcha. Wręcz przeciwnie...
Gdzie się człowiek nie obróci, tam widzi okładkę „Ballady ptaków i węży”. Osacza, wyskakuje z najmniejszego zakątka Internetu, kusi, aby dać jej szansę. Jest promowana do tego stopnia, że wielu obawia się otworzyć lodówkę, by czasem tam nie ujrzeć tej książki (choć zapewne i tak by się ucieszyli z darmowego egzemplarza, bo ten swoje kosztuje), tym samym ciężko ją przeoczyć....
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-19
Pamiętam jak dziś, co rodzina mówiła o moich preferencjach kulinarnych, kiedy byłam ledwo co pomykającym po podłodze brzdącem. W moim wygórowanym menu nie było miejsca na warzywa, owoce i domowe obiadki. Co to, to nie. Bardziej przepadałam za zjadaniem zeszytów i książek siostry, które ta musiała umiejętnie skrywać, abym ich nie dorwała w pulchne łapki. Kiedy tymczasowe pożywienie bywało nieosiągalne, podążało się w stronę łazienki, gdzie wiszący w ważnym punkcie papier toaletowy umiejętnie go zastępował…
Wiem jednak, że to nie jedyny „smakołyk”, jaki mogłabym wtedy jeść. Ile to się słyszy, jak ktoś podjadał piasek, bawiąc się w piaskownicy, równo wcinał dzielnie zrywaną trawę, a nawet niektórzy próbowali sięgać po znacznie „grubszą” artylerię, pozostawianą przez czworonogi. Na szczęście z czasem nam to minęło, a tamte smaki pozostały zaledwie słownym wspomnieniem, jednakże… Co by było, gdyby to, co do tej pory jedliśmy, okazałoby się nie tylko czymś obrzydliwym, ale też pomagało dostrzec to, co jest niewidoczne gołym okiem?
NIE POZWÓL NA TO, BY KTOŚ UZNAŁ CIĘ ZA GORSZĄ…
Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce. Przeczuwałam jedynie, że – pomimo skromnej objętości – przyniesie ze sobą pewien ładunek emocjonalny, lecz nie zdawałam sobie sprawy, że wraz z otworzeniem jej przyjdzie mi się zmierzyć z nadmiarem sprzeczności. Aromaty smutku przeplatały się z esencją przerażenia oraz niepewnością, gdzie główna bohaterka nie wiedziała, co z nią będzie. Odrzucona przez ciotkę, porzucona przez ojca-mordercę, pozbawiona matki, polegała jedynie na starszym bracie. Jak nikt inny stał za nią murem i próbował zapewnić jej to, co ważne. Życie w dwójkę dawało im w kość, kiedy próbowali przeżyć, jednocześnie starając się dopasować do reszty społeczeństwa. Ale było jeszcze coś. W tym wszystkim znajdowało się miejsce czegoś pozornie błahego – ziemi. Dziewczynka nie lubiła w sobie apetytu na nią, jednakże nieodparta chęć jedzenia gleby i poznawania losów stąpających po niej ludzi bywała silniejsza. Każda kolejna dawka pozwalała widzieć to, co bywało niezauważone przez inne oczy, odnajdując niemalże zakazaną prawdę. To dość przerażająca, a zarazem nieco odtrącająca czynność, aczkolwiek wzbudzała u mnie spore zaciekawienie. Jak dotąd nie spotkałam się z czymś takim. Stanowiło to dla mnie istną nowość, tym samym próbowałam lepiej się temu przyjrzeć. I nie tylko ja. Sama tytułowa Ziemiożerczyni, choć wolałaby być zupełnie normalna, chętnie sięgała po tę umiejętność. Zamieszkując w rejonach, gdzie porwania, gwałty, morderstwa oraz przekazywanie sobie dokumentów i pieniędzy pod biurkiem stanowiło codzienność, przez co ludzie łapali się wszystkiego, aby móc odnaleźć zaginioną osobę, kiedy policyjne metody zawodziły i śledztwo zostawało wstrzymywane. Obserwowałam, jak główna bohaterka odnajduje w tym sposób na lepsze życie, mogąc pozwolić sobie na znacznie więcej, lecz też byłam świadkiem, jak ją to przerasta. Posiadanie takiej mocy wiązało się nie tylko z tymi cudownymi chwilami. Wręcz przeciwnie – powodowało to, że dziewczyna była praktycznie zaprzyjaźniona z odorem śmierci, jaki otaczał jej niecodzienny fach. Jednakże to pokazuje, że nie wszystko to, co bywa dla nas zbawieniem, przynosi jedynie radość. Chęć odnalezienia swojego miejsca na ziemi też bywa okupiona bolesnymi problemami. I też dzięki temu odkrywamy, kto tak naprawdę jest przyjacielem, a kto na takowego nigdy się nie nadawał.
„Ziemiożerczyni” nie składa się zaledwie z wątku fantastycznego i widoku na przesycony nielegalnością i brutalnością świata. Pomiędzy tym wszystkim znalazło się również miejsce na rodzinne, przyjacielskie i miłosne relacje, które dodają nowych kształtów historii. Urozmaicają ją, pozwalając jej na bycie realną, bardziej osiągalną. Na własne oczy widziałam, jak różne znajomości postępowały, gdzie się rozwijały, a gdzie oznajmiały swój rychły koniec. „Widzenie” miało z tym wiele wspólnego, jednakże każda kolejna osoba na kartach tej książki wnosiła coś do życia bohaterki, pozwalając mu się ukierunkowywać. Jednakże z bólem serca muszę stwierdzić, że niekiedy miałam nieodparte wrażenie, jakby w tym wszystkim zabrakło czasu. Sama relacja dziewczyny z pewnym mężczyzną potoczyła się na tyle szybko, iż czułam się tak, jakbym przeoczyła coś istotnego, gdzie tak właściwie tego zabrakło. Czas, czas i jeszcze czas – normalnie zdarza nam się za czymś gonić, jednak są sprawy, przy których trzeba zatrzymać się, złapać oddech i podejść do tego małymi krokami. Inaczej w dalekiej przyszłości wyjdą na wierzch pewne luki, których nie zdoła się już niczym uzupełnić. W „Ziemiożerczyni” poruszono tak wiele ciekawych wątków, gdzie te – gdyby pozwolono im dojrzeć w swoim tempie – okazałyby się znacznie lepsze.
Skoro już jestem przy minusach, to przejdę do omówienia zakończenia, które… tylko trochę mnie zaskoczyło. Nie powiem, była w nim jakaś moc, jednak takie jęczypołcie jak ja zauważą coś istotnego – brak pomysłu na niego, przez co został on potraktowany po macoszemu. Jakby autorce tak się spieszyło zakończyć przygody dziewczyny i raz na zawsze się z nią pożegnać, pomijając cały ten klimat, jaki wytworzyła wokół książki. Ten przeskok – moim zdaniem – był wyraźnie widoczny i niemal wymierzający solidny cios w szczękę, co sprawiło, iż poczułam się rozczarowana. Naprawdę, spodziewałam się czegoś zgoła innego, równie mocnego jak sam główny wątek, a tutaj taka niespodzianka...
ZIEMIA JEST BRUDNA, ALE WIĘKSZY BRUD PANOSZY SIĘ W NIEKTÓRYCH SERCACH
Niełatwo jest żyć w rodzinie, gdzie strach przed oprawcą niekiedy bywa silniejszy od radosnych chwil, jakie nam towarzyszą. Obawa przed gniewem tyrana przysłania oczy, jednakże nasza Ziemiożerczyni zdołała zachować w pamięci urocze chwile, jakie spędziła z mamą. Główna bohaterka, choć jej rodzicielka od dawna zasilała chóry anielskie, nadal ceniła sobie cenne rady kobiety i często stawały się dla niej drogowskazem w tym przepełnionym przestępczością i brutalnością świecie. Drżałam o nią, naprawdę. Prawie że pozostawiona sama sobie, niedostosowana do życia z tak cennym darem, jak jasnowidzenie, rzadko kiedy nie stąpała po kruchym lodzie. Miała ona jednak swój rozum. Choć kochała brata, Waltera, i wiedziała, że ten chce dla niej jak najlepiej, przeciwstawiała się, pragnąc wesprzeć go w utrzymaniu domu. Dość często ryzykowała, jednak jak inaczej zdobywać pieniądze, kiedy zna się tylko formę zarobkową w postaci jedzenia ziemi, przyniesioną przez obcych, zrozpaczonych ludzi? Nie powiem, sama nieraz miałam ochotę pogrozić palcem naszej Ziemiożerczyni, ale z drugiej strony imponowała mi. Miała odwagę na stawanie twarzą w twarz z tym, co nie zawsze należało do pięknych widoków. Dlatego nie dziwię się, że fascynowała, a zarazem przerażała ludzi.
Wcześniej wspomniałam, że główna bohaterka PRAWIE ŻE była sama i wcale nie kłamałam. Dziewczyna mogła liczyć na brata, który nie zamierzał jej porzucić, niezależnie od sytuacji. Jak nikt inny był dla niej wsparciem. Kochał ją i drżał o jej bezpieczeństwo, dlatego nie wydawał się zadowolony z tego, co ona robi, lecz nie był w stanie jej tego zabronić. Co więcej, gdy trzeba było, jego empatia uaktywniała się, posyłając w stronę Ziemiożerczyni pozytywne iskierki, dodając otuchy. Natomiast inaczej było z otoczeniem. Ludzie, niewiedzący z czym mają do czynienia, wręcz wytykali palcami główną bohaterkę, potępiając za to, co wyczynia. Wzbudzała odrazę w tych, którzy znali jej mały sekret. Ci, co dopiero ją poznawali i nie wiedzieli, co może zaoferować, traktowali ją normalnie, jednak kiedy… Och, tego możecie sami się domyślić, prawda? Tak czy siak, pokazuje to, że najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. Co gorsza, nie zawsze pozwalamy na to, aby tę wiedzę nabyć i podążamy za tłumem, wesoło wykrzykującym najgorsze obelgi i groźby. Łatwo jest być jednym z wielu, trudniej odnaleźć w sobie odwagę i iść własną drogą, decydując o własnym losie. Wielu mogłoby się tego nauczyć od naszej kochanej Ziemiożerczyni.
Podsumowując. Nie daj się zwieść tej liczbie stron – to tylko iluzja, za którą skrywa się multum zdarzeń, gdzie szukanie prawdy i ukazywanie jej jest tylko drobnym procentem brutalności, jaka może spaść na człowieka. Przejdź tę samą drogę, co Ziemiożerczyni, odkryj jej niecodzienny dar i pozwól mu zabrać trochę cennego czasu, aby dał ci coś, czego dotąd nie zdołano dosięgnąć. Tylko uważaj, bo przepiękne, przepełnione bólem i radością historie mogą mieć wybrzuszenia, o które zahaczysz i upadniesz, a każdy kolejne zetknięcie z nimi albo cię znieczuli, albo doprowadzi do rozpaczliwego krzyku.
Pamiętam jak dziś, co rodzina mówiła o moich preferencjach kulinarnych, kiedy byłam ledwo co pomykającym po podłodze brzdącem. W moim wygórowanym menu nie było miejsca na warzywa, owoce i domowe obiadki. Co to, to nie. Bardziej przepadałam za zjadaniem zeszytów i książek siostry, które ta musiała umiejętnie skrywać, abym ich nie dorwała w pulchne łapki. Kiedy tymczasowe...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-13
Trzeba przyznać, że szkoła doskonale uczy nas tego, że choć wiecznie powtarza się, iż grubość portfela, wygląd, odzienie czy posiadany sprzęt nie mają takiego znaczenia, co osobowość, to i tak prawda wygląda zgoła inaczej. Może w innych miejscach też zarysowują się takowe różnice, ale to w placówkach edukacyjnych wyraźnie widać spore podziały. Dzieci bogatszych ludzi bez wahania wyśmiewają biedniejszych kolegów tylko dlatego, że nie mogą pozwolić sobie na najnowszy telefon czy wypasioną bluzę z głupim logotypem. Klasowe gwiazdy patrzą z wyższością na tych, którzy nie mają na tyle odwagi, aby cokolwiek powiedzieć na lekcji, kiedy nauczyciel zadaje pytanie, a co dopiero zagadać do kogoś, kogo aż tak nie znają. Nie mówię, że tak jest wszędzie, jednakże w samych filmach dla młodzieży jest to wielokrotnie ukazywane. Ba, nawet w literaturze raz za razem używa się tego schematu, dlatego nie dziwi, iż autorka postanowiła pójść tym tropem. Wskazać dylematy związane z chęcią przekroczenia granic, gdzie przestąpienie przez pewną linię mogłoby wywołać burzę z gradobiciem, tyle że podeszła do tego w zgoła inny sposób. W taki, że człowiek sam zacznie rozmyślać nad własnym życiem.
NIECH NASZA BLIŻSZA ZNAJOMOŚĆ POZOSTANIE SŁODKĄ TAJEMNICĄ…
Analiza relacji międzyludzkich oraz przecierających się, skrajnie różnych od siebie warstw społecznych – ta książka nie zezwala na przejście obok tego obojętnie. Już w pierwszym rozdziale czułam, iż pomiędzy Connellem a Marianne kroi się coś grubego, mogącego wyssać z płuc całe powietrze. Czułam to całą sobą, ale ten fabularny wąż nie ukąsił od razu, ale też okazał się, że jego cierpliwość nie należy do najsilniejszych. Zagłębiając się w więź, jaka połączyła dwójkę nastoletnich dzieciaków, dopiero co mogących poznać gorzki smak dorosłości, musiałam niejednokrotnie zatrzymywać się, aby móc przetrawić to, co do tej pory wydarzyło się na kartach „Normalnych ludzi”. Pomiędzy pozornie błahymi sytuacjami ze sfery codzienności, ukazującymi dylematy związane z wyborami życiowymi, z nawiązaniem znajomości czy też szukaniem odpowiedzi na wiecznie zadawane pytania, często przeplatały się niemalże psychiczne zagrywki. Dokonywane przez Connella albo Marianne wybory czy wypowiadane przez nich słowa – nie byłam w stanie przestać oceniać. Nie byłam w stanie przestać rozkminiać, jak to ugryźć. Widziałam, jak wiele błędów popełniają. Obserwowałam ich, pewnie niezrozumiałą dla wielu, relację z bonusami, dostrzegając, jak wielokrotne rozstania i powroty mają tutaj spore znaczenie. Jak zewnętrzne bodźce wbijały szpilki w to, co nawet nie powinno ulec pod ich siłą nacisku. Kształtowały coś, nad czym nie miały prawa mieć kontroli. Wchodziły z butami w cudze życie, nie patrząc na to, iż tym samym niszczy coś, co mogłoby rozwinąć skrzydła, gdyby nie czuło presji. Autorka zwróciła przez to uwagę na to, jak bardzo bywamy podatni na słowa czy czyny innych. Pozwalamy sobie na katalogowanie, wciskanie w pewne przegródki społeczne, których nie mamy prawa opuszczać, coby nie zaburzyć jakiegoś wydumanego porządku. Zazwyczaj to podziały sprawiają, że wtedy czujemy się tak, jakbyśmy po drodze zgubili pochodnie, przez co podążamy po omacku po tych „ludzkich zakamarkach”, sugerując się tym, co nam oferują podstępne szepty. Tym razem w tej wędrówce towarzyszyłam bohaterom, licząc na to, że przestaną potykać się o własne nogi i znajdą sposób, aby stworzyć nowe źródło światła, odganiające cienie wypowiadające niechciane słowa.
„Normalni ludzie” to nie tylko zwrócenie uwagi na to, jak często dajemy się zaszufladkować. To także doskonały przykład, że często oceniamy ludzi po pozorach. Pragniemy widzieć kogoś zupełnie inaczej, dopisując mu poszczególne cechy, kiedy prawda wygląda zgoła inaczej. Uwielbiamy koloryzować czyjś życiorys, niżeli lepiej go poznać. Dopowiadamy historie, nie znając życia tego kogoś od środka, gdzie często nie zdajemy sobie sprawę, iż za maską może skrywać się dramat, powoli wysysający siły, wyniszczający od środka…
ZRÓB ZE MNĄ, CO TYLKO PRAGNIESZ – I TAK JUŻ NIE WIEM, KIM JESTEM.
W liceum Connell nie mógł narzekać na brak powodzenia i samotność. Jako rozchwytywana gwiazda szkolnej drużyny piłkarskiej, otaczał się kumplami, a większość dziewczyn była gotowa zrobić wszystko, aby tylko go usidlić. Również sama wiedza dobrze wpadała mu do głowy, dlatego też nie przypominał kolejnego stereotypowego sportowca. Natomiast równie dobrze radząca sobie z nauką Marianne stroniła od zgromadzeń. Kochająca wyrażać własne, nie zawsze grzeczne zdanie nastolatka, wolała zaszyć się w kącie z książką, niżeli uczestniczyć w szkolnych wydarzeniach i poszerzać listę znajomości. Zetknięcie się tych dwojga wydawałoby się oglądaniem tańca ognia i wiatru. Popularny chłopak i outsiderka, w oczach innych, nie powinni nawet wymienić ze sobą choćby jednego zdania, a co dopiero pokazać, jak naprawdę wiele ich łączy. Ich znajomość miewała wiele wzlotów i upadków. Oboje, walczący z własnymi demonami przeszłości, niekiedy dość przerażającymi, powoli przestawali dogadywać się z innymi ludźmi, szukając wsparcia w ramionach (i nie tylko) tego drugiego. Nawet spore rozłąki nie były w stanie sprawić, iż brakowało im tematów do rozmów, tyle że ta znajomość… bywała toksyczna. Pomimo tego, że czuli się nareszcie sobą i odzyskiwali ostrość widzenia, to i tak odczuwałam, jak oboje podupadają na zdrowiu. Odpowiadały za to niedopowiedzenia, bo żadne z tej dwójki nie umiało zaakceptować faktu, iż przyjaźń między nimi nie jest możliwa, gdyż czują coś znacznie więcej, a odpychanie tej prawdy zaczynało ciążyć. No i ci ludzie, których spotykali na swej drodze lub też musieli dzierżyć ze względu na więzi krwi… Nie ma co, los ich totalnie nie oszczędzał, przez co dokonywali wielu wyborów, których nie popierałam. Krzyczałam wtedy wewnętrznie, aby jeszcze to przemyśleli, żeby nie popełniali takich głupot, jednakże z czasem pojmowałam, że nawet dobrze, iż w coś brnęli – w końcu najczęściej uczymy się na własnych błędach, nieprawdaż? Tym samym zaczęłam im kibicować. Trzymałam kciuki, aby dostrzegali to, co im umyka, by nie byli jeszcze bardziej poszkodowani...
Dawno nie omawiałam stylu, w jakim książka została napisana, gdyż czułam, iż ten akapit tekstu jest zbędny, lecz tym razem wydaje się niezmiernie potrzebny. Co jak co, ale ten bestseller zaskoczył mnie jedną rzeczą, a mianowicie… zapisem dialogów. Brak półpauz wyraźnie wskazujących na rozmowę między bohaterami potrafił wyprowadzać z równowagi. Nieprzyzwyczajona do czegoś takiego bywałam zagubiona. Jak sama prostota prozy i biegu życia dwójki szukającej swego celu nastolatków zachwycała, tak to bywało problemem. Z czasem do tego zabiegu przywykłam, ale nie do końca zaakceptowałam, gdyż dalej bywał problematyczny, jednakże – nie powiem – pozwala książce wyróżnić się na tle pozostałych tego typu historii.
Podsumowując. Poszukujesz książki, gdzie zdałoby się dostrzec w tle hasające po łące jednorożce, a tęcza uparcie wypływa spomiędzy stron? Przepraszam, ale „Normalni ludzie” ci tego nie zaoferują. Historia Connella i Marianne pokazuje gorzki smak nastolatków powoli wkraczających w świat dorosłych, gdzie nieumiejętne dobranie koloru błyszczyka do torebki nikogo aż tak nie burzy. Ukazuje, jak niewiele trzeba, aby ktoś, kto stał na szczycie, szybko zleciał w dół, zaliczając bolesny upadek, nie tylko fizyczny. Przy tej książce przygryzanie warg do krwi nikogo nie powinno dziwić, bo nieraz czułam, jak sprzeczne emocje we mnie buzują i próbują wydostać na zewnątrz.
Już nie dziwię się, że ta książka jest tak popularna – zasługuje na swoją sławę, bez dwóch zdań!
Trzeba przyznać, że szkoła doskonale uczy nas tego, że choć wiecznie powtarza się, iż grubość portfela, wygląd, odzienie czy posiadany sprzęt nie mają takiego znaczenia, co osobowość, to i tak prawda wygląda zgoła inaczej. Może w innych miejscach też zarysowują się takowe różnice, ale to w placówkach edukacyjnych wyraźnie widać spore podziały. Dzieci bogatszych ludzi bez...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-04
Chyba nie zdołam znaleźć na Ziemi człowieka, który nigdy nie popadł w konflikt. Niezależnie od przyczyny, poziomu nasilenia oraz tego, z kim tak właściwie toczymy słowne (lub bardziej zaawansowane) potyczki, raczej nie zdołamy żyć ze wszystkimi w zgodzie. Prędzej czy później jedna ze stron wykona zły ruch, przez co dojdzie do starcia sił i charakterów. Niektórym udaje się jeszcze ugasić spalający od środka ogień, sięgając również po środki likwidujące zniszczenia. Nie zawsze wychodzi to za pierwszym razem. Bywa tak, że potrzeba czasu, aby naprawić wyrządzone krzywdy. Tylko co wtedy, gdy trzeba tego dokonać, popełniając błędy, gdzie jak te ujrzą światło dzienne, wywołają jeszcze gorsze spustoszenie?
CZŁOWIEKU, CHYBA NIE CHCESZ MI POWIEDZIEĆ, ŻE MAMY WŁASNĄ WERSJĘ HOGWARTU!
Szkoły dla magicznie uzdolnionych dość mocno zakorzeniły się w literaturze i – jak widać – nie zamierzają odstąpić miejsca czemuś zgoła innemu. Zbierające nietuzinkowe jednostki, pozwalające im rozwijać nadnaturalne talenty pod okiem mistrzów, stają się ucieleśnieniem marzeń. No bo hej – kto by nie chciał pobierać nauk w placówce, gdzie bycie innym nie jest czymś dziwnym? Przecież nawet w bestsellerowych tytułach zdawały egzamin. No właśnie: zdawały. Obecnie pozostaje kwestia tego, czy ten wątek już się nie przejadł. Wałkowany przez lata, umieszczany w wielu powieściach, może wywołać odruch wymiotny. Nie powiem, że się tego nie obawiałam. Pragnęłam przeczytać „Instytut”, ale i tak czułam pewne wątpliwości. I powiem krótko – wcale nie odczuwałam nudności. Co więcej, wraz z przybyciem Teddy, po dość niecodziennym zwerbowaniu, do Instytutu, historia nabierała kolorów i ostrzejszych rysów. Stopniowe wprowadzanie w tajniki tamtejszego świata, rządzącego się swoimi rygorystycznymi prawami, pozwalało dokładniej przyjrzeć się temu, z czym ma do czynienia i co takiego wnosi do życia dziewczyny. Bywało tak, że czasami czułam obawę, iż autorka przedobrzy z tymi całymi mechanizmami działania szkoły. Że przekazywana tam wiedza nie zostanie dobrze przyswojona, przez co poczuję się jak nieprzypilnowana świnka morska, która jest skłonna pochłonąć coś szkodliwego. Pudło! Na szczęście nie zaznałam tego wrażenia, gdyż z łatwością poruszałam się po tamtej rzeczywistości, z przyjemnością odkrywając jej każdy zakamarek. Tym samym biję pokłony dla pani Emilii Skowrońskiej, tłumaczki „Instytutu”. Miała ona przed sobą niełatwe zadanie, gdyż często wkraczały tam naukowe nuty, gdzie jedno źle sformułowanie zdanie popsułoby cały efekt. A tak treść była klarowna, mądra, a zarazem przyswajalna!
Intrygi, intrygi, intrygi. Przecież monotonność oraz spokój to coś nieosiągalnego w sferze fantastycznej, co idealnie udowadnia ta książka. To byłaby totalna nowość, jakby ktoś nie wrzucił tutaj sekretów, gdzie odnalezienie i poprawne połączenie wątków by nie wymagało istnego skupienia i determinacji. K. C. Archer rozrzucała elementy układanki w różnych odstępach, a panosząca się w międzyczasie potyczka z potencjalnymi rywalami, nie ułatwiała zadania. Autorka jak nic próbowała mnie zmylić. Sprawić, że faktycznie przeistoczę się w świnkę morską, ale do samego końca jej to nie wyszło. Owszem, zakończenie daje obietnicę na wyszukaną kontynuację, lecz… czuję pewien niedosyt. Tak właściwie od początku przypuszczałam, kto stoi za całym tym zamieszaniem. Fakt, bywało to podkreślane, ale – jak już wspomniałam – przez historię przemykały liczne wątki, chcące odciągnąć myśli, aby ukierunkować je na coś zgoła innego. No ale jako że uparty ze mnie babol, to i postawiłam na swoim, tym samym przyszło minimalne rozczarowanie. Gdyby K. C. Archer to podkręciła… Gdyby pozwoliła wyobraźni podsunąć kolejne rozwiązania… Gdyby, gdyby, gdyby. No trudno, niczego już nie cofniemy, jednakże liczę, iż w następnym tomie umiejscowiony w fabule ładunek wybuchowy sprawi, że wyskoczę nie tylko z butów, ale i też ze skóry!
PROSZĘ, PROSZĘ, PROSZĘ… PANNA SAMOLUBNA… A MOŻE PANNA SAMOWYSTARCZALNA?
Kto jest dorosły i od czasu do czasu nie zachowuje się niczym nastolatek czy nawet dziecko, niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem! Oczywiście wcześniej zadbam o istotną ochronę, jednakże sama wiem, jak to z nami czasami bywa – pod warstwą poważnego człowieka skrywany krnąbrną naturę, która prędzej czy później jakoś się uaktywnia. Walczymy o akceptację tego stanu, choć (niestety) sami często wypominamy to innym. I ja nie stanę się wyjątkiem, gdyż czasami przeszkadzało mi postępowanie oraz tok rozumowania Teddy. Jak na kogoś, kto zamierzał wziąć się w garść i rozwikłać problemy z kimś wysoko usytuowanym po „ciemnej stronie mocy”, nie popisała się inteligencją. I może ten ruch sprawił, że wylądowała tam, a nie gdzie indziej, to jednak od razu wiedziałam, iż ta uwielbia komplikować sobie życie. Jeżeli ktoś wpadał na głupie pomysły, przez które często pokutował – tak, najczęściej wina leżała po stronie dziewczyny. A jej fascynacja kolegą także nie przypominała dorosłego podejścia. Jej zachwyt pewnym chłopakiem, Piro, później zachwyt tym, jak on stoi (bez skojarzeń)… Wymiękłam. Wiem, jeżeli ktoś jest zauroczony, to odbiera mu rozum, skupia się na czymś zgoła innym, no ale nie da się przy tym nie westchnąć i nie powiedzieć: „serio?”. Również wiele wyraźnych poszlak bywało dla niej niezauważalnych. Podane wprost na tacy, a ona, pochłonięta zgoła innymi sprawami, ignorowała je. Aż tradycyjny „facepalm” poszedł w ruch... Na szczęście później nadeszła upragniona rekompensata. Może głupota nie zamierzała opuścić Teddy, tkwiła w niej na dobre, ale widać było, jak robi postępy. Z wycofanej, mogącej liczyć tylko na siebie dwudziestoparolatki przeobrażała się w kogoś, kto wie, że warto zacząć ufać innym. Że jeżeli zacznie doceniać tych, którzy ją otaczają, wreszcie pozna smak przyjaźni i sama nauczy się tego, iż nie można tylko brać – trzeba też dać coś od siebie. Również pojęła znaczenie daru i jego wartości, jednak czy na tyle, aby móc go dobrze wykorzystać?
Zanim przejdę do końca recenzji, pozwolę sobie skupić uwagę na innych bohaterach, gdzie ci – drastycznie różniący się od siebie – wzbudzają zaciekawienie i sprawiają, iż człowiek ma ochotę lepiej ich poznać. Wpadający do akcji prawie że znikąd, wsiąkający w nią, nadający historii zupełnie nowych brzmień, niejednokrotnie pozytywnie zaskakujący (lub też nie), idealnie pasowali do Teddy. Różnorodność charakterów, pozornie błahych umiejętności… Odnalazłam tutaj idealne podkreślenie tego, że prostota wcale nie musi być nudna. No, może oddzielnie nie robili aż takiego wrażenia, ale kiedy tylko łączyli siły, ujawniali potęgę… wtedy tylko czekałam na rozwinięcie sytuacji! Nawet nieetyczna relacja, w jaką wpadła Teddy (a nawet ociupinkę niesmaczna) z jednym z istotniejszych bohaterów, zaciekawiała, przez co strony niemal same przepływały przez palce. Nie bywała ona stabilna, dość często widniały tam niedopowiedzenia i zagrywki, lecz i tak wygląda odrobinę dojrzalej, niż ta, jakiej doświadczyła, nim pojęła, do kogo bije jej serce.
„Instytutowy” kret. Człowiek działający pod przykrywką, ukrywający swoje zamiary przed tymi, którzy mu zaufali. Ktoś, na kogo nikt by nie postawił, że to on stoi za całym przedsięwzięciem… Ta osoba od pierwszej chwili sprawiała wrażenie takiej o nieczystych intencjach. Często ukazywana w kluczowych momentach, a zarazem „wytłumaczalna” pod względem kroków. Chociaż wiedziałam, w co tak naprawdę się bawi, zapewne wielu może zostać zaskoczonym. Ale czy pozytywnie? Cóż...
Podsumowując. Wyróżnianie się z tłumu bywa uciążliwe i dość kłopotliwe, jednakże kiedy zaakceptujemy swoją „inność”, zaczniemy ją rozwijać, jesteśmy w stanie wiele osiągnąć. „Instytut” doskonale to odzwierciedla, oferując w gratisie szereg tajemnic sięgających przeszłości, która dla wielu powinna stanowić tabu oraz wewnętrzny spisek, gdzie jego rozwiązanie może mnie nie zaskoczyło, ale powiązane z nim wątki już tak, dlatego też warto odkryć, czy wy również okażecie się sprytniejsi od autorki.
Chyba nie zdołam znaleźć na Ziemi człowieka, który nigdy nie popadł w konflikt. Niezależnie od przyczyny, poziomu nasilenia oraz tego, z kim tak właściwie toczymy słowne (lub bardziej zaawansowane) potyczki, raczej nie zdołamy żyć ze wszystkimi w zgodzie. Prędzej czy później jedna ze stron wykona zły ruch, przez co dojdzie do starcia sił i charakterów. Niektórym udaje się...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-24
Często zdarza nam się myśleć, że po wypełnieniu danego celu, w który włożyliśmy ogrom wysiłku i pracy, wreszcie możemy odetchnąć. Wziąć głęboki wdech i wykrzyczeć magiczne: „Nareszcie święty spokój!”. Zapominamy jednak, iż niestety tak się nie da. Choć jedno zadanie zostało ukończone, gdzieś tuż za rogiem, w kolejce, mogą ustawiać się kolejne. I to właśnie one zadecydują przy wyborze kolejnej życiowej ścieżki.
Bycie Koleżką miało być jego ostatnim wcieleniem. Należycie wypełnił swoją rolę, dlatego kiedy nadszedł ten nieunikniony moment, liczył się z tym, że zaśnie i nigdy więcej się nie obudzi. Niedoczekanie! Nasz czworonożny bohater jeszcze nie wiedział, że pojawienie się w jego życiu Clarity spowodowało, iż przyjdzie mu powrócić z kolejnym ważnym celem. Miał zadbać o nią, tak jak kiedyś opiekował się Ethanem. Czy to mu przeszkadzało? Mowy nie ma. Psiak był gotowy zrobić dosłownie wszystko, aby jego dziewczynce ani jeden włos nie spadł z głowy!
JA NIE PŁACZĘ, JA PO PROSTU UTOŻSAMIAM SIĘ Z JESIENNĄ PLUCHĄ. TAK… ZNOWU TO SOBIE ZROBIŁAM...
W poprzedniej części zdarzało się, że Bailey mijał się ze swoim chłopcem. Odradzał się z dala od niego, przez co ich ścieżki życiowe nie zdołały raz jeszcze się przeciąć. Tym razem autor postawił na przywiązanie, gdyż czworonożny bohater, pewnym zrządzeniem losu, raz za razem lądował w ramionach ubóstwiającej go Clarity. I jeśli ktoś myśli, iż to spowodowało, że w książce zapanowała monotonność oraz nuda – jest w ogromnym błędzie. Sama na początku nie przypuszczałam, że takie rozwiązanie okaże się dobre. Wydawało mi się to wręcz nierealne (jakby sam element odradzania się takowy był, ale lepiej to przemilczmy), bo jak można poprowadzić fabułę bez słynnych przerywników? Nawet w głowie narodziła mi się myśl, jakoby autor sam wymierzył sobie strzał w kolano. Tyle że to z czasem zaczynało oddziaływać. Przewrotna akcja, gdzie „dziewczynkę” nie omijały problemy codzienności oraz nadprogramowe kłopoty, doprowadziła do swego rodzaju przywiązania. Zżyłam się z tą dwójką, dlatego też łzy stawały mi w oczach, kiedy psiak musiał raz jeszcze się z nią pożegnać. Ba, nawet słyszałam, jak pękały szwy ledwo co zszytego serca, przez co na nowo ulegało deformacji. Każdy nawet najdrobniejszy element, choć wydawałby się wyrwany z kontekstu, prędzej czy później wskakiwał na właściwe miejsce, doprowadzając do wrzenia rozszalałych emocji. Samo zakończenie rozłożyło mnie totalnie. Wpatrywałam się w ostatnią stronę, nie wiedząc, kim jestem i co tak właściwie się wydarzyło. Nie chciałam tego, a zarazem chciałam. Miałam setki, jak nie tysiące myśli w głowie, przez co uporządkowanie ich przypominało walkę z wiatrakami. Wdech… wydech…
„Był sobie pies 2” przeżywałam znacznie bardziej, niż poprzednią część, choć nie da się nie zauważyć, iż czegoś brakowało. Dramatyzm historii Clarity przysłaniał jaśniejsze barwy życia. Owszem, zdarzały się szczęśliwe momenty (same ponowne spotkania tej dwójki aż kipiały radością), przy których uśmiech nie schodził z twarzy, ale nie da się ukryć, że wraz z postawieniem na przywiązanie do jednej osoby, pan Cameron znacznie poważniej podszedł do tego tematu, nad czym odrobinę ubolewam. Rozumiem jednak, iż było to konieczne. Tym oto sposobem ta książka stała się dojrzalsza. Bogatsza w prawdziwe trudy dorosłości, które nie zawsze da się przeskoczyć rozczulającym zdarzeniem. Dająca jeszcze większego kopa do walki o lepsze jutro.
Z TOBĄ MOGŁABYM NAWET KOPAĆ DZIURY W OGRÓDKU, GRYŹĆ ŚMIERDZĄCĄ KOŚĆ I OBSZCZEKAĆ IRYTUJĄCEGO SĄSIADA. KOLEJNOŚĆ NIE ZOBOWIĄZUJE.
Jeżeli jeszcze jest ktoś, kto nie pokochał czworonożnego bohatera tej książki, to przy tej części na pewno to się zmieni. Ja już zdążyłam obdarzyć go uczuciem, które nadal tli się we mnie i nie pozwala na to, by powiedzieć o nim choć jedno złe słowo. Może Bailey (pod różnymi postaciami) miewał wzloty i upadki, ukazując swoje umiejętności lub czekając na odpowiedni moment, aby je ujawnić, rozczulał i nie pozwalał na to, by być obojętnym na jego obecność. Stał się najlepszym kompanem zadziornej, pragnącej wyrwać się spod opieki zapatrzonej w siebie matki Clarity. To właśnie on powodował szczery uśmiech na jej twarzy nawet wtedy, gdy wpadała w tarapaty lub ukazywała swoje największe słabości. Stanowili, niczym swego czasu z Ethanem, doskonale dobrany duet, gdzie nie wyobrażałam sobie, by którekolwiek z nich przebywało z dala od tego drugiego. Clarity June, a raczej CJ, popełniała w życiu wiele błędów, przez które prędzej czy później musiała odpokutowywać, jednak zdobyła moją sympatię determinacją oraz wyraźnym sprzeciwianiem się rodzicielce. Brzmi to dość drastycznie, lecz przyrzekam, że nikt nie chciałby mieć do czynienia z Glorią, jej matką. Kobieta niejednokrotnie doprowadzała mnie do szału swoim zadzieraniem nosa. Zachowywała się jak rozkapryszona diva, której w niesmak było macierzyństwo, jednak największym potworem okazywała się w chwilach, gdy tuż obok niej pojawiał się nasz czworonóg. Uwierzcie mi, nieraz chciałam potraktować ją tak samo, jak ona jego. Ba, nawet gorzej (żadna nowość, prawda?)! Można nie przepadać za zwierzętami, ale czy nie lepiej je jawnie ignorować, niżeli wymyślać tak drastyczne rozwiązania pozbycia się ich z domu? No i samo to, w jaki sposób się prowadzała… Nie była doskonałym wzorem do naśladowania, choć ona miała odmienne zdanie. Nawet teraz krew mnie zalewa, gdy o niej myślę!
Styl pisania autora ani odrobinę się nie zmienił. Nadal nie można po nim oczekiwać arcydzieła, za które zgarniałby liczne nagrody literackie, jednak śmiem przypuszczać, że „Był sobie pies 2” lada moment również stanie się bestsellerem w każdej księgarni. Pan Cameron udowadnia, iż nie trzeba wiele, aby oczarować czytelnika i doprowadzić go do granic wytrzymałości. Niemal bezczelnie bawi się uczuciami, raz częstując słodyczami, by za chwilę, prawie niepostrzeżenie, zaaplikować w nie truciznę. No i – przede wszystkim – raz jeszcze uczy empatii oraz uświadamia, że możesz pojawić się choćby na chwilę w czyimś życiu, by coś w nim zmienić. I tylko od ciebie zależy, czy pójdzie to w dobrym kierunku.
Podsumowując. „Był sobie pies 2” to jedna z tych książek, gdzie wiesz, co prędzej czy później czeka bohatera, jednak kolejne rozstania stają się boleśniejsze. Również nie zaleca się, po zakończeniu, czytania wyrywkowych fragmentów czy powracania do zakończenia, bo rozpacz tylko czeka, by znowu opanować ciało.
Emocjonująca, ukazująca piękno prawdziwej, bezwarunkowej przyjaźni oraz miłości historia, która uczy, że nie można podejmować się samodzielnej walki z potworami codzienności. W tej rywalizacji warto mieć przy sobie kogoś, kto wesprze dobrym słowem, a nawet donośnym szczeknięciem. Wzruszająca, pozbawiająca tchu na znacznie dłużej, niż to zalecane. Po lekturze odbądź rozmowę ze swoim czworonożnym towarzyszem. Przytul go i podziękuj za to, że jest przy tobie i pomaga przetrwać nawet najgorszy dzień!
Często zdarza nam się myśleć, że po wypełnieniu danego celu, w który włożyliśmy ogrom wysiłku i pracy, wreszcie możemy odetchnąć. Wziąć głęboki wdech i wykrzyczeć magiczne: „Nareszcie święty spokój!”. Zapominamy jednak, iż niestety tak się nie da. Choć jedno zadanie zostało ukończone, gdzieś tuż za rogiem, w kolejce, mogą ustawiać się kolejne. I to właśnie one zadecydują...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-18
Ciągle słyszy się, że tylko my, ludzie, jesteśmy zdolni wcielić się w wiele życiowych ról. Dopasować pod kątem danego wyglądu, podrobić nawet najtrudniejszy akcent, umiejętnie podkreślić cudze wady bądź zalety, czy przedstawić czyjś (skomplikowany lub nie) charakter. Niczym karnawałowy strój, przywdziewamy inną skórę. Jednakże w każdym momencie możemy przerwać zabawę. Zdjąć przebranie i wrócić do realnej postaci, ciesząc się z tego doświadczenia. A co ze zwierzętami, które również umieją się kamuflować? Robią, co tylko mogą, aby uchronić się przed drapieżnikami lub samemu zapolować na nieświadome zagrożenia stworzenia. Też są w stanie zmieniać tożsamość! Prawda jest jednak taka, że ani ludzie, ani te stworzenia nie umywają się do naszego psiego bohatera, dla którego zmiana tożsamości wiąże się również z nowym ciałem. I to nieodwracalnie.
PYTASZ, GDZIE PODZIAŁY SIĘ MOJE OCZY? CÓŻ… WYPŁAKAŁAM JE!
Bycie szczeniakiem bezdomnej, zdziczałej suczki bez imienia miało być jedynym wcieleniem naszego bohatera. Zgodnie z powiedzeniem, iż „żyje się tylko raz” powinien, wraz z ostatnim przymknięciem oczu, stać się nicością. Jakieś było jego zdziwienie, gdy nagle uchylił powieki, odczuwając, że wrócił do psiego ciałka. I to zupełnie obcego! Lekko oszołomiony, z czasem postanowił to wykorzystać i, wyrywając się z potencjalnego więzienia, wyruszył przed siebie w poszukiwaniu sensu istnienia. Właśnie wtedy na jego drodze stanął chłopiec Ethan, z którym połączyła go nie tylko przyjaźń. Między tą dwójką wytworzyła się silna więź, o jakiej wielu mogłoby pomarzyć…
Przy lekturze „Był sobie pies” można liczyć się z tym, że ta książka, choć wydawać by się mogła lekka i odprężająca, odciśnie na czytelniku swoje piętno. Każde wcielenie naszego Baileya obfitowało w pełne nieprawdopodobnych wrażeń przeżycia, gdzie zdarzało się, iż uśmiech nie schodził mi z twarzy. Rozumiejący urywkowe wypowiedzi ludzi, reagujący na targające nimi emocje czy same ich gesty wydobywał z siebie nadmiar psich zachowań, które rozczulały najbardziej naburmuszonego człowieka. Sama nieraz śmiałam się z jego zagrywek, spoglądając wtedy z czułością na ułożonego przy nogach własnego futrzaka.
Ale halo, co tak właściwie tutaj miało odcisnąć swoje piętno? Wesołe zabawy z chłopcem? Jego starania, by ten nigdy nie emanował smutkiem? Niesienie pomocy w potrzebie? Oprócz tych wspaniałych obrazków pojawiają się również te smutniejsze, bez wahania wbijające setki małych igiełek w serce. Same pożegnania z poszczególnymi wcieleniami naszego psiego bohatera bywały bolesne. Ledwo co następował moment, kiedy podskórnie czuło się, że to koniec, a już łzy napływały mi do oczu, a obraz rozmazywał z prędkością światła. Wiedziałam, iż lada moment nadejdzie kolej na następne, ale przywiązanie robiło swoje. Każdy, kto choć raz musiał pożegnać swojego psiego towarzysza, wie jak ciężko jest pogodzić się z myślą, że jego zabraknie. Pozostanie na licznych fotografiach oraz w pamięci, ale nie będzie towarzyszyć przy kolejnych życiowych etapach. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, że pisząc to mam wilgotne oczy i staram się powstrzymać przed wybuchnięciem. Ta książka zagwarantowała mi istny rollercoaster wrażeń, odczuwalny nawet parę dni po jej zakończeniu, co wyraźnie odczuwam. Hej, gdzie moje chusteczki?
MOŻESZ MYŚLEĆ, ŻE ŻYCIE BEZE MNIE BYŁO DLA CIEBIE DOBRE. WIEM, ŻE KIEDY JESTEM TUŻ OBOK, JEST O WIELE LEPIEJ.
Bailey, Bailey, Bailey… Zdawać by się mogło, iż był jedynie głupiutkim, zapatrzonym w przyjaznych dla niego ludzi psiakiem, dla których mógł zrobić dosłownie wszystko. Guzik prawda! Może zdarzało mu się nie grzeszyć inteligencją, wykazując nieprzyswajalne dla człowieka zachowania (w końcu mieli do czynienia ze zwierzęciem!), jednak z każdym kolejnym wcieleniem umiał znacznie więcej. Uzupełniał wiedzę, nabywał doświadczeń, a wraz z tym coraz bardziej czuł się świadomy tego, iż nie jest tylko po to, by wesoło merdać ogonem i biegać za rzucaną przez kogoś piłką. Powoli odkrywał, że nowe tożsamości są dla niego szansą, aby wykonać powierzoną mu przez los misję. Misję czuwania przy kimś, kto potrzebuje jego wsparcia.
Pokochałam tego psiaka. Gdybym tylko mogła, adoptowałabym go i nikomu go nie oddała. A jeśli znałabym jego tajemnicę, byłabym skłonna szukać jego każdego kolejnego wcielenia, byle tylko mieć go zawsze przy sobie. Rozczulający, wzbudzający miłość, skłaniający do tego, by porzucić, choć na moment, obowiązki, by odwdzięczyć się swojemu futrzanemu towarzyszowi za wszystko. Dlatego nie dziwię się Ethanowi, że wystarczyło jedno spojrzenie, by nie pozwolić go sobie odebrać. Chłopiec, wraz z kolejnymi etapami dorastania, zmieniał się w każdej sferze, ale uczucie do przyjaciela pozostawały stałe. Ta dwójka mogłaby być wzorem dla wielu dzieciaków, by te nie traktowały zwierząt jak zabawek, bo te też czują. I to zazwyczaj bardziej, niż nam się wydaje.
Nie można zapomnieć, iż nie tylko Ethan miał pod opieką tego wyjątkowego psiaka. Bailey trafiał do wielu najróżniejszych domów, gdzie każdy kolejny jego właściciel różnił się od poprzedniego. Oprócz Ethana, polubiłam pełną ciepła, gotową do walki o swoje lepsze jutro Mayę. Kobieta, choć wydawała się za słaba, by udźwignąć ciężar, jaki sama zrzuciła na ramiona, dzielnie walczyła, czując niemy doping naszego bohatera. Cieszyłam się z każdego jej małego sukcesu, bo na to zasługiwała!
To dopiero moje pierwsze spotkanie z twórczością pana Camerona, ale już doskonale wiem, że nie zamierzam się z nim rozstawać! „Był sobie pies” idealnie odbiega od większości książek, gdzie autorzy skupiają się na kreacji ludzkich bohaterów, niekiedy powiązanych ze zwierzętami. Tutaj pisarz ukazuje świat widziany psimi oczami, dzięki czemu w jakimś stopniu jesteśmy w stanie odkryć, co tak właściwie siedzi w tych łebkach. Taki zabieg wcale nie powoduje, iż nie można przekazać poprzez niego bardzo cennej lekcji. Bailey uczy nas, że życie każdego z nas jest cenne. Nie rodzimy się tylko po to, by przez jakiś czas żyć i po prostu umrzeć. Psiak udowadniał, że niezależnie od czynników, przychodzimy na świat z większym lub mniejszym zadaniem i tylko dążenie do wypełnienia każdego z jego punktów może otworzyć nam oczy i nauczyć szacunku do tego, co już mamy.
„Był sobie pies” to również sentymentalna podróż do przeszłości. Do lat, kiedy nowoczesna technologia nie przysłaniała młodym oczu. Psimi oczyma widziało się roześmiane dzieciaki, bawiące się ze sobą na podwórku, a nie spotykające się w sieci. Rozmawiające ze sobą, nie wpatrując się w ekrany telefonów. Ciekawsze świata, lgnące do przyrody. Do chwil, gdy miało się poczucie, że coś może umykać między palcami. To było bardzo przyjemne.
Podsumowując. Niegdyś „Był sobie pies” długo nie schodził z list bestsellerów. Rozchodząca się jak świeże bułeczki książka trafiała do tysięcy czytelniczych serc, co zaowocowało tym, że nawet powstał film na jej podstawie. Wcale się temu nie dziwię! Przygody Baileya sprawiają, że człowiek jest skłonny porzucić wszystko, by oddać każdy skrawek czasu dla tego bohatera, oczarowującego swym maślanym wzrokiem. Ta pomerdana historia jest w stanie rozczulić każdego! A jeśli przy jej lekturze nie uronisz choćby jednej łzy – naprawdę nie masz serca!
Ciągle słyszy się, że tylko my, ludzie, jesteśmy zdolni wcielić się w wiele życiowych ról. Dopasować pod kątem danego wyglądu, podrobić nawet najtrudniejszy akcent, umiejętnie podkreślić cudze wady bądź zalety, czy przedstawić czyjś (skomplikowany lub nie) charakter. Niczym karnawałowy strój, przywdziewamy inną skórę. Jednakże w każdym momencie możemy przerwać zabawę. Zdjąć...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-12
Kac książkowy, wywołany przez „Hazel Wood”, spowodował, że pochłonięcie pierwszych pięćdziesięciu stron „Warcrossa” przypominało istną batalię. Dopiero wraz z postępującą historią, z coraz głębszym wnikaniem w wykreowany przez Marie Lu cyberpunkowy świat, zaczynałam odczuwać coraz mocniejsze zainteresowanie, które nie opuściło mnie aż do samego końca lektury. Ale po kolei!
NIGDY NIE WIESZ, KIEDY COŚ, CO SPRAWIA CI PRZYJEMNOŚĆ, MOŻE STANOWIĆ KLUCZ DO TWOICH PROBLEMÓW
Z olbrzymią przyjemnością zatapiałam się w tę fascynującą rzeczywistość, coraz mocniej wypieraną przez cyberprzestrzeń. Z każdym kolejnym rozdziałem moja ciekawość rosła w siłę, dlatego też obserwowanie poczynań głównej bohaterki, wrzuconej na głęboką wodę, niemal przeistaczało się w tlen, bez którego nie zdołałabym funkcjonować. Dzielnie towarzyszyłam Emice – brutalnie wyciągniętej z pieniężnego dołka – starającej się odnaleźć w nowym dla siebie otoczeniu. A to było nie lada wyzwanie, kiedy na ramionach spoczywała odpowiedzialność za tajne zadanie, gdzie wystarczyłby jeden nieprzemyślany ruch, by uruchomić lawinę niechcianych pułapek. Wraz z nią przemieszczałam się po barwnych wirtualnych rejonach, gdzie ani jedna z „wycieczek” nie należała do spokojnych. Za każdym razem działo się coś, co sprawiało, że oddech przyśpieszał, a serce dudniło, jak oszalałe. Nieraz pragnęłam przeskakiwać po parę akapitów, aby dowiedzieć się, kto i co czyha za kolejnym fabularnym rogiem, jednakże...
… mało co zdołało mnie zaskoczyć. Nie da się ukryć, że przez większość czasu mruczałam pod nosem: „Phi, wiedziałam, że tak będzie...”. Jednak to nie sprawiło, że poczułam się rozczarowana cyberświatem wykreowanym przez autorkę. W końcu pojawiały się te momenty, gdzie naprawdę przecierałam oczy ze zdumienia, bo właśnie takiego scenariusza nie przewidywałam. To były takie klapsy dla wyobraźni, gdzie dotąd ręka wymierzającego uderzenia trafiała jedynie w przestrzeń. Wszystko to sprawiało, iż jeszcze z większą przyjemnością odkrywałam kolejne zakamarki tej wirtualnej krainy przenikającej prawdziwą, gdzie marzyłam o tym, by sama choć na chwilę stać się jego częścią. Rozczarowanie przyszło dopiero wraz z zagłębieniem się w sprawę panoszącego się antagonisty, gdzie ten coraz śmielej sobie poczynał. Jego zagrywki dodawały dynamiki i tak pędzącej na piątym biegu historii, jednak moje przedwczesne odkrycie jego tożsamości odebrało jakąś cząstkę radości. Nie wiem jak inni, ale mi wystarczył jeden wątek, abym go rozszyfrowała. Co więcej, autorka niespecjalnie zacierała ślady, by zmylić tropy. A szkoda, bo może gdyby spróbowała wodzić za nos, to jeszcze bym się wahała nad ostatecznym werdyktem.
Jak literatura młodzieżowa, to nie można było obyć się bez wątku miłosnego, który – jak dla mnie – jest zbędny. Marie Lu chciała ukazać niesamowitą historię, gdzie dwójka młodych ludzi pochodzących z różnych światów pokazuje, że żadne bariery nie istnieją, jeżeli płonące uczucia prowadzą ich przez życie, ale moim zdaniem wyszło z tego coś na poziomie przeciętnych romansideł. Gdyby jeszcze autorka inaczej to przedstawiła… Gdyby spróbowała ukazać tę relację w mniej schematyczny, przerysowany sposób… Albo, gdyby zrobiła zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, wybierając głównej bohaterce zupełnie inny obiekt westchnień... Wtedy sama kibicowałabym naszej Emice, by nikt i nic nie przeszkodził jej w drodze do upragnionego szczęścia, na które zasługiwała. A tak pozostaje ogromny niesmak, zawód, i gdybanie. Ach, kolejny potencjał utopił się w Oceanie Cierpkich Schematów.
OD ZERA DO MILIONERA? NIE.. OD ZERA-HAKERA DO PARTNERKI MILIARDERA? ALE W JAKIM KONTEKŚCIE?
Emika po stracie najbliższej osoby była zdana wyłącznie na siebie. Każdy kolejny dzień przypominał batalię o pewne jutro, co wreszcie doprowadziło do tego, że nastolatka niekiedy zdobywała niezbędne środki do życia w dość nielegalny sposób. Jedyną pociechę odnajdywała w Warcrossie, który pewnego dnia również stał się celem jej hakerskich sprawek, lecz finał tego wyzwania totalnie ją zaskoczył. Dotąd niedostrzegana, pilnie strzegąca swojej tożsamości, wystawiła się na pożywkę mediów. A sam Hideo dołożył do tego swoją cegiełkę, umożliwiając jej uczestnictwo w Międzynarodowych Mistrzostwach. Bałam się, że ta gwałtowna zmiana sprawi, że Emice uderzy sodówka do głowy i zapomni, kim jest naprawdę i z czym wiąże się jej „sława”, jednak – na całe szczęście – nastolatka (choć widać było, że ta otoczka coraz bardziej jej się podoba) dalej pozostawała sarkastyczna i gotowa zrobić wszystko, aby pokazać swój profesjonalizm. I właśnie te działania sprawiły, że sam twórca gry, pan Tanaka, się nią zainteresował. Już samo pojawienie się na tamtym meczu spowodowało, że wzbudziła w nim niemałą fascynację, a każde kolejne spotkanie owocowało coraz to śmielszymi pogawędkami. Szkoda tylko, że Hideo – moim zdaniem – nic sobą nie reprezentował. Małomówny, dbający o swoją prywatność miliarder, który niczym szczególnym się nie wyróżniał. To już nasz Antagonista, choć „nieznany”, swoimi poczynaniami sprawiał, że miałam ochotę, by dano mu więcej możliwości do wykazania się i pokazywania, iż z nim nie warto zadzierać. Nasz Tanaka to taki marnej jakości kisielek, który ma wysoką cenę tylko dlatego, że jego opakowanie zdobi logo rozchwytywanej firmy.
Na większą uwagę od naszego „wspaniałego” również zasługiwali członkowie ekipy Warcrossowej, do której dołączyła Emika. Asher na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie gbura, który wiecznie zadziera nosa. Hammie zdawała się nieszczera w swych intencjach. Tak samo pełen ciepła Roshan, stający w obronie słabszych. Każda z tych osób wydawała mi się szemrana, lecz pozory potrafią ładnie mylić. Niejednokrotnie udowadniali, że pomimo narzucanych przez fanów masek, dla swoich przyjaciół są w stanie poświęcić dosłownie wszystko. Dopiero przy nich Emika na nowo poczuła się chciana i akceptowana, co mnie ogromnie radowało. Pozbawili ją czegoś, czego sama nie umiała się wyzbyć: samotności. A oto, w chwilach, gdy elektronika rządzi światem, dosyć trudno.
Marie Lu zdarzało się potykać o własne nogi. Choć wykreowała wielobarwną, a zarazem przesiąkniętą mrokiem rzeczywistość, gdzie prawie każdy element zapiera dech w piersi, bezwzględnie wyłożyła się na wątku miłosnym. Zdążyłam omówić to znacznie wcześniej, dlatego nie będę tego powtarzać. Powiem jednak za to, że poprzez „Warcross” ukazuje ona problem, jakim jest uzależnienie od wszelakich gier i innych elektronicznych ustrojstw. Możemy machać na to ręką i udawać, że nic się nie dzieje, ale spójrzmy prawdzie w oczy – nie bylibyśmy w stanie sobie bez nich poradzić. Prawie że zastępują one ludzkość i dosłownie niewiele brakuje, by całkowicie przejęły nad nami kontrolę. A kto wie, czy pewnego dnia ktoś nie postanowi wykorzystać tego do swoich niecnych celów?
Błędy, błędy, błędy. Zdarzają się dosłownie każdemu, jednak w przypadku tego bestselleru przeszły one na kolejny poziom. Słynne literówki czy zjadanie fragmentów słów to nic w porównaniu z powtarzającymi się wersami. Niejednokrotnie wpadałam w osłupienie. Myślałam, że to ja fiksuję i czytam dane frazy podwójnie, ale po przyjrzeniu się poszczególnym zdaniom odkrywałam, iż ze mną jest wszystko w porządku (phi!). Przykład: „[…] Będzie im się wydawać, że popełniliśmy błąd, gdy przyjęliśmy cię do zespołu z numerem jeden, popełniliśmy błąd”. Można poczuć się nieswojo, nieprawdaż?
Podsumowując. Nie obyło się bez niemiłych niespodzianek, które wywoływały lekki niesmak na mojej twarzy. Pomijając jednak te drobne mankamenty, „Warcross” przyprawił mnie o istny rollercoaster wrażeń. To przesiąknięty cyberniespodziankami świat, przy którym czas upływa w zastraszająco szybkim tempie, dlatego warto uważać, nim się przysiądzie do tej książki – kto wie, o jakiej godzinie zdoła cię wypuścić ze swoich sideł?
Kac książkowy, wywołany przez „Hazel Wood”, spowodował, że pochłonięcie pierwszych pięćdziesięciu stron „Warcrossa” przypominało istną batalię. Dopiero wraz z postępującą historią, z coraz głębszym wnikaniem w wykreowany przez Marie Lu cyberpunkowy świat, zaczynałam odczuwać coraz mocniejsze zainteresowanie, które nie opuściło mnie aż do samego końca lektury. Ale po...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-30
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie przedstawienie tego świata. Ba, nawet stworzyłam sobie scenariusz prawdopodobnych zdarzeń, co dawało mi władzę. Niestety musiałam oddać koronę oraz berło oraz ustąpić miejsca na tronie autorce. Aczkolwiek cieszę się z takiego obrotu spraw. Zaoferowane przez nią scenerie okazały się znacznie lepszą pożywką dla łaknącego wrażeń umysłu!
UCIECZKA NIGDY NIE BYŁA NAJLEPSZYM ROZWIĄZANIEM.
Melissa Albert nie od razu wyłożyła „kawę na ławę”. Zanim zmierzyłam się z tym hucznie zapowiadanym mrocznym, przepełnionym baśniowością światem, niejednokrotnie bawiła się mną, przedstawiając rozmazane, ledwo osiągalne kontury tego, co dla mnie przygotowała. Stopniowo przeplatała mrożącą krew w żyłach fascynującą magię z szaroburą rzeczywistością. Wydzielała istotną dla zrozumienia tego, co tutaj się właściwie wyprawia wiedzę, bym przedwcześnie nie odkryła jej niecnych planów. I autorce szło to bardzo zręcznie. Nieraz wpadałam w zastawione przez nią sidła. Niczym Alice błądziłam po omacku, trzymając się strzępków informacji chaotycznie porozrzucanych na dość wyboistej drodze, byle tylko rozwikłać sprawę tytułowego Hazel Wood. Z czasem, kiedy oswoiłam się z tym światem, zaczęłam zręczniej łączyć wątki. Sprawiło to, że niektóre elementy już tak nie zaskakiwały, jak powinny, jednak autorka przewidziała taki rozwój wydarzeń i postanowiła wyciągnąć zupełnie asa z rękawa. Takiego, gdzie sporządzone przez nią intrygi nadal mogły siać spustoszenie!
Wraz z odkrywaniem kolejnych sekretów, na fabularnym niebie ściągały się ciemne chmury, a wiatr brutalnie targał rozszalałe myśli. Melancholijna sceneria nabierała niemal psychodelicznych kształtów! Czułam ciarki na plecach, kiedy ta rozczapierzała swe demoniczne szpony, dźgając rozgorączkowane wątki, jak i moje emocje. Otaczający mnie zewsząd wyimaginowany świat co rusz wprawiał moje serce o szybsze bicie, a obolałe płuca prawie że przemówiły, błagając o litość, gdyż rozszalały oddech im nie służył. Ostatnie sto stron były jak tykająca bomba, której wybuch mógł spowodować wiele nieodwracalnych zniszczeń. Jednakże wraz z ostatnim zdaniem odkryłam, że czuję niedosyt.
Wrażeń miałam od groma. W trakcie czytania siedziałam jak na szpilkach, jednak wyraźnie wyczuwałam, że Melissa Albert nie pokazała jeszcze wielu rzeczy. Sama baśniowość zatrzymała się na poszczególnych fragmentach hipnotyzującego, a zarazem przerażającego świata, gdzie skupiamy się jedynie na danych Historiach (wielka litera nie pojawiła się znikąd). Cieszę się, iż pozwoliła im się rozwinąć, pokazać swoją magiczną aurę, przez co zadbała o każdy ich szczegół, lecz marzyłam, by choć jeszcze jedna „zrodzona ze słów siostra” wyszła z cienia i pokazała, z czego jest znana. Mam nadzieję, że kolejne tomy serii zdołają podarować mi to, o czym tak skrycie marzyłam!
ABY ZROZUMIEĆ TERAŹNIEJSZOŚĆ, TRZEBA DOGŁĘBNIE POZNAĆ PRZESZŁOŚĆ.
Dla Alice dzieciństwo kojarzyło się z licznymi podróżami, gdzie wraz z mamą co rusz zmieniały miejsce zamieszkania. Przez ładnych parę lat nigdzie nie zagrzały na dłużej miejsca, gdyż za każdym razem doganiała je sława Althei Proserpine, niosąca ze sobą również wiele pechowych zdarzeń. Dopiero w nastoletnim wieku poczuła smak prawdziwego domu, chociaż i tak lata odosobnienia zdecydowanie się na niej odbiły. Dość mocno zżyta z matką (nie dziwne, skoro przez taki szmat czasu mogły liczyć tylko na siebie), nie umiała porozumieć się z innymi ludźmi. Wiele osób obawiało się jej nagłych wybuchów złości. Alice szybko wpadała w szał, gdzie nawet liczne terapie wspomagające walkę z tym utrapieniem nie zawsze przynosiły zamierzone efekty. W walce z tym wspierała ją właśnie mama, była dla niej niemałym oparciem, dlatego jej zniknięcie sprawiło, że nawet pomimo strachu przed nieznanym, przyrzekła sobie, że ją odnajdzie i sprowadzi z powrotem. W tym niebezpiecznym zadaniu pomagał jej Finch, wielki fan twórczości jej babki oraz jedyny przyjaciel. To on musiał walczyć z jej nagłymi napadami złości oraz znosić jej humorki, które mnie samą doprowadzały do szału. Alice zdarzało się zachowywać jak rozkapryszona księżniczka, gdzie trzeba było robić wszystko tak, aby ją zadowolić. Każde przeciwstawienie się nie działało na korzyść. To sprawiało, że miałam ochotę złapać ją za ramiona i potrząsać tak długo, aż poobijany mózg zacznie prawidłowo działać. Tyle że sam Finch nie był święty. Z początku uważałam go za sympatycznego i cieszyłam się, że bohaterka ma kogoś takiego u takiego boku. Dopiero z czasem poczułam, że coś jest z nim nie tak. Po prostu – jak dla mnie – śmierdział fałszem na kilometr, tylko nie wiedziałam, gdzie szukać źródła tego „aromatu”. Chciałam odkryć jego prawdziwą twarz, ale to, co odkryłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania, bo nie tylko ten chłopak zdołał mnie zaskoczyć, ale również sama Alice. Spodziewałam się po niej wiele, ale nie czegoś takiego. Chociaż z drugiej strony autorka co rusz podsuwała mi pod nosem rozwikłanie sprawy, a że ja byłam na to ślepa, to już zupełnie inna bajka!
Przez „Hazel Wood” przewija się wiele charakterystycznych bohaterów, że gdybym tylko zaczęła o nich opowiadać, zapewne rozpisałabym się bardziej, niż przy Alice i jej towarzyszu. Dlatego, aby nikogo nie zamęczać, powiem, że każdy, kto pojawia się na kartach tej książki, zdoła utkwić w pamięci, przez co ciężko będzie o nich zapomnieć. I nieważne, czy jest to człowiek, czy ktoś, kto normalnie nie miałby prawa bytu – każdy po równo zyskuje naszą uwagę, przedstawiając repertuar swoich umiejętności. Dobrze ukazuje to przykład pełnej miłości Elli, mamy Alice, której rola z rozdziału na rozdział malała. Choć nie zdobyła mojej sympatii, nie mogłam odmówić tej kobiecie tego, że dba o swoje dziecko znacznie lepiej, niż o siebie. Że jest gotowa zrobić wszystko, aby ją uchronić przed złem.
Melissa Albert, za pomocą zwykłych słów, które oddzielnie nie zawsze mają moc, stworzyła niesamowicie klimatyczną historię, która telepie lepiej niż kierowcy autobusami komunikacji miejskiej. Wyimaginowany przez nią świat dokarmia głodną wyobraźnię, pozwalając jej się nasycić i zabrać wiele zapasów, by móc później powrócić do tej krainy i zaczerpnąć z niej życiodajnej energii. Ale to nie wszystko. Melissa Albert, poprzez „Hazel Wood” pokazuje, że nie każda baśń musi oscylować tęczowymi barwami oraz szczęśliwymi chwilami, aby odnaleźć w niej to, czego się pragnie. Te stworzone przez nią, nieraz brutalne, idealnie odzwierciedlają ten prawdziwy świat, niosąc ze sobą wiele przesłań. No i – przede wszystkim – wskazuje palcem, że determinacja i opór są w stanie przełamywać bariery, których dotąd nie dawało się pokonywać. Nie wolno skazywać się na niepowodzenia. Może nie zawsze da się oszukać przeznaczenie, ale jeżeli jest szansa, warto ją wykorzystać.
Podsumowując. Powiadają bowiem, że kto choć raz zetknie się z Uroczyskiem, nigdy nie zdoła się od niego uwolnić. I taka właśnie jest prawda. Świat wykreowany przez Melissę Albert opętuje umysł, wchłania się przez skórę i zamieszkuje w każdej komórce ciała. I już nie dziwię się tymi zachwytami nad „Hazel Wood” – są one uzasadnione! Sama zakochałam się w tej brutalnie baśniowej krainie, pragnąć jej więcej i więcej! Status bestsellera przy tym tytule jak najbardziej znajduje się na właściwym miejscu! Tylko uprzedzam, że nie do każdego ten tytuł przemówi.
Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie przedstawienie tego świata. Ba, nawet stworzyłam sobie scenariusz prawdopodobnych zdarzeń, co dawało mi władzę. Niestety musiałam oddać koronę oraz berło oraz ustąpić miejsca na tronie autorce. Aczkolwiek cieszę się z takiego obrotu spraw. Zaoferowane przez nią scenerie okazały się znacznie lepszą pożywką dla łaknącego wrażeń...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-09
Żądza zemsty. Do czego jesteśmy zdolni, kiedy ktoś nam podpadnie? Niektórzy po prostu poprzestają na wyzywaniu danej osoby w myślach, co skutecznie uwalnia ich od negatywnych myśli, ale inni idą o krok dalej. Wylanie kawy na arcyważne dokumenty. Rozsiewanie niedorzecznych, niemalże bolesnych plotek. Zarysowanie auta śrubokrętem. Już na samo wspomnienie tego wszystkiego włos się jeży na głowie. A gdyby tak pójść o krok dalej? Nie, nie mam na myśli pozbawienia naszego „problemu” życia. Chodzi bardziej o to, aby skierować swój gniew na kogoś bliskiego naszemu wrogowi. I to tak, by odczuł go ze zdwojoną siłą. Wyobrażacie to sobie? Bo K. C. Hiddenstorm zdecydowanie, o czym świadczy obecność „Władczyni Mroku”. Jak to się wszystko rozegrało? Zaraz do tego przejdę...
„HEJ, MALEŃKA. BOLAŁO, JAK SPADŁAŚ Z NIEBA?” „NIE, TYLKO TROCHĘ SIĘ ZMĘCZYŁAM WYCZOŁGIWANIEM Z PIEKŁA!”
Kiedy, po wielu pozytywnych recenzjach, zdecydowałam się przeczytać bestsellerową „Władczynię Mroku”, oczekiwałam piekielnie dobrej przeprawy z bohaterami. Nie spodziewałam się jednak, że zostanę sponiewierana! Choć historia pozornie toczyła się leniwym rytmem, gdzie czułam, jakby mój umysł smagały same pierzaste skrzydła, w międzyczasie nadnaturalne tło przebijało się, starając odepchnąć uczucie bezpieczeństwa. Wszechobecna mroczna otoczka nakazywała mieć się na baczności. Nigdy nie było wiadomo, kiedy szara rzeczywistość odejdzie w niepamięć, zgładzona przez demoniczne siły. Autorka nie bawiła się w przepiękne, pełne jasnych barw zdarzenia, gdzie przesyt słodkości mógłby zemdlić nawet największego łakomczucha. Widziałam, jak nikłe odcienie bieli ustępowały drogę szarościom, czerni oraz szkarłatowi, kiedy gwałtowność emocji wręcz buchała ze stron. Niestety, co za dużo, to niezdrowo…
Nieraz zdarzało mi się odkładać książkę, aby odetchnąć od nadmiaru okrucieństw spływających na bohaterów wraz z rozwojem zdarzeń. Choć przeplatane czułymi słowami, tęsknymi spojrzeniami oraz pozornie niepasującymi do siebie elementami fabularnej łamigłówki, wylewające się ze stron zło ciachało nie tylko umysł, ale też duszę. Demoniczna energia zewsząd oplatała mnie, szykując do mocniejszego uderzenia. Nawet jedna, dość drastyczna scena tak zadziałała na moją wyobraźnię, iż dziękowałam sobie za to, że nic wcześniej nie jadłam, bo… och, chyba zdajecie sobie sprawę, co dokładnie mam na myśli, prawda? Również (prawie) zakończenie nieco mi podpadło. Jego „wizerunek” okazał się pełen emocji sięgających zenitu. Zapierał dech w piersi, zaciskał żołądek, wywoływał ciary na plecach, a w powietrzu wyczuwałam charakterystyczną dla posoki mieszankę rdzy i soli, co dowodzi temu, że „Władczyni Mroku” ostro oddziałuje na zmysły. Tyle że po jakimś czasie poczułam, że wszystko to, czego byłam biernym świadkiem, powoli mnie męczy. Zabrzmi to okrutnie, ale marzyłam tylko o tym, aby wyzwolić się z objęć wszechobecnej makabry, gdzie ktoś musiałby odejść z tego świata. I to raz na zawsze, by móc złapać głębszy oddech. Wiem, że takich scenerii nie da się opisać w dwóch rozdziałach, ale osoby, które są wrażliwe (oraz ich wyobraźnia działa na wysokich obrotach!) mogą odczuć to samo, co ja.
PODPADŁEŚ NASZEJ KOLEŻANCE? CÓŻ, MOŻE WARTO JUŻ TERAZ ZAŁATWIĆ WSZELKIE FORMALNOŚCI POGRZEBOWE? TAK NA WSZELKI WYPADEK…
Megan to dziewczyna (choć „kobieta” byłoby lepszym sformułowaniem dla trzydziestolatki, ale pewne czynniki sprawiają, że tamto określenie bardziej do niej pasuje), która przyciągała pecha jak magnes. Już jako dziecko straciła rodziców, niedawno pożegnano ją z nienawidzonej przez nią pracy, a jeszcze wyczuwała, że pomimo przeciętnego wyglądu, iż było z nią coś nie tak. A co było najlepszym lekarstwem na to wszystko? Obecność tajemniczego Nicholasa, przy którym Megan czuła, że może być całkowicie sobą, czyli krnąbrną, o niewyparzonym języku przyszłą autorką książki, gdzie takowa chodziła za nią już od ładnych paru lat. Sęk w tym, że im bardziej zagłębiała się w tę nagłą znajomość, tym mocniej wnikała w ten nadnaturalny świat, gdzie ten przenikał do rzeczywistości. Nie dziwiłam się, że dziewczyna nie umiała normalnie funkcjonować, kiedy adorator znikał jej z pola widzenia. Jego aura wręcz ciągnęła ją ku niemu, a umysł uparcie podsuwał myśli, jakby nie tylko w tym wcieleniu byli sobie bliscy. Tyle że ta dwójka, pomimo mojej sympatii, umiała mnie irytować. Jak dla mnie Megan była dość wulgarna (no, może nie jak Róża Krull z książek Alka Rogozińskiego, ale jednak). Sama nie jestem święta, korzystam z łaciny podwórkowej, jednak czasami wypadałoby się ugryźć w język. Natomiast Nicholas… Wiedziałam, co tak właściwie nim kieruje, ale to, co niekiedy wyprawiał, wręcz mnie parzyło. Więcej – gotowałam się ze złości. Rozumiem, że silne emocje sprawiają, że tracimy nad sobą panowanie, tylko czy warto mieszać w to niewinnych. Chociaż, czy w jego przypadku warto w ogóle zawracać sobie tym głowę?
Gabriel. Przepełniony gniewem intrygant próbujący udowodnić innym, że jest stokroć lepszy od innych. Dążący do upadku wariat, który – choć wielu zdołał przechytrzyć samymi słowami – umiał… posługiwać się tylko jednym wyzwiskiem, gdzie je namiętnie wykorzystywał podczas „rozmów” z pewną damą. Rozumiałam jego pobudki. Akceptowałam to, co się z nim działo, bo miało to spore podłoże, o które wdzięcznie się opierał, ale czy ktoś o tak wielkim umyśle nie zdołał przyswoić innych wulgaryzmów, prócz słynnej pani na „k”?
K. C. Hiddenstorm. „Władczyni Mroku” tej pani miałam na uwadze znacznie wcześniej, ale jako osoba czytająca elektroniczne książki w ostateczności pomyślałam sobie, że może kiedyś się do tego zmuszę. I jak widać, nie musiałam sięgać po ebooka, bo historia została przeniesiona na papier. Na dodatek zaszły w niej pewne zmiany, lecz ja – z wiadomych przyczyn – nie mogę ocenić, co takiego zostało zmodyfikowane. Wiem jednak to, że pani Hiddenstorm nie boi się używać pióra jak miecza, gdzie raz za razem przecina nam czytelniczą powłokę. Brutalność zszywa z bezpieczeństwem, grozę z radością, przylepiając jeszcze wiele przeciwstawnych sobie czynników. I choć nieraz czuje się lekki przesyt treścią, prawie dostaje się na to uczulenia, to i tak pragnie się odkryć, czy miłość – raz jeszcze – ponownie zatriumfuje, pokazując nienawiści, gdzie jest jej miejsce.
Podsumowując. „Władczyni Mroku” nie jest opowiastką dla ludzi o słabszych nerwach (i żołądkach). Pełna bólu, cierpienia, miłości, nadnaturalności, przepełniona gniewem historia ukazuje swoją demoniczną duszę, gdzie nawet pokropienie wodą święconą na nic by się zdało. Jeżeli jednak nie boicie się stanąć z nią twarzą w twarz, owińcie się folią bąbelkową i przywiążcie się do fotela lub łóżka, by nie dać się porwać w powietrze, by od czasu do czasu wylądować z głośnym hukiem. Chyba że lubicie być poobijani, to możecie sobie darować tak olbrzymie przygotowania do lektury!
Żądza zemsty. Do czego jesteśmy zdolni, kiedy ktoś nam podpadnie? Niektórzy po prostu poprzestają na wyzywaniu danej osoby w myślach, co skutecznie uwalnia ich od negatywnych myśli, ale inni idą o krok dalej. Wylanie kawy na arcyważne dokumenty. Rozsiewanie niedorzecznych, niemalże bolesnych plotek. Zarysowanie auta śrubokrętem. Już na samo wspomnienie tego wszystkiego włos...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-03
Nieśmiertelność. Kto chociaż raz o niej nie marzył. Mityczna. Nieosiągalna. Mogąca sprawić, że naprawdę niemożliwe rzeczy w większym stopniu stałyby się możliwe. Przecież długowieczność umożliwiłaby zwiedzenie każdego kraju wzdłuż i wszerz, gdzie odkrywalibyśmy rejony – dotąd nieznane i niedoceniane – i ich piękno zapierałoby nam dech w piersi. Udałoby się nam znaleźć czas na te wiecznie odkładane na później filmy, książki czy seriale, chociaż ich listy byłyby wypełnione aż po brzegi. Zyskalibyśmy szansę poznawania kolejnych członków rodziny, nawet tych oddalonych od nas o kilkanaście pokoleń. Nie zamartwialibyśmy się, co właściwie dzieje się z nami po śmierci – przecież ta by nas nie dosięgła, a Niebo, Piekło czy Czyściec by jedynie stanowiły wymysł innych. Tylko czy to wszystko jest takie wspaniałe, kiedy tylko zaczynamy patrzeć na te atuty od właściwej strony?
MASZ STO DWA LATA? PHI, GÓWNIARA!
Nie tak od razu Rachel Hang pozwala sobie na wiele szaleństw. Zanim wybuchła bomba emocjonalna i otrzymałam możliwość rozwikłania (niestety nie wszystkich) nurtujących mnie spraw, przyszło mi się zmierzyć z mydleniem oczu. Nie, żebym się tego nie spodziewała. W tego typu historiach ten zabieg jest dość rozchwytywany, także „Klub Samobójców” nie mógł się bez niego obejść, bo... stałby się niekompletny. A tak, kroczek po kroczku, odkrywałam tę niesamowitą przyszłość, gdzie „ochy” i „achy” nad jej boskością zdawały się nie mieć końca. I wcale się temu nie dziwię. Przecież powoli do tego zjawiska dążyliśmy, więc kiedy długowieczność zdawała się być na wyciągnięcie ręki, to czemu jej nie uchwycić? Liczne diety, aktywność fizyczna, regularne kontrole u specjalistów-opiekunów, porzucenie wielu uwielbianych czynności – cóż to jest, kiedy w grę wchodzi przeżycie dodatkowych kilkudziesięciu lat (a nawet wieczności), i to w zdrowym, młodym ciele? Tym samym, ludzie niemal stawali na głowach, aby skorzystać z tak wspaniałej okazji. Ale, ale... Nie przewidziano jednego: komplikacji. Jak można było przewidzieć, system zaczął ujawniać liczne luki, a wraz z nimi swoje ciemniejsze odcienie. Uważnie doglądałam, jak cieszące oczy niebiańskie warunki wysuwają pazury, by naznaczać nimi – strona po stronie – swoje terytorium. Piękna wizja świata rozpływała się we mgle, ujawniając prawdziwe oblicze czyhającej w ciemności bestii, której swąd przyćmił lekki odór walczącego z aktualnymi warunkami Klubu Samobójców. Cała ta przepiękna otoczka stała się magnesem na ludzi, którzy żyli według określonych schematów. Zamknięci w złotej klatce, dusili się w smrodzie monotonności, braku szczerych uczuć i spontaniczności. Czy był w ogóle sens walczenia o przekroczenie bariery dwustu lat, kiedy i tak wszystkie te naliczone wiosny wyglądały prawie tak samo?
A jeżeli już o Klubie Samobójców mowa...
Ogromny plus zostaje przypisany temu, że wyjątkowo bohaterka nie została rzucona na głęboką wodę z powodu zaślepienia miłością swojego życia. Lea świadomie wgramoliła się w te niebezpieczne rejony, starając się rozwikłać zagadkę, jaką poczęstował ją... nieświadomy tego stanu ojciec. W sumie w największym stopniu Klub Samobójców przyczynił się do tego niecodziennego spotkania, gdzie obie strony miały sobie wiele do powiedzenia. Cóż, wieloletnia rozłąka przyczyniła się do rozrostu zadawanych jedynie w myślach pytań, które pragnęły ujrzeć światło dzienne. Tak samo tłumione uczucia, których wypuszczenie mogłoby wywołać totalny kataklizm. A co jeszcze można powiedzieć o tym stowarzyszeniu? W głowie pojawia się pewna myśl: niedopracowanie. Rachel Hang nie wykorzystała do końca potencjału drzemiącego w tej zabronionej organizacji. Prezentowane przez nich spektakularne widowiska... brakowało mi tutaj mocniejszego uderzenia. Sama w sobie odgrywa jakąś rolę w tym dążącym do perfekcji świecie, jednak czym jest kromka chleba, kiedy trzeba nakarmić setki głodnych?
MODELOWA „NIEŚMIERTELNA”? COŚ TUTAJ CUCHNIE!
Gdyby państwo postanowiło zorganizować konkurs na najlepiej zapowiadającą się przedstawicielkę ich idei niedalekiej przyszłości, na pewno (do jakiegoś momentu) główną wygraną zgarnęłaby sama Lea Kirino! Ślepo podążająca za dbającym o zdrowie tłumem, starała się nie popełniać błędów, gdyż te nie tylko przyczyniały się do starzenia ciała, ale również mogły pokrzyżować jej pewne plany. Główna bohaterka walczyła jak lwica, byle tylko nie podpaść, lecz gdy na drodze kobiety stanął dawno niewidziany ojciec – sprawy co nieco się pokomplikowały...
Cóż takiego mogę powiedzieć o Lei? Na pewno zastanawiało mnie, dlaczego ta kobieta zachowała w sobie tok rozumowania dwudziesto-/trzydziestokilkuletniej osoby, chociaż jej wiek oraz doświadczenie życiowe raczej powinny go trochę „sformatować”. Postanowiłam zapomnieć o tej drobnostce i spróbować oswoić z tym stanem i... udało mi się. Co więcej, jej upór w dążeniu do wymarzonego celu, pomysłowość oraz umiejętność manipulacji – każdy z tych elementów zrobił na mnie niemałe wrażenie. Także rozumiałam jej opory, jeżeli chodziło o relację z ojcem. Tłumione przez lata emocje zagnieździły się w sercu bohaterki, co zaowocowało wyraźną niechęcią do rodzica, lecz nawet to nie zdołało ukryć tego, jak bardzo za nim tęskniła. Raz za razem poznawałam jej nowe twarze, a gdy już miałam nadzieję, iż wszystkie odkryłam, wtedy nastąpiła dość ciekawa niespodzianka. Mówiąc szczerze, spodziewałam się po niej wiele, ale nie do tego stopnia. Zastanawiało mnie jednak to, dlaczego Rachel Heng ukazała jedynie zewnętrzną warstwę tego stanu, nie zatapiając swego twórczego skalpela znacznie głębiej. Gdyby tylko przedstawiła prawdziwy powód tych stanów, rzuciłaby na nią zupełnie nowe światło. A tak pozostaje to nie lada zagadką. Zagadką, na którą raczej nie dostaniemy odpowiedzi. Trochę smutne.
Również ciekawą postacią jest Anja, której życie kręci się wokół żywo-martwej (dziwna kombinacja, ale w jej przypadku nie da się inaczej tego określić) matki oraz Klubu Samobójców, dla którego poświęca wiele swojego cennego czasu. Starająca się utrzymać swój domek z kart w ryzach, by ten się nie rozsypał, próbowała przekonać samą siebie, że obecna sytuacja jej nie zatruwa i każdy oddech bierze bez żadnych problemów. Także, kiedy na drodze Anji stanęła Lea, dochodzi do zderzenia dwóch pozornie przeciwstawnych światów. Pozornie, bo wraz z każdym kolejnym spotkaniem odkrywają, że zaczyna je coraz więcej łączyć, niż dzielić...
Rachel Heng popełniła wiele błędów w konstrukcji swojego wyimaginowanego, mrożącego krew w żyłach świata. Nie trzeba być ekspertem (sama nim nie jestem), by to dostrzec. Tu i tam widać drobne potknięcia, jakby czasami autorce uciekł jakiś wątek z głowy i tworzyła coś na szybko. Nie można jednak jej odmówić pomysłowości w kreacji wizji przyszłości, które w połączeniu z lekkim piórem pozwalały z zaciekawieniem poznawać tę historię. Wyciągnęła z tych futurystycznych klimatów coś nowego, dzięki czemu nie powiewało nudą.
Podsumowując, „Klub Samobójców” nie obył się bez wad. Kreacja wyimaginowanej przyszłości miewa krzywe szwy spinające fabułę, niektórzy bohaterowie wydają się niedopracowani, nieco mniej ludzcy, jednak historia opowiedziana przez Rachel Heng skłania do wielu refleksji. Czy byłbyś w stanie porzucić wszystko, co kochasz, byle tylko sięgnąć po długowieczność?
Nieśmiertelność. Kto chociaż raz o niej nie marzył. Mityczna. Nieosiągalna. Mogąca sprawić, że naprawdę niemożliwe rzeczy w większym stopniu stałyby się możliwe. Przecież długowieczność umożliwiłaby zwiedzenie każdego kraju wzdłuż i wszerz, gdzie odkrywalibyśmy rejony – dotąd nieznane i niedoceniane – i ich piękno zapierałoby nam dech w piersi. Udałoby się nam znaleźć czas...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-08
Możecie wierzyć lub nie, ale należę do grona osób, które uznają istnienie zjawisk paranormalnych. Widywałam je zaledwie na nagraniach, ale każdą opowieść o nich wysłuchuję uważnie, gdyż – poniekąd – odczuwałam więź z tymi, których – niestety – nie ma już wśród nas. Jednym z takich przypadków był dziwny sen. Odwiedził mnie w nim dawno niewidziany kolega, gdzie poprosił o to, abym pomogła mu czegoś poszukać w lesie. Odmówiłam. Następnego dnia zostałam powiadomiona, że tej samej nocy odebrał sobie życie, co mną wstrząsnęło. Raczej nie muszę dopowiadać, jak i gdzie do tego doszło? Również wierzyłam babci, kiedy ta wspominała, jak odwiedził ją własny dziadek, stukający uparcie w wieko zegarka. Obudziła się zlana potem i kiedy chciała zobaczyć godzinę, wskazówki zatrzymały się na tej, o której ten zmarł.
A co by było, gdyby zjawy nie pojawiały się sporadycznie, a... regularnie?
DUCHY, DUCHY... W TYM MIEŚCIE JEST ZA DUSZNO!
Daniel Waters postanowił udzielić odpowiedzi na to zawracające głowę pytanie, czego skutkiem jest „Wciąż cię widzę”, gdzie owa książka... sprawia mi niemały kłopot.
Nie ukrywam, jest ona przesycona grozą, przez co niejednokrotnie dostawałam gęsiej skórki. Cała ta wizja obcowania z duchami, które błądziły po ziemi, ukazując się o regularnych porach... Brzmi mrocznie, nieprawdaż? A wprowadzony między to wątek kryminalny dodatkowo nastraja, jednak – cóż – byłoby znacznie ciekawiej, gdyby autor nie podał aż tak wielu faktów na tacy. Jasne, sam opis wyraźnie wskazuje na to, jak może potoczyć się fabuła, ale gdyby tak zachować tę nutkę tajemnicy? Pozwolić czytelnikowi samemu dojść do pewnych wniosków, raz za razem zastawiając na niego umysłową pułapkę? Owszem, od czasu do czasu nastawia się książkoholików na pewien przebieg zdarzeń. Tak było przypadku „Speak”, gdzie przedmowa zrobiła swoje, lecz tutaj nawet nie dobrnęłam do połowy i już czułam, jak to właściwie się zakończy. A pragnę zauważyć, że rozdziały również nie były bogate w treść. Akcja biegła na łeb, na szyję, przeskakiwało się z wątku na wątek, co – choć naprawdę nadawało tej nutki dramatyzmu – niekiedy wytrącało z równowagi. Może dzięki temu autorowi udało się zamknąć całą historię w ekspresowym tempie, to jednak niekiedy brakowało dokładniejszych opisów, mogących znacznie polepszyć całokształt „Wciąż cię widzę”. Jednak, co się tyczy zakończenia... Zaprezentowany tam dynamizm nieco ożywił historię, a ja czułam ten dreszczyk emocji, zewsząd oplatający moje zmysły, jednak ogromnie żałowałam, że Daniel Waters zebrał siły dopiero na ten moment. Dawkowanie dawkowaniem, ale przy tak „zgniecionej” fabule można było znacznie bardziej pokombinować, abym nie myślała przez cały czas „no i znowu nie czuję się zaskoczona...”.
Choć nie tylko to przyczyniało się do tego dyskomfortu.
Żwawo przechodzę do omówienia wątku nastoletniej miłości, który, według mnie, mógłby w ogóle się nie uaktywnić. Wydawał się wepchnięty na siłę, jakby autor starał się wpasować w młodzieżowe sfery i z czasem zabrakło mu pomysłu na poprowadzenie tego. To spowodowało, że co jakiś czas fabuła zatracała swoją mroczną otoczkę. Poniekąd ta miłosna sceneria pozwalała odetchnąć od dusznej (zabieg zamierzony), zagęszczonej dreszczykiem atmosfery, lecz strasznie kuła w oczy. Wyobraźcie sobie, że jecie na śniadanie jogurt naturalny, a ktoś nagle dosypuje wam do niego owoce, niekoniecznie te, które chcielibyście w nim widzieć. Niezbyt miło, prawda? Tak właśnie czułam się podczas odkrywania dalszych ścieżek tej jakże urokliwej miłości.
Możliwe też, że do takiego postrzegania tego elementu przyczyniła się sama kreacja bohaterów, których to dotyczyło, a dokładniej jednej...
„KURŁA, NIE WYTRZYMIE Z TĄ BABĄ! HALYNA, DEJ KABLA!”
Veronica. Aż chciałoby się wam zaprezentować „komplementy”, jakimi mogłabym uraczyć tę przeuroczą, niewinną damę, ale boję się, że dałabym się ponieść emocjom, a wtedy złamałabym przyrzeczenie o niekorzystaniu z wulgaryzmów w swoich recenzjach. Wręcz chciało mi się płakać nad jej tokiem rozumowania, jeżeli chodzi o sprawy uczuciowe. Ciągnęło ją do Kirka, który byłby skłonny zrobić wszystko, aby jej się przypodobać. Obsypywała go pocałunkami, lgnęła do niego niczym mucha do *ekhem*, ale kiedy ją olśniło, że ten się w niej zakochuje, coś jej przestało odpowiadać. Ludzie! Najpierw narobiła mu nadziei, sama pchała się w jego ramiona, a później bała się zaangażować? I to nawet wtedy, gdy już sama rozumiała to, co czuje? Niepojęte. To samo tyczyło się niebezpieczeństw. Gdybym ja wyczuwała, że coś jest nie tak, nie brnęłabym w to – po prostu wzięłabym nogi za pas i z bezpiecznej odległości próbowała rozwikłać ten problem. A jak działała Veronica? „To zagraża mojemu życiu? O, jak cudownie! Zawsze marzyłam o tym, aby stała mi się krzywda! Jest jakiś cień szansy na powtórkę z rozrywki?” W sumie to żadna nowość, jeżeli chodzi o tego typu klimaty, ale jak na kogoś, kto uważa się za rozsądną osobę, takie zagrania były dosyć słabe. Nie mogę jednak odmówić jej dobrego serca. Troska, jaką obdarzała pogrążoną w rozpaczy matkę oraz panicznie bojącą się duchów przyjaciółkę, ukazywała ją z lepszej strony, ale i tak – gdyby mieszkała blisko mnie – wolałabym trzymać się od niej z daleka.
Znacznie lepiej został wykreowany nauczyciel Veroniki, August Bittner. Przesiąknięty bólem po utracie jedynej córki, gorączkowo rozpaczał, że jej duch jest jednym z nielicznych, które nie nawiedzają ludzi. Rozgoryczony tym stanem, popadł w obłęd nakazujący mu zrobić wszystko, aby zmienić ten stan rzeczy. Mężczyzna nie cofnął się przed niczym, byle tylko doprowadzić swój makabryczny plan do końca. Przenikanie jego myśli, podążanie jego śladem, przyprawiało o dreszcze, lecz to towarzyszenie temu wariatowi znacznie bardziej trzymało mnie przy mroczniejszej stronie „Wciąż cię widzę”. Choć przerażał mnie, polubiłam go za autentyczność. Polubiłam za to, że umiejętnie wykorzystywał rzucane mu przez los szanse. Brzmi to przerażająco, ale gdybyście mieli wybierać między nim a Veroniką, sami byście mu nieco kibicowali, aby doprowadził swój plan od A do Z. Dobra, przestaję, bo już stąpam po cienkim lodzie!
Szczerze? Daniel Waters miał dobry pomysł na fabułę. Motyw grozy przenika przez nią jak duchy przez ściany, jednak gdyby skupić całą uwagę na jego piórze, to wiele pozytywnych wrażeń umyka przez to bokiem. Sama kreacja Veroniki, głównej bohaterki, pozostawia wiele do życzenia. Autor próbował wcielić się w nastolatkę, powołując do życia słynne stereotypy, lecz doskonale widziałam, że ten eksperyment wyszedł mu dość pokracznie. To samo tyczy się ubogich opisów, gdzie nawet przeszło mi przez myśl, że tak właściwie „Wciąż cię widzę” przypomina lekko rozbudowany scenariusz, gdzie efekty specjalne oraz aktorzy odwaliliby całą resztę. Wiadomo, czytelnik bez wyobraźni nie zdoła docenić tego, co tutaj poczynił, ale nawet bogaci w nią z czasem będą mieli dość dopowiadania sobie pewnych zdarzeń czy widoków.
Muszę pochwalić wydawnictwo Dolnośląskie za zmianę tytułu. „Wciąż cię widzę” brzmi znacznie lepiej od „Złam moje serce tysiąc razy”. Nawet bardziej pasuje do fabuły, co ogromnie mnie cieszy. W ogóle... skąd autorowi przyszedł do głowy tamten tytuł?
Podsumowując. „Wciąż cię widzę” byłoby dobrym dreszczowcem, z ciekawie poprowadzoną kryminalną nutą, gdyby nie szereg nietrafionych pomysłów na całokształt. Choć panująca tutaj atmosfera przyprawia o ciary, a każdy najdrobniejszy szelest może spowodować, że aż podskoczymy, to jednak książce brakuje czegoś, co mogłoby pogłębić ten stan i pozwolić o sobie długo nie zapomnieć. Ot, co – historia lada moment wywietrzeje z mojej głowy, a ja zdążę zapomnieć, że takowa w ogóle przewinęła się przed moimi oczyma. Chyba że zapoznam się z filmem na jej podstawie, ale się jeszcze nad tym zastanowię.
Możecie wierzyć lub nie, ale należę do grona osób, które uznają istnienie zjawisk paranormalnych. Widywałam je zaledwie na nagraniach, ale każdą opowieść o nich wysłuchuję uważnie, gdyż – poniekąd – odczuwałam więź z tymi, których – niestety – nie ma już wśród nas. Jednym z takich przypadków był dziwny sen. Odwiedził mnie w nim dawno niewidziany kolega, gdzie poprosił o to,...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-13
Strach. Powiada się, że gdy się go nie odczuwa, można uznać się za głupca, albowiem jest nieodłączną częścią naszej egzystencji. Siedzi zgarbiony, czekając na właściwy moment, by ujawnić swoje oblicza. Wykorzystuje nieuwagę, aby niewinna mała mysz przeistoczyła się w potwora chcącego pożreć naszą duszę. Sprawia, że ten idący za nami mężczyzna przeobraża się w psychopatycznego mordercę, który tylko czeka, aż będzie mógł wykonać swój niecny plan. A co wyczynia, kiedy drżymy o własne życie?
BOGOWIE GRECCY I RZYMSCY – ZŁAZIĆ ZE SCENY! WASI KONKURENCI MAJĄ TROCHĘ WIĘCEJ DO ZAOFEROWANIA!
Ewidentnie się zakochałam. Nie, nie mam na myśli tego, że moja wizja staropanieństwa odeszła w zapomnienie. Nic z tych rzeczy. Moja przyszłość pozostaje bez zmian, bo po raz kolejny oddałam swoje serce książce. Tym razem obdarzyłam płomiennym uczuciem „Dzieci krwi i kości”, gdzie ta powieść zmaltretowała mnie doszczętnie. Odwlekałam jej lekturę tak długo, że aż mi wstyd, że tak czyniłam, bo Tomi Adeyemi z miejsca zachwyciła mnie wyczarowanym przez siebie światem. Zręcznie przemyciła skrawki mitologii afrykańskiej, sprawiając, że historia nabrała mistycznych, magicznych kształtów. Pozwoliła, aby ujrzała światło dzienne, tym samym sprawiając, żebym odkryła jej piękno, a nawet zapragnęła zgłębić wiedzę na jej temat. Zapewne tak zrobię, bo wyraźnie wyczułam, z jakim szacunkiem tego dokonała. Zaraziła mnie swoją fascynacją. I nie tylko ją. Całokształt sprawił, że ja tej książki nie czytałam – ja ją po prostu czułam. Lękałam się, kiedy brutalność, smutek oraz rozlew krwi niewinnych ibawitów, magów pozbawionych mocy, przedzierał się przez strony, nie dając o sobie zapomnieć. Drżałam, gdy narastało niebezpieczeństwo zbliżające się do bram, a powodzenie misji zależało od maleńkiego, bardzo istotnego czynnika. Uśmiechałam się jak nawiedzona, kiedy przybywały radosne momenty, a wraz z nimi wyraźna ulga dla zszarganych nerwów. Fakt, nie da się nie zauważyć, że autorka powiela znane z literatury dla młodzieży schematy, jednak nie pozwoliła sobie na fuszerkę. Zaplanowała każdy ruch co do joty, gdzie nawet każdy szczegół miał spore znaczenie. Ożywiła elementy, które niektórzy spisywali już na straty, dając im drugie życie. I za to jestem jej ogromnie wdzięczna.
Zakończenie mnie zaskoczyło. Bez dwóch zdań. Bezceremonialnie zerwało z siebie ograniczające ruchy szaty, ukazując swoje nagie, silne oblicze nieprzewidywalności. Zaparło mi dech. Choć już wcześniej Tomi Adeyemi pokazała na co ją stać, tutaj dała więcej czadu. Sprawiła, że tępo wpatrywałam się w ostatnią stronę, próbując ułożyć sobie w głowie ten harmider ofiarowanych bodźców. Nawet teraz odczuwam tę gamę odczuć, jaka mi towarzyszyła w tym momencie, przez co trzęsą mi się ręce. Jeszcze ktoś pomyśli, że mam delirkę. W sumie mogę mieć, bo jestem UPOJONA TĄ KSIĄŻKĄ!
Choć jestem w stanie pisać peany na cześć „Dzieci krwi i kości”, to nie mogę ukryć, że gdzieś w połowie książki zaczęłam odczuwać przesyt. Cieszyła mnie perspektywa niesamowitej, pełnej przygód (niekoniecznie bezpiecznych) wycieczki po tym zniewalającym świecie, jednak z czasem liczne przechadzki... męczyły mnie. Bohaterowie, skupieni na ucieczce, pozostawali w ruchu, przez co wiele urokliwych miejsc nie do końca zostało ukazanych w pełnej krasie. Namnożyło się wątków, gdzie – choć płynnie wplatały się w fabułę – można by było się bez nich obyć, odciążając nieco lekturę (jak i ręce, bo książka swoje waży). Także zastanawiający jest wątek miłosny. Wyłonił się niespodziewanie, niemal psując to, co do tej pory autorka dokonała w swym niemal dopieszczonym do granic możliwości scenariuszu. Nagły wybuch uczuć między tymi, którzy do tej pory starali się wbić miecz w serce temu drugiemu? Wybaczcie, ale nie zdołam tego kupić nawet za cenę dobrze skrojonej fabuły, magicznych wrażeń oraz pakietu gamy emocji, jakie można odczuć przy lekturze. Niedorzeczność.
PROSZĘ, NIE OCENIAJ LUDZI PRZEZ PRYZMAT JEGO BLISKICH
Życie nie skąpiło Zélie parszywych niespodzianek. Pozbawiona matki, wzoru do naśladowania, przyrzekła sobie nie dopuścić do tego, aby ten sam los spotkał Babę oraz Tzaina, jej starszego brata. Tym samym poddała się żmudnemu treningowi, który ją zahartował i sprawił, że nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Kiedy na jej drodze stanęła Amari, córka największego wroga, cały dotychczasowy spokój ducha minął. Dziewczyna została rzucona na głęboką wodę, a prowizoryczne bezpieczeństwo odeszło w niepamięć. Nie dziwiło mnie to, jak Zélie postrzegała intruzkę. Nawet w sporym stopniu ją rozumiałam. Amari była córką tego, kto poprowadził bliską jej osobę na śmierć, dlatego cała odpowiedzialność za ten czyn spadła właśnie na nią. Dogryzała jej na każdym kroku, pokazując, jak bardzo nią gardzi, próbując sobie w jakiś sposób ulżyć. Uwolnić od bólu, jaki jej towarzyszył i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Tyle że w ten sposób pokazywała, iż wcale nie jest lepsza od króla-tyrana. Choć ten spór nie pozostawiał po sobie ofiar śmiertelnych, nienawiść zakrzywiająca rzeczywistość nie przynosiła niczego dobrego. Szkoda tylko, że Zélie tak zaślepiła nienawiść, bo księżniczka nie zasługiwała na takie traktowanie.
Amari była przyjaźnie nastawioną, pełną ciepła, nieznającą życia poza pałacem córką brutalnego króla, gdzie ten wraz z żoną uczył ją posłuszeństwa od wczesnych lat dzieciństwa. Jeżeli nie wypełniała woli rodziców, bywała za to srodze karana. Dzieliła to przykre dzieciństwo z bratem, Inanem, lecz pewien czyn sprawił, że ich relacje się ochłodziły. Na szczęście księżniczka odnalazła wsparcie w swej pokojówce, ibawitce, którą traktowała jak siostrę. Jej utrata sprawiła, że dziewczyna postanowiła zaryzykować i, wykradając cenny przedmiot, uciec w poszukiwaniu ratunku, nie tylko dla siebie. Niejednokrotnie udowadniała, że choć pozornie powinna być krucha, niezdatna w walce ze sługusami własnego ojca, potrafi zrzucić diadem z głowy i wesprzeć Zélie i jej brata pomocnym ramieniem. To znacznie różniło ją od Inana, posłusznego do granic możliwości ojcu księcia, powoli przygotowującego się do przejęcia jego roli. Zafiksowany na punkcie walki z magią, nawet nie dostrzegał, jak prawda umykała mu między palcami, a wbite do głowy cudze postrzegania świata doprowadzały do obłędu. Jak Amari polubiłam z miejsca, tak jego nienawidziłam całym sercem. Nie rozumiałam, co takiego Zélie widziała w tym człowieku. Niejednokrotnie pragnęłam tej upartej dziewusze przemówić do rozsądku, lecz miłość doprawdy hasa dziwnymi ścieżkami...
Wcale nie dziwię się temu, że ta książka jest rozchwytywana na całym świecie, zdobywając wysokie pozycje na listach bestsellerów. Tomi Adeyemi wykonała kawał dobrej roboty. Wyraźnie wyczułam, że włożyła w nią całe swoje serce, nie tylko chcąc pokazać, że jest utalentowaną pisarką, twórczynią fascynującej, przepełnionej mitologiczną magią historii. Autorka, poprzez „Dzieci krwi i kości” pragnie zwrócić uwagę na to, ilu niewinnych ginie z rąk tych przepełnionych nienawiścią, pozornie niosących pokój i bezpieczeństwo ludzi. Uczula na to, że nie można morderczych zapędów tłumaczyć strachem przed nieznanym. Wręcz apeluje o to, byśmy nie byli obojętni na krzywdę bezbronnych osób. Czasami wystarczy dosłownie niewiele, aby przeciwstawić się rasizmowi, który – choć żyjemy już w czasach, kiedy ponoć jesteśmy bardziej tolerancyjni – rośnie w siłę. Pokażmy, że to właśnie od naszego wsparcia zależy przyszłość nas wszystkich.
Podsumowując. „Dzieci krwi i kości” znacznie podnosi poprzeczkę kolejnym książkom fantastycznym, skierowanym do młodzieży swoim wypielęgnowaniem szczegółów i dopięciem fabuły na ostatni guzik. Po prostu jestem zakochana w tej książki. To sprawia, że Tomi Adeyemi będzie musiała się postarać, aby kolejny tom wniósł ze sobą powiew świeżości, bo moje wymagania wzrosły i nie jestem w stanie ich obniżyć. Autorko – zaskocz mnie! Tchnij w swoją twórczość kolejną nowość, bym mogła bez skrupułów wybudować ci ołtarzyk na środku pokoju!
Strach. Powiada się, że gdy się go nie odczuwa, można uznać się za głupca, albowiem jest nieodłączną częścią naszej egzystencji. Siedzi zgarbiony, czekając na właściwy moment, by ujawnić swoje oblicza. Wykorzystuje nieuwagę, aby niewinna mała mysz przeistoczyła się w potwora chcącego pożreć naszą duszę. Sprawia, że ten idący za nami mężczyzna przeobraża się w...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-01
Show-biznes od zawsze rządził się swoimi prawami. Możecie mówić, co chcecie, ale jednak przyznacie mi rację, że większość sławnych osób zawdzięcza swój „blask” kontrowersjom, jakie wokół siebie roztaczają. Tego typu celebryci bywają dosłownie wszędzie: na bankietach, premierach filmowych czy nawet pokazach mody. Nie zawsze interesuje ich właściwy cel zgromadzenia, a sam fakt, że można pogłębić znajomości. Wraz z nimi zaistnieje szansa, iż ktoś „wyżej postawiony” ich zauważy, umożliwiając rozwój „kariery”. Tylko jak zabłyszczeć wśród śmietanki towarzyskiej, kiedy cała uwaga kilkudziesięciu, a nawet kilkuset osób skupia się... na morderstwie znanej modelki?
RAZ, DWA, TRZY, MORDERCĄ JESTEŚ... A NIE, CZEKAJ – POMYLIŁAM SIĘ... TAKŻE ZACZNĘ OD POCZĄTKU: RAZ, DWA, TRZY...
Zanim ktokolwiek został pozbawiony życia, pozwolono mi na spokojnie zapoznać się z bohaterami, którym było dane wziąć udział w tym kryminalnym, aczkolwiek pełnym komediowych akcentów przedstawieniu. Alek Rogoziński podsycał ciekawość, wielokrotnie powtarzając, że pochłonięci gorączkowymi przygotowaniami przed największym, najbardziej spektakularnym wydarzeniem towarzyskim roku jeszcze nie zauważyli podrzuconej pod nogi emocjonalnej bomby z opóźnionym zapłonem. A kiedy tylko ta wybuchła – czas nagle przyśpieszył.
Wielowątkowość wprowadziła tutaj co nieco chaosu. Zdarzało mi się pogubić w toczących się wydarzeniach, a nadmiar bohaterów sprawiał, iż od czasu do czasu musiałam sobie przypominać, kto jest kim (dzięki ci, pa... ekhem, Alku za spis postaci!). Nieraz czy dwa wydawało mi się, że część tych pokręconych perypetii można było śmiało wyciąć, na spokojnie pominąć, tyle że... to była specjalna zagrywka autora. Gdyby nie ten fabularny harmider, całe śledztwo nie miałoby aż takiej siły rażenia. Alek Rogoziński specjalnie (!) manewrował między próbującymi dojść do siebie po niespodziewanym morderstwie, wywołując mętlik w głowie. Niemal bezczelnie, raz za razem, próbował wmówić, kto tak właściwie stoi za śmiercią puszcz... znaczy się popularnej modelki, by za chwilę rozmyślić się i przenieść moje zainteresowanie na kogoś innego. Nie powiem, przez jakiś czas opierałam się temu. Wolałam nie dać zapędzić się w kozi róg, ale – niestety – autor zdołał mnie przechytrzyć. Tworzona przeze mnie lista podejrzanych stopniowo malała, skupiając się na poszczególnych osobach, aż w końcu dostałam solidnego „liścia” w policzek, co mnie nieco zabolało. Zrozumiałam, że może przy powieściach młodzieżowych jeszcze umiem uchodzić za wybitnego detektywa, ale przy tego typu książkach muszę się jeszcze wiele nauczyć...
Emocje przy czytaniu „Śmierć w blasku fleszy” niemal sięgały zenitu. Czułam ten dreszczyk ekscytacji, gdy odkrywano świeży trop w sprawie, pozwalający dostrzec coś, co dotąd skrywało w cieniu. A kiedy tylko rozgrzane do czerwoności umysły prawie wybuchały, szybko wślizgiwały się elementy humorystyczne, pozwalające nie tylko na chwilę oddechu, ale też rozluźnienie nerwów. Zdarzało mi się wybuchać śmiechem, gdzie po chwili biłam się po łapach, upominając samą siebie. Przecież nie mogłam zapominać o tym, że na kartach książki nadal czai się morderca, a nikt nie był w stanie przewidzieć jego kolejnych kroków w swej niezrozumiałej dla wielu zabawie!
„NIBY ŻE JA TEGO NIE ROZWIĄŻĘ? POTRZYMAJ MÓJ PŁASZCZ! I KAPELUSZ! I SŁOIKI Z KONFITURKAMI! I TE Z GOŁĄBKAMI! I TE...”
Możecie sobie pisać, że najważniejszymi postaciami są tutaj nie pozwalający sobie na fuszerkę, łasy na domowe obiadki Mario czy próbująca zdrowo się odżywiać, zawsze skora do pomocy przyjacielowi Misia. Możecie sobie jojczyć, że to właśnie oni wzięli sprawy w swoje ręce, dzięki czemu z godziny na godzinę przybliżano się do schwytania mordercy. Nie, nie i jeszcze raz nie. Niepodważalną królową „Śmierci w blasku fleszy” została mama Dominiki, a mianowicie pani Stefania! Starsza kobieta (pewnie za to określenie obdarzyła by mnie takim spojrzeniem, że przez tydzień bałabym się ruszyć, z obawy o rzuconą na mnie klątwę), ku rozpaczy córki, postanowiła sama wywęszyć człowieka odpowiedzialnego za to krwawe zamieszanie, wykorzystując przy tym wachlarz swoich atutów. A co za tym poszło? Wścibskie wpychanie nosa tam, gdzie nie trzeba z domieszką „komplementów”! W międzyczasie zdołała nieźle obsypać „komplementami” swoje dorosłe dziecię, gdzie z jednej strony uśmiech wkradał się na usta, z drugiej natomiast odczuwało się tę nutkę współczucia. Dominika od lat nie usłyszała od mamy miłych słów, co zaowocowało tym, że nie czuła się swobodnie w jej towarzystwie. Nigdy nie wiedziała, kiedy pani Stefania postanowi wbić kolejną szpilę. Ich relacja nie była zdrowa, dlatego też bardzo chciałam, aby wreszcie star... znaczy się „wiecznie osiemnastoletnia” kobieta przejrzała na oczy, nim straci dziecko.
Podobało mi się również poprowadzenie wątku mordercy, który... skrył się pomiędzy innymi bohaterami. Jak gdyby nic śledziliśmy jego losy, nawet nie przypuszczając, że tak właściwie to on jest odpowiedzialny za śmierć uzależnionej od seksu modelki. W sumie, Alek Rogoziński każdej z postaci ofiarował pewne cechy, przez co każda mogłaby zostać oskarżona o celowe pozbycie się denatki. Wiadomo – jednych polubiłam bardziej, innych znacznie mniej, jednak każde z nich wnosiło coś do fabuły, a to najważniejsze!
Twórczość Alka Rogozińskiego to dla mnie żadna nowość. Poznałam już dwie jego książki (obiecuję, że kiedyś nadrobię pozostałe), dlatego wspomnienie o tym, że „Śmierć w blasku fleszy” jest najdojrzalszą w jego dorobku – oniemiałam. Pozwoliłam sobie sama sprawdzić, czy to stwierdzenie w ogóle powinno zaistnieć i przyznam, że... osoba odpowiedzialna za jego głoszenie miała rację. Autor przystopował z kreowaniem wulgarnych, rzucających mięsem niczym Magda Gessler talerzami bohaterek. Poszedł w zupełnie inne strony, pokazując, że nie tylko sprośne żarty i dobrze wplecione w fabułę przekleństwa mogą nas rozśmieszyć, jednocześnie wywołując ciary na plecach. Owszem, od czasu do czasu przewijało się coś takiego, bo przecież – halo – kto chociaż raz nie zaserwował czegoś z tamtych przykładów, niech pierwszy rzuci kamieniem, ale nie da się nie zauważyć, że tym razem skupił się on na skomplikowanych relacjach rodzinnych, tworzących tło dla morderstwa. Alek Rogoziński uświadamia, że wystarczy dosłownie niewiele, aby wyrządzić krzywdę i zrazić do siebie bliskich. A robimy jeszcze gorzej, kiedy nie znamy granic w kwestii pomocy, co może doprowadzić do przykrych konsekwencji...
Podsumowując. „Jeszcze jeden rozdział i idę spać”? Nie w przypadku tej książki! „Śmierć w blasku fleszy” nie tylko nie pozwoli wam się od siebie oderwać, aż nie wylądujecie na ostatniej stronie, ale również zapewni olbrzymi ból szczęki, niezależnie od intensywności śmiechu. Nie można także zapomnieć o nutce ekscytacji i dreszczach grozy, kiedy staramy się rozwiązać narzuconą nie tylko na bohaterów, ale także na nas krwawą zagadkę. To dobrze skrojona komedia kryminalna, na dodatek w dojrzalszym wydaniu. Nie wierzysz? Sprawdź sam!
Show-biznes od zawsze rządził się swoimi prawami. Możecie mówić, co chcecie, ale jednak przyznacie mi rację, że większość sławnych osób zawdzięcza swój „blask” kontrowersjom, jakie wokół siebie roztaczają. Tego typu celebryci bywają dosłownie wszędzie: na bankietach, premierach filmowych czy nawet pokazach mody. Nie zawsze interesuje ich właściwy cel zgromadzenia, a sam...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-10
„Wiedźma morska” to jedna z nowości lutowych na rynku czytelniczym, która zapowiadała się obiecująco. Zakazana magia, gdzie za ujawnienie tej natury groziła kara śmierci; tajemnicze pojawienie się dziewczyny łudząco podobnej do zmarłej przyjaciółki Evie, Anny; umożliwiająca pokazanie swojej umiejętności plotkarskiej wątpliwa przyjaźń przygotowującego się do objęcia tronu księcia i córki dworskiego rybaka... Przecież to aż się prosiło o mroczne, budzące grozę akcenty, gdzie zasłaniałoby się oczy ze strachu, by później rugać się za własną głupotę. Właśnie, zapowiadało, bo to, co otrzymałam, znacznie od tych klimatów odbiegało. Co poszło nie tak?
SPEŁNIĘ TWOJE TRZY ŻYCZE... A NIE, TO NIE TA BAJKA, SORRY...
Raczej nikt nie obrazi się na mnie za stwierdzenie, że praktycznie przez ¾ książki nie dzieje się tu nic na tyle absorbującego, aby piać nad tym z zachwytu. Odczuwałam kompletne znużenie, przewracając od niechcenia czytane strony, próbując nie ziewać z nudów, równocześnie nie rzygać tęczą od nadmiaru słodyczy, panoszącej się niczym księżniczka. Przyznaję, powinnam się tego spodziewać po zapoznaniu z opisem „Wiedźmy morskiej”, jednakże mocno trzymałam kciuki, aby ta miłość rosnąca wokół nas, przysłaniająca nawet nieśmiałe podrygi smutnych, nostalgicznych wspomnień, wreszcie się zmęczyła. Aby poszła odpocząć, pozwalając mrocznym rytmom przejąć stery. A tak akcja powieści przypominała leniwie płynącą rzeczkę, niżeli wzburzone morskie fale, straszące swoją potęgą. To sprawiło, że co rusz odkładałam książkę na bok, z niechęcią po nią sięgając. Niespecjalnie do niej lgnęłam, obawiając się masy nic niewnoszących sytuacji, gdzie ich zwyczajność całkowicie odebrała koronę magii. A skoro już o niej wspomniałam, to warto zauważyć, że właśnie przez cały ten czas traktowano ją po macoszemu. Liczyłam, że autorka pokaże ją jak od najlepszej strony, ale kiedy bywała ona wykorzystywana jedynie do wyczarowywania absurdalnych – jak dla mnie – przedmiotów, śmiałam się w głos. Autorka tworzyła wiele okazji na pokazanie swojej kreatywności, lecz wolała ona iść na łatwiznę. A to jeszcze nie koniec moich narzekań.
Prychałam zdegustowana, starając się dotrwać choćby do połowy książki. Wmawiałam sobie, że być może Sarah Henning kupuje czas, aby zaskoczyć zapierającym dech w piersiach zwrotem akcji i masą, niekoniecznie pozytywnych, niespodzianek. I doczekałam się tego. Wreszcie cukierkowa do granic możliwości, gdzieniegdzie przetykana cieniutką nicią tajemniczości, historia wyciągnęła pazury, ciachając nimi na oślep. Nareszcie działo się coś, przy czym można było zapomnieć o całym świecie, tyle że... za późno. Skumulowanie mocnych wrażeń na ostatnich pięćdziesięciu stronach nie zdołało mnie udobruchać na tyle, bym skakała z radości na ich widok. Tak, tak – czekałam na to. Ba, wręcz modliłam się o ten cud, ale co mi po tym, jak czułam niesmak po tym, co dotąd przeczytałam?
Wiecie, co jednak najmocniej trzymało mnie przy „Wiedźmie morskiej”? Ukazujące się retrospekcje wydarzeń. Opowiadane z punktu widzenia tajemniczego obserwatora, wzbudzały we mnie zaciekawienie, jak i pozwalały zadawać sobie mnóstwo pytań dotyczących aktualnie toczącej się fabuły. Umożliwiały zasiać we mnie ziarenko niepewności. Aż żałowałam, że autorka właśnie w tych nutach nie wykreowała całej historii. Wtedy czułabym się jak w niebie!
BŁAGAM, POMYŚL, ZANIM SIĘ ZA COŚ WEŹMIESZ!
Evie, chociaż zgrywała przed swoim przyjacielem, Nikiem, że jest twarda i żadne przykre słowa, krzywe spojrzenia wymierzone w jej kierunku nie robią na niej wrażenia, czuła, że prędzej czy później jej maska opadnie, a wtedy świat dojrzy jej prawdziwą twarz. Dlatego też trzymała się jak tonący brzytwy nadziei na lepsze jutro, próbując robić dobrą minę do złej gry. Tym samym pozwalała sobie zabłyszczeć niemałą głupotą. Totalnie nie pojmowałam, jak ktoś, kogo przez lata wystrzegano przed morskimi stworzeniami, bez wahania postanawia zaprzyjaźnić się z syreną. Ba, nawet pomóc jej zdobyć serce księcia – swojego najlepszego przyjaciela – i tym realizując plan nowej znajomej na pozostanie człowiekiem. Rozumiałam, że widziała w niej swoją zmarłą przyjaciółkę. Annemette (pieszczotliwie nazywana przeze mnie Almette) dawało jej ku temu wiele powodów, lecz nawet to nie powinno pozwolić na to, by nastolatka kompletnie straciła głowę. Nie inaczej było z obiektem westchnień Evie, Ikerem. Robiący nadzieję dziewczynie, przyklejony do jej ust książę-podrywacz od początku mi śmierdział. Cuchnął dla mnie fałszem na kilometr. Nie wierzyłam w jego szczere intencje, jednak podobała mi się w nim podejrzliwość, jaką obdarzył skrywającą się w ludzkim ciele syrenę. Sama nie byłam pewna szczerych intencji Almette, znaczy Annemette, dlatego właśnie tym zapunktował. Niestety z czasem pokazał, że nie było warto przydzielać mu żadnych plusów... A co mogę powiedzieć o samym przyjacielu Evie? Cóż... jak dla mnie był najbardziej mdłą postacią z nich wszystkich, dlatego pozwolę sobie przemilczeć jego kwestię...
Sarah Henning. Cóż, gdybym napisała, że nie ma talentu do opowiadania baśniowych historii, zostałabym za to zjedzona. Może w niektórych kwestiach ostro przesadzała, a wykreowani bohaterowie niespecjalnie przypadli mi do gustu, to prawda jest taka, że widzę w niej niemały potencjał. Gdyby tylko trafiła na surowego, bardzo wymagającego redaktora, na pewno jej warsztat uległby poprawie, a wtedy – być może – zawojowałaby moje serce. Niestety, tymczasowo muszę powiedzieć, że było dobrze, ale mogło być znacznie, znacznie lepiej. Warto jednak podziękować autorce za to, że wyczula nas obdarzanie zaufaniem każdego, kto stanie na naszej drodze. Może niektórzy na nie zasługują, jednak na naszej drodze mogą pojawić się również tacy, co skrzętnie to wykorzystają, a wtedy sprawy mogą się pokomplikować...
Chciałabym jeszcze ponarzekać na książkę od strony edytorskiej, bo jednak można tutaj znaleźć trochę paskudnych błędów, które gdyby tylko połączyły siły, mogłyby wywołać wojnę z poprawnością językową. I już nawet przygotowałam parę tekstów z tej okazji, ale stwierdziłam, że już tyle razy wyciągano tę sprawę na wierzch, że moje wytykanie palcami można zakończyć w tym miejscu i po prostu zakończyć ten temat.
Podsumowując. „Wiedźma morska” mogłaby mnie oczarować swoją leniwie rozwijającą się magiczną historią ukrywającej swoją prawdziwą tożsamość Evie, gdyby nie multum przesłodzonych chwil, które niespecjalnie do mnie przemawiały. Nie można także zapominać o wielu zwrotach akcji, których absurdalność przekraczała wszelkie granice. Gdyby jednak przymknąć oko na te „drobnostki”, dostajemy nawet dobrą powieść, lecz nie na tyle, aby pamiętać o niej miesiącami.
„Wiedźma morska” to jedna z nowości lutowych na rynku czytelniczym, która zapowiadała się obiecująco. Zakazana magia, gdzie za ujawnienie tej natury groziła kara śmierci; tajemnicze pojawienie się dziewczyny łudząco podobnej do zmarłej przyjaciółki Evie, Anny; umożliwiająca pokazanie swojej umiejętności plotkarskiej wątpliwa przyjaźń przygotowującego się do objęcia tronu...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-01
Felix. Zachwalana za swoje zaangażowanie specjalistka od zwalczania gryzoni panoszących się na dworcu w Huddersfield. Prawdziwa, majestatyczna królowa, mieszkanka peronu Pierwszego, obok której większość podróżnych i pracowników kolei nie jest w stanie przejść obojętnie. Trudno się dziwić – przecież wystarczy jedno spojrzenie tej pięknej kotki, aby bezproblemowo owinęła kogoś wokół puszystego ogona. Jej otwartość na nowe znajomości oraz fotogeniczność sprawiły, że pewnego dnia ktoś postanowił utworzyć dla niej stronę na popularnym Facebooku, która przysporzyła jej jeszcze więcej fanów. I to na całym świecie!
Dochodziły mnie słuchy o wielu popularnych zwierzakach, jednak wieść o Felix jakoś umknęła mojej uwadze. A szkoda, bo… bezgranicznie się w niej zakochałam! Ale najpierw wróćmy do chwili, zanim na dworcu pojawiła się puchata kulka, zjednująca sobie nawet tych najbardziej zgryźliwych!
PROSZĘ WSTAĆ – PRZYBYŁA KRÓLOWA FELIX!
Wszystko zaczęło się od niewinnego żartu. Jeden z dwójki pracowników dworca uwielbiających wymyślać dość kreatywne udogodnienia dla podróżnych (gdzie wielu pukało się w głowę, gdy tylko o nich słyszało), wpadł na pomysł posiadania dworcowego kota. Jednak było w tym coś na tyle kuszącego, że ów mężczyzna nie umiał przejść obok tej myśli obojętnie. I nie tylko on, bo zaraził swoją „chciejką” kolegów i koleżanki. Wtedy zaczęły się liczne podchody umożliwiające spełnienie tego marzenia. Aż wreszcie nastąpił cud: dworzec dostał zielone światło na posiadanie mruczącego współpracownika! To nic, że starania trwały trzy lata – najważniejsze, że wysiłki nie spełzły na niczym!
Pojawienie się Felix diametralnie zmieniło ich niemal trącące rutyną kolejowe życie. Wyraźnie widziałam, jak kotka przewraca ich świat do góry nogami, wyzwalając uczucia, które dotąd skrywały się na dnie serc. Wielu było gotowych utrudniać sobie pracę, byle tylko być blisko niej, nie pozwalając na to, aby ich małemu skarbowi stała się krzywda. Wcale się temu nie dziwiłam – w końcu koty z natury są ciekawskimi stworzeniami, uwielbiającymi hasać swoimi drogami, a Felix, choć początkowo przerażona otaczającym ją hałasem, z czasem przyzwyczaiła się do niego i pragnęła dokładniej poznać swój dom. Nadmierna fascynacja owocowała wieloma przygodami, które wzbogacały repertuar historyjek, jakie można było przekazywać innym, spragnionym wiedzy o postępowaniu przyszłej gwiazdy, lecz nie tylko w ten sposób kotka przyczyniła się do „ożywienia” atmosfery. Jej obecność okazała się przydatna w wielu niekomfortowych sytuacjach. Felix, jak na urokliwą damę przystało, była w stanie zmiękczać nawet tych najbardziej krzykliwych, oburzonych podróżujących. Przyjemnie było obserwować, jak w mgnieniu oka znikała cała złość, zastępowana zauroczeniem i wyłowieniem łagodniejszej natury. Pomagała także uspokoić przerażone dzieci, przynosząc ulgę nie tylko rodzinom, ale też przyszłym współpasażerom. Obecność kotki oddziaływała cuda, jednak zdarzały się również chwile, które mroziły krew w żyłach. Niektóre z nich inicjowała sama gwiazda „Kolej na Felix”, ale znacznie gorsi byli ludzie, gotowi popełnić przestępstwo, byle tylko ją zdobyć. Rozumiałam, że marzyła im się tak poukładana, przyjazna do ludzi, posłuszna kotka, ale żeby – za przeproszeniem – upaść aż tak nisko? Przecież w ten sposób narażali ją na niebezpieczeństwo! Aż miałam ochotę takich wziąć na pole, nakazać im się rozebrać do naga i tarzać nie tylko w pokrzywach, ale i w innych chwastach! Pojawiła się również momenty, kiedy szkliły mi się oczy. Ciężko było czytać fragmenty, gdzie Felix nie pojmowała, że doszło do czegoś, co sprawi, że nigdy więcej nie dojdzie do spotkania z kimś, kogo sama obdarzyła uczuciami… I niech ktoś mi powie, że książka poświęcona życiu kota nie jest w stanie wzbudzać skrajnych emocji!
Przyznam jednak, że – moim zdaniem – książka była momentami nieco przegadana. Pojawiały się również zbędne wstawki (gdzie nawet bywały powtarzane, pozornie dla podkreślenia swej istotności dla historii). Miałam wtedy nieodparte wrażenie, jakoby autorka próbowała jak najdłużej pozostać przy ulubienicy dworca w Huddersfield. Rozumiałam jej zauroczenie (w końcu sama uległam urokowi Felix), jednak niektóre zdarzenia z życia kotki można było śmiało pominąć lub spróbować poznać inne, mogące wnieść kolejne barwy do tej historii.
HEJ, ZOBACZ, MAM DLA CIEBIE PREZENT! NO CO JEST? CZEMU SIĘ NIE CIESZYSZ? UPOLOWAŁAM TĘ MYSZ Z MYŚLĄ O TOBIE!
Pomimo różnych przygód z ludźmi, Felix nie jest w stanie bez nich żyć! Wcale mnie to nie dziwi, skoro wielu przybywa do niej z ulubionymi smakołykami, dla których jest gotowa „poniżyć się”, znaczy wykonać parę zachwycających sztuczek. Sami pracownicy zauważyli, że kotka dosyć często zachowywała się jak pies: biegała za wykopywaną maskotką, niosąc ją dumnie w ząbkach, by ta ponownie poszybowała w powietrzu; przechadzała się za kimś niczym cień, nie odstępując go ani na krok. Dla nich stanowiło to nowość! To jednak nie ujmowało królowej dworca uroku. Miała w sobie to coś, że nawet ci, którzy z początku jej nie akceptowali, prędzej czy później przepadali! Wykazywała się również współczuciem, jeżeli chodziło o inne zwierzęta, ale kiedy trzeba było, potrafiła pokazać, na co ją stać. Żadna mysz nie miała przy niej żadnych szans, a pragnące przejąć jej teren „dzikusy” mogły liczyć się z tym, że ta przepięknie je odprawi. No, po prostu miała łapki pełne roboty!
Kate Moore odbiegła co nieco od schematycznych biografii. Ukazana przez nią historia Felix mogłaby śmiało robić za zwyczajną powieść obyczajową, do czego przyczyniły się barwne opisy i lekkie pióro, gdzie w trymiga wbiłam się w rytm tej książki, ochoczo wyruszając w tę niesamowitą podróż. Ale-ale, „Kolej na Felix” to nie tylko opowieść o kotce, która w ekspresowym tempie podbiła Internet! To także okazja, aby w jakiś sposób zachęcić ludzi do wyjścia z domu, podróżowania, bo dzięki temu zdołają poznać wiele ciekawych osobistości. Kto wie, ile jeszcze takich Feliksów można spotkać na swej drodze?
Podsumowując. „Kolej na Felix” to ukłon w stronę pracujących zwierząt, które nie tylko wykonują swój zakres obowiązków, ale również wychodzą poza jego ramy, ale przede wszystkim to tytułowa Felix zdobywa największe uznanie. Kotka bezpardonowo skrada ludzkie serca, a jej bogata w różnorakie przygody przeszłość nie pozwala się od siebie uwolnić. Dlatego też, jeżeli kochasz te futrzaki i chętnie zaczytujesz się w opowieściach o nich, ten tytuł jest w sam raz dla ciebie!
Felix. Zachwalana za swoje zaangażowanie specjalistka od zwalczania gryzoni panoszących się na dworcu w Huddersfield. Prawdziwa, majestatyczna królowa, mieszkanka peronu Pierwszego, obok której większość podróżnych i pracowników kolei nie jest w stanie przejść obojętnie. Trudno się dziwić – przecież wystarczy jedno spojrzenie tej pięknej kotki, aby bezproblemowo owinęła...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-10
Utrata kogoś bliskiego naszemu sercu zawsze bywa bolesna. Świadomość, że ktoś, kogo się kochało, już nie zdoła zamienić z nami słowa, podzielić się swoimi spostrzeżeniami, nie wesprze w trudnych chwilach czy po prostu nie będzie przy nas, trawi od środka, odbierając sens życia. Gorzej, jednak kiedy zdołamy podnieść się z kolan, a na naszej drodze staje ten, który pozostawił po sobie pustkę. Czujemy się wtedy kompletnie zagubieni, zdezorientowani, wściekli oraz jesteśmy gotowi zrobić wszystko, aby poznać całą prawdę. Jesteśmy niczym Eelyn, nastoletnia wojowniczka z klanu Asków, gotowi zlekceważyć wszystko i wszystkich, aby zdobyć wiedzę, mogącą poniekąd skleić roztrzaskane serce. Tylko czy zawsze jest to opłacalne?
TOPÓR W DŁOŃ I JEDZIEMY Z TYMI GNIDAMI!
Adrienne Young wcale się nie szczypie ze swoimi czytelnikami. Sama się o tym przekonałam! Wyobraźcie sobie, że nawet nie zdążyłam się porządnie usadowić, kiedy z miejsca zostałam wrzucona w ten przesiąknięty przemocą świat. I to prawie w sam środek makabrycznej scenerii! Oszołomiona, przyglądałam się tej drastycznej sytuacji z szeroko otwartymi ustami, próbując jakkolwiek nadążyć za rozwojem wydarzeń, bo z początku autorka mało co daje nam odpocząć. Dopiero z rozwojem fabularnym pozwolono mi odetchnąć, jednak i tak przeczuwałam, że długo nie zaznam spokoju. Narwana Eelyn cały czas dbała o to, aby nikomu nie przyszło się nudzić. Dogłębnie zraniona przez brata, zniewolona przez wrogi klan, wielokrotnie pokazywała Rikim swoją prawdziwą naturę. Z czasem jednak zaczynała dostrzegać w nich coś więcej niż czyhające na życie jej plemienia bestie. Wraz z nią powoli odkrywałam, że za maskami wojowników skrywają się zwyczajni ludzie, którzy również wiodą prawie normalne, poukładane życie. Sama byłam (początkowo) tym zaskoczona, bo jednak wielokrotnie dali odczuć głównej bohaterce, że nie jest mile widziana w ich społeczności, co okazywali poprzez traktowanie dziewczyny jak zbędnego balastu. Z czasem jednak, pomimo przyjemnego dryfowania z rozdziału na rozdział i ekspresowego zaczytywania się, zaczynałam odczuwać, że jednak czegoś mi tutaj brakuje. Zauważyłam, że również prawdziwa natura „Klanu” skrywa się pod maską, gdzie jej zerwanie zaowocowało festiwalem wyłapywania coraz to nowszych „psujek”...
Pomijając już drobne potknięcia fabularne, pozwolę sobie skupić się na elementach, które spędzają mi sen z powiek. Jednym z nich jest wyjaśnienie, a raczej streszczenie streszczenia tego, dlaczego Askowie walczą co pięć lat na śmierć i życie z plemieniem Rikich. Kiedy to przeczytałam, to aż parsknęłam śmiechem, bo bardziej absurdalnej wymówki nie dało się wymyślić! Jasne, nawiązanie do tamtejszej mitologii mogłoby się okazać strzałem w dziesiątkę, gdyby tylko autorka popuściła wodze fantazji i się temu bezgranicznie oddała. Wiem, że nieraz ktoś tłumaczył swe występki tym, że jakieś bóstwo mu coś nakazało, ale miało to jakoś podłoże, a tutaj zostało coś rzucone od czapy i ludzie temu przytaknęli z tępym wyrazem twarzy, bo tak. To samo tyczyło się samych klanów. Poniekąd poznałam ich od tej brutalnej strony, ale ta łagodniejsza, ludzka w jakimś stopniu leżała. Tak bardzo pragnęłam, aby przybliżono mi ich historię, opowiedziano o potężnych przodkach, którzy przyczynili się do tego, że byli takimi, a nie innymi ludźmi, zdradzili nieco więcej o swej religii i codziennych rytuałach… Ofiarowano mi szczątkowe fakty, służące pomocą przy pchaniu fabuły do przodu, ale to i tak za mało, aby mnie usatysfakcjonować. A sam kulminacyjny moment w bestsellerowym „Klanie”? Nie mogę za wiele zdradzić, bo to by zahaczyło o obrzydliwy spoiler, ale to, co zaprezentowała tam autorka… Jak dla mnie chciała czym prędzej się z tym rozprawić, przez co wyszło, jak wyszło. Moim zdaniem, brakowało w tym solidnego kopa, abym chciała dopingować bohaterom. Można było wycisnąć z tej fabularnej cytryny więcej soku, ale cóż… najwyraźniej ktoś lubi marnotrawić „owoc”.
A na tym nie koniec minusów...
CHODŹ DO MNIE BRACISZKU, TO CIĘ UŚCISKAM… PASEM… WOKÓŁ SZYI!
Eelyn od dzieciństwa uczono władania bronią. W naszej rzeczywistości jest to może nie do pomyślenia, jednak w jej świecie ta umiejętność okazywała się bardzo przydatna – w końcu co pięć lat klany Asków i Rikich zbierały się po to, aby toczyć ze sobą walki na śmierć i życie. Dziewczyna, po osiągnięciu pewnego wieku, walczyła za i dla swoich pobratymców jak lwica. Także wykazywała się wolą walki, kiedy została pojmana przez wrogów i przetransportowana do ich wioski.
Podziwiałam Eelyn za odwagę. Może niekiedy nie popierałam podejmowanych przez nią kroków, bo bez wahania pchała się w ramiona niebezpieczeństwa, to nie zdołam zaprzeczyć, że umiała mi zaimponować. Nawet jako niewolnica dobitnie pokazywała, że nikt nie zdoła jej przerobić na udomowionego pupilka. Również jej nowy „pan”, Fiske, okazał się charakterny. Młody Riki pokazywał dziewczynie, że gdyby nie jego postępowanie, już dawno zostałaby skrócona o głowę. Ich burzliwe relacje stopniowo łagodniały (któż by się tego spodziewał?), gdzie każde z nich powoli odkrywało w tym drugim istotny fakt: że ma przed sobą człowieka. Człowieka, który – prócz bycia wychowanym na maszynę do zabijania – przede wszystkim ma uczucia. Odkrywali się niemal od nowa, co nieraz przekształcało się w wiele (nie)spodziewanych sytuacji. Jednakże tę spokojniejszą naturę wojowniczki najbardziej uaktywnił młodszy brat jej „właściciela”. Halvard od początku okazywał zainteresowanie nowo przybyłą. Nieskalany jeszcze walkami chłopiec lgnął do niej, obdarzając sympatią i zaufaniem, co spowodowało, że Eelyn nawet byłaby gotowa poświęcić własne życie, aby stanąć w jego obronie. To samo tyczyło się Inge, matki tej dwójki. Choć traktowała ją, jak należało (doskonale wiedziała, kim ona dla nich jest), dało się odczuć, że tak naprawdę dbała o to, by czuła się u nich jak najlepiej. Co zaś się tyczy pozostałych bohaterów…
Iri. „Zmarły” brat Eelyn, który jak gdyby nic mieszkał wśród Rikich, oprócz tego, że był kimś ważnym dla dziewczyny, to tak naprawdę niczym szczególnym się nie wyróżniał. Wycofany, lekko niemrawy... W ogóle miałam wrażenie, jakby autorka nie miała na niego większego pomysłu. I nie tylko na niego. Pojawiali się również inni, którzy wkradali się do życia Eelyn, gdzie, gdyby ich zabrakło, to ta historia by na tym nie straciła. Nieraz wydawało mi się, że rozróżniam tych ludzi tylko ze względu na imiona. A to raczej dobrze nie świadczy.
Adrienne Young wie, jak pisać, by zatrzymać przy sobie czytelnika i nie pozwolić mu odłożyć książki na bok. Cały czas dostarczała multum niezapomnianych wrażeń. Autorka również uświadamia, że pielęgnowana przez lata nienawiść, nie niesie ze sobą jedynie bólu i cierpienia. Nienawiść również zaślepiała, przez co nie dostrzegało się tych pięknych uroków życia. Dałam się porwać debiutanckiej powieści pani Young, ale… No, właśnie – ale. Zdążyłam już wspomnieć o wielu wadzących mi kwestiach, dlatego nie będę tego powtarzać. Powiem jednak tyle: jeżeli kieruje się coś do nastoletniego odbiorcy, nie można robić z niego aż tak ograniczonego. Bo zastosowane w „Klanie” uproszczenia może są łagodne, ale po pierwszym rozdziale wyczuwam, że to mogło tak rozkwasić konkurencję, że mucha nie siada…
Podsumowując. Jeżeli potrzebujesz pełnokrwistej, pełnej niespodziewanych zwrotów akcji, przepełnionej brutalnością historii, to niestety „Klan” nie jest dla ciebie dobrym rozwiązaniem. Może fabuła kręci się wokół odwiecznej wojny między wrogimi klanami, a sama książka zaczyna się z mocnym przytupem, z rozdziału na rozdział gęsta atmosfera się rozrzedza, gdzie inne sfery przejmują stery. Jeśli jednak nie wymagasz zbyt wiele od literatury młodzieżowej, potrzebujesz po prostu odetchnąć od codziennego zgiełku – sięgaj śmiało! Akurat to Adrienne Young może ci bez wahania ofiarować.
Utrata kogoś bliskiego naszemu sercu zawsze bywa bolesna. Świadomość, że ktoś, kogo się kochało, już nie zdoła zamienić z nami słowa, podzielić się swoimi spostrzeżeniami, nie wesprze w trudnych chwilach czy po prostu nie będzie przy nas, trawi od środka, odbierając sens życia. Gorzej, jednak kiedy zdołamy podnieść się z kolan, a na naszej drodze staje ten, który pozostawił...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-28
Czy zdarzyło się wam kiedykolwiek spotkać z książką pozbawioną głównej fabuły? A nie, chwileczkę… Przecież takowych książek jest od groma! Na bank z jakąś, o niejasnym lub całkowicie okradzionym kierunku zdarzeń, mieliście już do czynienia. No nie, muszę was podejść z innej strony. Już wiem! Czy zdarzyło się wam spotkać z książką pozbawioną nie tylko głównej fabuły, ale i istotnego dla historii bohatera? W sensie, że nawet nie wiedzieliście, kim on tak właściwie jest, przez co pozostałe postaci błądziły po omacku? Nie? A ja właśnie coś takiego przeżyłam, czytając bestsellerową powieść Anny Szumacher, czyli „Słowodzicielkę”. Pomysł był… no, nie oszukujmy się: kreatywny. Nawet sobie rzeknę, iż oryginalny, a zarazem wiele obiecujący. Co? Mam zdradzić coś więcej, bo opis jest dość oszczędny w słowa? Nie trzeba mnie do tego dwa razy namawiać! Już wszystko tłumaczę.
MAM ZABIĆ KSIĘŻNICZKĘ I UWOLNIĆ SMOKA, UWIĘZIONEGO W WIEŻY? A, DAJ MI PAN SPOKÓJ! IDĘ SZUKAĆ DALEJ WŁAŚCIWEGO WĄTKU.
Fabularny nieład. Właśnie w tych dwóch słowach mogłabym streścić całą „Słowodzicielkę” (gdzie poszłabym w ślady wydawnictwa, raczącego czytelników jednozdaniowym opisem książki, pomijając już rekomendacje...) i spokojnie wrócić do swojego nudnego życia. Ale… nie mogę na tym poprzestać. Zasługujecie na to, by dowiedzieć się, na jak wiele dziwnych, zapierających dech w piersiach, wywołujących dezorientację zdarzeń można się tutaj natknąć!
Obserwując zmagania bohaterów, dążących do spotkania (a co najważniejsze – poznania) swojego „dowódcy” i odkrycia właściwego celu powołania ich do życia, przeżyłam z nimi nieraz nieprawdopodobne przygody. Odnajdywanie księżniczek skrywających mroczne sekrety, stanięcie twarzą w twarz z rozbójnikami, spotkanie z olbrzymim potworem… Trochę się tam działo! Trochę? Sporo! I kiedy już myślałam, że nie spotka mnie nic bardziej zaskakującego, autorka wychodziła mi naprzeciw, rzucając w twarz kolejnymi atrakcjami. A żeby było ciekawiej, wszystko przyozdobiła nićmi dobrego humoru, przy którym ciężko siedzieć z zawieszonym wyrazem twarzy. Jednak gdyby nie nastąpił gwałtowny obrót spraw, mogłabym już pomału zgrzytać zębami z powoli opanowującej mnie irytacji. Pojawienie się pewnego Ktosia zagwarantowało, że „Słowodzicielka” nabrała nowych barw, a co za tym idzie: zostałam „odgrodzona” od przymusowego zażycia tabletek uspokajających. Ale, ale! Wraz z powiewem świeżości, przybyło również lekkie zagubienie. Wcześniej był spory nacisk na to, że większość bohaterów zdaje sobie sprawę z tego, że są jedynie wytworem czyjejś wyobraźni, gdzie niepostrzeżenie wkrada się stan, podczas którego przestałam odróżniać, co jest fantazją, a realnym ruchem. Perfidnie wyobraźnia połączyła się z rzeczywistością, tworząc zupełnie nową ścieżkę. Sami poszukiwacze „sensu istnienia” też dostrzegali te zmiany. Oswajałam się z tym fabularnym cudem do ostatnich stron, gdzie z rozdziału na rozdział czułam się już coraz pewniej. I to mnie zgubiło.
W myślach, z widoczną triumfalną miną, powtarzałam sobie, że po tylu dziwach nic nie zdoła mnie już zaskoczyć. Byłam gotowa dać sobie obciąć włosy do ramion (bo ręki mi trochę szkoda, a nowa fryzura zawsze mile widziana), iż zręcznie obadałam grunt. Można się już domyślić, że Anna Szumacher powinna przyjechać do mojego domu, aby pomóc mi zebrać szczękę z podłogi, prawda? Tak, poniekąd uśpiła moją czujność, by raz jeszcze dziabnąć mnie swoją kreatywnością. To, co zaprezentowała, przeszło moje najśmielsze oczekiwania! No bo jak… Jakim cudem… Ale… Dajcie mi szklankę wody… Skąd to… Gdzie ta woda? Mało brakowało, a nie podzieliłabym się z wami tą opinią, bo nastąpiłaby eksplozja czaszki pod wpływem ciśnienia gotującego się mózgu! A jeszcze nie spisałam testamentu...
PANIE, TO PAN JEST TYM DOBRYM? A MOŻE JEDNAK ZŁYM? CHOLIBKA, DAJCIE MI TU AUTORA, NIECH NO WSZYSTKO WYJAŚNI!
Naturalnie ten akapit rozpoczęłabym od wzmianki o głównym bohaterze, a jako że „Słowodzicielka” swojego zagubiła (a czy się odnalazł, to już pozostanie zagadką), muszę z marszu przejść do pobocznych postaci. To dla mnie spora nowość, ale hej: o nich też można sporo powiedzieć!
Niegrzeszący inteligencją, zdający sobie sprawę ze swojej atrakcyjności Agni. Wzbudzający respekt, skory do walk tajemniczy Hidra. Opanowany, poukładany Jord. Tak niedopasowanego pod kątem charakterów i statusów społecznych trio od dawna nie widziałam! Choć łączył ich jeden cel, to jednak nie dało się zapomnieć o swoich przyzwyczajeniach, które prędzej czy później wychodziły na wierzch. Także wyobraźcie sobie tę mieszankę wybuchową w akcji! Jeżeli mam być szczera (a powinnam, w końcu o to chodzi w recenzjach, prawda?), to z całej tej trójki najbardziej polubiłam naszego wspaniałego Jorda. Co jak co, ale prezentowana przez niego postawa była godna podziwu. Jego opanowanie oraz umiejętności niejednokrotnie uchroniły niecodzienne towarzystwo przed większymi kłopotami. Może też poczułam nieco sympatii do Agniego. Przypominał mi takiego dzieciaka zamkniętego w ciele (prawie) dorosłego człeka, dla którego nie istniało takie słowo, jak „dojrzałość”. Gdyby nie to, że jego urok podziałał w jakimś stopniu też na mnie, chętnie wyzywałabym go tylko od głupców i nieuków! Za to Hidra… Doprawdy, nie mam bladego pojęcia, co mogę powiedzieć o tym… kimś. Dobra, zaimponował mi swoją odwagą oraz pokazał, że gdy ktoś chce, to może tak zaskoczyć, że aż z wrażenia wyskakuje się z butów, to jednak mam te mieszane uczucia względem niego. No, nie powiem o tym za wiele, bo bym zdradziła istotną część fabuły (część czego?), ale wiedzcie, iż on nie pozwoli wam o sobie zapomnieć. Tak samo, jak ten Ktoś, kto wkradł się niepostrzeżenie do historii i za nic nie mógł się od niej odkleić. Kto taki? A, taki tajemniczy Gość, którego sami musicie poznać!
Chociaż Anna Szumacher ma już na swoim koncie wiele osiągnięć, to dopiero teraz odkryłam jej istnienie. I, szczerze mówiąc, ogromnie tego żałuję. Żałuję, że byłam tak zaślepiona innymi twórcami, iż nie dostrzegałam tej autorki, bo ma kobita talent do komplikowania niemal błahych spraw. Autorka ma lekkie, przyjemne pióro, którym tak manipuluje, iż z czasem człowiek czuje się zdezorientowany, oszukany, zaskoczony, zaciekawiony, zirytowany, zakochany, pogubiony oraz dumny równocześnie. A mogłabym wymienić jeszcze parę przykładów, tylko nie będę nikogo tym zadręczać. Doskonale odwzorowała surowe realia ówczesnych lat, idealnych do ukazania fantastycznych nut, wyzwalających wyobraźnię. Anna Szumacher skrzętnie wykorzystała okazję i nieraz dawała popis swych umiejętności. No, przyznam, że mi zaimponowała! Nie mogę też zapomnieć o tym, w jak sprytny sposób udowodniła, że nigdy – przenigdy – nie powinniśmy wierzyć w to, co widzimy, bo rzeczywistość potrafi wyczarować przepiękne iluzje! Wystarczy odrobina imaginacji, aby pokazać środkowy palec światu, odczarowując go. Ale jak on zareaguje na tak drastyczne zmiany?
Podsumowując. Potrzebujecie czegoś oryginalnego? Czegoś, co ofiarowuje wam rollercoaster wrażeń? Czegoś, co nie da o sobie zapomnieć, przez co zapragniecie przeczytać to raz jeszcze, by sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyliście? W takim razie „Słowodzicielka” powinna trafić w wasze ręce! Gwarantuję, że przy tym lekki ból głowy nie będzie wywoływał u was negatywnych emocji. Ba, zapragniecie, aby jeszcze bardziej rozsadzał wam czaszkę, byle tylko rozwikłać wiele spraw, na jakie się natkniecie. Zakład? Cóż, z natury tego nie robię, ale w przypadku tej książki jestem gotowa zaryzykować! To jak? Ja już wyciągnęłam ku was rękę.
Czy zdarzyło się wam kiedykolwiek spotkać z książką pozbawioną głównej fabuły? A nie, chwileczkę… Przecież takowych książek jest od groma! Na bank z jakąś, o niejasnym lub całkowicie okradzionym kierunku zdarzeń, mieliście już do czynienia. No nie, muszę was podejść z innej strony. Już wiem! Czy zdarzyło się wam spotkać z książką pozbawioną nie tylko głównej fabuły, ale i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-02
Jak to jest być w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie? Widzieć lub słyszeć coś, co nie powinno wydarzyć się w naszej obecności? Przyznaję, mogę powiedzieć coś na ten temat. Zdarzało mi się być świadkiem kłótni rodziców koleżanki. Powodowało to, że szybko zbierałam swoje rzeczy i uciekałam, jak najdalej od całego zamieszania. Jeszcze sprawniej wychodziło mi zwiewanie, kiedy to na celowniku była sama koleżanka. Możliwe, że wtedy fotoradary pstrykałyby mi zdjęcia, jak najęte! Jednak nie jestem w stanie przebić Przemka Reja. Celebryta znalazł się w samym centrum kryminalnego bagna, gdzie wpływ promili sprawił, iż niewiele pamięta z tamtego wieczora. Tym samym tylko policja jest w stanie mu pomóc. Mężczyzna trafia pod skrzydła znanej z ciętego języka Weroniki Kardasz. Oboje nie przypadają sobie do gustu, co sprawia, że bajeczna ochrona w postaci miłosnej przykrywki staje pod znakiem zapytania. Do czasu…
PRZEPRASZAM, TO KRYMINAŁ, CZY ROMANS Z ZABARWIENIEM KRYMINALNYM?
Woreczek tajemnic, okryty chustką uszytą kłamstwami i niedomówieniami. Właśnie tak można określić to, co się dzieje na kartach bestsellerowej „Niebezpiecznej gry”. Co rusz napotykałam na zdarzenia, które tylko odgrywały rolę tych rzeczywistych, choć tak naprawdę miały na celu odwrócić moją uwagę od prawdy. Przyznaję, zdarzało mi się wpadać w zastawiane przez Emilię Wituszyńską pułapki. Przychodziły też momenty (a trochę ich było!), kiedy to ja trzymałam autorkę w garści i bez wahania wykrzyknęłabym jej w twarz, że raz jeszcze przewidziałam jej ruch. Bo, chociaż starała się ona zagmatwać sprawę i nie pozwolić, aby wszystko szybko wyszło na jaw, to jednak niektóre fragmenty – moim zdaniem – okazywały się przekombinowane, co jeszcze bardziej zmuszało do rozmyślania. Przyczyniało się to do tworzenia różnych scenariuszy, że bez problemu przewidywało się przyszłość. No dobrze, jakiś dreszczyk emocji był, tego nie da się ukryć. Choć w głowie widziało się już, co zaraz nastąpi, to i tak trzymało się rękę na pulsie. Szkoda tylko, że czasami, dość bezczelnie, wytrącano mnie z rytmu…
„Niebezpieczna gra” jest tytułowana kryminałem, gdzie ja bez wahania nazwałabym ją romansem z pewną dawką kryminalnego sosu. Opierając się o to gatunkowe zapewnienie, liczyłam na mocniejsze nuty, gdzie pikanterii dodałyby wieczne, dość ostre kłótnie policjantki i celebryty, jednak one ginęły w natłoku tych miłosnych „śpiewek”. Książka była nimi tak przesycona, że czasami chciałam zapytać: „Halo, wy tutaj się droczycie, a nie widzicie, że główny wątek marnieje w oczach?”. Owszem, zdarzało się, że to te istotne elementy spychały swojego rywala ze sceny i dawały się ponieść wyobraźni, byle tylko zagrzać sobie miejsca, ale w połowie występu znowu wracały za kulisy. Możliwe, iż osoby o romantycznej duszy na pewno będą zadowolone z takiego obrotu spraw, bo przecież „kto się czubi, ten się lubi”, lecz mnie to odrobinę odpychało. Chociaż czytałam dalej, bo chciałam wiedzieć, czy zakończy się to tak, jak przewidywałam, to jednak ten element nieco mi wadził. Dopiero pod koniec książki zaczęło dziać się coś ostrego, wymagającego skupienia, lecz czułam, że coś było nie tak. Jakby autorka chciała czym prędzej zakończyć kryminalną maskaradę i powrócić na uczuciowe tory. Jakby pragnęła zaklepać pewien los Weroniki i Przemka, zbierając po omacku wybuchy, strzały i liczne pogonie, wpychając je do kieszeni zimowej kurtki, którą chce ukryć na samym dnie głębokiej szafy, gdzie tę przykryłaby toną papierowych serduszek.
NIENAWIDZĘ, KOCHAM, UDAJĘ OBOJĘTNOŚĆ, ZNOWU KOCHAM I NIENAWIDZĘ… KRĘCI MI SIĘ W GŁOWIE!
Weronika, choć nadmiernie posługiwała się łaciną podwórkową, zaimponowała mi swoją odwagą, którą niejednokrotnie udowodniła. Kobieta miała łeb na karku, co skrzętnie wykorzystywała, ale zdarzało jej się go tracić, kiedy w pobliżu był sam Przemek. Nie wiem, doprawdy nie wiem, jakim cudem Weronika od czystej niechęci do tego aktora szybko przeszła do fascynacji nim. Możliwe, że wpływ na nią miała chęć bliskości drugiego człowieka. Pochłonięta opłakiwaniem przyjaciela, za którego śmierć obwiniała samą siebie, co sprawiło, że obecność Przemka wyzwoliła w niej zagrzebane wewnątrz emocje, ale, jak dla mnie, wydarzyło się to za szybko. O wiele za szybko. Rozumiem, że każdy ma swoje tempo otwierania się na innych, gdzie wyzwolenie prawdy o traumatycznych wydarzeniach staje się kluczem do wzięcia głębokiego oddechu, ale czy ten mężczyzna na to zasłużył? Może Przemek okazał się czułym, umiejącym wysłuchać człowiekiem, lecz skąd policjantka miała pewność, że on nie gra? Przecież nie był rozchwytywany przez branżę filmową dlatego, iż siedział w samym centrum skandali. To wzbudziło moje podejrzenia. Czy słusznie? Tego już nie mogę powiedzieć. Za to zdradzę, że choć niektórzy poboczni bohaterowie zapadają w pamięć, to jednak nie ma w nich nic takiego, co mogłoby zaskoczyć. Prawie każdy z nich stał po którejś ze stron barykady i uparcie się jej trzymał, obawiając się zdrady. Prawie, bo zdarzali się tacy, co zmieniali front w trakcie tej „wojny”, tyle że łatwo przewidywało się ten ruch. A szkoda, bo można było zrobić taki zwrot akcji, że w mgnieniu oka spojrzałabym na „Niebezpieczną grę” zupełnie w innym świetle.
Liczycie na to, że wytknę Emilii Wituszyńskiej coś jeszcze? Cóż… nie czekacie na darmo. Autorka, choć nie da jej się odmówić tego, że umie manewrować słowami i książkę czyta się płynnie, nie ogarniając niekiedy, na której jest się stronie, to zdarza jej się nieco zaszaleć. Na przykład, gdyby nie pchająca mnie do przodu ciekawość, już po zapoznaniu z prologiem oraz początkiem pierwszego rozdziału, odłożyłabym tę książkę na półkę. Wymienione przeze mnie zadrukowane strony były wręcz przepełnione słowami! Czułam się nimi przytłoczona, przez co obawiałam się, że dalsza część także okaże się przegadana. Później było już znacznie lepiej, ale i tak tylko wyglądałam za tymi ciężkimi fragmentami, które przydałoby się wysłać na literacką siłownię w celu poprawienia kondycji oraz sylwetki. Za to ogromny plus należy się za ukazanie problemu, jakim jest życie z poczuciem winy. Człowiek, tłamszony wyrzutami sumienia, może popadać ze skrajności w skrajność, gdzie tylko wsparcie drugiej osoby, niekiedy dość nachalne, może ocucić cierpiącą duszę i pomóc uwolnić się od natłoku negatywnych bodźców. No, i nie mogę zapomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Plusik należy się także za subtelne sceny erotyczne. Emilia Wituszyńska ukazała je ze smakiem, nie narzucając się ze zbędnymi wstawkami, co uratowało książkę przed rzucaniem jej po całym pokoju. Chwalę takie wątki... cóż za nowość!
Drobny dopisek: dopiero przeczytanie pewnej recenzji uświadomiło mnie, że zapomniałam o czymś wspomnieć. A o czym? Otóż o pewnym niedociągnięciu, jakie trafiło się na karty powieści. Weronika od kilku miesięcy zmagała się z alkoholizmem, który został wyleczony poprzez znajomość z Przemkiem. I to na dodatek w ekspresowym tempie! Z doświadczenia wiem, że takie rzeczy nie dzieją w ten właśnie sposób. Tak, jeżeli ktoś bardzo tego pragnie, to daje radę zwalczyć pokusę, ale i tak przy zaawansowanym stopniu potrzebne jest specjalistyczne leczenie, gdzie to także nie może zagwarantować szczęśliwego zakończenia. Także pani/panno Emilio – ten wątek był jednym z tych przerysowanych.
Podsumowując. „Niebezpieczna gra” to doskonały kryminał dla tych, którzy od czasu do czasu robią „skok w bok” do tego gatunku, chociaż najczęściej sięgają po romanse. To, co się dzieje na kartach tej strony, na pewno ich usatysfakcjonuje, bo w pakiecie w tajemniczymi nutami, otrzymają coś, co kochają nad życie. Jednak osoby, które wymagają czegoś mocniejszego, trzymającego w napięciu od początku do końca, powinni sięgnąć po ten tytuł w ostateczności, bo mogą – niczym ja – ładnie się rozczarować. Może podano dobrą przystawkę, ale główne danie już tak nie smakowało.
Jak to jest być w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie? Widzieć lub słyszeć coś, co nie powinno wydarzyć się w naszej obecności? Przyznaję, mogę powiedzieć coś na ten temat. Zdarzało mi się być świadkiem kłótni rodziców koleżanki. Powodowało to, że szybko zbierałam swoje rzeczy i uciekałam, jak najdalej od całego zamieszania. Jeszcze sprawniej wychodziło mi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ufam ci – wielu z nas pragnie usłyszeć, zaraz po „kocham cię”, te dwa słowa od drugiego człowieka; dwa słowa, które bezapelacyjnie skradają serca i pozwalają uwierzyć, że nastąpił ogromny przełom w relacji. No bo zaufanie to coś, czego nie da się zdobyć od niechcenia. Nie przybędzie w momencie, gdy pstrykniemy palcami czy gwizdniemy. Nie narodzi się po kilku godzinach znajomości, kiedy dwie strony jeszcze niewiele o sobie wiedzą. Zaufanie rodzi się tygodniami, miesiącami, a nawet latami, gdy – skrawek po skrawku – ujawniamy siebie, przedstawiając swoje nastawienie do relacji i jak wiele dla nas znaczy. Budujemy solidny mur, wyzbyty z kłamstw i fałszu, gdzie to szczerość, uczciwość oraz lojalność grają główne role w fundamentach. Dlatego, kiedy zdobywamy zaufanie, pielęgnujemy je niczym nowo narodzone dziecko. Wzajemnie dbamy o nie, zacieśniając znajomość i ciesząc się z tego, że wreszcie odnaleźliśmy kogoś, kto całkowicie nie ma wobec nas złych zamiarów. Tylko czy zawsze ten mur jest faktycznie budowany z właściwych, niepodmienionych surowców? Czy nie wystarczy drobne draśnięcie, aby się posypał?
NAUCZYŁAŚ MNIE WIELU PIĘKNYCH RZECZY, JEDNAK NAJWYŻSZA PORA, ABYŚ TY SIĘ CZEGOŚ NAUCZYŁA. ZACZNIJMY OD SZCZEROŚCI.
Zakończenie poprzedniego tomu pozostawiło mnie z zaszokowaną miną, jak i też z licznymi pytaniami, gdzie odpowiedź mogłam znaleźć dopiero w kolejnym tomie. Na szczęście te miesiące niepewności przeleciały dość szybko (w międzyczasie nastąpiła ekscytacja innymi tytułami, pozwalająca nieco zgasić płonącą ciekawość), jednakże wystarczyło przeczytanie pierwszego zdania „Zdradzieckiej królowej”, aby zrozumieć, że nie prędko odłożę tę książkę. Tłamszone płomienie zapłonęły na nowo, a ja wręcz nie mogłam doczekać się momentu, gdy dwa silne charaktery, Aren i Lara, ponownie staną naprzeciw siebie. Wiedziałam jednak, że nim do tego dojdzie, nastąpi coś przełomowego; coś, co zszokuje i zadowoli mnie równocześnie. No i nie pomyliłam się! Na drodze bohaterów stawali liczni ludzie, od których niejednokrotnie zależało dalsze posunięcie fabuły. Wywoływali nie tylko kalejdoskop uczuć, jakimi można ich z miejsca obdarzyć, ale też wywoływali lawiny, które nieraz kontrolowali, by szala zwycięstwa przechyliła się na ich stronę. Ponownie intrygi poszły w ruch, gdzie każdy był pewny swojej dominacji. Impulsywność następujących po sobie zdarzeń zapierała dech w piersiach, a coraz to nowsze wątki wytrącały (w pozytywnym sensie) z równowagi, przez co ciężko było mi przewidzieć ciąg dalszy czegoś, co działo się wcześniej. No, może nie aż tak ciężko, bo poniekąd dało się odczuć, w jakim kierunku to zmierza, ale autorce udało się zasiać we mnie ziarnko niepewności. Wysyłała sprzeczne sygnały, zapewniając mi istny mętlik w głowie, co owocowało nieraz skomplikowanymi scenariuszami tego, co może nastąpić. Los Ithicany wisiał na włosku, relacja między zdradzonym, wściekłym Arenem i znienawidzoną przez Ithicanów (i przez samą siebie) skruszoną Larą również nie wróżyła niczego dobrego, a wojna między potężnymi krajami rzucała cień na tamtejsze ziemie… Niby „Zdradziecka królowa” zawiera mniej stron, niż „Królestwo mostu”, ale jednak jest tak naszpikowana atrakcjami, że bezapelacyjnie wygrywa ze swoją poprzedniczką!
Wspomniałam wcześniej o wyskakujących niczym grzyby po deszczu wątkach, które napędzały fabułę, pozwalały jej nabrać nowego charakteru oraz zapewnić powiew świeżości, ale – ALE – pragnę rzec, iż niekiedy byłam na nie zła. Byłam wściekła, że pozwalano im się narodzić, ale gdy tylko ich priorytet niknął w oczach, po prostu je zamykano w zbyt prosty sposób lub w ogóle pozostawiano bez słowa wyjaśnienia. Rzucano jakąś wzmianką, ale to było na tyle. Przypuszczam, że to zagrywka, która może wiązać się z kolejnym tomem (obstawiam, że takowy powstanie – w końcu to cykl, a nie dylogia), ale jednak zastanawia mnie to, jak autorka sobie z tym wszystkim poradzi, aby nie przekombinować. Na przykład wątek sióstr Lary. Pojawiły się gwałtownie, zawładnęły sceną, aby usunąć się w cień i pozostać wspomnieniem. Chwila, chwila… Czemu pozwolono, aby zdarzyło się coś takiego? Tak szumnie przygotowywano ich wejście i to tyle? Chciałabym je znacznie lepiej poznać, spędzić z nimi więcej czasu i odkryć, która z dam mogłaby konkurować z królową Ithicany o bycie najlepszą intrygantką. Nie obraziłabym się nawet o osobny tom, związany z ich losami, coby mogły zasmakować pięciu minut sławy, ale jeżeli pani Jensen nie naprawi tego błędu w kontynuacji (o ile takowa będzie, ale już się nad tym rozwodziłam), to się chyba pogniewamy…
JAK INNA MAJĄ CI ZAUFAĆ NA NOWO, SKORO PRZESTAŁAŚ W SIEBIE WIERZYĆ?
Lara wreszcie zrozumiała, jaki popełniła błąd. Maridrińska księżniczka, córka największego intryganta wreszcie dojrzała, jak wygląda prawda. Szkoda, że tak późno, przez co podpadła nie tylko mężowi, Arenowi, ale również Ithicańskiej ludności. Stanowiąca wroga publicznego numer jeden, mogła liczyć nie tylko na nieprzychylne spojrzenia, ale również na to, że ktoś chętnie skróci ją o głowę, by zrobić sobie z niej breloczek. A Lara byłaby gotowa na takie poświęcenie, gdyby nie olbrzymia chęć odbicia ukochanego. Pragnęła wejść na terytorium wroga, stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, który potraktował ją jak zabawkę i napluć na niego. Jednakże ważniejsza i tak była dla niej wolność człowieka; człowieka, gdzie ten na każdym kroku pokazywał jej, że zdrada dziewczyny ostro go zabolała. Aren nie zamierzał ukrywać swojej nienawiści. Przesiąknięty gniewem, doglądający licznych upadków swojego królestwa, gotowy na poświęcenie, aby zakończyć te cierpienia, niejednokrotnie wypowiadane przez niego słowa ociekały jadem. Stłamszony niewolą, posiadający mętlik w głowie, nie odpuszczał i raz za razem kąsał, pozwalając sobie jedynie na ciepłe spojrzenia i miłe słowa w kierunku tych, którzy – jego zdaniem – naprawdę na to zasługiwali. Ale… Właśnie – ale. Lara zaszkodziła Ithicanie, pozwoliła na to, aby jej ojciec zdobył to, czego pragnął, ale jednak miłość nadal wisiała w powietrzu. Nie mogła po prostu zniknąć, nie została skasowana. Oboje dalej darzyli się gorącymi uczuciami, często walczyli ze sobą, aby nie podejść do tej drugiej osoby i jej nie przytulić, lecz nadszarpnięte zaufanie miało tutaj najwięcej do powiedzenia. Jak ponownie zawierzyć komuś swój los, kiedy nadal czujemy smak zdrady? Nie ma co, relacja tej dwójki ostro się pokomplikowała, tym samym dostarczała wielu wrażeń, odbijając się na całej historii. Ponownie naznaczeni przez życie, próbujący poskładać się w całość – płomień!
Siostry Lary to dziewczyny, z którymi chcesz mieć do czynienia, a zarazem nie chcesz mieć do czynienia. Z charakteru mocno przypominały Larę, gdzie na nie również wpłynęła wieloletnia musztra, kształcąca je na maszyny do zabijania, ale nie tylko. Pozostawione same sobie w miejscu, które stanowiło imitację domu, musiały odnaleźć w sobie cząstkę siły i determinacji, aby raz jeszcze zawalczyć o życie. Widziałam jednak po nich, że – pomimo podstępu siostry – nadal ją kochały. Choć nosiły w sobie złość za ten dziki postępek, to umiały ją odrzucić, aby ramię w ramię zaszkodzić ojcu. A jeśli mowa o Silasie, to… myślę, że gdyby nie przebiegły Sroka i jego złowrogie szepty, liczne sztuczki oraz znajomości, tak właściwie nie mógłby siać postrachu. Może Maridriński władca umiał władać bronią, wiedział, jak posługiwać się tytułem i płynącymi z niego korzyściami, to bez swojego sługi nie osiągnąłby za wiele. Zaślepiony sam sobą, próżny, chciwy, a zarazem… niestrawny. Aż jestem zdziwiona, że zdołał utrzymać się na tronie, kiedy trzymał wokół tak niebezpieczne osoby… Ale niestety miał coś, czego inni nie posiadali. Cóż takiego? No, chyba nie myśleliście, że tak chętnie podzielę się spoilerem… Co to, to nie…
Podsumowując. Bestsellerowa „Zdradziecka królowa” jest kolejnym przykładem na to, że kontynuacja wcale nie musi być gorsza od pierwszego tomu. Choć nie jest pozbawiona pewnych mankamentów, które rzucają się w oczy, zdołałam o wiele szybciej się w nią wczytać i zapomnieć o świecie. Porywająca, wiecznie oddziałująca na wyobraźnię książka, która dobitnie udowadnia, że gdzie pewne błędy trzeba bardziej odpokutować, z myślą, że być może nigdy nie przyjdzie wybaczenie. Goniąca na łeb, na szyję akcja przyśpiesza oddech, a emocje sięgają zenitu. Dlatego, jeśli poszukujesz powieści młodzieżowej, przesiąkniętej dawnymi czasami, ciekawie skrojoną intrygą oraz dobrze poprowadzonym wątkiem miłosnym, ten cykl jest w sam raz dla ciebie!
Ufam ci – wielu z nas pragnie usłyszeć, zaraz po „kocham cię”, te dwa słowa od drugiego człowieka; dwa słowa, które bezapelacyjnie skradają serca i pozwalają uwierzyć, że nastąpił ogromny przełom w relacji. No bo zaufanie to coś, czego nie da się zdobyć od niechcenia. Nie przybędzie w momencie, gdy pstrykniemy palcami czy gwizdniemy. Nie narodzi się po kilku godzinach...
więcej Pokaż mimo to