-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2018-07-10
2018-07-07
Victoria Schwab ma to do siebie, że nie cacka się z czytelnikami, dlatego też nie czułam się ani odrobinę zdziwiona, kiedy fabuła „Mrocznego duetu” wystartowała z grubej rury, nie pozwalając nawet na wzięcie głębszego oddechu. Z miejsca wrzucono mnie w wir dzikich, szalonych wydarzeń, gdzie towarzystwo potworów (Za którymi ani odrobinę nie tęskniłam... No dobra... Za Sunajami tak, ale za pozostałymi – nie!) stanowiło najistotniejszy element. Jednak nie przypuszczałam, że to dopiero wstęp do czegoś znacznie mocniejszego. Czegoś, co można śmiało określić zabawą w „kotka i myszkę”...
Nie wiadomo, kiedy powstała skomplikowana sieć intryg, a każda ze stron starała się dokładnie przewidzieć kolejne ruchy przeciwnika. A to stanowiło nie lada wyzwanie. Przecież zarówno ludzie Flynna, jak i same krwiożercze, nieobliczalne w czynach potwory mieli słynne asy w rękawach, gdzie ich przedwczesne wyłożenie zaskutkowałoby zakończeniem „zabawy”, pozwalając przy tym zdobyć nieprzyjacielowi upragnioną przewagę. Niestety przesiąknięci planowaniem kolejnych strategii nawet nie zdołali dostrzec, że na ich terytorium wkradł się znacznie gorszy przeciwnik, czerpiący z pochłaniającego Miasto Prawdy chaosu nie tylko pożywkę, ale również dziką satysfakcję. Nawet najgorsze potwory mogłyby mu pozazdrościć umiejętności siania totalnego zniszczenia oraz nieuchwytności. Tym samym wprowadził jeszcze większą głębię mroku i strachu, które w duecie wywoływały u mnie nie tylko dreszcze, ale także ogromną chęć rozświetlenia całego domu (Chociaż był środek dnia!) i wyposażenia się w metalowe przedmioty, aby uniknąć spotkania z kreaturami prześladującymi mieszkańców tamtej rzeczywistości. Oczywiście, wszystko to sprowadzało się do spektakularnego finału, który... wycisnął ze mnie łzy. Ryczałam jak głupia, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że mam przed sobą fikcyjnych bohaterów, a nie ludzi z krwi i kości. Ale wiecie co? Może i mam przez to złamane serce, które po tylu turbulencjach już nigdy nie odzyska swojej pierwotnej formy, jednak uważam takie zakończenie za satysfakcjonujące. Zapewne wielu z was teraz pomyśli, że w trakcie pisania tej recenzji musiałam się mocno uderzyć w głowę, ale nie mogę zmienić zdania. Po prostu udowadnia ono, że wszelkie wojny zbierają swoje żniwa, a możliwość powodzenia misji może ściśle wiązać się z utratą czegoś (lub kogoś) w imię lepszego jutra.
Aby nie było, że jedynie rozpływam się nad fabułą, pozwolę sobie pojęczeć na temat pewnego, dość istotnego – jak dla mnie – elementu „Mrocznego duetu”. Mam tutaj na myśli Dobrobyt, w którym toczyła się jakaś część zdarzeń. Nie, nie mam za złe pani Schwab ukazania tego miasta, bo, jakby nie patrzeć, byłam go ogromnie ciekawa, ale to, co otrzymałam... Nie! Zdecydowanie nie kupowałam tego minimalizmu informacyjnego. Rozumiem, że dzięki skrawkom wspomnianych scenerii powinna zadziałać nam wyobraźnia, ale bez przesady. To tak, jakby dano nam skosztować przystawkę, a pozostałe potrawy mogliśmy jedynie powąchać, mając przy tym przewiązane czymś oczy. Nieładnie, pani Schwab, bardzo nieładnie!
„Zawsze zakładała, że będzie rozkoszować się wolnością, jednak okazało się inaczej – samotność traci swój urok, kiedy nie ma się wyboru”.
Znacie to uczucie, kiedy nie widzieliście się z dobrym znajomym jakiś szmat czasu, a gdy dochodzi do upragnionego spotkania, ciężko wam uwierzyć, iż macie do czynienia z jedną i tą samą osobą? Właśnie to przeżyłam, ponownie stykając się z Kate oraz Augustem. Wprost nie mogłam przyjąć do wiadomości, jak bardzo się zmienili!
Pragnąca dotąd tego, aby ojciec ją docenił panna Harker porzuciła swoje dotychczasowe życie i przeniosła się do Dobrobytu. To właśnie tam, pod fałszywym nazwiskiem, służyła jako pogromczyni potworów nękających tamtejszych ludzi. A pomagali jej w tym nowo poznani znajomi, którzy – dzięki swoim hakerskim zdolnościom – umieli zdobyć cenne informacje, gdzie dziewczyna umiejętnie je wykorzystywała. Natomiast pan Flynn pozostał w Mieście Prawdy, gdzie przejął dawne obowiązki swojego brata. Pochłonięty służbą (oraz obecnością kogoś, kto nie dawał mu o sobie zapomnieć), zaprzestał prób upodobnienia się do człowieka. Tym samym zniknął nieporadny Sunaj, który przyjął maskę twardego i nieustępliwego „Alfy”. Patrząc jednak przez pryzmat tego, co przeżyli i z czym aktualnie mają do czynienia, nie ma się co dziwić, iż to wpłynęło na ukształtowanie nowych tożsamości. Ale! Pomimo nabrania nowych cech osobowości, nadal tkwił w nich duch dawnego „ja”, który z czasem nabrał wyraźnych kształtów, dzięki czemu odetchnęłam z ulgą, bo nie utraciłam swoich starych, dobrych znajomych. I to się ceni! Także ogromną przemianę przeszła Ilsa, która również dostała wiele kopniaków od życia. Jak wcześniej pozostawała zamkniętą w swoim świecie Sunajką, tak teraz jej najbliżsi mieli utrudnione zadanie, aby do niej dotrzeć. Jednak czy ona naprawdę tak przeżywała to, co zgotował dla niej nieprzyjaciel? A może to była tylko gra, by zmylić przeciwnika? Tego już nie mogę zdradzić.
Jak to w życiu bywa, skoro upadnie jeden antagonista, to dość szybko znajduje się ktoś, kto z chęcią zajmuje jego miejsce. A co się z tym wiąże? Pogłębienie masakryczności strategii, która za czasów jego poprzednika nie odniosła wymarzonego skutku, by tym razem poszło jak z płatka. A kiedy współpracuje się z równie pragnącym rozlewu krwi wroga (a dokładniej jednej osoby) potworem, to raczej nic nie wskazuje na to, aby tym razem. A muszę przyznać, że oboje mieli głowy na karku, coraz lepiej grając na nosach ludziom najstarszego pana Flynna, oraz jemu samemu. Ale nie ma tego złego! Tak, wiem... dziwnie to brzmi, ale do walki dołączyła kolejna istota, która swoją postawą udowadniała, że zadarcie z nią to jak dotknięcie umazanymi paluchami stron książki kogoś, kto dba o ich wygląd. Także możecie sobie wyobrazić stopień zagrożenia, prawda?
Inaczej sprawy się miały ze znajomymi Kate, którzy zamieszkiwali Dobrobyt. Niestety Victoria Schwab przedstawiła ich jedynie powierzchownie. Cóż... Także ciężko jest mi uwierzyć w to, że są wyśmienitymi w swoim fachu mistrzami wkradania się do cudzych baz danych. Owszem, wielokrotnie posłużyli pomocną dłonią pannie Harker, ale skoro ciekawiła ich jej osoba, to jakim cudem jej nie sprawdzili? Dlaczego pozwolili się jej okłamywać? A może oni wiedzieli, kim ona jest i tylko czekali, aż sama się do tego przyzna? Ciężko to stwierdzić, ale i tak uważam ich za najsłabiej wykreowanych bohaterów. Takich, którzy zaistnieli tylko po to, by zapełnić pustkę.
Już w trakcie lektury „Okrutnej pieśni” Victoria Schwab zdołała mnie zauroczyć swoim kunsztem pisarskim, gdzie z pomocą – pozornie przeciętnych – słów zdołała wyczarować mroczny, przesycony do granic możliwości intrygami, mrożący krew w żyłach świat, ale to, co uczyniła przy „Mrocznym duecie”... Mistrzostwo! Chociaż niektóre elementy fabularne mnie parzyły, także ponownie natknęłam się na parę słynnych schematów, to i tak jestem zdania, że dopiero tutaj pokazała – według mnie – na co ją stać i że wystarczy dosłownie niewiele, aby wstrząsnąć człowiekiem, a jego emocje wcisnąć na czytelniczy rollercoaster! Pani Schwab... cóż to pani ze mną wyprawia, hę?
Co się tyczy kwestii błędów, wydawnictwo wzięło sobie do serca wypowiedzi blogerów, którzy wypominali niezbyt dokładną korektę „Okrutnej pieśni”, którzy wyraźnie sugerowali, że będą mieli na baczności poprawność tekstu w „Mrocznym duecie” (a ja byłam jednym z nich). Nie powiem, zdarzały się drobne potknięcia w postaci zagubionych półpauz w kwestiach dialogowych (lub nadprogramowych), ale cała reszta – moim zdaniem – jest nieskazitelnie czysta, za co, załogo Czwartej Strony odpowiedzialna za jakość tej książki, zasługujecie na jedno słowo: dziękuję! Taka mała rzecz, a cieszy.
Podsumowując, „Mroczny duet” wprowadza znacznie głębiej w ten mroczny, przesiąknięty okrucieństwem i walką o przetrwanie świat, nie pozostawiając nas obojętnymi na los wyimaginowanych bohaterów. Nawet nie wiadomo, kiedy zostajemy pochłonięci przez fabularnego potwora i wypluci dopiero wraz z kropką oznajmiającą koniec. Doprawdy, ciężko będzie mi się pogodzić z faktem, że nie będzie kolejnych części...
Victoria Schwab ma to do siebie, że nie cacka się z czytelnikami, dlatego też nie czułam się ani odrobinę zdziwiona, kiedy fabuła „Mrocznego duetu” wystartowała z grubej rury, nie pozwalając nawet na wzięcie głębszego oddechu. Z miejsca wrzucono mnie w wir dzikich, szalonych wydarzeń, gdzie towarzystwo potworów (Za którymi ani odrobinę nie tęskniłam... No dobra... Za...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-26
Niejednokrotnie zdarzało mi się marzyć o umiejętności przenikania do wnętrza książek, które swego czasu zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Tym samym otrzymałabym szansę znacznie lepiej przyjrzeć się poczynaniom bohaterów, w międzyczasie odkrywając wszelkie, niedostępne dotąd dla zwykłego czytelnika, zakamarki danego świata. I mogłabym pozazdrościć Violet, jej bratu Nate'owi oraz przyjaciółkom dziewczyny, Katie i Alice, takiej szansy od losu, gdyby nie pewien, dość znaczny szczegół... Gdyby od nich to zależało, to zapewne nigdy dobrowolnie nie przenieśliby się do rzeczywistości, w której czekało na nich tylko jedno – śmierć.
Wiadomo nie od dziś, że jestem wielką fanką mrocznych, mrożących krew w żyłach wizji świata, dlatego też nie czułam się ani odrobinę zdziwiona, kiedy w dość ekspresowym tempie dałam porwać się brutalnej scenerii zaoferowanej przez Annę Day. Pochłonięta codzienną walką o własne istnienie, pozbawionych wszelkich wygód (oraz praw), Niedosków nawet nie spostrzegłam, kiedy sama zapragnęłam tego, aby wywyższający się, zmodyfikowani przez swoją nowoczesną technologię Genule wreszcie sami odczuli na własnej skórze znaczenie ich „rozrywki”. Pragnęłam równie mocno, jak oni, aby sami zasmakowali słynnego tańca na szubienicy, by wreszcie zrozumieli, że tak naprawdę nie są bogami i nie mają prawa decydować o czyimś istnieniu. Można śmiało powiedzieć, że utożsamiłam się z niedoskonałymi mieszkańcami tamtego świata, co znacznie bardziej wpłynęło na mój odbiór lektury. I właśnie dzięki temu przymykałam oko na przewidywalne wątki, których również tutaj nie zabrakło. Ale, ale... nie mogę także zapomnieć, że również „Fandom” jest ubezpieczony w momenty, przy których niespodziewany zwrot akcji przyprawiał mnie o gęsią skórkę oraz chęć wypowiedzenia na głos słowa, którego pozwolę sobie tutaj nie zacytować (Zatrzymam sobie tę łacinę podwórkową dla siebie). Niestety tę „idyllę” próbowała zakłócić pewna osoba, po której bym się tego nie spodziewała. No dobra... Było kilka takich postaci starających się o to, abym znienawidziła tę książkę tak szybko, jak ją – poniekąd – pokochałam...
„Opowieść przypomina żywą istotę, Violet. Żyje we własnym, zamkniętym cyklu. Odzyskasz wolność jedynie, kiedy ta historia się dopełni. Gdy pozwolisz się jej narodzić, dojrzeć i umrzeć”.
Violet dała mi się poznać jako nieśmiała, nieskora do wyrażania własnego zdania, zapatrzona w swoją egoistyczną do szpiku kości przyjaciółkę, nastolatka, co nie wróżyło niczego dobrego. Wielokrotnie dawała popis tego, jaka ona jest biedna i bezwartościowa, bo przecież nie może się równać słynnej Alice. I nawet nie wyobrażacie sobie wzrostu mojej irytacji, kiedy w jednym z kulminacyjnych momentów postawiła życie przyjaciółek nad życie jedynego brata! Później starała się jakoś zatrzeć ślady swojej niepodważalnej głupoty, gdzie jakimś cudem (Alleluja!) dokonała niemożliwe, bo zapałałam do niej skromną dozą sympatii. Przestała odgrywać rolę tej gorszej i wreszcie postanowiła uwolnić tę dziką i nieokrzesaną nastolatkę, której nie wolno dmuchać w kaszę. Niestety niesmak poprzednich poczynań nadal był silny, przez co nie umiałam w pełni zaufać Violet. Przecież zawsze mogła zmienić zdanie i ponownie zabłysnąć swoją „inteligencją”... Inaczej jednak miały się sprawy z Ashem, który w pierwotnej wersji „Tańca na szubienicy” ponoć odgrywał rolę wiernego przyjaciela głównej bohaterki. Ślepo zapatrzony w Rose (w której rolę musiała wcielić się Violet), udowodnił, że nie tak łatwo nim dyrygować i że posiada własny rozum, który działa bez zarzutów. Aczkolwiek, to nie zmieniało faktu, iż jego kreacja wydawała mi się nieco... przesłodzona? Owszem, jego poczucie humoru pozwalało chociaż przez chwilę zapomnieć o mrocznych realiach tamtego świata oraz bezinteresowna pomoc bliźniemu pokazywała, że Niedoskowie wcale nie są takimi potworami, na jakich ich starają się wykreować Genule, ale jego zaślepienie Violet nieco wytrącało mnie z równowagi. Powiedzcie mi, czy miłość musi robić człowiekowi aż taką sieczkę z mózgu? Aż czuję tutaj silne nawiązanie do imienników tych bohaterów z innej ksiązki, a mianowicie „Klejnotu” Amy Ewing, gdzie ona również została wydana przez wydawnictwo Jaguar. Przypadek?
Zabrzmi to nieco sadystycznie (i cóż – tak jakby po mojemu), ale z ogromną przyjemnością sama przyczyniłabym się do słynnego tańca na szubienicy „najlepszą” przyjaciółkę Violet, Alice. Nawet nie przypuszczacie jak jej arogancja, próżność oraz bycie „ą-ę” doprowadzało mnie do szału! Doprawdy nie wiem, co ludzie w niej widzieli. Osobiście, omijałabym tę zadufaną w sobie nastolatkę, coby przypadkiem nie zrobić jej krzywdy, tym bardziej po tym, co zrobiła. Aż dziw, że Katie oraz Nate nie dali się ponieść emocjom i przypadkiem nie dziabnęli jej nożem, kiedy mieli ją w zasięgu ręki, bo zaś tę dwójkę wręcz ubóstwiałam! Z całej ekipy z „nie tego świata” to właśnie oni odznaczali się inteligencją, chociaż Katie niejednokrotnie igrała z ogniem, kiedy jej niewyparzony język dawał o sobie znać w złych momentach. Co nie zmieniało jednak faktu, że ogromnie żałowałam, że nie mogłam poznać ich jeszcze lepiej.
Rozpisuję się aż nadto o bohaterach, ale nie czułabym się zbyt dobrze, gdybym pominęła kwestię Saskii czy Thorna, gdzie każdy z nich robił dosłownie wszystko, aby uprzykrzyć życie Genulem, tym samym powoli doprowadzając do chaosu umożliwiającego Niedoskom zemścić się za wszelkie zaznane krzywdy. W sumie mam wrażenie, że autorce znacznie lepiej wyszła kreacja „niedoskonałych”, bo tylko nieliczni „perfekcyjni w każdym calu” jakoś zdołali mnie do siebie przekonać. W gronie tych szczęśliwców uplasowała się sama Starowinka, której ciepło oraz przeogromna wiedza sprawiły, że z miejsca ją polubiłam, za to Willow, czyli dość rozchwytywany młodzieniec wydawał mi się tak mdły, tak papierowy, że aż miałam ochotę wymiotować, gdy tylko pojawiało się jego imię. Ale cóż się dziwić – w końcu był bohaterem książki w... książce! Incepcja i te sprawy.
Mogę śmiało stwierdzić, że kunszt pisarski Anny Day nie zaprezentowała niczego nowego, jeżeli chodzi o styl pisania. Tak samo jak inni autorzy dystopijnych klimatów, których grupą docelową jest młodzież, posługuje się prostym językiem oraz barwnymi opisami pozwalającymi znacznie lepiej wyobrazić sobie odgrywające się wewnątrz „Fandomu” scenerie czy ukazujące się krajobrazy. Nawet Anna Day „podlizywała się” swoim czytelnikom poprzez liczne nawiązania do innych książek charakteryzujących się pewnym kanonem, co mnie osobiście przypadło do gustu. Jedynie mogłabym się przyczepić do tego, że autorka niekiedy natarczywie próbowała nam podawać najważniejsze elementy fabuły na tacy, zapominając o najpiękniejszej kwestii – zaskoczeniu pochłoniętego lekturą człowieka. A tak nie wolno robić!
Podsumowując, może niektórzy bohaterowie „Fandomu” robili dosłownie wszystko, aby uprzykrzyć mi lekturę, to koniec końców mogę stwierdzić, że nie jest aż taka zła. Oczywiście nie nazwę tej książki ambitną, bo bym zgrzeszyła, ale niewiele wymagający czytelnik na pewno znajdzie tutaj coś dla siebie. A że przy tym trochę pomarudzi, pojęczy? Cóż... najważniejsze, że książka wzbudza jakiekolwiek emocje, czyż nie?
Niejednokrotnie zdarzało mi się marzyć o umiejętności przenikania do wnętrza książek, które swego czasu zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Tym samym otrzymałabym szansę znacznie lepiej przyjrzeć się poczynaniom bohaterów, w międzyczasie odkrywając wszelkie, niedostępne dotąd dla zwykłego czytelnika, zakamarki danego świata. I mogłabym pozazdrościć Violet, jej bratu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-22
Masowo sprzedawana w księgarniach na całym świecie, zachwalana przez większość czytelników, obsypywana wysokimi ocenami, wyróżniana nagrodami podkreślającymi jej wysoką jakość – właśnie te czynniki spowodowały, że nie potrafiłam przejść obojętnie obok „Światła, którego nie widać” Anthony'ego Doerra. Rozochocona takimi rekomendacjami, wprost nie mogłam doczekać się, aż sama zrozumiem, co w niej tak wyjątkowego. Zanim jednak książka rozkręciła się na dobre (Pozwalając mi przy tym zrozumieć jej fenomen.), wywołując w człowieku ten słynny dreszczyk emocji, musiałam zmierzyć się z czymś zupełnie innym. Z czymś, co teoretycznie można było śmiało pominąć, ale w praktyce...
... nie wyobrażam sobie, aby tego zabrakło!
Doprawdy ciężko mi powiedzieć, czy w pierwszej połowie książki działo się coś na tyle dynamicznego, aby człowiekowi zaparło dech w piersi od nadmiaru zaserwowanych wrażeń. W moim skromnym odczuciu, autor – w tym jakże rozwiniętym wstępie – postanowił poprowadzić nas dłuższą drogą, pomijając przy tym myślowe skróty czy dziury fabularne mogące wywołać „dezorientację w terenie”. Anthony Doerr pozwolił nam na spokojnie obserwować widoki dwudziestego wieku, gdzie świat powoli przygotowywał się do wybuchu II wojny światowej, serwowanych w postaci retrospekcji oddzielającej nas od chwil, kiedy to ludzie powoli dążyli do samozagłady. I właśnie ten element – jak już wcześniej raczyłam wspomnieć – można było śmiało pominąć, coby nie maltretować czytelnika nadmiarem informacji, jednak naprawdę nie wyobrażam sobie, by go tak po prostu zlikwidować. Właśnie dzięki temu zabiegowi znacznie lepiej zdołałam zrozumieć sens poczynań bohaterów w ich rzeczywistości. Zapoznałam się z rodzinnymi historiami, które w większym lub mniejszym stopniu ukształtowały Marie-Laure oraz Wernera, tym samym dokładniej rozumiałam, czemu postępowali właśnie tak, a nie odwrotnie. A, mówiąc szczerze, żadnego z nich życie nie oszczędzało, co niekiedy powodowało lawinę przykrych niespodzianek, gdzie w połączeniu z realiami wojny każdy starał się jak mógł, byle tylko przetrwać. Dlatego też warto przedrzeć się przez te strony, bo druga połowa to już bomba z opóźnionym zapłonem! Kiedy do niej dotarłam, podziękowałam sobie za cierpliwość, która mnie ani na chwilę nie opuściła. Ja się totalnie bałam mrugać, aby niczego nie przegapić! Muszę nawet się przyznać do tego, że nie raz czy dwa uroniłam łzy, bo już nie potrafiłam utrzymywać emocji na wodzy. Anthony Doerr doskonale wiedział, co robi, stopniowo budując napięcie. Gdybym nie wiedziała, że bohaterowie są fikcyjni, to powiedziałabym, że to piekielnie dobrze przedstawiona prawdziwa historia.
„Otwórzcie oczy i popatrzcie na to, co możecie zobaczyć, nim zamkniecie je na zawsze [...]”.
Dzięki „natarczywemu” wtargnięciu w życie Marie-Laure oraz Wernera było mi dane znacznie lepiej poznać tę dwójkę. Tym samym niewidoma, pozornie zdana na łaskę bliskich sobie osób Francuzka oraz zafascynowany radiami, chcący uciec przed obowiązkową pracą w kopalni Niemiec udowodnili mi, że wcale nie trzeba ślepo podążać przetartymi szlakami. Marie-Laure, pomimo swej „ułomności”, wielokrotnie pokazywała, że jest silną i odważną młodą kobietą, która jest gotowa zrobić wszystko, aby ochronić ukochane osoby oraz samą siebie. Natomiast Werner, choć próbowano przekształcić go w maszynę do zabijania ludzi, którzy nie podporządkują się hitlerowcom, nadal pozostawał tym zagubionym, pragnącym zdobywać wiedzę na temat technologii chłopcem. Wprost nie mogłam doczekać się chwili, kiedy drogi obu tych bohaterów się skrzyżują i nastąpi wielkie zwarcie mogące wywołać harmider w ich małych światach. Tylko czy do tego doszło? Tego już nie zdradzę.
Anthony Doerr prawie skupił całą swoją uwagę na Marie-Laure oraz Wernerze, gdzie to właśnie ich losy zostały najlepiej ukazane na kartach „Światła, którego nie widać”. Prawie, ponieważ dopuścił również do tego minimalistycznego grona innych bohaterów, którzy w równym stopniu albo podbili moje serca, albo spowodowali to, że miałam ochotę wziąć ich za fraki i zrzucić z klifu. Jednakże nikomu nie można odmówić hartu ducha, gdyż każdy – niezależnie od tego, po czyjej stronie działał i jakie miał z tego korzyści – próbował zrobić jedno: przeżyć. A przecież nie ma nic gorszego jak opuszczenie świata w bardzo młodym wieku.
Jak jestem wielką zwolenniczką narracji w czasie teraźniejszym, tak w przypadku tej książki dość długo nie umiałam zrozumieć, dlaczego Anthony Doerr postanowił ją tutaj zastosować. Mówiąc szczerze, pasowała mi ona jak wódka do spotkania abstynentów, ale z czasem udało mi się z nią oswoić, a co więcej – stwierdzam, że wraz ze stylem pisania autora, jakimś cudem, stworzyła doskonały duet. Także krótkie, zwięzłe rozdziały przyczyniły się do tej ogromnej zmiany w odbiorze tekstu, bo choć wydawałoby się, że zawierały niewiele treści, Anthony Doerr zdołał pomieścić w nich nie tylko najistotniejsze fakty, ale również przyczynić się do tego, że zdołałam się znacznie lepiej zżyć z bohaterami. Także w przystępny sposób przemycił skrawek historii, pokazując przy tym, że wydarzenia toczące się w tamtych krwawych latach wcale nie muszą nużyć. Można śmiało stwierdzić, że udało mu się odtworzyć kawałek historii w taki sposób, że człowiek ma ochotę znacznie więcej poczytać o podobnych wydarzeniach. Co jak co, ale te dziesięć lat dopieszczania „Światła, którego nie widać” pod każdym możliwym kątem doprawdy się opłaciło!
Podsumowując, może „Światło, którego nie widać” odstrasza swoimi gabarytami oraz podjętą tutaj tematyką (bo przecież nie każdy uwielbia powieści przesiąknięte faktami historycznymi), to jednak nie warto oceniać tej książki po pozorach. Tym bardziej że wewnątrz znajdziecie magiczną historię dwójki młodych ludzi, którzy pozwolą wam uwierzyć, iż nawet pomimo paskudnego położenia, jesteście w stanie dokonać niemożliwego. A w połączeniu z dopracowaną fabułą, lekkim piórem autora oraz łagodnym przekazywaniu drobnej historycznej wiedzy, otrzymujecie pakiet doskonały. Także nie lękajcie się – nawet się nie spostrzeżecie, kiedy ta „cegiełka” skradnie wasze serca!
Masowo sprzedawana w księgarniach na całym świecie, zachwalana przez większość czytelników, obsypywana wysokimi ocenami, wyróżniana nagrodami podkreślającymi jej wysoką jakość – właśnie te czynniki spowodowały, że nie potrafiłam przejść obojętnie obok „Światła, którego nie widać” Anthony'ego Doerra. Rozochocona takimi rekomendacjami, wprost nie mogłam doczekać się, aż sama...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-18
Nie tak od razu zdołałam się wgryźć w fabułę „Okrutnej pieśni”, co akurat nie jest niczym zaskakującym. Przecież wielu blogerów książkowych również miewało z tym problem, co w jakimś stopniu mnie uspokoiło (Wyjątkowo odpuszczę sobie moje słynne marudzenie na temat tego, że z miesiąca na miesiąc dostrzegam u siebie coraz więcej oznak, że robię się za stara na młodzieżówki.). Jednak wyraźną przyczyną tego drobnego dyskomfortu okazała się strona informacyjna, gdzie początkowe rozdziały posłużyły autorce na powolne wyjaśnienie specyfiki wykreowanego przez nią mrocznego świata oraz przedstawienia go w jak najlepszym świetle, co miało nam – czytelnikom – pomóc się z nim oswoić. A kiedy już uśpiła naszą czujność, zaatakowała niczym rozwścieczona osa, żądląc nasz umysł niekontrolowaną dawką wrażeń oraz przepełnioną grozą akcją, która nie pozwalała człowiekowi usiedzieć w miejscu. Po prostu zrobiła nam to samo, co mieszkańcom Miasta Prawdy, gdzie ci – choć przynależeli pod różnych rządzących, którzy obiecywali zadbać o ich bezpieczeństwo, wykorzystując do tego innowacyjne, niekiedy drastyczne metody – nie do końca mogli czuć się pewni o swoją przyszłość. Może starali się aż nadto nie okazywać strachu, lecz i tak na każdym kroku towarzyszył im gorzki, przewiercający nozdrza zapach grozy. A to tylko ułatwiało sprawę potworom, które tylko czekały na okazję, aby upolować smakowity kąsek.
Nie powiem, niektóre momenty zdawały się do bólu przewidywalne, silnie napierające na dość znane i często rozpowszechniane schematy, lecz skłamałabym, gdybym stwierdziła, że „Okrutna pieśń” zawiera śladowe ilości takich przykrych niespodzianek. Co to, to nie! Niejednokrotnie zdarzało się, że nie potrafiłam ukryć swojego zaskoczenia niespodziewanym obrotem spraw. Także czułam się mile zaskoczona faktem, że rodząca się między Kate a Augustem przyjaźń pozostaje tylko i wyłącznie w tej sferze, nie brnąc w tak oklepane wątki miłosne. Nawet nie przypuszczacie, jaka to była dla mnie przyjemna odskocznia! Wreszcie doczekałam się powieści młodzieżowej, gdzie nie ma ani krzty romansu! Chyba zaraz zacznę śpiewać z radości, ale prędzej uprzedzę sąsiadów, aby zatkali sobie uszy. Przecież nie zamierzam przyczynić się do tego, że z mojej winy stracą słuch!
„Nawet potwory bały się śmierci”.
Kate Harker nieszczególnie zdobyła moją sympatię. Córka wpływowego mężczyzny, który uwielbiał kontrolować każdy ruch podlegających mu ludzi oraz demonów, swoim zachowaniem nieraz udowadniała, że pozostanie sobą nie ma żadnej wartości, kiedy w grę wchodzi możliwość udowodnienia ojcu, iż jest taka samo silna jak on. Rozumiem, że kierowała nią chęć zwrócenia na siebie uwagi, zdobycia tak cennego w jej świecie zaufania kogoś, przed kim drżały setki istnień, ale żeby poniżać się do takiego stopnia? Dobrze, że w jej życiu pojawił się August, bo – choć na początku miał on za zadanie lepiej poznać swojego wroga (a dokładniej rodzinę Harkerów) – zdołał się z nią zaprzyjaźnić, co zaowocowało wciąganiem go w spiralę niebezpieczeństw, z których zazwyczaj to on ich wyciągał. Może on również starał się zostać kimś zupełnie innym, lecz w jego przypadku nie chodziło o przeistoczenie się w potwora, a porzucenie skóry „demona” i pozostanie demonem, gdzie z czasem zrozumiał, że to właśnie ludzie są znacznie okrutniejsi od jego rasy. I właśnie dlatego lepiej czytało mi się rozdziały, których to właśnie on by narratorem. No dobra... było coś jeszcze... Ten inteligentny, pełen ciepła i zrozumienia „potwór” (No nie umiem go tak nazwać, przepraszam.) grał na skrzypcach, które od paru lat są moją miłością (Kiedyś sama ogarnę ich magię, zobaczycie!). Po prostu ideał!
Chciałabym się przepięknie rozpisać na temat pozostałych bohaterów, ale gdybym tylko zaczęła każdego wymieniać z osobna, ta opinia zapewne przerażałaby swoją objętością. Zamiast tego, uprzejmie doniosę, iż postaci widniejący na kartach „Okrutnej pieśni” to jedna z mocniejszych stron tych książek, za którą ubóstwiam autorkę. Tutaj nie znajdziesz ludzi czy potworów, których odróżnia się jedynie przy pomocy nadanych im imion. Każdy z nich, niezależnie od rasy, jest tak charakterystyczny, że człowiek nie jest w stanie pomylić go z kimkolwiek innym. Co więcej, tych bohaterów można bezgranicznie pokochać lub szczerze znienawidzić, a dzięki tym tlącym w nas emocjach pozostają oni z nami na dłużej. Każdy ma tutaj swoją rolę i niezależnie od wkładu w historię – nie wyobrażam sobie, by kogokolwiek z nich mogło tutaj zabraknąć!
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Victorii Schwab, gdzie może na samym początku nasza „znajomość” miewała wzloty i upadki, jednak z czasem autorka zauroczyła mnie swoją pomysłowością, barwnym, bogatym w słownictwo językiem oraz charakterystycznymi, zapadającymi w pamięć bohaterami. Może historia dwójki zagubionych w Mieście Prawdy nastolatków bazuje na dobrze nam znanych schematach, nie można odmówić tej pani umiejętności wyciągnięcia z tego oryginalnych elementów i naszpikowania ich mocnymi akcentami. Tym samym aż zapragnęłam zapoznać się z innymi dziełami Victorii Schwab, aby odkryć, czy one również zrobią na mnie wrażenie!
Dość długo milczałam na temat literówek, źle porozstawianych akapitów czy też porzuconych na pastwę losu półpauz, bo może napotykałam się na tego typu błędy, ale objawiały się one w tak śladowych ilościach, że po prostu machałam na nie ręką. Jednakże w przypadku „Okrutnej pieśni” nie mogę sobie na to pozwolić. Rozumiem, że człowiek nie jest nieomylny, iż każdemu zdarza się popełniać błędy, co można łatwo wybaczyć, ale nie wtedy, gdy książka jest nimi „zdrowo” wzbogacona, dzięki czemu nieraz powstają egzotyczne słowa lub dziwnie brzmiące zdania. Jednakże mam szczerą nadzieję, iż po tylu recenzjach, gdzie prawie co druga osoba zwróciła na to uwagę, drugie wydanie zostanie pozbawione tych niespodzianek, a sam „Mroczny duet” będzie tak wypielęgnowany, że nawet najbardziej dociekliwi zakończą swoją misję poszukiwawczą ze smutkiem wymalowanym na twarzy.
Podsumowując, „Okrutna pieśń” może nie jest pozbawiona wad, a każdy wymagający czytelnik może nie poczuć się do końca usatysfakcjonowany lekturą, jednakże jest to jedna z lepszych powieści młodzieżowych, która zasługuje na rozgłos, jaki swego czasu uzyskała. Także, jeżeli nie boicie się potworów, a zagłębienie się w mroczny, mrożący krew w żyłach klimat Miasta Prawdy jest dla was marzeniem – nie wahajcie się i czym prędzej odkryjcie, co tak naprawdę kryje się za maskami Kate i Augusta!
Nie tak od razu zdołałam się wgryźć w fabułę „Okrutnej pieśni”, co akurat nie jest niczym zaskakującym. Przecież wielu blogerów książkowych również miewało z tym problem, co w jakimś stopniu mnie uspokoiło (Wyjątkowo odpuszczę sobie moje słynne marudzenie na temat tego, że z miesiąca na miesiąc dostrzegam u siebie coraz więcej oznak, że robię się za stara na młodzieżówki.)....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-14
Przesiąknięta do granic możliwości fantastycznymi historiami, wreszcie postanowiłam powiedzieć „STOP” nadnaturalnym wrażeniom i czym prędzej powrócić do czegoś bardziej przyziemnego. Wtedy z pomocą przyszła „Zdrada scenarzystów” autorstwa pana Wojciecha Nerkowskiego i fakt, że nawet jeszcze nie dotarłam do trzydziestej strony, a już pod nos „podstawiono” mi nieboszczyka. Cóż... To mogło oznaczać tylko jedno – chora gra z szalonym mordercą rozpoczęła się na dobre!
Jeżeli miałabym się porównać w trakcie lektury do jakiegoś domowego zwierzęcia, to bez wątpienia odpowiedziałabym, że stanowiłabym idealny odpowiednik psa. I to nie takiego zadbanego. Czułam się jak wygłodzony psiak, którego zamknięto w kojcu, gdzie tuż za siatką postawiono mu miski jedynie pachnące możliwym zwalczeniem skurczów żołądka. Na początku łagodnie węszyłam za sprawcą tego krwawego procederu, ale kiedy odnaleziono nową ofiarę – mój apetyt na wytropienie szaleńca diametralnie wzrósł. Robiłam to z taką zawziętością, że nawet nie spostrzegłam, iż prawdziwą ucztę (a tym samym bezlitosnego, pochłoniętego zabawą w kotka i myszkę z wymiarem sprawiedliwości mordercę) miałam tuż pod samym nosem. Czułam się przez to oszukana! W sensie pozytywnym, rzecz jasna! Ale jak mogłam go tak prędko wyśledzić, skoro autor umiejętnie lokował poszczególne elementy układanki, stopniowo prowadząc nas do rozwiązania tej zawiłej niespodzianki. A żeby nie osiwieć od nadmiaru dramatyzmu i strachu o własne cztery litery, w międzyczasie toczyło się również normalne życie, gdzie problemy natury miłosnej czy związane z ciężką pracą bywały maźnięte nutą dramatyzmu, czy sypnięte ogromem zdrowego, utrzymanego na wysokim poziomie poczucia humoru. I może właśnie te elementy niejednokrotnie przeważały nad głównym wątkiem, ale pan Wojciech Nerkowski robił dosłownie wszystko, abyśmy o nim nie zapomnieli (pamiętajcie, wygłodzony pies i te sprawy). Dobitnie udowodnił to kulminacyjnym momentem śledztwa, przez który – o mało co – nie dostałam zawału. Sprawa nabierała rozpędu i już prawie przestałam oddychać, kiedy autor cwanie przeskoczył do zupełnie innej, ponurej scenerii, pozostawiając mnie z tysiącem, jak nie milionem pytań o to, co tu się właściwie wydarzyło i jaki jest finał! Może już zawczasu pozałatwiam sprawy z własnym pogrzebem, zanim „Koniec scenarzystów” ujrzy światło dzienne i trafi w moje ręce? Bądź co bądź, po zaprezentowaniu takiego zakończenia jeszcze bardziej zżera mnie ciekawość.
Sylwia, pomimo traumatycznych wspomnień sprzed trzech lat, nie pozwoliła stłamsić się przeszłości, tym samym udowadniając, że pomimo swej kruchości, jest silną, a zarazem odważną kobietą. Nie każda zdołałaby, pomimo musu przeżywania tego wszystkiego na nowo (gdzie tym razem – na całe szczęście – ktoś inny robił za ofiarę), przelać tę historię na papier i przedstawić ją światu w formie filmu. I choć zrobiła to w jakimś stopniu pod naciskiem brata, to gdyby nie chciała do tego wracać, nikt by jej do tego nie zmusił. Poza tym, w trakcie lektury zauważyłam, że Sylwia powoli wychodziła ze swojej strefy komfortu, pozwalając sobie na coraz to śmielsze interakcje, co w połączeniu z jej intelektem tworzyło idealną całość. Natomiast Kuba wydawał mi się ociupinkę... dojrzalszy? Jedynie ociupinkę, bo nadal potrafił zachowywać się jak rozkapryszone dziecko, jednak dostrzegł, że skakanie z kwiatka na kwiatek (bo każdy jego związek nie przypominał tych wskazujących na „żyli długo i szczęśliwie”) powoli go męczy, przez co zaczął poważniej myśleć o stabilizacji. Tak, nie przecierajcie oczu – Kuba pozazdrościł siostrze stałego związku i sam zapragnął wracania do domu, gdzie już ktoś na niego z utęsknieniem czekał. Czyżby lada moment nasze duo miało zamienić się życiowymi rolami? W minimalnym stopniu, rzecz jasna. Jakoś mi się nie widzi pyskata Sylwia i małomówny Kuba. To jest nie do pomyślenia!
Lidia, bardziej znana pod pseudonimem Paloma Bis... Ugh, nawet nie wiecie, jak bardzo pragnęłam, aby raz na zawsze dała sobie spokój ze światem filmowym i wyjechała gdzieś do ciepłych krajów. Albo poleciała na Marsa w celu sprawdzenia, czy aby na pewno da się tam hodować ziemniaki. Wystarczało tylko, że otwierała usta, a już miałam jej serdecznie dosyć. Doprawdy nie mam bladego pojęcia, jak Sylwia i Kuba z nią wytrzymali. Absolutnie powinni zostać wynagrodzeni za tę mękę. Także tak samo na nerwy działał mi Artur (już nie Arek), który stał się... ciepłą kluchą. Jak w poprzednim tomie polubiłam go za całokształt, tak w „Zdradzie scenarzystów” dość mocno mi podpadł swoim zachowaniem. A kiedy jeszcze wyszedł na jaw jego obrzydliwy sekret... Czy jest możliwość rozdrapania pazurami twarzy kogoś wymyślonego? Powiedzcie, że tak. Proszę, proszę, PROSZĘ! Dobrze, że za to morderca został wykreowany po mistrzowsku, dzięki czemu zdołano ukryć wady niektórych bohaterów. Tak umiejętnie grał na nosach naszych scenarzystów, tak doskonale owinął ich sobie wokół paluszków... Przecież ja sama nabrałam się na jego sztuczki, o czym zdołałam już wcześniej wspomnieć!
Pan Wojciech Nerkowski ponownie zaatakował mnie swoimi pisarskimi umiejętnościami, gdzie plastyczny język, opanowane do perfekcji łączenie lekko porozrzucanych wątków, zręczne opisy oraz cięte riposty na poziomie stworzyły czytelniczego demona. Demona, który opętał mnie i nie opuścił, dopóki nie ujrzałam wytłuszczonego „KONIEC”, do którego ja dołączyłam swoje smutne zawodzenie. I jak „Spisek scenarzystów” zrobił na mnie wrażenie, tak „Zdrada scenarzystów” bije swoją poprzedniczkę o głowę! Tym razem to nie była tylko kryminalna przygoda z książką. To był papierowy film, gdzie kadry zostały zastąpione rozdziałami, a wszystko oglądałam oczami wyobraźni. Co jak co, ale ta kwestia stawia autorowi poprzeczkę, co oznacza tylko jedno: albo kolejna część będzie petardą nad petardami lub przeistoczy się w zimne ognie – ładny widoczek, ale szału nie ma. Cóż... czas pokaże. Ale jeżeli przejdzie samego siebie, automatycznie zacznę nazywać tego pana księciem komedii kryminalnych, konkurenta do tronu, do którego powoli zmierza Alek Rogoziński!
Podsumowując, jeżeli potrzebujecie kryminału, w którym, oprócz morderstw i skomplikowanych śledztw, pragniecie również zaznać odrobinę codzienności oraz absurdów codzienności, to książki autorstwa pana Wojciecha Nerkowskiego wam to zapewnią. Dynamizm, chwile refleksji, trupy, cięte riposty, trupy, absurdalne przygody, jeszcze więcej trupów – aż chce się czytać!
Przesiąknięta do granic możliwości fantastycznymi historiami, wreszcie postanowiłam powiedzieć „STOP” nadnaturalnym wrażeniom i czym prędzej powrócić do czegoś bardziej przyziemnego. Wtedy z pomocą przyszła „Zdrada scenarzystów” autorstwa pana Wojciecha Nerkowskiego i fakt, że nawet jeszcze nie dotarłam do trzydziestej strony, a już pod nos „podstawiono” mi nieboszczyka....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-10
#spętaniprzeznaczeniem #veronicaroth #najlepszaksiążkaveronikiroth (wątpię)
Zakończenie „Naznaczonych śmiercią” pozostawiło po sobie – w moim przypadku – lekki niedosyt wrażeń, co spowodowało, że czas oczekiwania na kolejny tom dłużył mi się niemiłosiernie. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że kiedy tylko ponownie zagłębiłam się w ten międzygalaktyczny świat, który dał mi się poznać jako brutalny, dość krwisty, gdzie ludzie robią wszystko, byle przetrwać, uświadomiłam sobie bolesną prawdę: Nie tego oczekiwałam! Nie powiem, ponownie zyskująca w moich oczach Veronica Roth zauroczyła mnie przesiąkniętą magią rzeczywistością, gdzie każdy musi pilnować swoich czterech liter, by te za szybko nie przylgnęły do wnętrza trumny, jednak uparcie czułam towarzystwo myśli, że tej historii ewidentnie czegoś brakuje. Zapewne przyczyniły się do tego liczne wędrówki, które – choć pozwalają znacznie lepiej poznać ten świat i odkryć jego zakamarki, nawet te prawie zapomniane przez ludzkość – powodowały znużenie porównywalne do tego, jakie towarzyszyło mi przy wiecznych spekulacjach związanych z przyszłymi atakami na wrogów danej strony. Miałam wtedy nieodparte wrażenie, że „Spętani przeznaczeniem” zaczynają upodabniać się do zupełnie innej książki z dorobku tej pani, a mianowicie „Zbuntowanej”, gdzie nie posiadam z nią zbyt wiele miłych wspomnień. Owszem, zdarzały się spektakularne momenty, gdzie wyniki licznych intryg, źle podjętych decyzji czy też niespodziewanych odkryć wyciskały z gardła te dwa słynne słowa, niegdyś wypowiedziane przez Abelarda Gizę w jednej z produkcji rozwiązanego już kabaretu Limo (mowa oczywiście o tej, gdzie ten pan jest odziany w odświętny, dresowy garnitur), ale to za mało. O wiele za mało, aby mnie porwać bez reszty, skoro przez większość lektury prawie nic się nie działo. To zaowocowało tym, że finał losów Cyry i Akosa okazał się dla mnie przewidywalny, prosty do bólu, a zarazem... nijaki. Autorka nie do końca wykorzystała potencjał drzemiący w tym pomyśle. Może to też wina tego, że wszędzie trąbiono o tym, że to najlepsza powieść w jej dorobku, przez co się nakręciłam. A szkoda, bo pierwszy tom wskazywał, że Veronica Roth dopiero nam pokaże, na co ją stać! Ewentualnie to ja dostałam wybrakowany egzemplarz „Spętanych przeznaczeniem”, przez co nie mogę potwierdzić słów widniejących na licznych rekomendacjach.
„Szczęście... – powiedziała Sifa – ... to tylko prosty konstrukt, dzięki któremu ludzie mogą wierzyć, że kontrolują pewne aspekty swojego przeznaczenia”.
Niewiele brakowało, aby Cyra Noavek wraz z Akosem Kereseth podzielili los Tris Prior oraz Tobiasa ukrywającego się pod imieniem „Cztery”. Dokładniej, chodzi mi tutaj o rosnącą z rozdziału na rozdział irytację na tę dwójkę, gdzie ich waśnie oraz wszelkie przemyślenia dotyczące ich związku nieraz spędzały mi sen z powiek. Na całe szczęście ta dwójka w jakimś stopniu okazała się dojrzalsza od bohaterów słynnej trylogii Niezgodna, co i tak nie zmienia faktu, że powolnymi kroczkami upodobniali się do nich względem podjętych ruchów, co nie było mi na rękę. I jak Akos jeszcze się jakoś wybronił swoim chłodnym i logicznym myśleniem, gdzie nawet odważył się przeciwstawić losowi, tak Cyra (znienawidzona przez większość społeczeństwa) działała zbyt impulsywnie, co w wielu przypadkach nie kończyło się pomyślnie, dzięki czemu jeszcze bardziej ją „kochano”. Jednak warto zwrócić uwagę na to, że oboje – pomimo młodego wieku – niejednokrotnie zostawali wystawiani na ciężkie próby, gdzie przeznaczenie nurtu naprawdę ich nie oszczędzało. Wiele przeżyli, co odcisnęło się na ich psychice, a tym samym na umiejętności radzenia sobie z zaistniałą sytuacją.
Zapewne większość czytelników skupiała swoją uwagę, zaraz po tej parze, na „ukaraną” swym darem Cisi, próbującą okiełznać pogrążoną w rozpaczy po utracie bardzo bliskiej osoby panią kanclerz, Isae, czy też na tej wysoko postawionej damie, ale jak dla mnie Veronica Roth powinna poświęcić więcej czasu Eijehowi, bo to właśnie on wydawał mi się najciekawszy. Wycofany, milczący jak najęty, skrywający mroczny sekret chłopak wręcz zasługiwał na taką szansę. Przypuszczam jednak, że autorka zrobiła to specjalnie, aby nie przyćmił innych bohaterów. A szkoda, bo może dzięki temu więcej by się działo! Ale i tak został łagodniej potraktowany od Lazmeta Noavek, tyrana, a zarazem ojca Cyry, który wypadł dość... blado. Jak na antagonistę, to nie wydaje mi się, aby wyróżniał się czymś szczególnym. Takich jak on było wielu i – mówiąc szczerze – już mi się przejedli. Ma ktoś może tabletki zwalczające zgagę?
Gdyby nie wyrobione przez lata pisania lekkie pióro Veroniki Roth, jej głowa pełna wyczesanych w kosmos pomysłów czy moje drobne przywiązanie do tej autorki (Co jest naprawdę szokujące, patrząc na to, że parę lat wstecz dość często wyklinałam na jej twórczość.), to zapewne ponownie mogłabym ją znienawidzić. Jak już wcześniej mówiłam, ta historia miała przed sobą świetlaną przyszłość, torowaną licznymi pochwałami, jednak ponownie powtórzę – nie wykorzystano do końca drzemiącego w niej potencjału. Całość ratowały niektóre aspekty, ale również to, że tej książki się nie czytało – przez nią się płynęło. Nawet w najnudniejszych chwilach dawałam się ponieść słowom wypowiedzianym przez Roth. Dosłownie nie wiedziałam, kiedy pochłonęłam połowę książki, chociaż dopiero co ją zaczęłam czytać. Także godne uwagi jest wplecenie wątku homoseksualnego, który nie narzuca się swoją „potęgą”. Został ukazany w subtelny sposób, dzięki czemu nie miałam wrażenia, jakby został upchnięty tutaj na siłę, jakby pani Roth kierowała się wszechobecną modą na tego typu relacje miłosne między istotnymi bohaterami. Aczkolwiek, nadal jestem zła na autorkę, bo przecież przy takim „arsenale” mogła wspiąć się wysoko, a nie pozostać w połowie drogi na szczyt.
Podsumowując, nie mogę uznać „Spętanych przeznaczeniem” za kompletny niewypał, ponieważ znalazłam tutaj wiele pozytywnych akcentów, które dawały mi nadzieję na to, że może kolejny rozdział odczaruje złą passę rutyny, jednakże polemizowałabym z tym, że jest to najlepsza książka z dorobku Veroniki Roth. Zapewne fani autorki będą nią zachwyceni, lecz ja, pomimo lekkiego pióra, niebanalnych opisów czy dozy poczucia humoru uważam, że „Naznaczeni śmiercią” wypadają na tle tej książki znacznie lepiej. Tak czy inaczej, nie odradzam lektury, chociaż proszę, byście nie popłynęli nurtem za rekomendacjami, bo możecie się srogo rozczarować. Wiem, co mówię!
#spętaniprzeznaczeniem #veronicaroth #najlepszaksiążkaveronikiroth (wątpię)
Zakończenie „Naznaczonych śmiercią” pozostawiło po sobie – w moim przypadku – lekki niedosyt wrażeń, co spowodowało, że czas oczekiwania na kolejny tom dłużył mi się niemiłosiernie. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że kiedy tylko ponownie zagłębiłam się w ten międzygalaktyczny świat, który...
2018-06-07
Od jakiegoś czasu moje życie kręci się wokół debiutów literackich polskich autorów, także moje spotkanie z twórczością Alicji Wlazło, a mianowicie z książką „Mrok” stworzoną przez ową damę sprawiało wrażenie przeznaczenia. Rozochocona dobrą passą, gdzie moje słynne plucie jadem musiało odejść w odstawkę, optymistycznie podeszłam do lektury. Jednakże pewne przykre okoliczności robiły dosłownie wszystko, aby zrównać z ziemią moją opinię o naszych rodzimych twórcach. Nie, nie chodzi tutaj o zrujnowanie głównego wątku, który jest odpowiednikiem kwiatu powoli odrastającego od ziemi, przez co trzeba dać mu więcej czasu na rozkwit. Mam tutaj na myśli pewną erotyczną scenę przypominającą mi (Z góry przepraszam za tak drastyczne porównanie.) nieudolne próby napisania czegoś pikantnego przez wchodzącą w nastoletni wiek dziewczynkę, która zdobywa wiedzę o stosunkach płciowych poprzez maniakalne czytanie erotyków na niskim poziomie tworzonych przez kogoś o podobnym wieku. Nieco zażenowana, jak i zniesmaczona, tą sytuacją, starałam się ją wyprzeć z pamięci, coby móc skupić się na dalszej fabule, która – pomimo tak przykrej niespodzianki – nadal mnie fascynowała. I mój wysiłek ogromnie się opłacił. Wystarczyło, że w życiu Laureen nastąpił olbrzymi (i niezwykle brutalny) przełom, aby akcja przestała uparcie jechać na drugim biegu. Nostalgiczne, zachęcające do przyjaźni z czającą się w rogu pokoju depresją wydarzenia zaprzestały swych sztuczek, ustępując miejsca żywszej, zapierającej dech w piersiach akcji. Także sfera fantastyczna rozprostowała skrzydła, mogąc swobodnie poruszać się po kartach książki. Nie powiem, walka dobra ze złem może wydawać się przemłócona do granic możliwości, lecz po lepszym poznaniu Zaprzysiężonych, ich sposobu działania oraz liźnięciu wiedzy o Potępionych muszę stwierdzić, że coraz więcej autorów utwierdza mnie w przekonaniu, iż jest jeszcze nadzieja dla powielanych schematów!
Muszę także wspomnieć o tajemnicach, bo one także odgrywają tutaj kluczową rolę. Przecież sama postać Laureen posiadała wiele sekretów, a co dopiero inni, bardziej skryci bohaterowie. I jak wiele z nich dało się odkryć poprzez wskazówki pozostawiane przez pozostałych, tak niektóre pozostawały nimi do końca. Tym samym szorowałam szczęką podłogę, bo z wrażenia nie umiałam jej wstawić na właściwe miejsce. Tylko kochana Alicjo – doprawdy musiałaś zostawić tamte rozdziały w takim stanie? Rozumiem, że dzięki temu pokazałaś, jak się rozwinęłaś twórczo, tym samym nagradzając cierpliwość tych, którzy nie zamknęli książki po paru czy parunastu stronach, ale czy aby na pewno było to konieczne?
Co jak co, ale życie za grosz nie oszczędzało Laureen. Nie dość, że przez wiele lat robiła za matkę-kwokę, żyjącą pod dyktando córki, gdzie co rusz starała się ją uszczęśliwić (tym samym wielokrotnie działając wbrew własnej woli), to jeszcze los zgotował jej tak parszywą niespodziankę. I może to dziwnie zabrzmi, ale gdyby nie ona, to Laureen nigdy nie zyskałaby szansy złapania głębszego oddechu. Chociaż przeżywała katusze w związku z niesprawiedliwością świata, zdołała stanąć na nogi, pokonując przy tym większość wewnętrznych demonów. Większość, ponieważ jeden z nich nadal ją prześladował, przez co kobieta niekiedy zdawała się nie panować nad sobą. To mi przypomniało sytuację z „Intruza” Stephenie Meyer, gdzie pasożytująca na Melanie Wagabunda również toczyła batalie z prawowitą właścicielką ciała, gdzie każda z nich chciała mieć nad nim całkowitą kontrolę. Tylko że w tym przypadku to Laureen miała więcej do powiedzenia, chociaż myśli tej „drugiej” wielokrotnie doprowadzały do tego, że miewała mętlik w głowie, przez co dochodziło do sytuacji, gdzie większości z nich sama by nie rozwinęła do niebezpiecznego poziomu...
Cobyście nie myśleli, że cała książka kręci się wokół Laureen, pozwolę sobie wspomnieć o innych bohaterach, którzy – moim skromnym zdaniem – również zasługują na uwagę. Na pierwszy ogień leci słynny obiekt westchnień wielu kobiet, a mianowicie tajemniczy Siggar. Chociaż niektóre jego zachowania wskazywały na syndrom Edwarda Cullena (Tak, znowu wkrada się pani Meyer, a kysz!), gdzie jak na dłoni widać było, że Laureen nie jest mu obojętna, to jednak wieczna walka z drapieżną drugą naturą uniemożliwiała mu na pogłębienie relacji z nią. Co nie zmieniało faktu, że ciągnęło ich ku sobie, a chemia między nimi stawała się coraz bardziej na zaawansowanym poziomie... Jednakże, jeżeli potrzebujecie odpoczynku od miłosnych doznań, to Nancy wam to zapewni. Ta chodząca encyklopedia jest w stanie odpowiedzieć nawet na najtrudniejsze pytanie, niezmiernie tym szokując. Nancy jest skarbem dla Zaprzysiężonych i nie dziwię się, że tak obdarzają ją szacunkiem oraz zaufaniem. To samo tyczy się Silimira, którego wiek oraz doświadczenie samo w sobie nakazują zachować przy nim powagę. Niestety nie zdołałam polubić przyjaciółki Laureen, Tessy. Wydawała mi się szemrana i to odczucie towarzyszyło mi do końca lektury. Po prostu wiele okoliczności sprawiło, że nie byłam w stanie jej zaufać... Także niewiele dobrego można powiedzieć o Desmondzie, ale spójrzmy prawdzie w oczy – czy dałoby się to zrobić, skoro ten jest wzorowym przykładem poślubionego śmierci Potępionego, który nie cofnie się przed niczym, aby jego rasa wypleniła Zaprzysiężonych?
Alicja Wlazło, prócz przedstawienia kolejnej interpretacji walki dobra ze złem, zaprezentowała czytelnikom eksperyment narracyjny, gdzie – według mnie – zwyciężyła ta w formie trzecioosobowej. Muszę przyznać, że dzięki niej autorka mogła znacznie lepiej zaprezentować swoje lekkie pióro, barwne opisy oraz nieograniczoną wyobraźnię (oczywiście pamiętając o zachowaniu umiaru, coby nie przerysować historii), gdzie przy pierwszoosobowej napotykała liczne blokady. Nie powiem, obydwie są na poziomie, ale jednak bardziej skłaniam się ku tej, gdzie osoba trzecia przedstawia nam dane zdarzenia, ukazując znaczniej więcej szczegółów. Także jestem pod wrażeniem umiejętności opisania scen walk, które za nic nie przypominają tańca pijanego człowieka z patyczkiem po lodzie. Są stworzone na poziomie, dzięki czemu rywalizacja między Zaprzysiężonymi oraz Potępionymi nabiera ognistych kształtów!
Podsumowując, niekiedy pierwsze złe wrażenie powoduje, że mamy ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie, próbując zapomnieć o tym traumatycznym wydarzeniu, jednakże ofiarowanie drugiej szansy może mieć pozytywne skutki. Tak było w przypadku „Mroku” Alicji Wlazło, gdzie jeden element mógł zaprzepaścić okazję poznania dobrze skrojonej, pełnej mrocznych ścieżek, poważnych dylematów oraz sekretów historii doświadczonej przez los Laureen. Także nie warto się zniechęcać i naprawdę dać tej książce szansę. Albowiem wtedy wsiąkniecie w fantastyczny świat, a tytułowy mrok dosłownie was zniewoli!
Od jakiegoś czasu moje życie kręci się wokół debiutów literackich polskich autorów, także moje spotkanie z twórczością Alicji Wlazło, a mianowicie z książką „Mrok” stworzoną przez ową damę sprawiało wrażenie przeznaczenia. Rozochocona dobrą passą, gdzie moje słynne plucie jadem musiało odejść w odstawkę, optymistycznie podeszłam do lektury. Jednakże pewne przykre...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-05-03
Gdybym kiedykolwiek otrzymała za zadanie opisać tę książkę za pomocą jednego słowa, bez wahania odpowiedziałabym: statek. I wcale nie miałabym tutaj na myśli tylko tego, że przez większość czasu przebywamy na jego deskach, towarzysząc naszym odważnym poszukiwaczom przygód (siniaków oraz wszelakich kłopotów). Otóż samo tempo akcji „Zaklęcia na wiatr” kojarzy mi się ze statkiem wypływającym na głębokie wody: z początku zmechanizowane monstrum pozwalało sobie na drobne lenistwo, dając się prowadzić „mokremu” żywiołowi, by dosłownie chwilę później uwolnić zniewolone żagle, by te poddały się potędze wiatru, nabierając przy tym z każdym kolejnym kilometrem (rozdziałem) prędkości. Tylko czy taki obrót spraw okazał się satysfakcjonujący? W moim przypadku – owszem! Tym samym otrzymałam szansę ze znacznie lepszym oswojeniem się z tym wyimaginowanym światem. Poznaniem go prawie że od podszewki, powoli oddając się pod kontrolę wszechobecnej magii, skomplikowanym relacjom rodzinnym oraz obezwładniającym zmysły tajemnicom. A one z każdą kolejną stroną pozwalały sobie na coraz więcej i więcej!
Oczywiście ogromne zainteresowanie wzbudził we mnie wątek smoków. Każde wspomnienie o tych majestatycznych stworzeniach, wykreowanych tutaj jako bóstwo, przyprawiało mnie o gęsią skórkę, jednakże poczułam się lekki zawód, kiedy nie doszło do stanięcia z nimi twarzą w twarz. Tak bardzo liczyłam na to, że ukażą tę swoją legendarną potęgę, o której trąbiono przez większość książki... Na całe szczęście autorka – w większym stopniu – zrekompensowała się zawiłą intrygą, gdzie pokładowy manipulator stopniowo wdrążał swój niecny plan w życie. Sianie spustoszenia przychodziło więc wolnymi falami, łagodnie naznaczającymi paluchami swoje terytorium, by w kulminacyjnym momencie rozwinąć się do fabularnego sztormu wywołującego opadnięcie szczęki aż do samej podłogi. Praktycznie do końca nie wiedziałam, kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za całe to zamieszanie! Obstawiłam tylu niewinnych, że moja celność bez przerwy nuciła sobie refren słynnej piosenki „Mniej niż zero”. I nawet nie chcecie wiedzieć, jak bardzo przy tym fałszowała!
Kiedy zostało już zaledwie parę stron do wytłuszczonego, straszącego z oddali słowa „KONIEC”, pojęłam, że ani mi się śni go zobaczyć. Po prostu nie czułam się na siłach, aby pożegnać się z tą morską przygodą, która bez reszty mnie pochłonęła. Odwlekałam ten moment tak długo, jak tylko było to możliwe. Co rusz otwierałam książkę tylko po to, aby przeczytać zaledwie parę zdań, by ponownie ją odłożyć. Swoim zachowaniem przypominałam osoby uzależnione od wszelkich używek, które muszą się ograniczać ze względu na niski stan zapasów. Co tu dużo mówić... poczułam się zniewolona!
„Wszechświat to morze, a wszelkie życie przepływa i znika jak fala. Rozpływa się w większej całości, z której powstało. Jak fala, która odradza się na nowo. Widzimy tylko powierzchnię. Nie dostrzegamy głębi oceanu. Mędrcy chcą dotrzeć do głębi, lecz żywi nie ujrzą nigdy dna odwiecznych mórz”.
W natłoku bohaterów przewijających się przez „Zaklęcie na wiatr”, gdzie ich imiona są nad wyraz oryginalne, prawie można się pogubić. Sama niejednokrotnie łapałam się na tym, że myliłam, kto jest kim, przez co przewracałam parę stron wstecz, aby skorygować swoje błędy. Z czasem jednak, wraz z lepszym poznaniem ich, z odkryciem tych charakterystycznych dla nich cech, ta bolączka odeszła w zapomnienie. Aczkolwiek na największą uwagę – moim zdaniem – zasługiwali bowiem Arion oraz Gwinto Gerk. Przesiąknięty gniewem, przygnieciony ciężarem bólu po utracie najbliższych swemu sercu ludzi młodzieniec dawał ostro popalić wujkowi. Winił go za wszelkie zło, jakie zagościło się w jego poukładanym życiu, niszczące wszystko, co do tej pory znał i cenił. Jednak nawet to nie zdołało zniechęcić Gwinta do siostrzeńca. Co więcej, widział w nim odbicie samego siebie, czym był mocno zaniepokojony. Dlatego też oddany morzu mężczyzna starał się jak mógł, by ten nie popełniał tych samych błędów, aby wystrzegał się ich jak żeglarze Krakena. Wtedy z pomocą przybywali inni członkowie załogi, jednakże w trakcie tej misji Gwinto Gerk odnalazł największe wsparcie w przyjacielu, Egricie. To właśnie ten naznaczony przez promienie słoneczne oraz przesiąknięte solą powietrze ówczesny kapitan starał się łagodzić wszelkie spory, nie oceniając żadnego z góry. Dzięki temu zdobył sympatię oraz szacunek młodzieńca, co skutkowało spokojem na statku. Ja również nie pozostałam obojętna jego magnetyzmowi. Nawet sama zapragnęłam mieć takiego oddanego „przyjaciela”...
Na jednej ze stron zetknęłam się ze stwierdzeniem, jakoby ta książka była ociupinkę „przegadana”, co nieco utrudnia zagłębienie się w zawartą w niej historię. Nie jestem w stanie się z tym zgodzić. Owszem, przydługie opisy niekiedy nużą, zbędne dialogi działają znacznie lepiej od tabletek nasennych, a zarazem przytłaczają czytelników, bo nieraz sama miałam z takim zjawiskiem do czynienia, jednakże w przypadku „Zaklęcia na wiatr” czułam zupełnie coś innego. Paulina Kuzawińska wyposażyła wielu bohaterów w spory bagaż doświadczeń, co automatycznie wiązało się z tym, że prędzej czy później będziemy mieli z nim do czynienia. Moim zdaniem, zręcznie przeplatała teraźniejszość nićmi przeszłości, a w połączeniu z barwnym, idealnie oddającym klimat powieści językiem stworzyła przy tym porywającą, magiczną historię. Jedyne, co zdawało się mnie wytrącać z równowagi, to powtarzające się kwestie powiązane z prawie że rytualnymi czynnościami. Czułam się wtedy tak, jakbym cierpiała na zaniki pamięci, chociaż nie mam z nią jeszcze problemów. Z naciskiem na jeszcze!
Podsumowując, to doprawdy niemożliwe, że tak pochłaniająca bez reszty, pozwalająca z prędkością światła odizolować się od rzeczywistości, obsadzona w fantastycznym świecie książka nie została jeszcze zauważona przez wielbicieli tego gatunku! Ja, chociaż miałam lekkie obawy, zakochałam się w tym debiucie bez reszty i przypuszczam, że w waszym przypadku byłoby tak samo. Także niech nikt nie zwleka i czym prędzej zaszaleje, sięgając po „Zaklęcie na wiatr”, by całkowicie zrozumieć, co mnie w niej tak ujęło!
Gdybym kiedykolwiek otrzymała za zadanie opisać tę książkę za pomocą jednego słowa, bez wahania odpowiedziałabym: statek. I wcale nie miałabym tutaj na myśli tylko tego, że przez większość czasu przebywamy na jego deskach, towarzysząc naszym odważnym poszukiwaczom przygód (siniaków oraz wszelakich kłopotów). Otóż samo tempo akcji „Zaklęcia na wiatr” kojarzy mi się ze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-27
Ostatnimi czasy przemoc fizyczna, jak również psychiczna, nakreślają swoją obecnością coraz to większe kręgi w literaturze. Ewentualnie ja dopiero co zrobiłam największe odkrycie roku, odkrywając coś, co dla innych nie stanowi już niczego nowego. Tak czy inaczej, normalne jest, że w przypadku poruszenia tak istotnego problemu każdy liczy na to, że zostanie on ukazany w realny sposób. Przecież nikt nie ma ochoty natknąć się na wir wyolbrzymionych, sprzecznych z logicznym myśleniem zdarzeń, gdzie przy każdej z nich łapiemy się za głowę, kręcąc nosem na to, co właśnie przed chwilą się przeczytało. Dlatego też nie powinno nikogo aż nadto zdziwić to, że miałam lekkie obawy w związku z książką koleżanki po fachu, Darii Skiby, a mianowicie „Uwolnij mnie”. Dosłownie uwolniona przez wydawnictwo parę tygodni przed oficjalną premierą powoli zaczynała zbierać pozytywne opinie, gdzie ja sama nie od razu zapałałam sympatią do tej powieści. Nawet nie wiecie jak mnie nosiło, kiedy w trakcie czytania z wytęsknieniem oczekiwałam pogłębienia danego wątku, ukazania go z jak najlepszej strony, a gdy ten otrzymał swoje pięć minut – rach, ciach i już świat zdawał się o nim zapomnieć. Czułam wtedy na języku gorzki smak rozczarowania. Jednakże postanowiłam być twarda i nie dać tak szybko się zniechęcić. Podskórnie wyczuwałam, że za tym może kryć się coś znacznie mocniejszego. Coś, co dosłownie zwali mnie z nóg i nie pozwoli się podnieść przez najbliższe parę godzin. I wiecie co? Miałam rację!
Daria Skiba w pewnym momencie skupiła całą swoją uwagę – w tym moją – na wątku miłosnym, co spowodowało nagły wzrost słodyczy (Cukrzyco czytelnicza, widzę cię!). Po prostu bałam się, że moje przypuszczenia odejdą w zapomnienie, a ja zostanę zmuszona przyznać się do porażki. I jak już byłam gotowa to zrobić, wtedy bez ostrzeżenia dostałam w twarz niespodziewanym zwrotem akcji. Czułe słówka zakochanych mieszały się z anonimowymi pogróżkami. Na miłosne uniesienia nachodziło widmo paskudnej przeszłości, która zdawała się rozwijać skrzydła w uwitym przez Dianę i jej ukochanego gniazdku. Dalekosiężne plany odeszły w odstawkę, kiedy koszmar powrócił, i to znacznie silniejszy, niż ktokolwiek by przypuszczał. Od tej chwili każdy kolejny ruch wybranka serca kobiety oraz jej najbliższych zdawał się decydować o dalszych losach głównej bohaterki. Daria Skiba wreszcie uwolniła swoją sadystyczną naturę, ukazując ten motyw w szczery, nieprzekłamany sposób. Wlała w niego sporo emocji oddziałujących w tak silny sposób, że ja sama zaczęłam przesiąkać tym strachem. Stałam się kłębkiem nerwów walczącym z tym, aby nie obgryzać paznokci czy nie wyrywać włosów. Całe to zdarzenie przekazuje ważną lekcję, iż „łobuz kocha najmocniej” jest najzwyklejszą w świecie bzdurą. Przecież nigdy nie wiemy, kiedy jedno uderzenie może przeistoczyć się w coś, co może nas zniszczyć na resztę życia.
„Książki są niesamowite, dają nam kolejne życia, za którymi tęsknimy i do których wciąż uciekamy, by zawsze na końcu pokazać nam, że najważniejsze i najpiękniejsze jest nasze własne”.
Diana, przez znajomych oraz rodzinę, nadal postrzegana jest jako przebojowa, pełna wigoru, nieznosząca sprzeciwów kobieta, która swoją pewnością siebie mogłaby podbić świat, a nawet wszechświat. Niestety tylko nieliczni wiedzą, że tak naprawdę stanowi ona jedynie cień samej siebie, ponieważ już dawno poddała się wpływowi mężczyzny niszczącego wszystko, w co ona wierzyła. Zagubiona we własnym życiu, stłamszona psychicznie kobieta niejednokrotnie zalewała się rzewnymi łzami, co po pewnym czasie nie robiło już na mnie wrażenia. Każde wspomnienie o tym, że jej oczy ponownie robią się szkliste powoli wytrącało mnie z równowagi, jednak zrozumiałam, iż w jej przypadku nie powinnam tego komentować w swój słynny sposób. Cieszyłam się jednak, że te łzy bywały zastępowane śmiechem, kiedy w ciężkich chwilach z pomocą przychodzili ludzie, którym ufała, a ci byli gotowi zrobić wszystko, aby zagwarantować jej bezpieczeństwo. Najbardziej starał się o to Alan, długoletni przyjaciel, który awansował z pozycji brata na kogoś znacznie bliższego. To właśnie jego obecność dała Dianie nadzieję, że toksyczna relacja, w jaką kiedyś się wpakowała, zostanie raz na zawsze usunięta z jej pamięci. Tylko że on wydawał mi się zbyt... uległy? Nie, w jego przypadku to złe określenie. Nie mogę także ochrzcić go mianem pantoflarza, bo przecież miewał własne zdanie, którego trzymał się jak rzep psiego ogona. Ale nawet pomimo mojej sympatii do niego, nie umiałam objąć rozumem tego, co nieraz wyczyniał. Rozumiem, miłość zaślepia, resetuje umysł i tym podobne bzdury, jakie opowiada się o zakochanych ludziach, ale do takiego stopnia. Zastanawiałam się przez to, czy aby Diana zrobiła dobrze, że mu ofiarowała swoje pokaleczone serce, bo niedaleko mu było do zachowania tamtego tyrana. Na całe szczęście trącące obsesją na punkcie ukochanej zachowania nabrały lżejszej wagi, co zaowocowało dojrzalszą relacją między tą dwójką. A jeżeli chodzi o samego sprawcę drastycznych wrażeń, to nie spodziewałam się po nim aż tak porywczej natury. Nawet sama Daria Skiba była zszokowana tym, jak on tam narozrabiał. Stworzyła potwora, którego za nic w świecie nie chciałabym spotkać na swojej drodze. I nikomu też tego nie życzę...
Kiedy tylko usłyszałam, że Daria Skiba, TA Daria Skiba, zamierza wydać książkę – oniemiałam. To kolejna blogerka książkowa, która spróbowała swych sił w tej dziedzinie i muszę przyznać, że ta kobitka ma do tego smykałkę! Może nie od razu zaprzyjaźniłam się z jej kunsztem pisarskim, bo miewałam z nim wzloty i upadki, to koniec końców muszę przyznać, że przyjemnie spędziłam czas z „Uwolnij mnie”. Może to dziwnie brzmi, patrząc na to, co rozgrywa się na kartach tej książki, ale przecież nie będę kombinować aż nadto z opisywaniem swoich wrażeń, bo każdy, kto czyta tę opinię, z łatwością się pogubi. Nawet ja sama przestanę rozumieć, co tutaj wypisuję! A żeby dalej w to nie brnąć, to po prostu powiem, że niecierpliwie oczekuję dalszych losów Diany. I nawet nie zrazi mnie to, że sama Daria Skiba stwierdziła, iż mogą nie zrobić na mnie wrażenia. Skąd ona może to teraz wiedzieć, nieprawdaż?
Podsumowując, debiuty literackie mają to do siebie, że jedne rozkochują nas w sobie w ekspresowym tempie, gdy drugie spędzają nam sen z powiek, nakazując powtarzać sobie pytanie: „Czy to aby na pewno powinno zostać wydane?”. W przypadku Darii Skiby ta druga sugestia nie ma prawa zaistnieć w mojej głowie! „Uwolnij mnie” chwyta swymi papierowymi szponami za serce i wstrzykuje w nie ogrom uczuć, których potęgę odczuwamy nawet w rzeczywistości. Może zdarzają się drobne potyczki i przepływ „trucizny” miewa przerwy, to jednak pozytywne wrażenia są znacznie silniejsze. A to najważniejsze! Brutalna, emocjonalna, szczera – czego chcieć więcej?
Ostatnimi czasy przemoc fizyczna, jak również psychiczna, nakreślają swoją obecnością coraz to większe kręgi w literaturze. Ewentualnie ja dopiero co zrobiłam największe odkrycie roku, odkrywając coś, co dla innych nie stanowi już niczego nowego. Tak czy inaczej, normalne jest, że w przypadku poruszenia tak istotnego problemu każdy liczy na to, że zostanie on ukazany w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-04-18
Siedemnastoletnia Sparks jest doskonałym przykładem tego, że paskudna przeszłość przeplatana nićmi poczucia winy może poprowadzić na złe ścieżki losu. Osamotniona, pełna gniewu na samą siebie już od kilku lat stara się zniknąć ludziom z pola widzenia i w końcu odnalazła sposób, aby to wykonać perfekcyjnie. Przecież wystarczy jedynie popełnić samobójstwo. Ona przestanie się zadręczać za wszystko, co wydarzyło się w jej rodzinie, a przy okazji oczyści innym powietrze wraz z wydaniem z siebie ostatniego tchnienia. Czyż to nie jest doskonały plan?
Nim jednak ciało Sparks zostanie przetransportowane do kostnicy, dziewczyna postanowiła jeszcze odwiedzić miejsce, którego działanie za nic w świecie nie potrafi zaakceptować jej przestawiony na analityczne myślenie umysł. Z całych sił próbowała udowodnić wierzącym w swoją moc przewidywania przyszłości, że ich umiejętności to tylko chory wymysł, bo ona doskonale wiedziała, że nic nie można odczytać z paru głupich kart z jeszcze głupszymi rysunkami.
Niestety nie przypuszczała, iż pozna tam kogoś, kto rzuci jej ogromne wyzwanie: W przeciągu doby zrobi dosłownie wszystko, aby odwieść Sparks od popełnienia największego błędu. Jeżeli temu nie podoła, po prostu pozwoli jej odejść, a ten ktoś spróbuje zapomnieć o istnieniu przyszłej samobójczyni. Niezbyt optymistycznie nastawiona do tego pomysłu nastolatka postanawia jednak wejść w ten układ (w końcu i tak nie ma już nic do stracenia). Przecież to doskonała okazja, aby ponownie coś komuś udowodnić!
Tylko czy zbyt pewna siebie Sparks przewidziała, że w trakcie trwania tego wyzwania może dojść do wielu komplikacji? Komplikacji, które w bezszczelny sposób zniszczą wszystkie teorie, jakie wykreowała i uparcie powtarzała przez te wszystkie lata? A może zdoła wygrać i jej śmiertelny plan się powiedzie?
Przecież dwadzieścia cztery godziny to tak wiele czasu, aby udowodnić swoją rację. Albo pozwolić ją roztrzaskać w drobny mak.
Wystarczyło dosłownie kilka początkowych rozdziałów, aby mój przesycony uprzedzeniami do młodzieżówek, narodzonymi jeszcze na początku tego roku, umysł przestał walczyć, dzięki czemu już nie musiałam przymuszać się do czytania. Tym samym bezproblemowo mogłam zagłębić się w historię nastoletniej Sparks, czując, jak moja słynna (a zarazem paskudna) ciekawość rozpycha się swoimi wyimaginowanymi łokciami, aby dotrzeć do centrum wydarzeń i dowiedzieć się jak najwięcej. Niestety – pomimo pięknego początku – nie zawsze było kolorowo... W pewnym momencie poczułam się już przytłoczona pesymizmem osiadającym na stronach „Fake it”. Wieczne nawiązywanie do przeszłości Sparks, w połączeniu z jej tokiem rozumowania, dawały mi w kość, i to nieraz bez uprzedzenia. Totalnie nie rozumiałam, czemu autorka postanowiła stworzyć fabułę, gdzie tego typu osoba próbowała mnie odepchnąć od niej, bym – w moim rozumowaniu – nie dowiedziała się za wiele. Dopiero z czasem udało mi się zrozumieć, co tak naprawdę Sandra Nowaczyk, poprzez ten szalony zabieg, próbowała ukazać swoim czytelnikom w chwili, gdy kreowała główną bohaterkę, która bez problemu mogłaby otrzymać tytuł „Nastoletniej Cierpiętnicy Roku”. Tym samym, im dalej brnęłam w tę książkę, tym coraz bardziej przekonywała mnie do siebie, odpędzając od siebie widmo nieudolnie stworzonych powieści młodzieżowych. Także było mi dane poczuć się jak detektyw, kiedy uważnie przyglądałam się postępowaniu nowej przyjaciółki Sparks, Indie. Jako że miała ogromny wpływ na toczące się wydarzenia i to ona prowokowała wiele nieprawdopodobnych akcji, wydało mi się dziwne. Przecież nikt mi nie powie, że bez jakiejkolwiek przyczyny decydujemy się pomóc w taki, a nie inny sposób człowiekowi, który pcha się w ramiona samej Śmierci. I moje podejrzenia okazały się słuszne, tyle że nie spodziewałam się aż tak gwałtownego zakończenia tej napakowanej w liczne rozmowy prowadzące do zmiany zdania w kwestii własnego życia doby. Mówiąc szczerze, totalnie mnie zamurowało. Spodziewałam się wielu możliwych wariantów zakończenia tej znajomości, ale do głowy mi nie przyszło, aby pomyśleć o czymś tak... brutalnym! Tym samym z miejsca zapragnęłam poznać tę historię od strony samej Indie. Poczułam olbrzymią potrzebę poznania jej myśli oraz emocji, jakie nią targały. Przypuszczam, że to moje małe marzenie zostanie zdeptane niczym karaluch, bo zapewne autorka nie zamierza wracać do tej wyimaginowanej rzeczywistości, gdyż poświęciła jej już wystarczająco dużo czasu, ale gdyby tylko postanowiła zrobić krok w tym kierunku... Wtedy na bank stanęłabym jako pierwsza w kolejce, aby czym prędzej zakupić egzemplarz tej książki. A niech tylko ktoś by spróbował odebrać moje miejsce... Wtedy ta osoba poznałaby potęgę mojej słynnej broni!
„[...] Nie wie, że niektórzy ludzie, tacy jak ja, są rozbici jak szklanka na tyle części, że nie da się ich skleić z powrotem w całość. Bo ta całość już dawno nie istnieje”.
Jak przy lekturze innej książki miałam do czynienia z dość neutralną, niezbyt samodzielną bohaterką (W tym miejscu zapraszam do lektury mojej opinii na temat „Córki lasu” autorstwa Justyny Chrobak.), tak tutaj natknęłam się na jej totalne przeciwieństwo. Sparks, pomimo nastoletniego wieku oraz braku wsparcia w ojcu, prawie dała sobie radę w samodzielnej egzystencji. Prawie, ponieważ przytłoczona samotnością oraz ogromem pesymistycznych myśli wzbudzających w niej poczucie winy za tę całą sytuację sprawiły, że postanowiła zakończyć swoje cierpienia. I to raz na zawsze. Z jednej strony strasznie współczułam Sparks jej paskudnego położenia, którego nie życzyłabym nawet największemu wrogowi, kiedy z innej pragnęłam podać jej „pomocną dłoń”, coby skrócić jej cierpienia. Nie zrozumcie mnie źle – po prostu poziom użalania się nad sobą tej nastolatki oraz jej pokręcone, pełne analitycznych stwierdzeń myśli niekiedy przekraczały normę akceptacji, co wywoływało u mnie chęć nauczenia książki latania bez wspomagania jej słynnym napojem energetycznym. Ale mimo tego postanowiłam zrozumieć jej postawę. Przecież sama nie doświadczyłam tego, co Sparks (Za co jestem wdzięczna losowi.), także spróbowałam – mimo narastającej irytacji – spojrzeć na nią pod innym kątem. A pomaga mi w tym pełna ciepła, dziecięcej naiwności zamkniętej w nastoletnim ciele i radości Indie. Indie, która swoim niespodziewanym wtargnięciem do życia „cierpiętnicy” ujawniła, że otaczający Sparks niezniszczalny mur posiadał wiele konstrukcyjnych wad. I może jej metody nie wydawały się aż nadto skomplikowane, raczej momentami trąciły kiczem, to jednak udowodniła, że nawet z pozoru proste pomysły mogą odnieść choćby minimalny sukces. Wraz z tą rozwijającą się znajomością poznawałam zupełnie inną twarz głównej bohaterki. Dało się wreszcie poczuć, że wewnątrz tkwi to spragnione uwagi drugiej osoby dziecko, które potrzebuje miłości i troski. A Indie jej to ofiarowała. I to z ogromną nawiązką. Nawet nie zdziwiło mnie to, do jakich zażyłości doszło między dziewczynami, bo przewidywałam, iż nastąpi taki przełom relacji. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak Sparks da się lubić. Co więcej – tuż pod sam koniec już całkowicie kupiła mnie i ogromnie kibicowałam jej, aby wreszcie stanęła na nogi.
Niestety Sandrze Nowaczyk nie udało się mnie zaskoczyć swoim kunsztem pisarskim, bo (niestety) nie wniósł on za wiele świeżości mogącej „Fake it” znacznie wybić się na tle podobnych młodzieżówek. Ale nie jestem w stanie odmówić jej umiejętności władania piórem. Lekki, bardzo przyjemny w odbiorze styl pisania, w połączeniu z plastycznymi opisami, wyrazistymi bohaterkami w pakiecie z dobrze przemyślaną fabułą daje mi jedno – nadzieję. Nadzieję na to, że właśnie tacy autorzy jak Sandra Nowaczyk będą w stanie zachęcać ludzi do sięgania po polską literaturę. Również ogromnie liczę na to, że ta młoda, utalentowana dziewczyna, stojąca dopiero na początku swej twórczej kariery, rozwinie pisarskie skrzydła i zaskoczy nas książką-bombą, która podniesie poprzeczkę zagranicznym twórcom. Nie ma co – olbrzymie jej tego życzę. No i nie mogę zapomnieć o pogratulowaniu autorce dojrzałego podejścia do poruszonego w „Fake it” tematu. Widać jak na dłoni, że włożyła w tę historię sporo serca.
Podsumowując, może „Fake it” nie wnosi niczego nowego, ponieważ podobne problemy przeplatające się przez tę książkę można znaleźć w wielu innych tytułach, jednakże warto zwrócić na nią uwagę ze względu na przejrzyste przesłanie. Przesłanie uświadamiające czytelnika, że ocenianie ludzi po pozorach nigdy nie wnosi niczego dobrego, a bycie ślepym na wyraźne symptomy wskazujące, że dzieje się coś niedobrego może przynieść fatalne skutki w przyszłości. „Fake it” daje wiele do myślenia.
Po prostu jestem wdzięczna upartemu losowi za to, że jednak dałam się skusić na lekturę tej książki. Warto poświęcić jej odrobinę swego wolnego czasu, ale nie jest to pozycja obowiązkowa.
Siedemnastoletnia Sparks jest doskonałym przykładem tego, że paskudna przeszłość przeplatana nićmi poczucia winy może poprowadzić na złe ścieżki losu. Osamotniona, pełna gniewu na samą siebie już od kilku lat stara się zniknąć ludziom z pola widzenia i w końcu odnalazła sposób, aby to wykonać perfekcyjnie. Przecież wystarczy jedynie popełnić samobójstwo. Ona przestanie się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-15
Ryann teoretycznie niczym nie różniła się od swoich rówieśników. Przecież tak samo, jak oni miała mosiężne plany związane z wybranym przez siebie kierunkiem mogącym pomóc jej w późniejszym poszukiwaniu lepszej pracy. Tak samo, jak oni posiadała pasję, która napędzała ją do działania i powodowała, że nawet ponury dzień nie był w stanie popsuć jej nabytego dobrego humoru. Również marzyła o tym, aby móc od czasu do czasu oderwać się od przyziemnych obowiązków i pozwolić sobie na chwilę wytchnienia w doborowym towarzystwie. Teoretycznie, ponieważ istniały pewne istotne fakty mogące obalić tę teorię. Fakty, których ujrzenie światła dziennego spowodowało, że w miarę poukładany świat dziewczyny rozsypał się niczym domek z kart.
To miało być tylko przypadkowe spotkanie w jednym z randomowych barów. Kolejna nieistotna znajomość, gdzie zaraz po opuszczeniu lokalu pamięć o przystojnym barmanie zostanie zatarta w pamięci. Los jednak zadrwił z Ryann, ponieważ wystarczył krótki uścisk dłoni z tajemniczym mężczyzną, aby ten pozwolił sobie wtargnąć do jej życia.
Odwiedzający ją w snach „nieznajomy” próbuje przekazać przyszłej studentce ważną informację. Niestety ta ignoruje go, robiąc prawie wszystko, aby odpędzić go od swojego umysłu. Miarka się przebiera, kiedy mężczyzna pojawia się ponownie, w realnym świecie, i stara się do niej zbliżyć. Zaniepokojona Ryann postanawia przerwać milczenie i powiadomić o tym niecodziennym incydencie swoich rodziców, których reakcja na te wieści niezmiernie ją zaskakuje. Przerażeni tą sytuacją dorośli postanawiają zrobić jedno – ukryć swoją córkę, byle tylko odciągnąć ją od nadchodzącego niebezpieczeństwa.
I od tego momentu kurz okrywający prawdę powoli opada, odsłaniając jej prawdziwą twarz.
Czy Ryann da radę przyswoić sobie tę sytuację? A może jej umysł nie zdoła nadążyć za tym wszystkim i dziewczyna postanowi się zbuntować?
Jedno jest pewne – wyścig o bezpieczeństwo Ryann może nie zostać ukończony.
Muszę przyznać, że w jakimś stopniu czuję się oszukana. Praktycznie każda rekomendacja trąbiła wszem i wobec, że będę miała do czynienia z dobrze skrojoną fantastyką. Niestety z ogromnym bólem serca odkryłam, iż w tym wszystkim jest niewiele prawdy. Owszem, natknęłam się na elementy wyraźnie wskazujące na ten gatunek, ale są one – moim zdaniem – niedopracowane, przez co nie posiadają one aż tak olbrzymiej siły przebicia. Przez cały czas liczyłam na to, że autorka rozwinie ten wątek, ukaże mi to cudowne Nesbero w całej okazałości. Pragnęłam poznać historię tego świata, odkryć prawdziwą twarz zamieszkujących tam istot, poobserwować ich wzajemne relacje... I co otrzymałam? Wprowadzenie do wielu wątków pobudzających ciekawość, które – w jakimś stopniu są już tak często odgrzewane, że aż prawie trącą spalenizną – i zostawienie mnie w samym środku lasu, z wieloma istotnymi pytaniami formującymi się w głowie. A na odpowiedzi niestety nie mogłam liczyć. Nie powiem, całe to szaleństwo panoszące się w życiu Ryann, ten zbiór niedopowiedzeń i skrywanych przez lata sekretów nakręcało mnie. Stopniowo wprowadzana w ten fabularny chaos starałam się delikatnie rozeznać w terenie, podejmując próby zrozumienia, co tutaj właściwie się dzieje. Przewracałam strony, jak szalona, chłonąc każdą linijkę tekstu, przez co prawie nie byłam w stanie odłożyć książki. Właśnie – prawie, bo nie tylko ten fantastyczny aspekt powodował, że moje odczucia, co do „Córki lasu” miewały wahania niczym marcowa pogoda. Dopiero końcówce udało się co nieco rozpędzić ciemne chmury. Zwrot akcji, jaki tam nastąpił, pozostawił mnie z lekko rozdziawionymi od zaskoczenia ustami i gdybym się nie opamiętała, to zapewne siedziałabym tak przez dobrą godzinę. Za ten zabieg gratuluję autorce, bo okazał się on strzałem w dziesiątkę!
„Uda się. Może nie będzie łatwo, ale wierzę, że ją ochronisz. Wywalczysz dla niej szczęśliwe życie. Czy to w naszym świecie, czy też w świecie ludzi. Ty też musisz w to uwierzyć, a wtedy to się stanie...”
Sama kreacja tytułowej Córki lasu nie powaliła mnie na kolana. Ryann wydawała mi się... nijaka. No, nie jestem w stanie inaczej określić osoby, która – oprócz jakiejś pozycji w hierarchii – nie wyróżniała się na tle pozostałych bohaterów. Dziewczyna przez prawie cały czas dawała się manipulować przez innych, co powodowało, że praktycznie nie posiadała własnego zdania. Przypominała przy tym kawałek plasteliny, który zmienia swe kształty pod wpływem nacisku przeróżnych rąk. Na palcach jednej dłoni mogę policzyć momenty, kiedy to postanowiła zbuntować się i zrobić coś po swojemu (co skutkowało wieloma przykrymi konsekwencjami). To i tak nie zmienia faktu, że pomimo szczerej chęci polubienia jej, nie potrafiłam tego zrobić. Jedynie co udało mi się oswoić z jej obecnością, bo dzięki temu poznałam znacznie ciekawiej zarysowane postaci.
Moją uwagę zdołał przykuć tajemniczy Veik, którego obecność od samego początku nie dawała mi spokoju. Te jego umiejętności wnikania do pewnej sfery, ta aura sprawiająca, że Ryann nie umiała normalnie funkcjonować w pobliżu tego mężczyzny... Coś z nim było nie tak i koniecznie pragnęłam dociec, kim on tak właściwie jest. A kiedy tylko otrzymałam szansę bliższego poznania tego pana... Nie powiem – zauroczyłam się! Veik – jak dla mnie – robi całą robotę i to właśnie on bryluje na kartach „Córki lasu”. Zaraz tuż po nim pragnę wyróżnić postać Thomasa. Chociaż wielu mogłoby go wrzucić do tego samego worka, co Ryann, uznając tego bohatera za nijakiego, ja nie potrafię przejść obok niego obojętnie. Całkowicie zdobył moje uznanie oraz szacunek swoją determinacją. Uparcie dążący do upragnionego celu mężczyzna swoją postawą udowadnia, że choćbyśmy nawet walczyli o własne szczęście latami, to nie warto się poddawać, bo nigdy nie wiemy, czy czasem nie stoimy już ociupinkę na linii mety. Natomiast pozostali bohaterowie wydawali mi się papierowi. Rozróżniałam ich jedynie za pomocą imion, co raczej nie jest wspaniałym akcentem. Przecież każdy człowiek ma w sobie to coś, co pozwala mu na wyróżnienie się w tłumie z pozoru podobnych do niego ludzi. A tutaj nawet elfy nie zostały wykreowane tak, aby ukazać ich słynną majestatyczność...
Pomimo przykrej niespodzianki związanej z niedopracowanym wątkiem fantastycznym, nie jestem w stanie zarzucić pani Justynie Chrobak braku talentu pisarskiego. Autorka ma lekkie pióro i wystarczy dosłownie niewiele, aby dać się obezwładnić barwnym opisom, jakimi raczy nas ta pani. Także podobał mi się sposób, w jaki zostały opisywane odczucia poniektórych postaci, dzięki czemu lepiej rozumiałam ich stanowisko w danej sprawie. Jednakże mam nadzieję, że wraz z dalszymi częściami pani Justyna zadba o poszerzenie swej wiedzy na temat nadnaturalnych istot oraz krain, dodając temu wszystkiemu coś od siebie tak, aby całość zapierała dech w piersi!
Zanim przejdę do podsumowania, pragnę zwrócić uwagę na pewne niedociągnięcia, jakie mają miejsce w „Córce lasu”. Sama nie jestem wybitną mistrzynią, jeżeli chodzi o używanie przecinków w prawidłowych miejscach, jednakże w tej książce aż roi się od ich braku lub wciśnięcia ich tam, gdzie nie powinny grzać swoich zaokrąglonych pośladków, co odrobinę mnie smuci. Wyraźnie to widać w dialogach, gdzie bohaterowie zwracają się do kogoś. „Tak kochanie” – oto jeden z licznych przykładów tej zbrodni, za które – mam nadzieję – ludzie odpowiedzialni za nie zostaną postawieni przed sądem i otrzymają wyrok w postaci nakazu natychmiastowej poprawy.
Podsumowując:
Chociaż wypisano mi na recepcie, zwanej „Córką lasu”, sporą dawkę fantastyki, a w książkowej aptece otrzymałam zamiennik w postaci obyczajówki z drobną dozą nadnaturalności, w jakimś stopniu przypadło mi to do gustu. Koniec końców odbyłam przyjemną przygodę w towarzystwie Ryann, która pozwoliła mi oderwać się od rzeczywistości i poznać coś zupełnie nowego. Niestety ogromni fani tego gatunku mogą poczuć się rozczarowani, dlatego musicie się zastanowić, czy aby na pewno pragniecie poznać smak zawodu.
Ryann teoretycznie niczym nie różniła się od swoich rówieśników. Przecież tak samo, jak oni miała mosiężne plany związane z wybranym przez siebie kierunkiem mogącym pomóc jej w późniejszym poszukiwaniu lepszej pracy. Tak samo, jak oni posiadała pasję, która napędzała ją do działania i powodowała, że nawet ponury dzień nie był w stanie popsuć jej nabytego dobrego humoru....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-12
W szkole średniej mieszczącej się w małym, prawie że zapomnianym miasteczku w Alabamie, rozpoczął się kolejny semestr dręczenia nauczycieli uczniów kartkówkami i sprawdzianami. Znaczy się, prób nauczenia młodych umysłów czegoś nowego i bardzo przydatnego w dalszych etapach edukacji. Zanim jednak wszyscy zasiądą w ławkach – lub przy biurkach – i rozpoczną pierwszą godzinę lekcyjną, muszą zgodnie udać się do auli, gdzie pani dyrektor przytoczy swoje słynne słowa na temat wytężonej pracy i sumiennej nauki.
Znużeni oklepanym wykładem „władczyni” placówki szkolnej uczniowie tylko odliczają sekundy, aby wydostać się z tego miejsca. Chcą czym prędzej odbębnić ten nieprzyjemny dla siebie obowiązek i mieć go po prostu z głowy. Niestety nikt jeszcze nie przypuszcza, że kiedy tylko oderwą się od krzeseł i powędrują w kierunku drzwi, te ani odrobinę nie drgną.
Zostaną przez kogoś zablokowane!
Tym razem apel otwierający kolejny semestr przedłuży się, jednakże ludzie wysłuchujący nowej osoby stojącej na scenie zmienią swoje nastawienie. W jednej chwili porzucą wszelkie plany rozważane na dalsze godziny i zostaną zmuszeni spędzić więcej czasu z tym kimś.
Z kimś, kto nie planuje dla nich szczęśliwego zakończenia i zrobi dosłownie wszystko, aby poczuli to samo, co on sam czuł przez wiele lat.
Czy zgromadzeni wewnątrz auli ludzie, przyglądający się krwawemu osądowi, będą w stanie zapanować nad strachem i spróbują przetrwać tę rzeź? A może ich własne lęki same popchną ich w ręce szaleńca?
Po ostatnim rozczarowującym spotkaniu z powieścią młodzieżową (Dla przypomnienia – mowa tutaj o „Silence” Natashy Preston.), postanowiłam nieco odetchnąć od tego gatunku. Niestety nie mogłam wprowadzić tego planu w życie, kiedy na mojej drodze stanęła książka „Chłopak, który bał się być sam” autorstwa Marieke Nijkamp. Poruszająca dość aktualny temat powieść nie mogła zostać przeze mnie zignorowana. Tym samym przymusowa przerwa poszła się... obściskiwać w kącie z innymi planami, a ja – pełna obaw – rozpoczęłam lekturę. I wiecie co? Nie żałuję tego kroku!
Spokojny, prawie że melancholijny nastrój opanowujący uczniów (jak i samych nauczycieli) teoretycznie nie zdradzał tego, że słynne przemówienie pani dyrektor, które większość znała już na pamięć, stanowi zapowiedź do czegoś potwornego. Trudno się temu dziwić – przecież co mogłoby się wydarzyć podczas wykonywania tej rutynowej czynności przez osobę panującą nad placówką szkolną? Niestety takie myślenie często bywa mylne. Przecież zawsze może znaleźć się ktoś, kto postanowi przerwać tę wieloletnią tradycję i wprowadzić nieco świeżości w dany schemat. „Świeżości”, która będzie w stanie przysłonić najpiękniejsze chwile życia i zostanie z nimi przez długie lata, zawzięcie dręcząc na każdym kroku pod postacią lęków oraz koszmarów sennych...
Diametralna zmiana również na mnie odcisnęła swoje piętno. Praktycznie wyczuwałam tę unoszącą się w powietrzu atmosferę grozy, która starała się opanować całkowicie moje ciało. Nieprzyjemne ciarki na plecach, dudniące od nadmiaru wrażeń serce czy szalejąca w żyłach adrenalina to tylko nieliczne skutki uboczne, jakie było mi dane zaznać. Przez większość czasu w mojej głowie narastały myśli, które wykrzykiwałam wewnątrz umysłu: „Błagam, niech uda im się przeżyć. Niech ten szaleniec zatraci się w swoim chorym monologu, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi”. Dodatkowo minuty nasycone strachem sprawiały wrażenie, jakby wskazówki zegara w ogóle przestały pracować, dając szaleńcowi większe pole do popisu. Po prostu zaczynałam się czuć tak, jakbym sama została zamknięta wewnątrz sali gimnastycznej i wraz z pozostałymi próbowała jakoś przetrwać tę krwawą masakrę! Całkowicie wczułam się w tę historię, co spowodowało u mnie wybuch płaczu powodujący nieumiejętność przeczytania epilogu. Dopiero kiedy wyschły pierwsze łzy udało mi się z nim zapoznać, a tuż po zamknięciu książki ponownie popadłam w ten smutny nastrój. I niech ktoś mi powie, że książki nie potrafią oddziaływać na człowieka...
„Naszą największą siłą jest przerażenie, bo boimy się tylko wtedy, kiedy mamy coś do stracenia – nasze życie, ludzi, których kochamy... godność”.
Bohaterowie tej książki, jednocześnie jej narratorzy, są doskonale wykreowani. Jak na dłoni widać, że każdy z nich mierzy się ze swoimi osobistymi demonami, starając się je okiełznać najlepiej jak potrafią. Ale nawet osobiste problemy nie są w stanie powstrzymać ich przed działaniem i starają się zapobiec olbrzymiej tragedii z rąk kogoś, kto uważa się za najbardziej pokrzywdzonego. I chociaż ich nastoletni wiek mógłby jedynie więcej zaszkodzić, niżeli pomóc, to właśnie naznaczenie wieloma przykrymi życiowymi doświadczeniami spowodowało, że nie działali impulsywnie. Nim uczynili jakikolwiek krok, rozważali każdy jego „za” i „przeciw”, analizując możliwy scenariusz. Wiadomo jednak, że nikt nie jest nieomylny, co powoduje wiele nieplanowanych ruchów, ale sama odwaga stanięcia twarzą w twarz z niebezpieczeństwem jest godna pochwały. Brakowało mi jedynie perspektywy samego sprawcy tego krwawego zamieszania, dzięki czemu mogłabym go znacznie lepiej poznać, ale cóż – nie można mieć wszystkiego, nieprawdaż? Natomiast, co się tyczy samych dorosłych...
Najbardziej zabolała mnie postawa dziennikarzy. Jak na dłoni widziałam, że nie obchodził ich stan uczniów i nauczycieli pechowej szkoły, tylko na siłę szukali możliwości wywołania sensacji, aby ich materiały zyskały pikantnych faktów. Media DOSŁOWNIE zachowywały się, jak hieny, żerując na tej tragedii. A samo prowokowanie zamkniętych w szkole ofiar szaleńca do kontrowersyjnych wypowiedzi ukazał jedynie marny poziom ich działania.
Marieke Nijkamp nie boi się poruszać arcytrudnych tematów, za co jestem jej ogromnie wdzięczna. W tej średnio objętościowej książce zawarła wiele ważnych pojęć, na które każdy młody, a nawet starszy czytelnik powinien zwrócić uwagę. Bez zbędnego biadolenia, bez wymuszonego rozciągania, klarownie ukazała tak realistyczną historię, że głowa mała. Autorka prawie wykrzykuje nam w twarz, że każdy z nas powinien umieć odnaleźć w sobie odwagę. Odwagę, której brakuje drugiej osobie i reagować nawet na najdrobniejszy element sygnalizujący, że u kogoś dzieje się coś niedobrego. Upomina, aby tego nie bagatelizować, bo nasza obojętność, pomimo znania całej prawdy, może przynieść więcej szkód, niżeli pożytku. A dokładając do tego lekki, przyjemny (jak na tę tematykę) w odbiorze styl pisania, wykonała kawał dobrej roboty. Chylę czoła, pani Nijkamp!
Podsumowując:
Kiedy już powoli traciłam wiarę w jakościowo dobre książki młodzieżowe, lekarstwem na moje zwątpienie okazała się powieść „Chłopak, który bał się być sam” autorstwa Marieke Nijkamp. Ta powieść spowodowała, że przez dłuższy czas nie potrafiłam otrząsnąć się po toczących się tutaj wydarzeniach, przez co moje myśli były przesycone sprzecznymi emocjami. Ja po prostu żyłam tą historią. W moim przypadku doprawdy nie dziwię się, że ta książka zdobyła status bestsellera New York Times. Bezapelacyjnie sobie na nią zasłużyła!
W szkole średniej mieszczącej się w małym, prawie że zapomnianym miasteczku w Alabamie, rozpoczął się kolejny semestr dręczenia nauczycieli uczniów kartkówkami i sprawdzianami. Znaczy się, prób nauczenia młodych umysłów czegoś nowego i bardzo przydatnego w dalszych etapach edukacji. Zanim jednak wszyscy zasiądą w ławkach – lub przy biurkach – i rozpoczną pierwszą godzinę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-05
Niekiedy spotykamy na swojej drodze ludzi, którym wystarczy byle jaki powód, byśmy stali się ich kozłami ofiarnymi. W jednej sekundzie przeistaczamy się w ofiarę, gdzie krzywdzące nas słowa powodują przerost ego kata oraz salwę śmiechu jego popleczników. I wtedy nastaje myśl: A gdyby tak pokonać tego dziada jego własną bronią? Pokazać mu, że wcale nie jest taki silny, jak mu się wydaje?
Z pomocą przyszła sama Madame Connasse, która we Francji jest znana ze strony na Facebooku, gdzie umieszcza celne riposty na każdy temat. Tym razem postanowiła poszerzyć swoją działalność na skalę światową i wydać książkę ze swoimi złotymi poradami. Teraz tylko wystarczy sięgnąć po [Suka śmieje się ostatnia] i poznać jej największe tajemnice...
Moja chęć poznawania coraz to ciekawszych praktyk zamykania ust nieprzyjemnym rozmówcom spowodowała, że kiedy tylko spostrzegłam [Suka śmieje się ostatnia] w zapowiedziach książkowych wydawnictwa Feeria, pomyślałam sobie jedno: „Muszę to mieć! KONIECZNIE!” I nie tyle przekonał mnie do tego tytuł (Gdzie ten ma dość mocny wydźwięk, nie powiem.), a sam opis. Ten wyraźnie wskazywał na to, że autorka, słynna we Francji Madame Connasse, ochoczo podzieli się ze mną swoją filozofią bycia tytułową „suką” i nauczy, jak walczyć z ludzkim chamstwem bez stosowania zbędnych wulgaryzmów. Ogromnie liczyłam na sporą dawkę wiedzy, którą mogłabym chłonąć jak gąbka wodę, ale jakież było moje zdziwienie, kiedy zamiast natłoku słów wywołujących u mnie chęć natychmiastowego robienia cennych notatek natrafiłam na multum... cytatów.
Kojarzycie może strony na Facebooku, gdzie nadzorujący je ludzie wstawiają na nie obrazki nawiązujące do wielu różnych sytuacji? Zapewne nie raz zetknęliście się ze słynnymi „memami”, których zawartość wywołała u was skrajne emocje, począwszy od niedowierzania, a zakończywszy na zirytowaniu bądź pokładaniu się ze śmiechu. Otóż [Suka śmieje się ostatnia] stanowi podobny zbiór co najlepszych tekstów, tyle że uwiecznionych na papierze i wydanych w formie książkowej. Szczerze? Totalnie tego nie rozumiem. Owszem, zdarzały się perełki i niejednokrotnie cieszyłam się jak głupia, że było mi dane je poznać, bo naprawdę są one godne uwagi, ale – na litość boską! – przecież to samo można bez problemu znaleźć w sieci! No i niektóre złote myśli nie brzmiały zbyt chamsko, powiedziałabym, że raczej poziomem dorównywały żartom opowiadanym wśród znajomych. Najwyraźniej zbyt szybko nastawiłam się na coś zupełnie innego, skupiając się na jednym słowie i wyszło jak wyszło. Jak widać nie można mieć zbyt wiele od życia, bo byłoby za kolorowo...
Porzućmy na chwilę negatywne aspekty tej książki i skupmy swoją uwagę na czymś, co zasługuje na olbrzymią pochwałę. Oczywiście nie mam tutaj na myśli kunsztu pisarskiego Madame Connasse (Bo, jakby nie patrzeć, w tej dziedzinie nie ma czego oceniać.), a samą szatę graficzną. W tym przypadku wygrała moja miłość do minimalizmu i wprost nie mogłam oderwać wzroku od okładki! Byłabym w stanie patrzeć na nią godzinami, ale cóż... bicie rekordu w tej dziedzinie pozostawię komuś innemu, bo mam jeszcze inne obowiązki na głowie. Wracając jednak do szaty graficznej, to warto skupić się na wnętrzu, ponieważ również ono przyciąga nasze spojrzenia. Zastosowanie wielu czcionek oraz odpowiednich wektorowych grafik współgrających z danymi cytatami okazało się strzałem w dziesiątkę. Samo to zachęcało do dalszej lektury, która zajmuje naprawdę niewiele czasu. Ja sama mogłam śmiało zaznaczyć tę książkę jako przeczytaną już po niecałej godzinie, chociaż w tym pomógł mi rozmiar cytatów, gdzie niekiedy jeden zajmował całą stronę.
Podsumowując:
Nie wystarczają ci zbiory śmiesznych, niekiedy podchodzących pod wredne, tekstów zamieszczonych w Internecie i pragniesz posiadać takowe za każdym razem pod ręką, nie uruchamiając przy tym przeglądarki w telefonie czy komputerze? W takim przypadku [Suka śmieje się ostatnia] Madame Connasse może stanowić dla ciebie ogromny skarb. Tylko uważaj – tutaj nigdy więcej nie nastąpi aktualizacja danych, a sama cena może cię nieco... zaskoczyć!
Niekiedy spotykamy na swojej drodze ludzi, którym wystarczy byle jaki powód, byśmy stali się ich kozłami ofiarnymi. W jednej sekundzie przeistaczamy się w ofiarę, gdzie krzywdzące nas słowa powodują przerost ego kata oraz salwę śmiechu jego popleczników. I wtedy nastaje myśl: A gdyby tak pokonać tego dziada jego własną bronią? Pokazać mu, że wcale nie jest taki silny, jak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02-08
Oakley od jedenastu lat nie wypowiedziała ani jednego słowa. Byłoby to zupełnie naturalne, gdyby w wyniku jakiegoś urazu lub przewlekłej choroby jej krtań została uszkodzona. Niestety przyczyna tkwi znacznie głębiej i nikt – nawet wykwalifikowani lekarze – nie są w stanie dociec, co takiego się stało, że nastolatka postanowiła komunikować się ze światem jedynie za pomocą drobnych gestów, gdzie nie zawsze nawet taka forma „rozmowy” jest przez nią inicjowana.
Oakley strzeże bardzo bolesnej tajemnicy, gdzie strach przed jej ujawnieniem powoduje, że nawet bycie uznawaną za dziwadło jest znacznie lepsze od możliwego odwrócenia się najbliższych jej osób. Przecież O N powtarzał jak mantrę, że powinna być cicho, bo przecież nikt jej nie uwierzy, więc dlaczego miałoby być zupełnie inaczej? O N nigdy się nie mylił. Przecież był zbyt doskonały, aby móc go posądzać o taki czyn! I nawet miłość, jaką obdarzała ją mama czy ukochany Cole nie mogła tego zmienić.
Tylko co, jeśli skrywany przez tyle lat sekret zacznie olbrzymie ciążyć? Czy Oakley odważy się przerwać raz na zawsze milczenie, uwalniając się od niego, ryzykując utratę bliskich? A może zacznie odsuwać od siebie wszystkich, aby ich nie skrzywdzić?
Milczenie bywa złotem, ale niekiedy nie warto poświęcać dla niego całego swojego życia.
Po opisie książki spodziewałam się poznać bohaterkę, która z dnia na dzień coraz bardziej pogrąża się w swoim stanie, powoli wycofując się z życia. Bohaterkę, która oplata się bolesnymi wspomnieniami, gdzie jej rodzina i ukochany praktycznie stają na rzęsach, aby uratować ją przed samozagładą. Niestety, zamiast dołującej, wyciskającej łzy historii otrzymałam... romansidło dla nastolatków.
Główny wątek postanowił bawić się z nami w kotka i myszkę, a na czas jego droczenia się z nami na przód wkroczyła dojrzewająca miłość między Oakley a jej przyjacielem. Owszem, cieszyło mnie to, że pomimo przeciwności losu oraz „odmienności” dziewczyny, znalazł się ktoś, kto był w stanie zaakceptować ją taką, jaka jest, ale – na litość boską! – to już przechodziło ludzkie pojęcie! Nadmiar czułości, słodkich słówek, jakimi Cole raczył swoją wybrankę serca, nieco mnie mdliło. Przewracałam oczami za każdym wypowiedzianym „Kocham cię”, jakby same czyny już nie wystarczały jako dowód tychże ognistych uczuć. Gdyby nie wtrącenia powiązane z długoletnim milczeniem Oakley, to kompletnie zapomniałabym, co jest tutaj głównym wątkiem. W sumie przypominało mi to takie wdrążanie reklam w trakcie trwania seansu. Niekiedy również absurd sytuacji gonił jeszcze inny absurd, gdzie wyścigi trwały w najlepsze! Natasha Preston miała dobry pomysł, bo poruszanie tematów tej natury jest ważne, by zwrócić uwagę społeczeństwa, że takie problemy rzeczywiście istnieją i nieraz osiągają krytyczny poziom. Jednakże nie dała mu takiej siły rażenia, jakiej było trzeba. Jak już wspominałam, przez większość powieści traktowała go jako drobne przypomnienie, by dopiero na sam koniec pozwolić mu rozwinąć skrzydła. Ponoć przez właśnie ten zabieg wielu czytelników zalewało się łzami, kiedy ja pozostałam... obojętna? Nie, źle to określiłam. Popadłam nieco w ponury nastrój, ale nie na tyle, aby wypłakiwać sobie oczy. Naprawdę byłoby zupełnie inaczej, gdyby autorka podłożyła dyskretnie masywną bombę informacji, która po wybuchu zmiotłaby mnie z ziemi, a kulminacyjny moment okazał się jedynie poparzeniem pierwszego stopnia. Przyjęłam to na spokojnie, jakby ktoś obwieścił, że pada śnieg. To źle zabrzmiało, ale pozwoliło wywnioskować dwie istotne rzeczy: albo naczytałam się za wiele książek o podobnej tematyce i oczekuję czegoś nowego, pachnącego kreatywnością, a zarazem autentycznością, albo – co gorsza – zaczynam się starzeć i uwielbiane przeze mnie powieści młodzieżowe nie dają mi już tyle frajdy, co kiedyś...
„Ale miłość to nie jest wystarczająco dobry powód, żeby pozwalać komuś sobą poniewierać”.
Zanim jednak udam się do fryzjera, coby zakryć pierwsze siwe pasma, pozwolę sobie przejść do głównych bohaterów, których kreacja również do mnie nie przemawiała. Oakley zadziwiała wewnętrzną siłą, która pozwalała jej nosić w sobie ciężar przeszłości, gdzie ten w pewnym momencie zaczął ją przytłaczać. Jednakże, pomimo tego bólu, nadal pozostawała zamknięta w swojej skorupie, co utrudniały wielu rozmówcom komunikację z nią. Dziewczyna ani odrobinę nie ułatwiała zadania, ponieważ wysyłanie SMS-ów czy pisanie liścików również nie wchodziło w rachubę. Tylko nieliczni potrafili zaakceptować taki stan rzeczy, a jedną z takich osób był Cole, najlepszy przyjaciel dziewczyny. To właśnie on wspierał ją jak inny. Stanowił dla Oakley ogromne wsparcie i naprawdę nie dziwiłam się, że ta relacja przerodziła się w coś głębszego. Jednakże dziwiło mnie to, iż ona pozwoliła mu się aż tak zbliżyć do siebie. Nie pojmowałam, jakim cudem pozwala mu na tyle rzeczy. Przecież... Nie, to nie miało dla mnie sensu. Także nie potrafiłam zrozumieć, czemu nie dręczą ją koszmary, które dodałyby nieco autentyczności tej postaci. U mnie wystarczyło to, że zawaliłam kartkówkę i już takowe mnie dręczyły przez parę nocy! A sam Cole był zbyt... idealny. Dlaczego Natasha Preston nie obdarowała tego nastolatka jakąś wadą? Wystarczyłoby nawet jakieś uzależnienie i już byłabym usatysfakcjonowana. Już przed wejściem w związek z Oakley bywał nieznośny z tą doskonałością, a kiedy tylko nastąpiła ta ważna chwila w jego życiu, to już w ogóle cuchnął schematycznością. No i zyskał zacny tytuł pantoflarza, bo był DOSŁOWNIE gotowy zrobić wszystko, aby uszczęśliwić wybrankę.
Inaczej już było w przypadku postaci drugoplanowych. Okazały się one bardziej ludzkie od tych głównych, co ogromnie mnie cieszyło, bo męczyła mnie ta sztuczność na pierwszym planie. Szczególnie zapadła mi w pamięci mama Oakley, która desperacko walczyła o to, aby „odzyskać” ukochaną córeczkę. Może próbowała tego dokonać na siłę, co niekiedy wzbudzało mieszane uczucia, ale powiedzcie mi – która rodzicielka nie chciałaby poznać prawdziwego powodu milczenia swojej pociechy? Kto nie chciałby pomóc, jeżeli wyczuwał, że za jakimś stanem może stać coś bardzo poważnego? Również rodzeństwo Oakley i Cole'a zdobyło moją sympatię swoją „inteligencją” (Jasper, brat głównej bohaterki) oraz pogubieniem z powodu problemów miłosnych (Również on, jak i Mia, siostra pana idealnego). Jedynie największy potwór wyłamał się z tej elity, irytując mnie swoją bezpłciowością. Po nim nawet nie było widać, że jest wilkiem w owczej skórze! Gdyby tylko autorka skupiła się na jego kreacji, podkreśliła jego rolę w tym wszystkim, mogłoby to nieco uratować sytuację. Niestety mogę o tym jedynie pomarzyć.
Żeby nie było, że potrafię jedynie syczeć i prychać, niekiedy pozwalając sobie na szaleństwo w postaci pochwały, przejdę teraz do pozytywnych aspektów tej książki, ponieważ takie również można tutaj znaleźć. Jednym z nich – bez dwóch zdań – jest lekkie pióro Natashy Preston, które powoduje, że człowiek nawet nie wie, kiedy przeczytał już książkę, skoro zaczynał ją dopiero chwilę temu. Po prostu nie mogę odmówić autorce talentu w tej dziedzinie, dlatego też dziwiłam się, iż na tak prostej drodze do zachwycającej, porywającej serce powieści sama postawiła sobie tyle przeszkód uniemożliwiających dotarcie do upragnionej mety.
Podsumowując:
Powielanie schematów w dość popularnych w powieściach młodzieżowych może być kluczem do sukcesu, jednakże, żeby pasował on do właściwego zamka, trzeba go odpowiednio wyprofilować poprzez wprowadzenie czegoś całkowicie świeżego. W przypadku [Silence] Natashy Preston zabrakło właśnie tej obróbki, aby móc w pełni rozkoszować się lekturą. Dlatego też, jeżeli problemy natury psychologicznej stanowią dla was problem i boicie się, że mogą was przygnieść, śmiało możecie zapoznać się z tym tytułem. Obiecuję, że zupełnie inny wątek pozwoli wam zapomnieć o tym lęku. A czy wam taki zabieg przypadnie do gustu? To już musicie sami ocenić.
Oakley od jedenastu lat nie wypowiedziała ani jednego słowa. Byłoby to zupełnie naturalne, gdyby w wyniku jakiegoś urazu lub przewlekłej choroby jej krtań została uszkodzona. Niestety przyczyna tkwi znacznie głębiej i nikt – nawet wykwalifikowani lekarze – nie są w stanie dociec, co takiego się stało, że nastolatka postanowiła komunikować się ze światem jedynie za pomocą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pana Remigiusza Mroza raczej nie muszę nikomu przedstawiać. Przecież to nazwisko tak często przewija się przez blogosferę (A żeby tylko przez nią...), że zapewne niektórzy już zastanawiali się nad złożeniem doniesienia, jakoby wspomniany wcześniej autor ich prześladował. Nie powiem, sama czułam się w jakimś stopniu osaczona tym całym remigiuszoholizmem, a kiedy jeszcze weszłam w posiadanie przedpremierowego egzemplarza „Hasztagu” zrozumiałam, iż właśnie nadszedł mój czas. Przyszła pora, bym wreszcie pojęła, o co tyle szumu. Czy w ogóle warto zawracać sobie tym panem głowę? I wiecie co? Chyba się zaraziłam!
PRZEPRASZAM, ALE TA BLUZA MA ZA DŁUGIE RĘKAWY... HALO, DLACZEGO PANOWIE MNIE NIMI OBWIĄZUJĄ?
Jak jeszcze przez pierwsze parędziesiąt stron czułam, że mam wszystko pod kontrolą i nic nie zdoła mnie zaskoczyć, tak wystarczyło tylko drobne pęknięcie na fabularnej szklance, abym straciła pewność siebie. Pozornie łatwa do rozszyfrowania zagadka perfidnie pokazała mi środkowy palec, w międzyczasie rzucając mi pod nogi coraz to nowsze elementy układanki, która nabierała coraz to dziwniejszych kształtów. A że niezmiennie intrygowała mnie sprawa z tajemniczą przesyłką oraz co rusz pojawiających się wpisów z hashtagiem #apsyda, schowałam swoją dumę do kieszeni, starając się znacznie głębiej przeniknąć do tej skomplikowanej rzeczywistości. Tym samym przeistoczyłam się w papugę, powtarzającą jedną i tę samą frazę: „Co tu się odwala?”. Oczywiście, na rzecz tej recenzji, zastosowałam cenzurę, ale gdybyście mnie wtedy posłuchali... Przypuszczam, że już po dwudziestu minutach zwiędłyby wam uszy, ale co innego miałam mówić, kiedy z każdej możliwej strony szły do mnie sprzeczne informacje? W pewnym momencie nawet przestałam wierzyć, że to dzieje się naprawdę. Po prostu przyszło mi na myśl, iż to tylko koszmar, a główna bohaterka, Tesa, zaraz otworzy oczy i odetchnie z nieskrywaną ulgą. Także intensywnie główkowałam, kto mógł rozpętać to całe piekło. Obstawiałam wiele osób, ale – niestety – wspomniane wcześniej nakładające się na siebie (Ale to dziwnie brzmi, nieprawdaż?) sprzeczne informacje niejednokrotnie przypominały mi o moim beznadziejnym położeniu. Co za tym szło? Ciekawość powoli przeradzała się w irytację, gdzie nawet miałam ochotę pojechać do pana Mroza i cisnąć mu tą książką w uśmiechniętą buźkę. Dopiero wtedy, gdy wszelkie fragmenty zaczęły – w końcu – na siebie prawidłowo nachodzić, wtedy zobaczyłam swoją Gwiazdę Betlejemską. I wtedy też nie czytałam tej książki – ja ją po prostu połykałam, byle tylko dowiedzieć się, czy moje przypuszczenia okazały się słuszne. Ale zakończenie... Totalnie mnie zaskoczyło! Spodziewałam się już dosłownie wszystkiego, lecz każdy nakreślony przeze mnie scenariusz nie przewidywał czegoś aż tak skomplikowanego i banalnego zarazem. Czułam się powalona na łopatki. Jednakże, na swoje usprawiedliwienie powiem, że jakieś prześwity pod tym kątem myślowym miałam, ale wtedy pochwyciłam się czegoś innego, przez co wpadłam w zastawioną przez autora pułapkę.
A NIE LEPIEJ RZUCIĆ TO WSZYSTKO I WYJECHAĆ W... BEZPIECZNE MIEJSCE?
Tesa, a raczej Teresa (bo tak brzmi jej pełne imię), bez wahania mogłaby wystartować w konkursie na „Największego Introwertyka Roku”. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że pierwszy człon może mocno uderzać w sylwetkę kobiety (zmagała się ze sporą nadwagą), jednak jej tryb życia sam mnie do tego zmusił. Tesa unikała towarzystwa ludzi jak diabeł święconej wody, wiecznie siedziała z nosem w książkach oraz wychodziła z domu tylko wtedy, gdy już nie miała możliwości zamówienia danej rzeczy tuż pod same drzwi. Aż się dziwię, że ktoś zdołał przebić się przez jej twardą, składającą się z wielu kompleksów skorupę, pozwalając jej uwierzyć w to, iż ona również zasługuje na zaznanie miłości. Tym rycerzem okazał się mąż Teresy, Igor, który jako pierwszy dowiedział się o tajemniczej przesyłce i bez wahania postanowił wspomóc swoją ukochaną w odkryciu prawdy. Ta szlachetna postawa spowodowała, że dość szybko zdobył moje zaufanie. I to znacznie szybciej niż sama główna bohaterka! Dopiero kiedy nastąpił niespodziewany zwrot akcji, mogłam poznać zupełnie inną naturę Tesy. Dotąd wycofana, zagubiona we własnych uczuciach, rozważnie stawiająca każdy krok zmieniła się w zdeterminowaną (No... może nie do końca, bo co jakiś czas wpadała w swoją słynną panikę, gdzie z powodu swojej nadmiernej potliwości prawie się odwadniała.) kobietę, która starała się, jak tylko mogła, byle tylko przywrócić upragniony spokój. A to wcale nie było takie łatwe, ponieważ każda kolejna wskazówka ponownie wpychała ją w sidła słabej kondycji psychicznej, która tylko przypominała jej o pewnych, dość śmiertelnych planach. Natomiast Krystian, słynny „Strach”... Cóż... Przy tym panu można postawić wiele znaków zapytania, ponieważ od początku strasznie ciężko – moim zdaniem – go rozgryźć. Z jednej strony starał się pokazać, że Teresa może mu zaufać, gdy z drugiej pokazywał, że nie ma dobrych intencji. Także ciężko jest mi się opisać samego Architekta (Tak ochrzczono człowieka odpowiedzialnego za #apsydę.). Owszem, był sprytny, skrupulatny oraz nieźle sobie pogrywał z główną bohaterką, ale co poza tym? Jeżeli zdradzę za wiele, to popsuję wszystkim zabawę. A na to nie mogę pozwolić, także zamykam ten temat!
UWAGA! PONOWNIE NADCIĄGA MRÓZ!
Szczerze? To nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością pana Remigiusza Mroza. Ponad tydzień temu było mi dane zapoznać się z opowiadaniem tego autora, które zostało zamieszczone wewnątrz książki „Zabójczy pocisk”. Niestety uznałam je jedynie za zapychacz, a styl pisania pana Mroza za poprawny, taki w miarę akceptowalny, ale bez szału. Także przy „Hashtagu” nie robiłam sobie zbyt wielu nadziei, ale to, co tutaj odnalazłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W porównaniu z tamtym opowiadaniem ta książka to emocjonalna petarda, a sam autor zyskał w moich oczach. Także nie mam żadnych zastrzeżeń do kunsztu pisarskiego pana Remigiusza. Owszem, Literackiej Nagrody Nobla nikt by mu nie wręczył, ale nawet przy pomocy prostoty można stworzyć coś, co oddziałuje na człowieka. Dzięki temu wiem, że to nie było moje ostatnie spotkanie z jego prozą. Za jakiś czas powrócę do tego autora, ale jeżeli wtedy spotkam się z tym samym poziomem, co przy tym krótkim opowiadaniu – wtedy zacznę krzyczeć!
Chciałam zostawić tę kwestię w spokoju i po prostu ją przemilczeć, ale kiedy tylko przypominam sobie o odczytywaniu „esesmesów”, to automatycznie parskam śmiechem. Drogie wydawnictwo – mam nadzieję, że w dodruku ta forma przejdzie metamorfozę, bo inaczej będę wam ją wypominać dniami i nocami!
Podsumowując, nie miałam zbyt wielkich oczekiwań, jeżeli chodzi o „Hashtag”, ale ta książka definitywnie mnie rozbroiła. Nie dość, że nieźle oddziałuje na psychikę, przez co na każdą paczkę spoglądam z podejrzliwością wymalowaną na twarzy, to jeszcze brutalnie uświadamia, iż Internet nie jest taki bezpieczny, jak to się niektórym wydaje. Także warto uważać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy wasz Architekt postanowi się odezwać...
Pana Remigiusza Mroza raczej nie muszę nikomu przedstawiać. Przecież to nazwisko tak często przewija się przez blogosferę (A żeby tylko przez nią...), że zapewne niektórzy już zastanawiali się nad złożeniem doniesienia, jakoby wspomniany wcześniej autor ich prześladował. Nie powiem, sama czułam się w jakimś stopniu osaczona tym całym remigiuszoholizmem, a kiedy jeszcze...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to