-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1158
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać413
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński22
Biblioteczka
2018-12-22
2018-12-01
Chyba nie ma w Polsce takiego czytelnika, który po usłyszeniu „Remigiusz Mróz” zareagowałby słowami: „nie znam”, „nie kojarzę”, „Remi... jak?”. Już prędzej usłyszymy „Nie czytałem/am jego książek, ale...”. Właśnie: ale. Nawet bez znajomości jego twórczości jesteśmy w stanie powiedzieć, kim jest ten człowiek. Trudno się temu dziwić. Przecież co kwartał jesteśmy atakowani dziesiątkami zapowiedzi nowych tytułów spod pióra pana Mroza. Media grzmią o nich tygodniami, zasypując wszelkie media społecznościowe. Czasami aż strach otworzyć lodówkę, by nie dostrzec na swoim ulubionym jogurcie „Mnie już Zmroziło, teraz czas na ciebie!”. Poniekąd powinniśmy się już do tego stanu rzeczy przyzwyczaić, bo ta dobra passa autora trwa już od paru ładnych lat. Także nie wzdychajcie z rezygnacją, spoglądając na część wskazującą, że ponownie zmierzycie się z opinią na temat nowej książki tegoż właśnie autora. Pomyślcie o tym, że tym razem nie mamy do czynienia z kryminałem. Także nie jest to thriller, a... autobiografia!
CISZA. PAN MRÓZ BĘDZIE OPOWIADAŁ NAM HISTORIĘ SWOJEGO ŻYCIA.
Jeżeli jakimś cudem przykułam waszą uwagę, pragnę coś doprecyzować. „O pisaniu. Na chłodno” nie należy do tych autobiografii, do których wielu z nas jest już przyzwyczajonych. Także, nie zdołacie dowiedzieć się z niej, co takiego zmalował za młodu pan Mróz, że opowiadanie tej historii przy każdej okazji może stanowić rodzinną tradycję. Nie odkryjecie, dlaczego nazywa się właśnie Remigiusz, a nie – na przykład – Stanisław, Jacek czy Abelard. Również wiele innych spraw zostaje po prostu dla czytelników poza zasięgiem. W sumie można było się tego spodziewać. Poniekąd tytuł wskazuje nam motyw przewodni (gdzie na pierwszy rzut oka człowiek myśli, że ma do czynienia z poradnikiem, ale o tym powiem troszkę później) książki. Pan Mróz przedstawia nam się od strony czysto twórczej! Oczywiście od czasu do czasu przemyca coś spoza tej sfery, lecz stara się je dawkować dość oszczędnie... Dobrze, skupmy się jednak na tej treści, która zajmuje na kartkach najwięcej powierzchni.
Muszę przyznać, że nieco obawiałam się tej książki. Wiecie, do tej pory nie skupiałam się zbytnio na twórczości pana Mroza, a tym bardziej na nim samym. Także zacisnęłam zęby i pozwoliłam się ponieść lekturze. I powiem krótko – moje obawy były bezpodstawne. Autor ukazał spory skrawek swego życia tuż sprzed samego mroźnego okresu, a dokładniej „boję się otworzyć lodówkę, bo – nie daj boże! – wyskoczy z niej sam Mróz!” (taki urok nadmiernej promocji, nic na to nie poradzimy). Prowadził mnie przez swoją pisarską ścieżkę, wesoło opowiadając o wszystkim tym, co powoli kształtowało kierunek, jakim aktualnie podążał. W ten wyraźny sposób uświadomił czytelników, że jego pasja dzielenia się wyimaginowanymi historiami nie przyszła do niego znikąd. Przez długie lata – pomimo drobnych przerw spowodowanych różnymi sprawami – cały czas mu towarzyszyła. Jakby czekała na chwilę, kiedy pan Mróz w końcu zrozumie, że są sobie przeznaczeni. Taki moment nadszedł, co spowodowało, że odtąd stali się nierozłączni. Stwierdzam jednak, że pomimo całego szacunku do autora muszę stwierdzić jedno – to już nie jest zdrowe. Może nie powinnam stawiać takich diagnoz, jednak z mojego punktu widzenia przeznaczenie tylu godzin dziennie na pisanie może przyczynić się do wielu przykrych konsekwencji. Pomijając już to, że z czasem może zacząć doskwierać kark i kręgosłup, obraz przed oczami zacznie się rozmywać, to jeszcze z czasem zabraknie pomysłów, przez co cała radość przeistoczy się w nienawiść do czegoś, co się kocha.
DOBRZE, PANIE REMIGIUSZU. A MOŻE ODNIESIE SIĘ PAN DO TYTUŁU KSIĄŻKI?
Uważam jednak, że najlepszym momentem zostaje... ujawnienie największego sekretu. Człowiek tutaj rozmyślał, czy czasem autor nie skrywa w piwnicy niewolników, którzy nieprzerwanie coś tworzą lub ukradł maszynę klonującą i sam z niej skorzystał, a tu wyszło takie sprostowanie sprawy. I wiecie co? Ja się tak nie bawię. To jest za proste. O wiele za proste! Jasne, można było się tego poniekąd domyślić, ale... Jak żyć z tą informacją, proszę pana? Jak żyć?
Powróćmy jednak do samego tytułu. Na pierwszy rzut oka „O pisaniu. Na chłodno” może wydawać nam się poradnikiem dotyczącym twórczej sfery. Chociaż wcześniej wspomniałam, że ta książka skrywa w sobie autobiografię, to jednak tuż przed tym stwierdzeniem dopisałam coś jeszcze. Napisałam, iż jest ona w większości poświęcona życiu autora, ale przecież pozostaje nam jeszcze ten skrawek. Skrawek, który został zapełniony pewnymi myślami. Pan Remigiusz Mróz nie tylko podzielił się z czytelnikami „patentem” na wydawanie kilku książek rocznie. Pokazał również, w jak prosty sposób można spróbować swych sił w tym ciężkim zawodzie. Przypuszczam, że znajdą się tacy, którzy przy tej kwestii parskną śmiechem i każą mi się puknąć w łepetynę. Niewielu jednak wie, że napisanie czegoś, co ma ręce i nogi oraz z miejsca porwie czytelnika, zajmuje sporo czasu. A jeszcze kiedy jest się debiutantem, trzeba podwoić swoje wysiłki i udowodnić potencjalnemu wydawcy, że jesteśmy właściwą osobą na właściwym miejscu. Niektóre rady wydawały mi się aż nadto znane, choć przy niektórych nieco się zdziwiłam. Nie powiem, nawet z początku byłam zła za uznawanie czegoś – moim zdaniem – właściwego za zbędne, ale po ochłonięciu muszę temu przyklasnąć. Przykład: uwielbiane przeze mnie rozpisywanie się przy danej czynności, jaką wykonuje wykreowany przeze mnie bohater. Dla mnie wydawały się one fascynujące, ale kiedy podeszłam do tego z dystansem, zrozumiałam, że czytelnik nie musi odczuwać tego samego. Co więcej, może zrezygnować z lektury, po prostu tekst wyda mu się... nudny jak powtórki seriali paradokumentalnych. Natomiast lekko uśmiechnęłam się, kiedy dotarłam do pewnej kwestii, która również sprawia, że czytelnik zacznie ziewać nad książką. Otóż pan Mróz wypomniał pewien znaczący błąd, gdzie... tak jakby sam go popełnił. Tak, wiem – autobiografia rządzi się swoimi prawami, jednak czy to nie zabawne, że akurat ta rzecz została wskazana jako skaza, a wcześniej została użyta? Żeby za dużo nie zdradzić, podpowiem jedynie: gust muzyczny. Aczkolwiek, pozwolę sobie wziąć te cenne rady do serca i zacząć je powoli wprowadzać w życie. Kto wie, może wreszcie zmotywuję się i zostanę kolejną blogerką książkową, która poszerzy grono autorów?
NA SZTYWNO CZY LUŹNO, CZYLI JAK PRZEKAZANO NAM TE FAKTY.
Zazwyczaj, kiedy myślimy o wszelkich poradnikach (czy autobiografiach, nie zapominajmy o autobiografiach), wyobrażamy sobie ten sztywny przekaz oraz niemal naukowy bełkot, który może wyjść nam bokiem. Pan Remigiusz Mróz udowodnił, że wcale tak nie musi być. W dość przystępny sposób opowiedział to wszystko, dbając o to, by nikogo nie uśpić. Nawet przy autobiograficznej części można mieć wrażenie, jakby sam przeistoczył się w bohatera książki, kreując go na tyle, by czytelnicy dostrzegli w nim człowieka, a nie robota. Fakt, zawsze powinno to tak wyglądać, ale przy tej książce naprawdę łatwo zapomnieć, że ma się do czynienia z prawdziwą historią. Skłamałabym, gdybym napisała, że pochłonęłam tę książkę w mgnieniu oka. Co to, to nie. Zdarzały mi się momenty, gdy odkładałam ją na bok i trawiłam to, co do tej pory przewinęło się przed moimi oczami. Natłok informacji poniekąd przytłaczał, ale odpowiednio dawkowany stał się dobrze przyswajalny. Warto także wspomnieć o wplecionym w wersy żartobliwym tonie, który nieraz sprawiał, że się uśmiechałam. To idealnie odciążało przesycony faktami umysł.
Podsumowując, „O pisaniu. Na chłodno” to nie tylko książka zawierająca wskazówki dla próbujących okiełznać swoje pióro oraz wyobraźnię twórców. To także kolejna okazja, by móc znacznie lepiej poznać autora i odkryć jego pisarską naturę. Zrozumieć, że pan Mróz nie tylko żyje wyimaginowanymi historiami – on nimi oddycha! Tylko proszę uważać, aby czasem ta „bezpieczna” przystań nie przyciągnęła uwagi wielu intruzów...
Chyba nie ma w Polsce takiego czytelnika, który po usłyszeniu „Remigiusz Mróz” zareagowałby słowami: „nie znam”, „nie kojarzę”, „Remi... jak?”. Już prędzej usłyszymy „Nie czytałem/am jego książek, ale...”. Właśnie: ale. Nawet bez znajomości jego twórczości jesteśmy w stanie powiedzieć, kim jest ten człowiek. Trudno się temu dziwić. Przecież co kwartał jesteśmy atakowani...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-11-21
Niejednokrotnie pouczano nas, że jeżeli pragniemy pozostać z czystym, nieskażonym sumieniem, musimy zaprzyjaźnić się z mówieniem prawdy. I nie chodzi jedynie o odrzuceniu chęci karmienia ludzi licznymi kłamstwami, ale również o bycie szczerymi z samymi sobą. I chociaż prawda potrafi przeszywać serca, raniąc nas doszczętnie, to jednak stosujący ją i pragnący jej uważają ją za dar. W przypadku Lany dosyć ciężko ją za to uznać. Piętnastolatka od lat uważa Szczerość za swoje przekleństwo, gdzie samoistnie wychodzące z jej ust słowa dość często sprawiają, że wpada w tarapaty. Także, kiedy ponownie kłopoty dają o sobie znać, dziewczyna postanowiła zapanować nad swoją „przypadłością”, co sprawia, że jej losy stają się jeszcze bardziej niejasne.
PRAWDA CZY WYZWANIE? PRAWDA? O NIE... TYM RAZEM MUSISZ ZADOWOLIĆ SIĘ WYZWANIEM!
Nie powiem, kiedy rozpoczęłam przygodę z „Gdybym wiedziała”, spodziewałam się raczej czegoś w stylu „Niezgodnej” Veroniki Roth, gdzie również pewne cechy decydowały o naszej pozycji w społeczeństwie. I nawet nie wiecie, jak odetchnęłam z ulgą, kiedy prawda okazała się zupełnie inna, jednak moja radość nie trwała zbyt długo. Szalone wrażenia, które gwarantowały dzikie przygody Lany, sprawiły, że zupełnie porzuciłam te myśli i dałam się porwać przygodzie. Chociaż niektóre zdarzenia powodowały u mnie przewracanie oczami oraz głośne westchnięcia, to jednak widok podziękowań po ¼ książki sprawił, że osłupiałam. Autentycznie mnie zamurowało. Po prostu nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Także przewróciłam tę stronę, aby odkryć, że to, co uważałam za dzikie i szalone nie zniknęło na dobre, a to za sprawą „Znając ciebie”...
Im coraz mocniej zagłębiałam się w lekturę, tym coraz bardziej byłam uświadamiana w tym, że przez tę historię przemawia istny chaos. Na jaw wychodziły co chwilę kolejne tajemnice, gdzie już wcześniej udało się ich trochę narodzić. Nie powiem, część tych zagadek sprawiała, że miałam mętlik w głowie, ale akurat na to nie mogłam narzekać. To fabularne wariactwo sprawiło, że znacznie mocniej trzymałam się tej książki. Wraz z bohaterami starałam się je rozwikłać, gdzie niekiedy poszlaki potrafiły wyprowadzić człowieka w pole. Do samego końca miałam nieodparte wrażenie, jakby autorka śmiała mi się prosto w twarz! Czułam również ten dreszczyk emocji, kiedy pewne sprawy wychodziły na światło dzienne. Miałam wtedy nieodparte wrażenie, że ta gęsia skórka, która zawładnęła moim ciałem, zapragnie zostać tak na zawsze. A jakiego doznałam szoku na sam koniec czytania? To już dopiero była niespodzianka! Szkoda tylko, że zupełnie inny czynnik starał się wszystko zepsuć...
Spodziewałam się tutaj wątku miłosnego, bo przecież w tego typu literaturze strasznie ciężko, aby on w ogóle nie znalazł sobie ciepłego kąta. I nawet byłam na niego przygotowana, lecz nie przypuszczałam, że jednak muszę... uzbroić się w cierpliwość. Jak w przypadku innych książek, gdzie rozkwit romantycznych scenerii jestem w stanie zaakceptować (ba, nawet w niego wczuć i kibicować parze), tak tutaj chciało mi się po prostu płakać. No bo, powiedzcie mi, ile główna bohaterka może mieć „natrętnych” adoratorów? Prawie co drugi facet pragnął skraść pocałunek naszej Lanie czy samo jej serce, co wywoływało u mnie mdłości. Nie piszę tego, bo przemawia przeze mnie zazdrość, tylko dla mnie to jest nieco chore. Czułam się tak, jakby autorka starała się zrobić z niej nie wiadomo jaką boginię seksu, gdzie wystarczy, że kiwnie palcem, a faceci już rzucają się do jej stóp. Może z czasem to uległo drobnej zmianie, to jednak ciężar tamtych wrażeń nadal wirował nad moją głową, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Dobrze, że nie przeistoczył się w gołębia, bo mogłoby dojść do dość przykrej niespodzianki...
WYPIJMY ZA BŁĘDY... TYLKO ZA CZYJE?
Lana, Lana, Lana... Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak to delikatnie brzmiące imię sprawiało, że gdy tylko jego właścicielka wyczyniała coś – w moich oczach – niedopuszczalnego, zaczynałam uznawać za przekleństwo. Oczywiście nie przyczynił się do tego jej cięty język, bo akurat ceniłam u niej tę szczerość, którą obdarzała ludzi, a sam... jej tryb prowadzenia się. Stała bywalczyni imprez, gdzie przez jej gardło przepłynęło tyle alkoholu, że aż dziw, iż jej krew nie przeistoczyła się w wódkę czy whisky. Pod wpływem upojenia niejednokrotnie lądowała z kimś w kącie, by nie tylko się obściskiwać, ale również sięgnąć po parę dodatkowych lekcji z anatomii człowieka. I nawet kiedy otrzymała od losu szansę na spore zmiany w swoim życiu, umysł tej nastolatki nadal funkcjonował na zasadach „mam ochotę robić, co tylko chcę, żadne zakazy nie powstrzymają mnie”! Dopiero znajomość z Grantem sprawia, że zaczyna dostrzegać świat w innych barwach. Nauczona tego, że pomimo tylu otaczających ją ludzi nie ma jednak kogoś takiego, przy kim może całkowicie być sobą i nie obawiać się odtrącenia. A ten chłopak nie tylko wyciągnął do niej pomocną dłoń, ale również pokazał, iż nie trzeba bać się... no właśnie, czego? Tego już nie mogę zdradzić. Aczkolwiek mogę wypowiedzieć się na temat innych bohaterów.
Rebecca Donovan wykreowała wiele specyficznych postaci, gdzie każda z nich, krok po kroku, starała się ukazać swoje prawdziwe oblicze. Nie powiem, wielu z nich z miejsca zapada w pamięci i doprawdy trudno nie dostrzec ich wyraźnej obecności w życiu Lany, chociaż czasami wolałabym... gdyby ich w nim nie było. Może to bolesne, jednak jak można wymagać od człowieka zmiany w zachowaniu, kiedy wrzuca się go w paszczę lwa? Ashton, Lance, Brendan... Fakt, w każdym z nich było coś takiego, że zdobywali moją sympatię, lecz malała ona za każdym razem, gdy wyprawiali coś, co w moich oczach jest nad wyraz obrzydliwe i trudne do przyjęcia. Jedynie Grant wyróżniał się na tle swoich rówieśników, co przyjęłam z ulgą. Cieszyłam się, że chociaż on zachował trzeźwość umysłu (w przypadku tej książki brzmi to dość dwuznacznie), dzięki czemu Lana pokazała swoją łagodniejszą stronę, ale nie mogę wyzbyć się wrażenia, iż... z nim też było coś nie tak. Nie rozumiałam tego, że bez problemu zaakceptował naturę nastolatki i przymykał oczy na jej wybryki. Jasne, od czasu do czasu wymierzał jej „karę” na opamiętanie, ale i tak było w nim za dużo szlachetności? Jednak i tak to stawia go w lepszej pozycji niż matkę nastolatki, która – mówiąc szczerze – miała wyje...żowane na swoją córkę. Chociaż od czasu do czasu wybudzał się w niej instynkt macierzyński, jednak to było za mało, aby móc tytułować się „mamą”. Problemy miłosne przeważały nad rodziną, co zaskutkowało takim, a nie innym trybem życia piętnastoletniej dziewczyny.
PANI REBECCA DONOVAN? PROSZĘ WYBACZYĆ, NIE POZNAŁAM PANI...
To nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością Rebekki Donovan. Lata temu było mi dane zapoznać się z jej „Co, jeśli”, które – pomimo drobnych niedociągnięć – zapadło w mojej pamięci, gdzie mile wspominam tę książkę. W przypadku „Gdybym wiedziała” poczułam się tak... jakbym na nowo poznawała tę autorkę. Nie powiem, w przypadku wodzenia czytelnika za nos i wyprowadzania go w pole pani Donovan ani odrobinę się nie zmieniła, jednak zupełnie zapamiętałam kwestię kreowania przez nią bohaterów. Zazwyczaj byli to ludzie, którzy może mieli odrobinę nieprzyjemną przeszłość, jednak żaden z nich nie „szalał” tak, jak ci zgromadzeni na kartach tej książki. I może nie jestem aż tak usatysfakcjonowana takim obrotem spraw, jednak – z bólem serca – przyznaję, że w tym ruchu jest drugie dno. Rebecca Donovan uświadamia czytelników, że może prowadzenie imprezowego stylu życia pozwala nam się oderwać od problemów codzienności, lecz może on wyrządzić więcej szkód, niż przynieść korzyści. Dlatego też warto się zastanowić, czy warto wchodzić do tego labiryntu zapomnienia, bo – na przykładzie Lany – pokazuje, iż niełatwo się z niego wydostać.
Podsumowując, „Gdybym wiedziała” zapewniło mi weekend pełen wrażeń, gdzie każda kolejna do rozszyfrowania zagadka dawała mi wielkie pole do popisu w kwestii kombinowania wraz z bohaterami nad prawidłowym rozwiązaniem. I może niekiedy tę wciągającą niczym świnki morskie sianko fabułę przerywały zakłócenia w postaci paskudnych wyskoków głównej bohaterki, to jednak nie mogę odmówić autorce umiejętności igrania z emocjami czytelników. Ta książka sprawi, że będzie o niej głośno, lecz przypuszczam, że nie zawsze ze względu na pozytywne akcenty...
Niejednokrotnie pouczano nas, że jeżeli pragniemy pozostać z czystym, nieskażonym sumieniem, musimy zaprzyjaźnić się z mówieniem prawdy. I nie chodzi jedynie o odrzuceniu chęci karmienia ludzi licznymi kłamstwami, ale również o bycie szczerymi z samymi sobą. I chociaż prawda potrafi przeszywać serca, raniąc nas doszczętnie, to jednak stosujący ją i pragnący jej uważają ją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-11-19
2018-11-07
Obecnie żyjemy w takich czasach, gdzie coraz więcej ludzi pragnie przestać udawać kogoś, kim tak właściwie nie są. Tym samym zdobywają się na odwagę i przedstawiają światu swoje prawdziwe uczucia, czując wreszcie upragnioną ulgę spowodowaną możliwością bycia sobą. Szkoda tylko, że społeczeństwo nie zawsze jest w stanie zaakceptować tak drastyczne dla siebie zmiany. Nadal można spotkać na swojej drodze tych, którzy nie uznają odmiennej orientacji. Nie mieści im się w głowach to, że mężczyzna może szczerze pokochać innego mężczyznę lub kobieta inną kobietę i jeszcze chcieć stworzyć stały związek. I to nie dotyczy jedynie osób starszych. Również ich rówieśnicy dają po sobie poznać, że związki homoseksualne są dla nich czymś obrzydliwym. Czymś, co powinno się kategorycznie zakazać. Wydawnictwo We Need YA powiedziało donośne NIE! wszelkim uprzedzeniom, wypuszczając na rynek czytelniczy książkę, w której nastoletni Griffin musi nauczyć się funkcjonować w świecie pozbawionym jego przyjaciela, a zarazem ukochanego, Theo. A to nie lada wyzwanie, kiedy łączące ich uczucie było doprawdy silne...
W SIECI ZAGMATWANYCH UCZUĆ
Niekiedy wydaje nam się, że mamy dostatecznie sporo czasu na to, aby móc przedkładać przeróżne, aktualnie obciążające nasze głowy sprawy nad spotkania z tymi, którzy są bliscy naszemu sercu. Że los będzie nam sprzyjać i w niedalekiej przyszłości zdołamy bez trudu nadrobić stracone dotąd chwile, przemykające między palcami niczym wiatr: niezauważenie lub wymuszenie ignorowane.
Griffin również myślał, iż zdąży na nowo połączyć się z Theo, dzięki czemu podzielą losy bohaterów historii, które uwielbiał tworzyć jego najbliższy przyjaciel. Pragnął, aby ta kilkumiesięczna rozłąka, pełna wzlotów i upadków, pozostała jedynie wspomnieniem, by mogli na nowo cieszyć się sobą. Jego misterne plany zagrania na nosie aktualnemu partnerowi przyjaciela zniweczyła niespodziewana śmierć chłopaka, która powaliła go na łopatki i sprawiła, że przyszłość straciła wszystkie swoje barwy. Z bólem serca przyszło mi się zmierzyć z cierpieniem nastolatka, gdzie każda doba pozbawiona ukochanego próbowała doprowadzić go do nieuniknionego popadnięcia w obłęd. Obserwowałam, jak Griffin dobrowolnie wyciąga dłoń ku pustce, która próbowała pochłonąć całkowicie jego ciało i nie pozwolić na to, by kiedykolwiek ujrzał coś pozytywnego w swoim istnieniu. Również dokładnie widziałam, jak jego rękę niedbale pochwyciły wspomnienia, gdzie te również odegrały sporą rolę w historii, poniekąd stanowiąc przerywnik złej, duszącej serce atmosfery. Chłopak, poprzez nie, starał się pobudzić do życia Theo, a tym samym przypomnieć wszystkie te momenty, do których pragnąłby powrócić. To dzięki ujawnieniu ich wspólnej przeszłości jesteśmy w stanie zrozumieć miłość, jaką siebie darzyli. Stajemy się świadkami przeradzającego się w coś znacznie poważniejszego związku. Wyznanie uczuć, pierwsza randka, pierwszy pocałunek, pierwsze uciechy cielesne – choć wyciskają z niego łzy, przepędzają choćby na sekundę zgromadzone nad nim ciemne chmury.
Niestety przyszedł moment, kiedy ta smutno przygrywająca fabularna pozytywna się zacięła, wydając fałszywy dźwięk. Atmosfera, gdzie smutek i pochłaniająca rozpacz po utracie bardzo bliskiej sercu osoby przywdziała pelerynę chaosu. Wprost nie dowierzałam temu, co tutaj właściwie się wyrabiało. I mówiąc krótko – część tych niekontrolowanych zdarzeń niespecjalnie mnie do siebie przekonało. Nie przypadły mi one do gustu, jednak doskonale wiem, jak to jest, gdy pod wpływem silnych emocji nie jesteśmy w stanie racjonalnie myśleć, przez co popełniamy łańcuszek błędów. Może nie aż takich jak Griffin, jednak doskonale wiem, jak to jest żałować pewnych czynów i wypominać je sobie na każdym możliwym kroku, choć inni zdają się już o tym nie pamiętać... Także poniektóre wątki wydawały mi się nad wyraz naciągane. Miałam po prostu nieodparte wrażenie, jakby niekiedy autorowi brakowało pomysłów na daną postać, dlatego kreował ją tak, a nie inaczej, co wywoływało u mnie mieszane uczucia. Nie umiem uwierzyć w to, że na nasza para nie spotkała swojej drodze takich ludzi, dla których związek homoseksualny stanowi coś zakazanego. Coś, co powinno zostać wytępione. Dobrze, może coś takiego przewinęło się przez powieść, ale to o wiele za mało, by móc to przyjąć z otwartymi ramionami. Nie zrozumcie mnie źle – jestem osobą tolerancyjną, ale doskonale zdaję sobie sprawę, jak funkcjonuje nasz świat i takich właśnie sytuacji nie da się uniknąć. Tym samym uznaję to za drobny minus.
„CZAS LECZY RANY”, CZYLI JAK BEZ ŻALU WYŚMIAĆ TO STWIERDZENIE
Griffinowi strasznie trudno nie wyróżniać się na tle swoich rówieśników. Cierpiący od lat na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, objawia wyraźną chęć otaczania się jedynie parzystymi liczbami oraz niemal machinalnie zajmuje miejsce po lewej stronie. I choć wiedzieli o tym jedynie nieliczni (gdyż starał się jakoś panować nad nimi), to poniekąd wstydził się tej przypadłości. Utrata kogoś, kto je całkowicie akceptował i – co więcej – uważał je za rozczulające, sprawiła, iż się nasilały. A w połączeniu z uczuciem pustki niemal stanowiły mieszankę wybuchową. Griffinowi nie pozostało nic innego, jak zacząć walczyć o siebie, chociaż stanowiło to dla niego nie lada wyzwanie, skoro co rusz popadał ze skrajności w skrajność. Już samo zaprzyjaźnienie się z Jacksonem, nowym partnerem swojej ówczesnej sympatii nie wróżyło niczego dobrego, a co dopiero kolejne poczynania. Autentycznie bałam się, że główny bohater w końcu zaprowadzi się w kozi róg i jego obłęd doprowadzi do czegoś złego. A najgorsze było to, iż co rusz odrzucał pomocną dłoń rodziców czy Wade'a, od których prawie że się odizolował... Zachłysnął się znajomością z Jacksonem, by wspólnie pogrążać się we wspomnieniach, ale czy to mu wyszło na dobre?
Nowy partner Theo w oczach Griffina przypominał największego potwora. Przeklętego złodzieja, który wykorzystał okazję i skradł mu ukochanego sprzed nosa. Jednak ja od początku wiedziałam, że ta wizualizacja Jacksona to tylko bujdy na potrzeby możliwości znienawidzenia go, byle... nie znienawidzić samego siebie. Starał się wykreować go na potwora, chociaż ten okazał się pełnym empatii i ciepła chłopakiem, którego świat również stracił swoje barwy. Inaczej było z Wade'm, który poprzez sarkazm i ostre docinki starał się ukrywać swoje prawdziwe uczucia, gdzie te niejednokrotnie go dusiły. To właśnie on starał się uświadomić Griffina w tym, jak samolubny się stał, że nie dostrzega tego, iż inni mogą cierpieć równie mocno, co on sam... Współczułam mu. Współczułam przeogromnie, bo najgorszą rzeczą, jaką można zrobić w chwili żałoby, to odepchnąć tych, z którymi dzieli się wspólne wspomnienia o kimś, kto już nie będzie miał możliwości siedzenia między nimi...
JAK TO SIĘ STAŁO, ŻE DOPIERO TERAZ POZNAŁAM JEGO TWÓRCZOŚĆ?
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Adama Silvery i zaczynam żałować, że... trwało to aż tak długo. Autor doskonale gra na emocjach czytelników, niejednokrotnie chcąc wycisnąć z ich oczu łzy, by za chwilę próbować poprawić humor jedną z wielu przygód bohaterów. Także rozczulił mnie zabieg, jaki został wykorzystany podczas narracji pierwszoosobowej. Nasz zagubiony Griffin przemawia... do samego Theo. To nieco przerażające, jednak to pokazuje, jak bardzo był do niego przywiązany i nawet po jego utracie ważnym było dla niego, aby opowiedzieć mu, jak się czuje. Także warto wspomnieć, że Adam Silvera daje nam cenną lekcję, jaką jest nieodkładanie pewnych spraw na później. Zanim zakrzykniemy: „Zaraz!”, „Za moment...”, „Zrobię to jutro, obiecuję”, zastanowimy się dwa razy czy jednak nie warto zawziąć się w sobie i dokonać czegoś, czym pragnęliśmy zapchać przyszłość. Bo los bywa naprawdę niesprawiedliwy...
Podsumowując, „Zostawiłeś mi tylko przeszłość”, niczym ognista strzała, przebija nasze serca i wypala zmysły, pozostawiając nas w nostalgicznym nastroju. Pełna uczuć, ujawniająca, jak niesprawiedliwy bywa los historia zrozpaczonego Griffina pozwala nam wreszcie otworzyć oczy i zrozumieć, że zostawianie wszystkiego na ostatnią chwilę nie zawsze miewa szczęśliwe zakończenie. Szkoda tylko, że nie wszyscy wielbiciele książek zdołają docenić magię uczuć, jaką przedstawił Adam Silvera, bo właśnie tutaj autor udowadnia, że kochanie kogoś tej samej płci to nie jest grzech. Takie uczucia są równie piękne, jak te spopularyzowane i objawiane jako te właściwe...
Obecnie żyjemy w takich czasach, gdzie coraz więcej ludzi pragnie przestać udawać kogoś, kim tak właściwie nie są. Tym samym zdobywają się na odwagę i przedstawiają światu swoje prawdziwe uczucia, czując wreszcie upragnioną ulgę spowodowaną możliwością bycia sobą. Szkoda tylko, że społeczeństwo nie zawsze jest w stanie zaakceptować tak drastyczne dla siebie zmiany. Nadal...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-11-03
Nie raz czy dwa próbowałam rozpocząć lekturę „Fobosa” (który swego czasu znajdował się na mojej liście „przeczytać, i to czym prędzej!”), lecz za każdym coś mnie od tego odrywało. Ostatnio jednak powiedziałam sobie DOŚĆ!, bo – na litość boską! – ileż można było przedłużać zapoznanie się z tym tytułem, biorąc pod uwagę to, że powieści młodzieżowe coraz częściej mnie rozczarowują, niżeli zachwycają. A że jeszcze akcja toczy się w większości w Kosmosie... Także zaparłam się i zaczęłam przygodę z twórczością pana Dixena, gdzie już na początku przygotowano dla mnie niespodziankę. Ale czy przyjemną?
AUTORZE – TAK SIĘ NIE ROBI...
Nawet nie wiecie, jak bardzo byłam zaskoczona, kiedy pewne, dość istotne informacje zostały podane nam bez mrugnięcia okiem. Przyznam szczerze, że poczułam się wtedy tak, jakby właśnie ten czynnik miał zatrzymać nas przy „Fobosie” na dłużej, gdzie wręcz byśmy oczekiwali tego przepięknego zapachu dokładki wrażeń. Nie powiem, zapewne znajdą się tacy czytelnicy, którym takie zabiegi są na rękę, lecz ja... poczułam się lekko zawiedziona. Fakt, ofiarowana nam bolesna prawda niemal przyćmiła przesłodzone kosmiczne reality-show, co jednak nie zmieniało tego, że ofiarowano mi przepiękny spoiler. Ofiarowano... Rzucono mi nim prosto w twarz, krzycząc donośnie: „Ha, ha, ha! Ciesz się, że cię nie nakarmiłem czymś znacznie gorszym!”. Po czymś takim nie było już chyba dziwne, że obawiałam się dalszej części książki. Skoro w tak ekspresowym tempie podarowano mi tak brzydki prezent, to czego mogłam się jeszcze spodziewać? Kolejnej dawki wyjaśnień tego, co ma mnie czekać w niedalekiej przyszłości? Przepraszam, ale w takim przypadku wcisnęłabym przycisk „przystanku na żądanie” i bym wysiadła z tego czytelniczego autobusu. Jednakże Victor Dixen udowodnił mi, że moje przemyślenia są błędne. Pokazał, że może potknął się na tym przeklętym pasie startu, zaliczając bolesne spotkanie z torem, ale to tylko miało za zadanie zamydlić oczy. Każdy kolejny ruch bohaterów przestał przypominać odhaczanie rzeczy do zrobienia na jakiejś liście, a zaczął nabierać spontanicznych, niekiedy histerycznych kształtów. Wreszcie zaczęło to przypominać prawdziwy program telewizyjny, który grał swoim odbiorcom na nosach, gdzie ci kochali go i nienawidzili równocześnie! „Fobos” przestał jedynie irytować, a zaczął mnie pochłaniać swoją Ziemsko-Kosmiczną atmosferą, nie pozwalając myśleć o niczym innym jak o tym, co się tu jeszcze wydarzy i jakie będą tego skutki!
Niestety nadal było tutaj coś, co niczym kamień w bucie uwierało mnie i nie umiałam tego przeboleć. A mianowicie te przepiękne, sześciominutowe randki naszych bohaterów. Jak jeszcze niektóre spotkania wzbudzały we mnie jakieś emocje (przy ukazaniu pierwszej z nich niemal popłakałam się ze śmiechu, kiedy jedna z kandydatek na żonę zaczęła swoją dość nerwową przemowę, zaskakując przy tym swojego potencjalnego męża), tak przy większości z nich nadzwyczajniej w świecie... ziewałam. Czułam w nich pewną monotonność, jakby nie były to spotkania żywych ludzi, a zaprogramowanych robotów z martwym spojrzeniem. Bardziej emocjonalne okazywały się rozmowy dziewcząt, kiedy to omawiały swoje stroje czy fryzury czy kombinowały, co zjedzą danego dnia.
A TY? CZY TY? NA RANDKĘ W KOSMOS POLECISZ TEŻ?
Nie bez powodu w powyższym tytule pozwoliłam sobie zapożyczyć melodię słynnej piosenki śpiewanej przez Katniss Everdeen w „Kosogłosie”. Doświadczona przez los, walcząca o każdy dzień Léonor, niczym nasza ognista wojowniczka, również nie należy do tego typu dziewczyn, którym można w kaszę dmuchać. Zadziorna, charakterna nastolatka niejednokrotnie udowadniała, że narzucone im z góry zasady gry ani odrobinę nie przypadły jej do gustu, dlatego też robiła co mogła, byle tylko postawić na swoim. I niczym Katniss robiła to z pewnego, dość istotnego powodu. Léonor skrywała przed światem dość istotny sekret, gdzie ten, gdyby ujrzał światło dzienne, mógłby pokrzyżować dosłownie wszystko. Sprawiłby, że ci, którzy dotąd ją kochali i wspierali, odwróciliby się od niej, wytykając ją palcami. A do tego nie zamierzała dopuścić. Jednak im bardziej zatracała się w swojej małej grze, tym bardziej traciła nad nią kontrolę, co owocowało popełnianiem błędów. Zdobyte dotąd zaufanie wśród załogi oraz silna więź z dwoma chłopakami, którzy starali się zrobić wszystko, aby to oni stanęli u jej boku w kulminacyjnym dniu (tzn. zaślubin, które miały stanowić koniec kosmicznych randek) stało na zagrożonej pozycji. A czyhający z boku wróg tylko zacierał ręce na myśl, że jego przyszła ofiara lada moment wpadnie we własną pułapkę nieprzemyślanych ruchów.
Żeby nie było, że jedynie ględzę o głównej bohaterce, to pozwolę sobie przejść do pozostałych postaci. Marcus, Mozart, Kirsten, Safia, Aleksiej, Elizabeth... Nie powiem, trochę ich się tutaj nazbierało, przez co niekiedy ich myliłam i wtedy w mojej głowie robił się totalny chaos sprzecznych danych. Dopiero kiedy na światło dzienne wychodziły poniektóre fakty, zaczęłam spostrzegać różnice między nimi, a zarazem olbrzymie podobieństwo: każdy tutaj skrywał jakiś sekret, którego strzegł jak oka w głowie. Tym samym autor udowodnił, że choćbyśmy pragnęli poznać kogoś od podszewki, to zawsze – ale to zawsze – ta sztuczka nie zostanie przez niego udoskonalona. Umysł drugiego człowieka, niczym Kosmos, nie będzie dogłębnie zbadany, co poniekąd może być... przerażające...
PANIE DIXEN, ALE JAKIM CUDEM LUDZIOM UDAŁO SIĘ RANDKOWAĆ W KOSMOSIE?
Zazwyczaj, kiedy autor powołuje do życia główną bohaterkę, zaczynam obawiać się tego, czy będzie w stanie dobrze ją wykreować. Czy da radę nadać jej realne cechy, nie stworzyć z niej karykatury człowieka? Ale nie martwcie się: ta sama zasada dotyczy również autorek, które w swoich dziełach wcielają się w chłopaków lub mężczyzn. Po prostu nie każdy jest do tego stworzony, jednak Victor Dixen podołał temu wyzwaniu. Stworzył postać z krwi i kości, gdzie liczne zalety nie przyćmiewają swym blaskiem wad, które również błyszczą niczym psu kolczatka. I to nie dotyczyło jedynie Léonor, bo każdy z bohaterów mógł się czymś pochwalić (lub chcieć coś skryć, o czym już zdążyłam wcześniej napisać). Także nie umiem odmówić autorowi kreatywności, jeżeli chodzi o sam zamysł tego romantycznego lotu na Marsa, gdzie nasi bohaterowie mieli dobrać się w pary i żyć sobie długo oraz szczęśliwie na czerwonej planecie. Chociaż, nie powiem, cała ta akcja z firmą, która zakupiła sprzęt od NASA i wykorzystała go w tak karygodny dla wielu uczonych sposób, także wydawała mi się nad wyraz głupia, lecz kiedy zrozumiałam prawdziwe intencje ludzi kierujących całym tym przedstawieniem... Panie Dixen, takie intrygi to ja kupuję bez mrugnięcia okiem!
Podsumowując, „Fobos” nie jest pozbawiony dość wyraźnych, niemal bolesnych wad, jednak – pomimo posiadania ich – nie mogę uznać tej książki za koszmar roku. Pomimo początkowych zgrzytów, udało się naoliwić ten fabularny mechanizm, a wraz z nim odbyć niesamowitą podróż w Kosmos, gdzie każda kolejna doba może ofiarować kolejne niespodzianki, niekoniecznie tylko te dobre. Także jeżeli potrzebujecie zrelaksować się i oderwać się od Ziemi, to „Fobos” na pewno wam to umożliwi, jednak nie wymagajcie od tej historii za wielu cudów.
Nie raz czy dwa próbowałam rozpocząć lekturę „Fobosa” (który swego czasu znajdował się na mojej liście „przeczytać, i to czym prędzej!”), lecz za każdym coś mnie od tego odrywało. Ostatnio jednak powiedziałam sobie DOŚĆ!, bo – na litość boską! – ileż można było przedłużać zapoznanie się z tym tytułem, biorąc pod uwagę to, że powieści młodzieżowe coraz częściej mnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-09-18
Niejednokrotnie zdarzało mi się użalać nad swoim marnym losem, kiedy to namiętnie pragnęłam przewidzieć skutki podjętych przez siebie decyzji. A że często popełniam błędy, później drżę jak osika i modlę się w duchu, aby tym razem poszło mi znacznie lepiej. Nawet starałam się przyswoić wiedzę czytania z kart Tarota, ale mój umysł ewidentnie odmawiał przy tym współpracy... Na całe szczęście Addison nie musi się o nic martwić. Dziewczyna od paru dobrych lat może szczycić się umiejętnością Sprawdzania, co owocuje wieloma doskonałymi ruchami. Jednakże czy posiadanie takiego daru może całkowicie uchronić przed pewnymi zdarzeniami?
SPÓJRZ W PRZYSZŁOŚĆ I POWIEDZ... JAKIE PYTANIA BĘDZIEMY MIAŁY NA KARTKÓWCE?
Wiadomość o niespodziewanym rozstaniu rodziców dosłownie ścięła nastolatkę z nóg! I trudno się jej nie dziwić, skoro – przeświadczona o ich wielkiej miłości – nawet nie zamierzała Sprawdzać niczego pod tym kątem. Niestety, stało się jak stało i Addie musiała przełknąć tę gorzką informację, tylko jak tego dokonać, gdy trzeba wybrać, czy chce się pozostać w Kolonii u boku nadopiekuńczej matki, czy jednak opuścić ją wraz z ojcem i rozpocząć życie jako zwyczajny człowiek? Tak, dobrze myślicie – przecież po coś posiada się dar przewidywania przyszłości, czyż nie?
Nie powiem, nieco obawiałam się takiego „rozwarstwienia” fabuły, kiedy dwie różne ścieżki będą co rusz przybliżać się do siebie i oddalać, mogąc pozostawiać po sobie wiele niewyjaśnionych faktów. Wiecie, wtedy człowiek sobie co nieco dopowie i tym samym polepszy sobie odbiór książki lub – co gorsza – zacznie spoglądać na nią z niesmakiem. Akurat tutaj Kasie West spisała się na medal, bo chociaż wyraźnie dawało się odczuć różnice, jakie wynikały z obrania danej drogi, to w pewnych punktach krzyżowały się, co owocowało odkryciem drugiego dna danych faktów. Niemniej, gdyby jednak kazano mi wybierać, która ze ścieżek przypadła mi bardziej do gustu, to zdecydowanie wskazałabym na tę, gdzie Addie uczy się żyć pośród normalnych ludzi. W moich oczach wydawała się znacznie bogatsza w akcję, no i – przede wszystkim – wyczuwałam w niej znacznie mniej przesłodzenia. Jak w tej „rzeczywistości” Addison starała się ze wszystkich sił, by nie ujawnić swojej prawdziwej tożsamości, w międzyczasie próbując znaleźć znajomych mogących pozbyć jej się wrażenia osamotnienia, tak wśród swoich prawie całe jej życie kręciło się wokół ukochanego oraz robienia na złość matce. Prawie, ponieważ od czasu do czasu przychodziło swego rodzaju „otrzeźwienie”, a wraz z nim świadomość, iż coś jej nie gra. A wtedy na scenę wkraczała kryminalna sprawa, która spędzała sen z powiek...
Jeżeli chodzi o mrożący krew w żyłach wątek, gdzie to Addison zostaje poniekąd wrzucona w sam środek śledztwa, to jednak spodziewałam się czegoś znacznie mocniejszego. Kasie West stopniowo przemycała poszczególne elementy kryminalnej układanki, traktując je niczym okruszki chleba, za którymi – niczym wróbelek – miałam łakomie podążać, ale jak dla mnie było to zbędne przedłużanie. Owszem, dzięki temu praktycznie na sam koniec wybuchła emocjonalna bomba i człowiek dosłownie nie wiedział, co ma ze sobą począć, ale i tak mam nieodparte wrażenie, że można było to inaczej rozegrać. I znacznie lepiej, rzecz jasna.
NIE MOŻNA ZJEŚĆ CIASTKA I MIEĆ CIASTKO... CHYBA ŻE MASZ DWA!
Addison to taki typ bohaterki książkowej, której nie da się ani znienawidzić do szpiku kości, ani bezgranicznie pokochać. Ten fakt jednak nie świadczy o tym, że jej kreacja umniejsza przy tym jakość książki. Nic z tych rzeczy! Nie dość, że Addie wzbudza niekiedy skrajne emocje, to jest doskonałym przykładem na to, iż nawet największy dar może być zarówno błogosławieństwem, jak i największym przekleństwem. Może dzięki specjalnym zdolnościom możemy znacznie więcej osiągnąć, jednak wtedy musimy wyraźnie zastanowić się, czy otaczający nas zewsząd ludzie nie nawiązali z nami kontaktu tylko ze względu na nią... Całe szczęście, dziewczyna mogła być pewna lojalności Laili, która nie owijała w bawełnę, kiedy coś jej nie pasowało w dokonywanych przez przyjaciółkę wyborach. A dość często się tak zdarza, że mają odmienne zdania i nieraz zastanawiałam się, jakim cudem one w ogóle się przyjaźnią, po czym przypomniałam sobie jedno: przecież przeciwieństwa się przyciągają!
A jeżeli zaś chodzi o amantów naszej głównej bohaterki, to od razu większą miłością zapałałam do naszego „normalsa”, Trevora, niż do obdarzonego równie doskonałym darem Duke'a. Jak ten pierwszy od początku wydawał mi się nad wyraz szczery w tym, co robił i na każdym kroku udowadniał, że wcale nie trzeba nosić kostiumu superbohatera, by nim być, tak ten drugi cały czas mi śmierdział zbytnią doskonałością. Nawet nie przypuszczacie, ile to razy chciałam chwycić naszego „amanta za dychę” za te jego kłaki i sprawdzić, czy po kilkukrotnym przytuleniu ze ścianą dalej będzie tak samo uroczy... Również w przypadku rodziców Addison czułam się stokroć podzielona, jeżeli chodzi o odbiór. Matka dziewczyny, chociaż widać było po niej, że troszczy się o córkę i chcę dla niej jak najlepiej, to niekiedy zdawała przesadzać ze swoją nadopiekuńczością, co kończyło się wieloma niepotrzebnymi sytuacjami. Natomiast ojciec Addie, choć miał więcej zaufania do nastolatki i pozwalał jej na trochę więcej (dzięki czemu mieli lepszy kontakt), to jednak za fasadą dobrego kumpla skrywała się pewna tajemnica, która wielu może lekko zdziwić...
CZYTELNICZKO, ZAKOCHAŁAŚ SIĘ W MOJEJ TWÓRCZOŚCI ZA PIERWSZYM RAZEM, CZY MAM CI PODSUNĄĆ POD NOS COŚ JESZCZE?
Kasie West należy do tego grona autorów, których raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Wielu czytelnikom (a raczej czytelniczkom, chociaż nie twierdzę, że tylko one sięgają po jej twórczość) dała się poznać poprzez liczne historie miłosne, gdzie... żadnej z nich nie znałam. Aż dotąd, bo – pomimo wyraźnego aromatu wątku fantastycznego – nie da się nie zauważyć, iż ta dziedzina jest przez tę autorkę bezgranicznie uwielbiana. Nie powiem, kiedy słodycz wylewa się ze stron, jestem skłonna wytykać to palcami o każdej porze dnia i nocy, lecz pani West potrafi ukazać „szczeniackie” uczucia w tak wyważonej formie, że aż chce się być świadkiem tego, jak ona kiełkuje. Jedynie, gdyby przyszło mi się spotkać z ową panią lub otrzymać szansę wymiany korespondencji z nią, zapewne uruchomiłabym swój słynny „urok” osobisty i dała jej wyraźnie do zrozumienia, iż kiedy staramy się złapać ludzi na dany wątek, to nie robimy dosłownie wszystkiego, aby zepchnąć go boleśnie ze sceny! Bo to powinno być zabronione! Kto jest za?
Podsumowując, chociaż nazwanie „Dziewczyny, która...” ambitną lekturą byłoby grzechem, jednak nie można jej odmówić uroku oraz lekkości, co sprawiło, że przyjemnie spędziłam z tą książką swój jakże cenny czas. I dlatego też, jeżeli nadarzy się ku temu okazja, spróbuję zapoznać się z pozostałymi dziełami pani West, aby ocenić, jak wiele różnią się jej typowe, pełne miłosnych wątków młodzieżówki od tej zakraplanej pewną dozą fantastyki!
Niejednokrotnie zdarzało mi się użalać nad swoim marnym losem, kiedy to namiętnie pragnęłam przewidzieć skutki podjętych przez siebie decyzji. A że często popełniam błędy, później drżę jak osika i modlę się w duchu, aby tym razem poszło mi znacznie lepiej. Nawet starałam się przyswoić wiedzę czytania z kart Tarota, ale mój umysł ewidentnie odmawiał przy tym współpracy... Na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-18
Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że odkąd przeczytałam „Uwolnij mnie”, wprost nie mogłam doczekać się dalszych losów Diany i Alana. Wręcz czułam wyraźne zniecierpliwienie, oczekując premiery „Naszego jutra”. Dlatego też, kiedy wreszcie było mi dane wziąć tę książkę do ręki, starałam się nie obiecywać sobie za wiele, by się później nie sparzyć. Cóż... w tym przypadku nawet grożenie samej sobie nie wyzwoliło mnie od wpływu myślenia o tej kontynuacji jak o czymś, co rozgrzeje moje emocje do czerwoności. I – niestety – ten ogień wrażeń wywołał u mnie poparzenia pierwszego stopnia, ale po kolei.
CZAS NIE LECZY RAN – ON NAS TYLKO PRZYZWYCZAJA DO BÓLU...
Choćbyśmy bardzo pragnęli temu zaprzeczyć, okłamując przy tym nie tylko innych, ale również i siebie – każdy z nas posiada w swoim życiorysie jakąś zadrę. I może ona posiadać drobne, niemal mikroskopijne kształty, jednak liczy się sam fakt, że istnieje i powoduje, że nieraz obawiamy się tego, do czego może się ona przyczynić i jakie będą tego skutki. W przypadku Diany ta zadra przypomina raczej głęboką ranę. Tak głęboką, że ciężko w to uwierzyć, iż kiedykolwiek zdoła się ona zagoić. Drastyczne wspomnienia koszmaru sprzed wielu lat skutecznie to uniemożliwiają. Są niczym cień, który jest wiecznym towarzyszem człowieka. Na szczęście może ona liczyć na wsparcie rodziny, ukochanego Alana oraz córki Mai, gdzie ci są w stanie przywołać uśmiech na jej twarzy i sprawić, że nawet najpaskudniejszy dzień może przynieść ze sobą coś pozytywnego. To właśnie oni sprawili, że kobieta ponownie uwierzyła w siebie i swoją wartość, co mnie – czytelnika – niezmiernie uradowało. Po wydarzeniach, jakie odegrały się na kartach „Uwolnij mnie” to całkowicie dobra wiadomość! Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak bardzo cieszyłam się jej szczęściem, którego życzyłam jej na każdym możliwym kroku. Ale, ale... Przecież Daria Skiba nie byłaby sobą, gdyby pozwoliła na wieczną sielankę w życiu swojej „córki”. Zbyt optymistyczna rzeczywistość mogłaby zostać uznana za przejaskrawioną, przerysowaną do granic możliwości, gdzie wielu – w tym ja – zarzuciłoby autorce brak autentyczności. Dlatego też demony przeszłości ponownie dają o sobie znać, doprowadzając przy tym do wielu przykrych, wywiercających w duszy i sercu dziur zdarzeń. I panoszyły się one do tego stopnia, że w pewnej chwili chciałam zakrzyknąć donośnym tonem STOP!, pokazać im wyjście awaryjne, ponieważ ten nadmiar dramatyzmu także zaczynał przekraczać dozwolone dawki. Rozumiem, pielęgnowana przez wiele lat trauma zrobiła słynne wejście smoka, rozczapierzając swoje obrzydliwe pazury nie tylko nad Dianą, ale nad całą jej rodziną, lecz po prostu poczułam, że to powoli mnie przerasta. Miałam nieodparte wrażenie, że ta ciężka atmosfera wkrada się do mojej rzeczywistości, wywołując nieprzyjemne znużenie...
Moją terapią oraz medykamentem na powoli zbliżającą się czytelniczą depresję okazały się rozdziały poświęcone Mai i Szymonowi, dzięki którym znacznie lepiej mogłam przyglądać się, jak ta pozornie dziwna relacja powoli przeradza się w coś głębszego. Po wielu dramatycznych zawirowaniach w życiu Diany obserwacja ludzi rozkoszujących się wrażeniami oraz emocjami towarzyszącymi pierwszej miłości odciążała stłamszone, prawie wykończone nerwy. Co więcej, nawet nie przeszkadzała mi ta słodycz, która rozwijała skrzydła i szybowała w ich słowach oraz czynach. Wiadomo jednak, że wszystko, co dobre, szybko zbiera swoje manatki i wyprowadza się cichaczem, dlatego też nie byłam ani odrobinę zdziwiona, kiedy ta idylla została stłamszona. Daria Skiba z impetem wcisnęła się między tę dwójkę zakochanych, racząc ich niespodzianką, której nawet ja sama się nie spodziewałam! Autorka zastosowała sprytny chwyt, co sprawiło, że ponownie zagrała czytelnikom na nosach, ale również w pewnym stopniu wyjaśniła sprawę, którą poruszyła w poprzednim tomie. Niestety nie mogę powiedzieć, o co dokładnie chodzi, bo gdybym to zrobiła, spotkałaby mnie sroga kara!
JAKA MATKA, TAKA CÓRKA!
Nie da się ukryć, że pomimo dopuszczenia do głosu AŻ czterech bohaterów, to jednak Diana i jej demony przeszłości grają tutaj pierwsze skrzypce, napędzając to literackie przedstawienie. Przenikają one przez każdego, kto jest spokrewniony lub ma styczność z rodziną kobiety, naznaczając piętnem wiele istnień. I choć Maja zdawała się mieć własny rozum, wielokrotnie dając to do zrozumienia, to jednak wieloletnie pouczenia ze strony matki sprawiły, że nastolatka nie była w stanie dość szybko dopuścić do siebie myśli, że może kogoś darzyć głębszym uczuciem. Diana zasiała strach w jej sercu, co owocowało wieloma nieprzemyślanymi, niemal dziecinnymi poczynaniami młodej dorosłej. Na szczęście to nie zniechęciło Szymona, który udowodnił, że jest wart tego, by Majka poświęciła mu swoją uwagę. Dla doświadczonego przez los, naznaczonego bolesnym brzemieniem znajomość z nią również stanowiła w jakimś stopniu terapię, która pozwalała mu przestać odczuwać ciężar kajdan na nadgarstkach. Natomiast co się tyczy samej Diany i jej ukochanego Alana...
Matka Mai dawała popalić swoimi wahaniami nastrojów nie tylko mi, bo również jej najbliżsi mocno to odczuwali. Diana starała się zwalczać negatywne uczucia oraz deptać wszystko to, co było powiązane z Patrykiem, swoim oprawcą, lecz wyraźnie było widać, iż nie daje sobie z nimi rady. Ukrywała prawdę przed córką, karmiąc ją nie tyle dobrymi radami na temat związków, jak i strachem. Rozumiem, że obawiała się o Maję i o to, że historia mogłaby się powtórzyć, ale wszelkie jej pogadanki przypominały raczej napastliwą prośbę o to, by nigdy się z nikim nie związała. Co więcej, kiedy przychodziła fala wspomnień, to nawet odtrącała pomocną dłoń człowieka, który wierne przy niej stał i był w stanie zrobić wszystko, by ulżyć jej cierpieniom. Przez to nieco rozśmieszył mnie jej zawód, kiedy Alan, tracący grunt pod nogami, również zastosował tę samą sztuczkę, co ona – odtrącenie. Jakby nie patrzeć, posiadała tę samą reakcję obronną i tym bardziej powinna zaakceptować jego wybór. Ale żeby nie było, że tylko psioczę na Dianę i ubolewam nad nieszczęściem Alana, kiedy kobieta nie popadała w paranoję, była całkiem znośna. Nie, to złe określenie. Sprawiała raczej wrażenie, jakby to ona, a nie Majka była nastolatką, żyjącą zgodnie z zasadą Carpe Diem! W ten sposób przypominała dawną siebie, właśnie tym podzieliła się ze swoją córką, przez co wielu mogłoby je uznać za siostry!
NIE POWTARZAJ, BO PAPUGA POWTARZAŁA I...
Panowie, jeżeli marzy wam się posiadanie potomstwa lub pragniecie ponownie powiększyć rodzinę, radziłabym nie prowokować Darii Skiby, gdyż po lekturze „Naszego jutra” śmiem przypuszczać, iż jej skromnym fetyszem jest pozbawianie mężczyzn pewnego atrybutu. Co rusz któraś z postaci groziła, że jeżeli komuś coś się stanie, to mu wyrwie... Emm... No, sami wiecie co!
A tak całkiem poważnie, autorka ponownie udowodniła, że polskie wcale nie oznacza gorsze! Raz jeszcze zaserwowała sporą dawkę wrażeń, po których strasznie ciężko jest odzyskać normalny oddech, a w połączeniu z lekkim piórem tworzą doskonały duet. Niemniej uważam, iż powtarzanie niektórych kwestii stało się tutaj sporym mankamentem. Wielokrotnie wypowiedziane „kocham cię” przestaje tracić na wartości, przeistaczając się w monotonną paplaninę. Również wieczne podkreślanie tego, że jedna z dziewczyn z otoczenia Mai jest lesbijką... Kochana, załapałam za pierwszym razem (zapewne nasza bohaterka również), także nie trzeba było mi o tym ponownie przypominać! Również kwestia „Naszego jutra” pojawiała się nad wyraz często, jakby stanowiła przypomnienie o tytule książki. Także, droga Dario – bez problemu możesz robić za ludzki substytut syropu na wzmocnienie pamięci!
Zapomniałabym jednak wspomnieć o wielkiej pasji autorki, która ponownie objawiła się na kartach książki, a mianowicie taniec z ogniem. Wyraźnie wyczuwało się, że zna się ona na rzeczy, tym samym jego opis sprawiał, że z miejsca miałam go przed oczami. Moim zdaniem jest to strzał w dziesiątkę, gdyż – moim zdaniem – wielu dostrzeże to zjawisko i zrozumie, iż płomienie nie muszą jedynie nas spalać, ale również rozpalać nasze zmysły...
Podsumowując, „Nasze jutro”, niczym „Uwolnij mnie” to książka przesiąknięta ludzkim dramatem przeplatanym z nastoletnią mgiełką pierwszej, silnej miłości, gdzie naprzemiennie dostarczały wielu czytelniczych bodźców. I choć można ją uznać za dobrą, chwytającą za serce, jednakże pierwszy tom zrobił na mnie większe wrażenie. Tym samym nie mogę doczekać się kolejnych powieści spod pióra Darii, by móc ocenić kolejne postępy w jej pisarskiej karierze.
Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że odkąd przeczytałam „Uwolnij mnie”, wprost nie mogłam doczekać się dalszych losów Diany i Alana. Wręcz czułam wyraźne zniecierpliwienie, oczekując premiery „Naszego jutra”. Dlatego też, kiedy wreszcie było mi dane wziąć tę książkę do ręki, starałam się nie obiecywać sobie za wiele, by się później nie sparzyć. Cóż... w tym przypadku nawet...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-09
„Kiedyś to było...” – właśnie te słowa powtarzam za każdym razem, kiedy widzę dzieci w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym, które – zamiast bawić się w berka lub chowanego – wiecznie pochylają się nad swoimi telefonami komórkowymi. Zapatrzone w ich ekrany nie dostrzegają wielu otaczających ich rzeczy, nie czerpią z nich żadnej frajdy. Spacerując po chodniku, odkopują na bok zagradzające im drogę patyki, które niegdyś by im służyły jako pistolety podczas zabawy w policjantów i złodziei. Sterta liści nie kusi ich do tego, by odrzucić plecak na bok i wpaść w nią lub obrzucać się nimi z przyjaciółmi. Doprawdy ciężko jest mi z tą myślą, iż aktualnie większą karą dla młodych ludzi jest właśnie odebranie tej elektronicznej zabawki, niżeli zakaz wyjścia na plac zabaw do swoich rówieśników. A jeszcze paręnaście lat temu oznaczało to katastrofę na skalę światową. I właśnie tego typu problem porusza w swej skromnej objętościowo (lecz bogatej w coś zupełnie innego) książce pani Wanda Szymanowska. Subtelnie ukazuje, kto tak naprawdę stoi za uzależnieniem dzieci od tego „odpychacza ponoć szarej rzeczywistości”...
NIE MASZ CZASU DLA DZIECI? SPOKOJNIE, PRZECIEŻ TELEFON KOMÓRKOWY DOSKONALE IM CIĘ ZASTĄPI!
Przecież wiadomo nie od dziś, że dzieci pociąga wszystko to, co kolorowe i daje im przy tym wrażenie wyśmienitej zabawy. Tym samym trudno nie zauważyć, że większość gier skierowana do młodszej grupy odbiorców uderza w tego typu klimaty, racząc spragnione słodyczy oczęta przeróżnymi odcieniami barw, gdzie niekiedy ich jaskrawość powinna zostać zabroniona. Właśnie dlatego ciężko się dziwić Tomciowi, że kiedy tylko odkrył, co takiego może zagwarantować mu posiadanie telefonu komórkowego, był w stanie zrobić dosłownie wiele, by takowy aparat trzymać w dłoniach. I choć po lekturze sądzę, że nie mógł mieć więcej niż sześć lat, to jak na taki wiek wykazywał się pewną kreatywnością. Ale dla mnie tego typu poczynania nie są czymś nowym. Prawdę powiedziawszy, pani Wanda Szymanowska opisała coś, czego wielokrotnie bywałam świadkiem. Tomcio doskonale odzwierciedla ówczesne zachowania moich siostrzeńców, gdzie ci pochłonięci wirtualnym światem wprost zapominali o tym prawdziwym. Przez to nieraz trzeba było im siłą odbierać sprzęt lub ich szturchać do momentu, aż łaskawie podniosą oczy i odkryją, że ludzkość nie wyginęła. I właśnie to uderzające podobieństwo spowodowało, że ta książka mnie poruszyła. Co więcej, nawet sama poniekąd zrozumiałam, że również zbyt często pochylam się nad ekranem telefonu, robiąc z siebie niewolnika technologii. Pojęłam, iż odłożenie go na parę godzin dziennie nie będzie ekstremalnym przeżyciem, że nie odbiorę sobie przez to dopływu świeżego powietrza. Tylko czy znalazł się ktoś, kto pomógł to samo odkryć Tomciowi?
TOMCIO, TOMCIO... A TY ZNOWU Z TYM SMARTFONEM W RĄCZCE?
Tomcio, jak na kilkuletniego brzdąca przystało, jest gotowy wejść swoim rodzicom na głowy, byle tylko zwrócili na niego uwagę. A ci, zabierający pracę ze sobą nawet do domu, przez większość czasu wiszą na telefonach komórkowych, zapominając o tym, że prócz niej mają jeszcze rodzicielskie obowiązki. Dlatego też, aby nieco zrekompensować swoje zachowanie względem niego, dzielą się z nim swoim „skarbem”, co cóż... nie ma pozytywnych skutków. Zafascynowanemu nowoczesną technologią chłopcu przestają podobać się ówczesne zabawy, które – w porównaniu z nowymi – wydają mu się nad wyraz mdłe. Nowa atrakcja nawet zaczyna przysłaniać mu codzienne rytuały jak krótka rozmowa czy zjedzenie ciepłego obiadu. Nie powiem, rodzice Tomcia myśleli, że chcą dla niego jak najlepiej. Idąc na skróty, nawet nie pojmowali, że właśnie tym oto sposobem wyrządzają dziecku znacznie większą krzywdę. I całe szczęście, że nad całą sytuacją panowała babcia kilkulatka. To właśnie ona – niczym superbohaterka – przejęła pieczę nad tym, aby jej wnuk zyskał coś, na czym kiedyś tak olbrzymie mu zależało. A jak dobrze wiemy, babcie bywają nieźle uparte, także jej metody „naprawy” Tomcia mogły wiele zdziałać. Jednakże, czy jej magia jakoś wpłynęła na Tomcia? Tego już nie mogę powiedzieć!
CZASAMI NIE TRZEBA WIELE, BY MÓC COŚ PRZEKAZAĆ.
Starzy wyjadacze książkowi, którzy oczekują od nich sporej dawki wrażeń, skomplikowanych intryg oraz atakujących umysł akcję mogą się lekko rozczarować przy tym tytule. Autorka (chociaż zazwyczaj kieruje swoje słowa do starszych czytelników) tym razem skupiła się na tym, aby w prosty i zrozumiały sposób objaśnić najmłodszym istotne problemy, z którymi mogą się borykać. Co więcej, przez tę skromną treść także zwraca uwagę tym starszym czytelnikom (czyli w większości rodzicom, którzy czytają swoim pociechom), jak ważne jest spędzanie czasu razem. Ile frajdy sprawia wspólne układanie klocków czy zabawa w ganianego, gdzie te chwile mogą wnieść do życia wiele cudownych historii, które będą później wspominane przez długie lata. Także w ten sposób pobudzamy kreatywność maluchów, no i – przede wszystkim – pokazujemy, że nie są one tylko elementem dekoracji mieszkania czy domu!
Także nie mogę przejść obojętnie obok szaty graficznej książki. Utrzymana w dość rzucających się w oczy barwach okładka wręcz stanowi haczyk, na który bez problemu złapią się wielbiące je dzieci. Również wnętrze cieszy oczy, co tylko potęguje chęć trzymania (i czytania, bo nie można zapominać) „Tomcia Telefoncia” w dłoniach! Pani Tino Wieczorek – dziękuję za ten artystyczny wkład w książkę i mam nadzieję, że również inni go docenią.
Podsumowując, „Tomcio Telefoncio” to nie jest książka jedynie dla rodziców, którzy zaczynają zapominać, że posiadanie dzieci wiąże się z poświęcaniem im uwagi. To także ważna nauka dla wszystkich tych, co wiecznie siedzą nosami w telefonach komórkowych. Po prostu warto je odłożyć i odkryć, że poza nimi także istnieje życie. A kto wie, może dzięki temu odkryjecie, że mieszkający z wami ludzie są mili?
„Kiedyś to było...” – właśnie te słowa powtarzam za każdym razem, kiedy widzę dzieci w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym, które – zamiast bawić się w berka lub chowanego – wiecznie pochylają się nad swoimi telefonami komórkowymi. Zapatrzone w ich ekrany nie dostrzegają wielu otaczających ich rzeczy, nie czerpią z nich żadnej frajdy. Spacerując po chodniku, odkopują na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-03
Chociaż przez większość czasu zgrywam pewną siebie i swoich słów kobietę, którą czasami dość trudno przegadać podczas dyskusji, to jednak niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że pod tą fasadą skrywa się ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto pomimo swojej słynnej gadatliwości, niestety obawia się powiedzenia czegoś tak głupiego, że głowa mała! Ktoś, kto nawet w towarzystwie znanych i lubianych osób boi się być w centrum uwagi i potrafi czuć się nieswojo, i niejednokrotnie ma ochotę uciec przed ich spojrzeniami. Dlatego też nie byłam w stanie przejść obojętnie obok „Nieśmiałej”. Podskórnie czułam, iż ta książka jest stworzona z myślą o mnie. Tylko jak potoczyła się ta moja nowa „znajomość”?
„ZOSTAW MNIE W SPOKOJU!” – POMYŚLAŁA, A JEJ USTA NADAL POZOSTAWAŁY NIERUCHOME, NIESKORE WYPUŚCIĆ TYCH SŁÓW NA ZEWNĄTRZ.
Teoretycznie zdawałam sobie sprawę z tego, co może mnie czekać podczas lektury „Nieśmiałej”. Ba, czułam się tak, jakbym umiała kontrolować całą tę historię, gdzie nikt i nic nie będzie w stanie mnie zaskoczyć. Z jednej strony to dość bolesna myśl, gdyż przewidywalność zdarzeń sprawia, iż człowiek powoli traci wiarę na niespodzianki, ale z drugiej, po zapoznaniu z opisem, doprawdy nie spodziewałam się niczego innego. Ot, co – kolejna młodzieżówka poruszająca wątek szarej myszki, którą – jakimś cudem – zainteresował się niegrzeczny chłoptaś i sprawia wrażenie szczerze zainteresowanego jej osobą. Jednakże w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że ta pozornie banalna otoczka będzie miała drugie dno, a nagromadzone pomiędzy słowami emocje uderzą we mnie aż z taką precyzją!
Sarah Morant przygotowała tuziny fabularnych petard, których syczenie robiło się coraz głośniejsze wraz z każdą kolejną przeczytaną stroną, a każdy ich wystrzał zapierał dech w piersi lub prowokował do wyciśnięcia z oczu hektolitrów łez. Ale ja – jak to ja – zaczynałam obawiać się, czy autorka nie zapędzi się w kozi róg z rzucaniem Eleonore kłód pod nogi, co by zaowocowało stworzeniem najbardziej pokrzywdzonej nastolatki w literaturze. Na szczęście (chociaż w tym przypadku to potwornie brzmi) smutne chwile, pełne bolesnych i kłujących serce wspomnień, pozwalały odpychać się na bok pozytywnym akcentom, rozwiewającym ciemne chmury znad głowy głównej bohaterki. Pojawienie się Jasona w życiu Ellie okazało się zbawienne, wręcz oczyszczało atmosferę. Do czasu, aż nie przyszło coś znacznie więcej – powrót syna marnotrawnego, znaczy się najlepszego przyjaciela dziewczyny oraz nieuniknione, czyli problemy miłosne. Zapewne już się domyślacie, iż ponownie mierzyłam się z trójkątem miłosnym, lecz tym razem było zupełnie inaczej. Owszem, w pewnym momencie wydawało mi się, iż panna Morant gubi swój romantyczny rytm, przeobrażając przenikające przez rozdziały miłosne aromaty w smród kiczu, serwowanego w co drugim filmie dla romantyczek (bez urazy, panie!), ale w porę uratowała sytuację. Udało jej się uchylić fabularne okna, pozbywając się tych przykrych zapachów, a mnie uspokajając. Jednakże zakończenie ani odrobinę mnie nie zaskoczyło. Co więcej, spodziewałam się takiego obrotu spraw i... podobało mi się to. Tak, podobało mi się rozwiązanie, jakie zastosowała autorka i nawet nie wyobrażam sobie, aby to potoczyło się zupełnie innym torem. Fakt, tym samym trąci przez ten element nieco utartymi przez lata schematami, jednak ostatnio przyrzekłam sobie jedno: Nie wymagaj zbyt wiele od książek, które są pisane z myślą o innej grupie wiekowej! Jesteś już za stara, by móc w pełni rozkoszować się ich magią!
WYRÓŻNIASZ SIĘ W TŁUMIE? NIE MASZ PRAWA! MUSISZ TO ZMIENIĆ ALBO NIE DAMY CI ŻYĆ!
Chociaż doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż Eleonore jest jedynie fikcyjną postacią, która odżywa tylko wtedy, gdy czytam lub o niej myślę, to jednak nie jestem w stanie pozbyć się wrażenia, jakby poniekąd była... moją pokrewną duszą. Tak samo, jak ona starałam się nie wyróżniać w tłumie i tłumić chęć wybuchnięcia płaczem przed wszystkimi tymi, którzy uprzykrzali mi życie, robiąc sobie żarty z mojego wyglądu czy zachowania. Dopiero w domu, w otoczeniu najbliższych, prawie oddychała z nieskrywaną ulgą. Prawie, ponieważ nawet tam przyjmowała rolę głowy rodziny, starając się zasklepić rany, jakie zadał im los. Przez cały ten czas nie mogła być do końca sobą. I choć Ellie miała u swego boku przebojową przyjaciółkę, Kinae, to jednak dopiero pojawienie się Jasona zupełnie odmieniło jej życie. To właśnie ten dumny, przypominający rasowego podrywacza nastolatek zdołał wydobyć dziewczynę z jej skorupy, pozwalając jej na nowo zobaczyć promienie Słońca. Tym samym kreacja Eleonore nabierała nowych barw, a ja poznawałam ją na nowo. Odkrywałam dotąd skrywane przez nią sekrety oraz zachowania, które – choć nieraz wydawały mi się dziwne, bo przyzwyczaiłam się do nieśmiałej Ellie – dobitnie uświadamiały jedno: „Nie rodzimy się nieśmiali”!
A co się tyczy naszych panów, czyli pewnego siebie Jasona oraz nieco wycofanego przyjaciela głównej bohaterki, Tylera... Chociaż obaj popełniali wiele błędów oraz w jakimś stopniu działali mi na nerwy, to jednak kreacja buntownika bardziej do mnie trafiała. Nasz przebojowy macho – pomimo drobnych wad – kupił mnie swoim poczuciem humoru oraz umiejętnością wyciągania wniosków z przytrafiających mu się porażek. Natomiast Tyler... chociaż również wiele wniósł do życia Eleonore i stanowił dla niej podporę, to wydawał mi się bardziej... nachalny. I – moim zdaniem – perfidny. Gdybym była na miejscu dziewczyny, to z miejsca bym mu powiedziała, co tak naprawdę myślę o nim oraz popełnionym przez niego czynie, nie zważając nawet na to, iż mogę go przez to skrzywdzić. Ale cóż... Ellie to Ellie – dla niej przyjaciele to świętość i próba skrzywdzenia ich mogłaby złamać jej serce.
Tak samo nie przemawiała do mnie sama Kinae, która niespecjalnie kwapiła się do tego, aby spędzać więcej czasu ze swoją przyjaciółką. Nie chodzi mi o to, by trzymała ją za rączkę i opowiadała, że wszystko będzie dobrze, bo nie o to chodzi. Ale jeżeli ma się chłopaka, to wypadałoby dzielić wolny czas tak, aby żadne z nich nie ucierpiało. Przecież on też potrzebuje troszkę czasu dla siebie. No cóż... Jak widać, są priorytety i prioryteciki.Za to brata Eleonore, Kyle'a, pokochałam całym sercem za jego dziecięcą dojrzałość przejawiającą się tym, że również pragnął wspierać rodzinę ramieniem, nie pozwalając jej przy tym upaść i się rozbić w drobny mak. Tylko czy był w stanie temu podołać? Tego już wam nie zdradzę, bo byście mnie wybatożyli!
AUTORKO, POWIEDZ MI PROSZĘ... SKĄD CZERPAŁAŚ INSPIRACJĘ?
Wiecie, że dotąd ciężko jest mi uwierzyć w to, że tak młoda osoba, jaką jest Sarah Morant, napisała tak dojrzałą i prawdziwą książkę, ukazującą wiele życiowych prawd? A kiedy jeszcze dołożymy do tego lekkie pióro, spod którego słowa przypominają fale, które porywają nas w coraz to głębsze zakamarki książki. Jestem wprost oczarowana jej kunsztem pisarskim, jednak na największe brawa zasługuje poruszony w „Nieśmiałej” wątek szufladkowania. Autorka dobitnie uświadamia młodych ludzi, iż powierzchowne ocenianie innych może spowodować wiele niekomfortowych, nieprzyjaznych do szpiku kości sytuacji. Bo łatwo jest nam śmiać się z tych, którzy w jakimś stopniu wyróżniają się na tle pozostałych, lecz pamiętajmy – pozory mylą. Wystarczyłoby porzucić narzucone uprzedzenia i chcieć dać tym ludziom szansę na to, by przedstawili swoją „wersję zdarzeń”. Kto wie, może wtedy okazałoby się, że ta pulchna nastolatka wcale nie żywi się samymi tłustymi potrawami, lecz z powodu choroby przyjmuje lekarstwa zwiększające jej masę, a odstawienie ich spowoduje przykre konsekwencje. Może wtedy wyszłoby na jaw, iż ten przemykający korytarzami niczym cień cichy chłopak jest workiem treningowym ojczyma, który poprzez bicie go wyładowuje swoje frustracje. A może ta starsza kobieta, odziana w brudne ubrania, nie jest bezdomną alkoholiczką, tylko została oszukana przez rodzinę, przez co wylądowała na bruku. Nie osądzajmy nikogo z góry, bo przyjdzie czas, że i my zostaniemy osądzeni. A karma bywa su...per nieprzyjemna...
Podsumowując, oczekując lekkiej, niewymagającej wielkiego skupienia lektury, otrzymałam poruszającą historię, która bez wątpienia trafi do wielu nastoletnich (i nie tylko) serc swoją szczerością. Dlatego też, jeżeli potrzebujecie „nawilżyć” oczy łzami, to „Nieśmiała” będzie stanowić idealną wymówkę w kwestii tych słonych kropel. No i, rzecz jasna, jest warta poświęcenia jej uwagi!
Wciąga lepiej niż taśmy schodów ruchomych rozwiązane sznurówki!
PSST! DZISIAJ PREMIERA!
Chociaż przez większość czasu zgrywam pewną siebie i swoich słów kobietę, którą czasami dość trudno przegadać podczas dyskusji, to jednak niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że pod tą fasadą skrywa się ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto pomimo swojej słynnej gadatliwości, niestety obawia się powiedzenia czegoś tak głupiego, że głowa mała! Ktoś, kto nawet w towarzystwie znanych i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-09-15
Gdyby ktoś wsunął w moje ręce „album” z tatuażami, zapewne bez mrugnięcia okiem zaczęłabym go przeglądać. Jestem z natury ciekawską bestią, a każda możliwość zaczerpnięcia inspiracji (gdzie od jakiegoś czasu marzę o tym bolesnym ozdobieniu ciała) jest dla mnie na wagę złota. Jednak gdyby ten sam człowiek by na mnie krzyknął, iż profanuję „grób” jego bliskiego, bo tak naprawdę trzymam księgę, gdzie jej zawartość składa się z fragmentów PRAWDZIWEJ skóry – śmiem przypuszczać, że wtedy bym zemdlała...
POKAŻ MI SWOJE TATUAŻE, A ODCZYTAM CAŁE TWOJE ŻYCIE!
Moim zdaniem, to dość szalona koncepcja upamiętniania zmarłych bliskich. Przecież jeszcze wielu nawet nie chce słyszeć o kremacji, także nie trzeba sobie wyobrażać ich min, gdyby pracownicy Zakładu Pogrzebowego zaproponowali coś tak dziwnego. Natomiast dla mieszkańców Saintstone stanowi ona codzienność. Prawie całe ich życie jest podporządkowane przyozdabianiem skóry, którą traktują niczym ogólnodostępny pamiętnik. Poprzez tatuaże uwieczniają najistotniejsze chwile swego życia, upamiętniając przy tym liczne sukcesy na tle rodzinnym lub zawodowym, ale również ukazując popełnione błędy. To one stanowią ich całą historię, dlatego też, kiedy nadchodzi śmierć, ich naznaczone tuszem fragmenty skóry stają się... „rodzinną pamiątką”. Nie powiem, pomimo tej dziwnej tradycji, czułam się niezwykle zaintrygowana wizją takiego świata, gdzie jednocześnie obawiałam się, że autorka nie podoła. Iż spłyci ona tak ciekawy zamysł, a ja z miejsca będę wiedziała, jak to się potoczy. Niepotrzebnie! Alice Broadway zagrała mi na nosie, nadając tej tuszowej tradycji tak wiele fascynujących barw, że aż to zapiera dech w piersi. Oczywiście nie miałoby to aż takiej siły rażenia, gdyby nie wprowadzenie elementu baśniowości. Przekazywane z pokolenia na pokolenie liczne historie (dobrze nam znane, lecz całkowicie opowiedziane na nowo), ubarwione charakterystyczną dla nich magią, wręcz zniewoliły umysły tamtych ludzi. Zaślepieni przekazywaną w nich mądrością, starali się jak tylko mogli, aby stanowić wzorzec dla pozostałych mieszkańców. Wpatrzeni w ideę tatuowania traktowali tych o „czystej skórze” jak największe, pozbawione duszy bestie i niezwykle pragnęli ich całkowitej likwidacji. Szkoda tylko, że tym oto sposobem sami powołali demony do życia. I jak niegdyś ludzie mieli problem z ukrywaniem swoich win, tak tutaj zyskiwali doskonałą przykrywkę. Przecież wystarczyło podsunąć fałszywy obraz samego siebie, aby uwierzono, iż jest krystaliczny...
Jak wątek tatuaży był dobrze rozwinięty, dzięki czemu poznaliśmy go niemal od podszewki, tak wizualizacja Saintstone pozostawia wiele do życzenia. Owszem, czytelnik ma możliwość zapoznania się z jego mapką (cudowny dodatek!), jednakże za Chiny nie jestem w stanie powiedzieć, w jakim czasie toczy się akcja powieści. No dobra... poniekąd wiem, że na pewno nie mogę jej obsadzić w średniowieczu, lecz przydałaby się choćby drobna wskazówka pod tym kątem. Wiecie... czy to aktualnie toczące się lata czy jednak niedaleka przyszłość... Także wyczuwam tutaj wyraźną inspirację ptasimi motywami, które niejednokrotnie zdążyły przefrunąć przez ten gatunek i pozostawić po sobie wyraźny ślad obecności. I chciałabym bardzo – ale to bardzo – „nawrzucać” autorce, jak ten zamysł jest już oklepany, aczkolwiek przypomniałam sobie, iż w swoim „opowiadaniu” także o nie zahaczam, także, cóż... Może nie było tematu? Nie było, jasne?!
WYBIERZ MĄDRZE, LEORO!
Leora stanowi doskonały przykład tego, jak wpajane przez lata wartości oraz głęboko zakorzeniony w głowie (jak i w sercu) strach przed niewytatuowanymi może przyćmić umiejętność racjonalnego myślenia. Od lat wzorująca się na rodzicach dziewczyna starała się jak mało kto, by ci byli dumni z jej dokonywanych wyborów. I akceptowali je całymi sobą. Także, kiedy nastolatka przedwcześnie traci ojca, jej dotąd kolorowy świat gubi swoje najjaśniejsze barwy, pozostawiając ją w ciemności współpracującej w chaosie. W tych najgorszych chwilach mogła liczyć na wsparcie mamy oraz niezastąpionej przyjaciółki, Verity, które jak nikt inny potrafiły jej wskazać dobre strony egzystencji. Zachęcały ją do dalszego podążania wyznaczoną ścieżką, aby smutek całkowicie jej nie pochłonął. Jednak muszę przyznać, że spodziewałam się mocniejszej tęsknoty za kimś, na kim tyle lat się wzorowało. Najbardziej widać to w momencie, kiedy Leora poznaje prawdę o swoim tacie. Impulsywny gniew wyzwolił w niej prawdziwą bestię, która była już całkowicie obojętna na to, iż swoimi dalszymi postanowieniami krzywdzi nie tylko siebie, ale również najbliższe sobie osoby. Mówiąc szczerze, mnie również przy tym nieźle zamurowało. Owszem, spodziewałam się wyjścia na światło dzienne dość ciekawych informacji o tym mężczyźnie, lecz ja nie odczułam tego jak główna bohaterka. Tym samym udowodniła, że wystarczy dosłownie niewiele, by zmienić zdanie o człowieku i zacząć postrzegać go w zupełnie innym świetle. Tylko czy warto było postąpić tak, a nie inaczej? Czy warto było dać się ponieść tak zwodnym emocjom, kiedy tak do końca nie wiemy, kto tak właściwie ma rację?
Przez „Tusz” przewija się, pozornie, wielu bohaterów, których z miejsca można ustawić po danej stronie barykady. Nie powiem, ta myśl była nieco rozczarowująca, biorąc pod uwagę to, że przewidywalność – w każdej postaci – jest przereklamowana niczym galaretka z pianką. Właśnie takie wrażenie sprawiali idealna pod każdym względem Verity, pełna ciepła matka Leory czy też intrygujący Oscar (oraz wielu innych), lecz z czasem oni również ukazali swoje odmienne natury. Nawet zastanawiałam się, czy w międzyczasie ktoś ich nie podmienił! Nikt jednak z nich nie przebijał baśniarki Meg oraz trudnego do rozczytania tatuażysta Obel. Te dwie postaci całkowicie zdobyły moją uwagę (zaraz po głównej bohaterce) i wprost nie mogłam doczekać się prawdziwego znaczenia ich obecności w życiu nastolatki. A kiedy tylko ją odkryłam, zrozumiałam jedno: choćbyśmy starali się poznać całkowicie drugiego człowieka, to ta sztuczka nigdy się nie powiedzie...
PANI ALICE, CZY MOŻNA PROSIĆ O ZBIÓR BAŚNI? JAKO DODATEK DO SERII? PROOOSZĘ...
Mówiąc szczerze, Alice Broadway nie ma jakiegoś wyszukanego stylu pisania, który mógłby wyróżnić ją na tle pozostałych twórców dystopii. Posługuje się nad wyraz prostym, choć barwnym językiem, dzięki czemu książki się nie czyta – przez nią się płynie. Jak pierwsze rozdziały przypominają łagodne muśnięcia wody, tak z rozwojem fabuły porywają nas silne fale emocji, którym człowiek oddaje się bez pamięci. Także ogromnie raduje mnie wplątanie elementu baśniowości, gdzie ta dodaje całej idei uroku. Zgadza się, już o tym fakcie wspominałam, jednak trudno mi o nim nie wspominać, kiedy ma się w głowie interpretację autorki dobrze znanej (i dość lubianej) „Śpiącej królewny”. To właśnie ona najbardziej mnie oczarowała, ponieważ nie jest nad wyraz makabryczna (jak to w oryginale), ani przesłodzona do granic możliwości. Alice Broadway, poprzez nią, ukazała, że zatajenie prawdy bywa nieraz stokroć gorsze od szerzenia tysiąca kłamstw i szukania popleczników, którzy będą przy nich przytakiwać głowami...
Podsumowując, wydawałoby się, że aktualnie wydawane dystopie nie mają nam już nic nowego do zaoferowania, jednak „Tusz” umiejętnie obala ten mit. Owszem, nie da się nie zauważyć inspiracji innymi dziełami, lecz na każdym kroku Alice Broadway wprowadzała coś, co dawało powiew świeżości, równocześnie rozdrażniając pobudzoną ciekawość. Także, jeżeli obawiacie się tej książki – uspokójcie się i bez mrugnięcia okiem dajcie jej szansę. Obiecuję, że będziecie pozytywnie zaskoczeni!
Gdyby ktoś wsunął w moje ręce „album” z tatuażami, zapewne bez mrugnięcia okiem zaczęłabym go przeglądać. Jestem z natury ciekawską bestią, a każda możliwość zaczerpnięcia inspiracji (gdzie od jakiegoś czasu marzę o tym bolesnym ozdobieniu ciała) jest dla mnie na wagę złota. Jednak gdyby ten sam człowiek by na mnie krzyknął, iż profanuję „grób” jego bliskiego, bo tak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-09-08
Nawet nie przypuszczacie, jak wiele osób ostrzegało mnie przed tą książką. Co rusz słyszałam (lub czytałam): „Ola, nie ma co sobie psuć nerwów. Są znacznie lepsze młodzieżówki, na któryś mogłabyś skupić uwagę. Odpuść, proszę”. Ale ja – jak zwykle – zbagatelizowałam te słowa. Bo przecież nie byłabym sobą, gdybym nie chciała zrobić komuś na złość. No i mówiąc krótko: dostałam za swoje!
MUSZĘ PRZESTAĆ BYĆ TAKA UPARTA!
Lekturę tej książki śmiało mogę przyrównać do spaceru na bosaka po potłuczonych szkłach, gdzie co rusz nadziewałam się na jakiś ostry, przeszywający mnie na wskroś odłamek. Po prostu czytałam ją i nie dowierzałam temu, jak przy tak – nie bójmy nazywać się rzeczy po imieniu – oklepanej fabule można było jeszcze bardziej ją spłycić. Nie zrozumcie mnie źle, ale niestety „Król Kier” może bardziej pochwalić się przerysowaniami, widocznymi z paru kilometrów schematami oraz niedopracowaniem fabularnym, niżeli czymś innowacyjnym. Pomijając już fakt, że wyraźnie dało się odczuć głęboką inspirację „Miastem Kości” pani Cassandry Clare (wiecie, sytuacja w klubie, i nie tylko ona...), gdzie to prawie podchodziło pod plagiat, to jeszcze miałam nieodparte wrażenie, jakby autorka sama nie wiedziała, o czym ma właściwie pisać. Nagromadziła tutaj tak wiele wątków, że gdzieś po drodze padł jej pisarski GPS i się nieźle przy tym pogubiła. Przykład? Nasza „przeurocza” Alicja, po fast foodowej uczcie, bardzo obawiała się skoku wagi. I to jeszcze chwilę przed studniówką, co mogłoby grozić tym, że nie zmieściłaby się w kreację przygotowaną na tę okoliczność. Tylko szkoda, że parę (lub paręnaście, w tej książce czas raz przyśpieszał, a raz spowalniał) dni wcześniej zamówiła z przyjaciółką po dużej pizzy dla każdej z nich. Oczywiście później wyszło jak wyszło, jednak czemu wtedy nie martwiła się możliwością spożycia aż tylu nadprogramowych kalorii? Także nie mogłam doczekać się tej chwili, kiedy cyrkowa magia rozczapierzy swoje paluchy i naznaczy strony swoją potęgą. I już, kiedy była zapowiedź tej ekscytującej chwili, pani Aleksandra Polak upchnęła kolejne elementy w fabule, spychając ten wątek na bok, gdzie leżał smutny i pochrumkiwał z żalu nad swym marnym losem. „Kwii, kwii”, powtarzał jak mantrę Circus Lumos, „Kwii, kwii...”.
Nie powiem, w niektórych momentach autorce udało się mnie żywnie zaciekawić poczynaniami naszej „inteligentnej inaczej” Alicji (przepraszam za to wyrażenie, ale ta dziewucha zbyt wiele razy dawała popis swojej głupoty, bym mogła ukazać ją w znacznie innym świetle). Ba, nawet w takich momentach w mojej głowie świtała myśl, iż „po burzy zawsze wychodzi słońce”, ale za każdym razem moja radość była przedwczesna. Wrażenie déjà vu oraz mnożąca się jak przykłady na tablicy podczas lekcji matematyki absurdalność pewnych zdarzeń powoli przekraczały śmiertelną dawkę. I jak wcześniej przeklinałam pod nosem na wątki szkolne (czułam się przy nich tak, jakbym oglądała przereklamowane filmy dla zakompleksionych nastolatek), które zostały całkowicie wyolbrzymione, tak gdy nadeszła wiekopomna chwila z gwałtownie wybuchającym uczuciem między Alicją i Hadrianem... A kiedy jeszcze doszła do tego sympatyczna przewidywalność... Wtedy miałam olbrzymią ochotę przetestować, czy te skrzydełka przy książce są użyteczne i ujrzę, jak „Król Kier” odlatuje. I to możliwie jak najdalej ode mnie! W sumie dalej mam na to chrapkę...
CZY ONA ABY NA PEWNO LADA MOMENT KOŃCZY SZKOŁĘ? I TO NA DODATEK ŚREDNIĄ?
Spotykałam na swojej czytelniczej drodze niezbyt rozgarnięte, niegrzeszące inteligencją bohaterki, jednak żadna z nich nie przebija Alicji! Ta narzekająca na zbliżającą się maturę, wyobrażająca ją sobie jako największy koszmar świata (w tym momencie studenci polecają ci poznać smak sesji) nastolatka niejednokrotnie doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Irytująca jak mało kto, zachowująca się jak poznająca smak „dorosłości” gimnazjalistka, uczennica ostatniej klasy licealnej na profilu matematyczno-fizycznym (gdzie co krok powtarzała, jaka to fizyka jest nudna – bo przecież w każdej innej placówce nie ma zupełnie innych mieszanek przedmiotowych, które by jej lepiej pasowały) niejednokrotnie powodowała, że miałam ochotę ją udusić. Wyobraźcie sobie moją minę, kiedy jej adorator, Hadrian, tłumaczył jej, ile wysiłku wkładają w to, aby móc stanąć do walki z wrogiem, kiedy ona wyskoczyła z tekstem, że też się nadaje, bo kiedyś, będąc małym dzieckiem, pobiła w piaskownicy trzech chłopaków? Alicja, serio? Może to miało za zadanie rozweselić czytelnika w tak napiętej sytuacji, ale u mnie wywołało jedynie rytmiczne uderzanie się książką w czoło. Nawet pamiętam, że nuciłam coś takiego: Za co? Za jakie grzechy? Co ja takiego zrobiłam? A jeżeli chodzi o samego Hadriana, to jego kreacja również nie powaliła mnie na kolana. Jak jeszcze na początku myślałam, że może on uratuje sytuację i podciągnie co nieco moją ocenę na temat bohaterów, tak po czasie zrozumiałam, że nie mam na co liczyć. Może będę się powtarzać, ale zalatywało od niego tym słynnym rozcieńczonym kisielem, lecz tym razem wlano znacznie więcej wody.
Również przyjaciółka Alicji, Julia, nie zdawała się zbytnio od niej odbiegać, jeżeli chodzi o inteligencję. Chociaż jej rola w książce stopniowo zanikała, kiedy wątek miłosny (od czasu do czasu przeplatany czymś, co poniekąd można nazwać magią) skradał coraz więcej miejsca, to jednak ciężko zapomnieć coś, co mnie totalnie załamało. Wyobraźcie sobie moją minę, kiedy nadeszła wiadomość o tym, że Julia została przyłapana na całowaniu się z chłopakiem na szkolnym korytarzu. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że znała go zaledwie dwa dni, a już od samego początku powtarzała, że to wielka miłość! W ogóle miałam nieodparte wrażenie, że inspiracją do wykreowania niektórych bohaterów stały się... kawały. Tak, nie musicie przecierać oczu – po prostu część z nich zachowywała się tak komicznie, że kabarety prawie mogłyby ich uznać za konkurencję. Prawie, bo gdyby przekomarzanki w wykonaniu rodziców Alicji czy też „wariacje” jej kuzynów byłyby skeczami, to byłabym pierwszą osobą, która obrzuciłaby scenę pomidorami i czym prędzej uciekła od tej katastrofy. Dopiero kiedy na scenę weszły czarne charaktery, odczułam, że ktoś tu wreszcie zasługuje na miano człowieka, a nie zaprogramowanego robota, chociaż i tak dalej to nie było to, o czym marzyłam. Jednakże najbardziej zaintrygował mnie sam Tristan, który stanowił dla mnie największą zagadkę. Przedstawiony jako największy potwór, łaknący rozlewu krwi przeciwnik Circus Lumos, ukazał zupełnie inną twarz, tylko czy... to nie była sztuczka?
MOŻE JAKAŚ ZRZUTKA NA NOWY GPS DLA AUTORKI?
Mogę narzekać na niezbyt porywającą fabułę... mogę jęczeć z powodu źle wykreowanych bohaterów... mogę przeklinać na oklepane jak pośladki nieuka po wywiadówce schematy... jednak jestem w stanie znaleźć coś, co spowodowało, że nie wyrzuciłam tej książki przez okno. Oprócz lekkiego pióra i widocznego gołym okiem potencjału na stworzenie czegoś bardziej dopracowanego, doceniam to, że pani Aleksandra Polak nie poszła w ślady swoich koleżanek po fachu i akcja „Króla Kier” toczy się właśnie u nas, w Polsce. Naniosła na strony magię Gdańska, które od lat przyciąga tłumy turystów nie tylko swoją majestatycznością, ale również historią. Może nie ukazała go z tak wielu stron, jak bym chciała, aczkolwiek liczy się samo to, że dała mu szansę. Jednakże zastanawia mnie, skąd pomysł na to, aby uczennice liceum bezpardonowo chodziły po szkole w butach na obcasach. Co jak co, ale nawet w szkole średniej obowiązuje zmiana obuwia... Także zastanawia mnie fakt, czemu nikt nie zainteresował się, że dość okazały dom, który dotąd stał pusty, nagle został zamieszkany. Na pewno ktoś wiedział o jego istnieniu, bo jakby nie patrzeć w naszym kraju bardzo dobrze ma się coś takiego, jak eksploracja miejska (czyli słynny Urbex), gdzie celem bywają właśnie takie miejsca!
Podsumowując, tę młodzieżówkę mogę bezceremonialnie zatytułować „Książkową Femme Fatale”. Dlaczego? Otóż wabi ona swym pięknem ofiary, znaczy się czytelników, omamia je obietnicą udanej lektury, lecz przynosi im jedynie zgubę. Mówiąc szczerze, myślałam, iż oszukam przeznaczenie i będę mogła tym wszystkim ludziom powiedzieć, jak bardzo się mylili. Niestety „Król Kier” to kolejna książka, która mnie zawiodła. Miała być magia, wyszło krętactwo, dlatego też, czym prędzej chcę o niej po prostu zapomnieć...
Nawet nie przypuszczacie, jak wiele osób ostrzegało mnie przed tą książką. Co rusz słyszałam (lub czytałam): „Ola, nie ma co sobie psuć nerwów. Są znacznie lepsze młodzieżówki, na któryś mogłabyś skupić uwagę. Odpuść, proszę”. Ale ja – jak zwykle – zbagatelizowałam te słowa. Bo przecież nie byłabym sobą, gdybym nie chciała zrobić komuś na złość. No i mówiąc krótko: dostałam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-08-11
Muszę przyznać, że przez pierwsze osiemdziesiąt stron (z hakiem) miałam niemały problem, aby móc z impetem wgryźć się w fabułę. Oczywiście nie było to spowodowane skomplikowanymi do szpiku kości wątkami czy też ciężkim do przełknięcia językiem, jakim mogłaby się posługiwać autorka, bo takich „atrakcji” nie zaznałam. Wszystkiemu winne były schematy, które zachowywały się tak, jakby to one miały tutaj najwięcej do powiedzenia. Wyczułam również, że sama Meridiane Sage nie umiała sobie z nimi poradzić, oddając się powoli w łapska największego wroga literatury. Przyglądałam się tej drobnej „potyczce” z lekkim znużeniem, lecz autorka – w końcu – postanowiła powiedzieć STOP!, a jej walka pozwoliła mi ujrzeć „Żywioły Karteru...” z zupełnie innej strony.
HALO? POLICJA? CHYBA KTOŚ NAS ZROBIŁ W KONIA!
Kiedy tylko schematy straciły swoją drogocenną potęgę (chociaż ich obecność nadal była w jakimś stopniu wyczuwalna), zaczęłam coraz lepiej dostrzegać, w jak paskudnym położeniu znaleźli się, wybrani przez same Żywioły, nastolatkowie. Z pozoru łatwa misja do wykonania okazała się dla nich zgubą, gdzie każdy nieprzemyślany ruch oznaczałby pożegnanie się z życiem. Także zaufanie komukolwiek w tak drastycznej sytuacji mogłoby przyczynić się do niechcianego obrotu spraw. Tym samym, uważnie przyglądałam się rozwojowi wypadków, gdzie narastające napięcie powoli dawało się wszystkim we znaki, co skutkowało wieloma (nie)spodziewanymi zdarzeniami. Nastolatkowie powoli zaczęli dostrzegać prawdziwe znaczenie bycia Strażnikami, chociaż wieloletnie mydlenie oczu mocno dawało im się we znaki. Intryga rosła w siłę, a oni nadal brnęli w coś, co było ich „przeznaczeniem”. I kiedy tylko myśleli, że los się do nich uśmiecha i wreszcie mogą odetchnąć pełną piersią, wtedy życie wymierzało im siarczysty policzek, a ja zastanawiałam się, jak wiele przelanej krwi potrzeba, by porzucili oklepane plany pozbycia się wroga. Aby wreszcie postanowili udowodnić, że nie są marionetkami, gdzie każdy, kto tylko chciał, pociągał za sznurki. Jednak czy „oświecenie” wskazało im właściwą drogę? Nie, tego nie mogę zdradzić.
Niezmiernie podobało mi się ukazanie wojny, jaką toczyli przedstawiciele słynnych czterech żywiołów. Wyjątkowo nie stanęli naprzeciw siebie (bo zazwyczaj autorzy trzymają się tego scenariusza jak rzep psiego ogona), a ramię w ramię, by wspólnymi siłami pokonać swoich największych, krwiożerczych wrogów – nerimich (a dokładniej wampiry oraz zmiennokształtni, bo to właśnie te dwie rasy skrywały się pod tym pojęciem). To wyraźnie pokazało, że Meridiane Sage wymierzyła solidnego kopniaka nieprzyjacielowi wszelkich twórców, odważnie zmieniając ich oklepane „dane osobowe”.
Niestety niespecjalnie przypadł mi do gustu wątek związany z wyjaśnieniem wysyłania TYLKO czwórki Strażników do walki z nerimimi. Jak dla mnie był on wprowadzony za szybko. O wiele za szybko. Przedwczesne wyjaśnienie tej „tradycji” odebrało jej całą aurę tajemniczości, którą była obleczona od góry do dołu. To tak, jakby chciwie napić się wrzącej herbaty, niemiłosiernie parząc sobie przy tym język, by później nie odczuwać jej smaku. Teraz rozumiecie to uczucie? Także mam nieodparte wrażenie, jakby ukazane tutaj wątki miłosne były... wciśnięte na siłę. Doskonale rozumiem, że każdy z nas potrzebuje kogoś kochać, ale w tym przypadku wydawało mi się to nieco naciągane, przez co nagromadzona tutaj słodycz starała się w lekkim stopniu przyćmić znacznie ważniejsze wątki.
DZIECI ŻYWIOŁÓW... A MOŻE DZIECI POSŁANE NA PEWNĄ ŚMIERĆ?
Wydawałoby się, że wykreowanie bohaterów z krwi i kości to bułka z masłem i każdy jest w stanie tchnąć w nich tyle człowieczeństwa, że czytelnicy zaczynają się zastanawiać, czy aby nie mają do czynienia z kimś prawdziwym. I chociaż autorce po części się to udało, bo doskonale oddawała emocje, jakie targały postaciami oraz ukazała, że każdy – pomimo swojego statusu w społeczeństwie – nie jest pozbawiony wad, to nie umknęło mojej uwadze to, jak Strażniczki szybko opanowały sztukę walki, której niektórzy musieliby uczyć się latami. Poza tym Elizabeth została ukazana jako nieśmiała, niepewna swoich możliwości przedstawicielka Ziemi, gdzie gwałtownie przeistoczyła się w gotową do dyskusji odważną dziewczynę. Nie powiem, działało to na jej korzyść, bo dzięki tej zmianie stała się przykładną pogromczynią nerimich, jednak – w moim odczuciu – nie było to zbytnio naturalne. Także Alexander, pomimo ciętych ripost i żarcików, które wywoływały uśmiech na mojej twarzy, wydawał mi się taki... rozciapany. Rozumiem, że miłość może ogłupiać, ale nie dajmy się zwariować. Tym samym mogę śmiało go porównać do rozcieńczonego kisielu, gdzie ten w smaku jest nawet w porządku, lecz szału nie ma. Natomiast nie mogę przyczepić się do lubującego przewidywać czarne scenariusze Fallena, który całkowicie kupił mnie troską o brata. Mógł sobie zgrywać twardziela, jednak to rozczuliło mnie na tyle, że już był mi obojętny jego „paskudny” charakterek. A Katherine... cóż... prócz szybkiego (a zarazem nienaturalnego) przyswojenia umiejętności walki niebezpieczną bronią, nie mam o niej nic więcej do powiedzenia.
Nie mogę także zapominać, że prócz Strażników pojawili się również inni bohaterowie, którzy okazują się godni naszej uwagi. Jedną z takich osób jest Marie, wampirzyca, gdzie swoją postawą udowodniła, że w każdym, nawet w potworach, tkwi szczypta dobroci. Polubiłam ją w dość ekspresowym tempie i niezmiernie cieszyłam się, że nastolatkowie postanowili jej zaufać, chociaż – mówiąc szczerze – wiele przy tym ryzykowali. Spoufalali się z wrogiem, za co mogli zostać paskudnie ukarani, lecz nie tylko oni złamali zasady tej „gry”. Jednakże nikt nie przypuszczał, że w ich szeregach czają się prawdziwe kreatury... Może nie miały one zbyt wiele do powiedzenia, ale przypuszczam, że już wkrótce może się to zmienić.
PROSZĘ PANI, A W ZADANIU TRZECIM WIDZĘ LITERÓWKĘ!
Meridiane Sage niczym nie wyróżnia się na tle innych młodych pisarzy, których dzieła miałam przyjemność (lub też nie) poznać. Owszem, autorka posługuje się lekkim piórem, jednakże w nim tego czegoś, co mogłoby mnie bezwarunkowo kupić. Mówiąc dokładniej – styl autorki jest dobry, lecz – moim zdaniem – powinna jeszcze ociupinkę popracować nad swoim warsztatem. A wtedy zdoła się przebić przed pozostałych, grzecznie nakazując im pozostanie w jej cieniu.
Zjedzone lub nadprogramowe literki, zgubione ogonki czy też źle postawione przecinki mogą zrobić każdemu psikusa, dlatego też, kiedy jest ich tyle, że byłabym w stanie zliczyć je na palcach tylko jednej ręki, po prostu je ignoruję. Niestety w przypadku „Żywiołów Karteru...” bardzo ciężko o tym mówić, gdyż prawie na każdym kroku pojawiały się przepiękne „niespodzianki”. Zagubione „ł” przy kwestiach coś pokroju „Pan XYZ kiwnąŁ głową na znak, że się zgadza”, bolesna separacja „po za” przy „poza tym” – to tylko drobne przykłady, bo mogłabym ich wskazać odrobinę więcej. Dlatego też mam prośbę do wydawnictwa, aby zadbali o tego typu szczegóły, bo ja jeszcze delikatnie zwracam o to uwagę, ale może kiedyś pojawić się ktoś, kto nie pozostawi na Państwu suchej nitki. A wtedy zrobi się nieprzyjemnie...
Pragnę także zwrócić uwagę na pewne (chyba) niedopatrzenie związane z naszą dobroduszną wampirzycą, Marie. Otóż autorka za każdym razem podkreślała, jak to „krwiopijcy” mają wyostrzony słuch, dzięki czemu potrafią usłyszeć każdy szmer ze sporej odległości, kiedy podczas pewnej rozmowy owa dziewczyna nie usłyszała słów swojego rozmówcy. Jak dla mnie było to nadzwyczaj dziwne, bo również mogła przeniknąć do jego myśli, jednakże w głowie powstało mi pewne pytanie: A może, niczym Bella z dość osławionej sagi „Zmierzch”, również posiadał swego rodzaju dar, dzięki czemu mógł skrzętnie ukrywać swoje przemyślenia? Aczkolwiek, nadal pozostawała sprawa felernego słuchu Marie, która kłuje mnie niczym oset podczas spacerów po dość zarośniętej łące.
Podsumowując, może „Żywioły Karteru...” autorstwa Meridiane Sage nie zachwyciły mnie do tego stopnia, bym mogła o niej myśleć godzinami i zastanawiać się, co takiego wydarzy się w kolejnej księdze, lecz nie można im odmówić pewnego uroku. W bardzo dobry sposób ukazuje, że pełne zaufanie, wsparcie oraz szczerość są idealnymi kluczami do stworzenia silnej więzi, która pozwala ludziom być ze sobą na dobre i złe. Także udowadnia, że również nigdy nie wiadomo, kto jest tak naprawdę naszym wrogiem... Jednakże starzy wyjadacze fantastycznych klimatów mogliby nie czerpać satysfakcji z tej książki, dlatego też warto, aby zainteresowali się nią ci, którzy są dopiero na etapie zapoznania się z tym gatunkiem.
Muszę przyznać, że przez pierwsze osiemdziesiąt stron (z hakiem) miałam niemały problem, aby móc z impetem wgryźć się w fabułę. Oczywiście nie było to spowodowane skomplikowanymi do szpiku kości wątkami czy też ciężkim do przełknięcia językiem, jakim mogłaby się posługiwać autorka, bo takich „atrakcji” nie zaznałam. Wszystkiemu winne były schematy, które zachowywały się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-08-05
Spacery od zawsze kojarzyły mi się z wygospodarowaniem wolnej chwili tylko dla siebie. Z możliwością pooddychania świeżym powietrzem, odetchnięcia od zmartwień i codziennych obowiązków czy też z luźnymi wypadami w miasto, aby móc odwiedzić ulubione miejsca lub odkryć jakieś – nieznane dotąd – jego zakamarki. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że samemu narzucasz tempo! Można się wlec czy iść żwawym krokiem. Jednakże od czasu przeczytania „Wielkiego Marszu” Richarda Bachmana (a raczej Stephena Kinga, bo to on skrywa się pod tym nazwiskiem), zmieniłam do nich, w jakimś stopniu, podejście...
IŚĆ, CIĄGLE IŚĆ...
Jeszcze przez parę dni po przeczytaniu tej książki musiałam zwalczać w sobie myśl, że idąc na zwyczajne zakupy sama nie uczestniczę w Wielkim Marszu. Tłumaczyłam sobie, że przejeżdżające obok mnie samochody nie są powypychane żołnierzami, którzy kontrolują każdy mój ruch, by w razie popełnionego błędu ofiarować mi soczyste upomnienie, a otaczający mnie ludzie nie czekają na to, aż stanę się żywą tarczą. Jak sami widzicie, Stephen King zasiał we mnie strach, chociaż – muszę przyznać – na początku niczego tutaj nie rozumiałam. Owszem, zapoznano mnie z pewnymi faktami na temat popularnego w tamtej rzeczywistości marszu, ale żaden z nich nie zdradzał, o co tak właściwie chodzi w tej morderczej „dyscyplinie”. Dopiero wraz z dalszą wędrówką zawziętych bohaterów pozwolono mi dostrzec coś, co mi wcześniej perfekcyjnie umykało – jeżeli nie wiesz, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. To właśnie dla tej nagrody stu wybranych młodych mężczyzn postanowiło postawić wszystko na jedną kartę! Tylko czy w imię szybkiego wzbogacenia się warto było pozwolić obserwować innym własne słabości? Przecież oni nie mieli nawet prawa przystanąć na parę sekund, by móc odetchnąć, a co dopiero załatwić potrzeby fizjologiczne czy się nadzwyczajniej w świecie wyspać, bo z miejsca sypały się ostrzeżenia. A z każdym kolejnym kilometrem sytuacja robiła się coraz gorsza. Zmęczenie, parcie na pęcherz, chęć załatwienia grubszej potrzeby... Jakoś musieli się z tym uporać w taki sposób, by nie zakosztować gniewu żołnierzy. Prawie obgryzając paznokcie (z naciskiem na prawie), uważnie śledziłam ich walkę o swoje lepsze jutro, gdzie – pomimo początkowego sceptyzmu względem bohaterów – pożegnania z polubionymi osobami (nawet tymi mogącymi na dłuższą metę denerwować) stawały się coraz trudniejsze do zaakceptowania. Wiecie dlaczego? Bo chociaż wielu z tych mężczyzn brało udział w tej grupie „eskapadzie” z egoistycznych pobudek, to jednak odnaleźli się również tacy, którzy pragnęli wesprzec swoich bliskich. Tylko szkoda, że nikt ich nie uświadomił w jednym: Chcesz rozśmieszyć Boga? Opowiedz mu o swoich planach.
Niestety brakowało mi jednak w tej książce elementów, które jawnie by wskazywały na to, że mamy do czynienia z przyszłością. Przecież doskonale zdajemy sobie sprawę, że nowoczesna technologia rozwija się w zastraszająco szybkim tempie, dzięki czemu ułatwiamy sobie życie, tym samym pozwalając się jej zniewolić. Nie zrozumcie mnie źle, ale Stephen King mógł się w tej dziedzinie bardziej postarać – przecież jego głowa zawsze jest pełna dzikich pomysłów, o czym świadczy pokaźny dorobek literacki. No nic, jakoś trzeba było zagryźć zęby i przyzwyczaić się do tego stanu rzeczy.
... BO PRAWDZIWYCH PRZYJACIÓŁ POZNAJE SIĘ W BIEDZIE!
Wydawałoby się, że w tego typu „bataliach” będzie trudno odnaleźć kogokolwiek, kto – pomimo bycia naszym groźnym rywalem – wyciągnie do nas pomocną dłoń, niżeli jeszcze bardziej nam zaszkodzi. Cóż, bohaterowie „Wielkiego Marszu” umiejętnie obalili ten pradawny mit. Pomimo ogromnej chęci przetrwania, gdzie pozbycie się rywali powoli zbliżało ich ku wymarzonej mecie, niejednokrotnie wyciągali swoich rywali z opresji, tym samym naszego głównego bohatera. Ale Garraty wcale nie był dłużny. Sam nie wahał się ani chwili, gdy jego nowi znajomi zbierali kolejne ostrzeżenie, nieuchronnie zbliżając się ku śmierci. Jednakże to także miało swoje negatywne skutki. Każda kolejna utrata kogoś boleśnie przypominała im o tym, że nie wyruszyli w nieznane po to, by móc w docelowym miejscu napić się zimnego piwa, naigrywając się z tych, którzy jęczeli z powodu bólu nóg. To oddziaływało na ich psychikę, ukazując, że wystarczy drobna rysa, aby każde kolejne uderzenie powiększało ją, przez co można się posypać. A dokładając do tego zmęczenie prowadzące do rozdrażnienia... Mieszanka wybuchowa, jak się patrzy.
Żeby jednak nie było za kolorowo, znaleźli się tam również tacy, którzy umiejętnie wykorzystywali wszelkie słabości pozostałych, by dzięki temu szybko ich eliminować. Doskonale wyczuwali, z kim mogą dać sobie radę, lecz kiedy natrafiali na ciężką sztukę – wtedy odczuwali w jakimś stopniu satysfakcję, bo dzięki temu mogli się wykazać. Natomiast jeżeli chodzi o ludzi, którzy z chorą fascynacją obserwowali zmagania maszerujących... Okazali się znacznie gorsi od tych, którzy podstawiali nogi rywalom. Jakoś nie wyobrażam sobie tego, bym umiała stanąć w tłumie gapiów, czekając tylko na to, aż ktoś pożegna się z Wielkim Marszem, by móc świętować czyjś bolesny upadek. Tym samym przypominali krzykliwie odzianych mieszkańców Panem z „Igrzysk śmierci” (Suzanne Collins), którzy także czerpali przyjemność ze śmierci niewinnych osób, gdzie wcześniej obstawili zakłady. To boleśnie pokazuje, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, by zapewnić ludziom rozrywkę.
JAK TO JEST BYĆ MŁODYM MĘŻCZYZNĄ, CZYLI MROCZNA WIZJA STEPHENA KINGA!
Wiele miłych duszyczek powtarzała mi, że jeżeli mam rozpocząć swoją przygodę z dziełami króla grozy, nie powinnam wtedy sięgać po „Wielki Marsz”, ponieważ nie oddaje on w pełni talentu pisarza. Chyba mieli rację, bo niektóre elementy fabuły mogę śmiało porównać do piasku, który niepostrzeżenie dostał się do mojej porcji deseru, gdzie przy każdym kolejnym kęsie niemiłosiernie chrzęścił między zębami. Doskonale rozumiem, że panowie uwielbiają poruszać specyficzne tematy (i nie tylko oni, bo panie też są w tym całkiem niezłe, ale nikt o tym głośno nie mówi...), jednak przedstawione przez niego rozmowy były w większej części... niesmaczne. Z czasem do nich przywykłam, lecz ich prostactwo nadal mi ciążyło... Także obawiałam się, że skoro mowa o marszu, to jestem zdana na wysłuchiwanie (a raczej wyczytywanie) jednego i tego samego: idą i idą, i idą... Na szczęście Stephen King przeistoczył tę kwestię w pełną wrażeń wędrówkę, która – pomimo wiecznego brnięcia tylko przed siebie – nie została przesiąknięta rutyną. To godne pochwały.
Podsumowując, nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z prozą Stephena Kinga, ale gdybym się nie zaparła do zapoznania innych jego dzieł, to zapewne po „Wielkim Marszu” mocno bym się zastanowiła, czy warto kontynuować z nim przygodę. Owszem, nie mogę odmówić temu autorowi umiejętności budowania atmosfery grozy oraz kreowania oryginalnych, specyficznych bohaterów, lecz zostaje tak wiele niewyjaśnionych elementów, że ciężko stwierdzić czy to przez nieuwagę pana „Bachmana”, czy jednak przerósł go ten wyimaginowany świat i nie podołał wyzwaniu. Możliwe też, że po tylu latach siedzenia w tym gatunku nie jestem już w stanie inaczej postrzegać książki wydanej w 1979 roku. Nie mogę jednak odmówić jednego – już wtedy nie wróżono następnym pokoleniom dobrego życia.
Spacery od zawsze kojarzyły mi się z wygospodarowaniem wolnej chwili tylko dla siebie. Z możliwością pooddychania świeżym powietrzem, odetchnięcia od zmartwień i codziennych obowiązków czy też z luźnymi wypadami w miasto, aby móc odwiedzić ulubione miejsca lub odkryć jakieś – nieznane dotąd – jego zakamarki. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że samemu narzucasz tempo!...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-23
Po chwytających za serce „Uwięzionych” oraz przesiąkniętym do granic możliwości słodyczą, mogącą zepsuć nam nie tylko zęby, ale również nerwy „Silence”, nadeszła wielka pora, abym zapoznała się ze „Skrzywdzoną”. I chociaż wielu ludzi dobitnie powtarzało: „Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei, bo później będziesz zawodzić jak nienaoliwione zawiasy okienne”, olbrzymie liczyłam na powrót dawnej Natashy Preston, która powaliła mnie niegdyś słowami na łopatki. No cóż... Również ta książka dzielnie dążyła ku temu, bym wreszcie dała sobie z prozą tej autorki święty spokój...
MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO WEJRZENIA? WYBACZ, ALE TEGO NIE KUPUJĘ!
Nie da się tego ukryć, że Natasha Preston jest z natury romantyczką i każda jej książka, pomimo silnego nawiązania do trudnych, niemal bolesnych tematów, zawsze zawiera wątek miłosny. Doskonale to rozumiem, bo głębokie uczucia, jakimi darzy się dwójka bliskich sobie osób to rzecz święta, ale – na litość boską – sprawy między Scarlett a Noahem toczyły się szybko. O wiele za szybko. Ledwo co się poznali, a nie mija za wiele czasu, gdy już uchodzą za szczęśliwą, szczerze sobie oddaną parę. Co więcej, nastolatkowie są tak pewni swoich uczuć, że pozwalają sobie na dość dalekie wycieczki w przyszłość, gdzie doskonale wiedzą, jak będzie wyglądać ich dom, ile będą mieli dzieci i jakie zwierzęta będą im towarzyszyć we wspólnej ścieżce. Czułam się tak, jakby autorka starała się pobić jakiś rekord najszybszego związania się z drugą osobą. No cóż... Księżniczki z bajek Disneya dalej winszują w tej konkurencji.
Również wcześniej nie zastanawiałam się aż nadto nad wątkiem amnezji, na którą cierpi główna bohaterka. Scarlett nie pamięta nic sprzed swoich czwartych urodzin i każda próba przełamania umysłowej bariery kończy się silnym bólem głowy, ale wiecie co? Prawdę mówiąc, czułabym się dokładnie tak samo. Nieważne, że jestem znacznie starsza od niej (nie pytajcie nawet, o ile lat, bo się załamię...), ale wspomnienia z tak wczesnego dzieciństwa zacierają się, kiedy mamy do czynienia z silniejszymi wrażeniami, a takowych nam na pewno nie brakuje. Także ten motyw niespecjalnie do mnie przemówił. Gdyby Natasha Preston zawyżyła wiek w momencie utraty pamięci dziewczyny, wtedy nie czyniłabym już takowych zarzutów.
Żeby oczywiście nie było, że umiem jedynie obrzucać tę książkę błotem (bo z natury bywam dość wredna i czepialska!), pragnę oznajmić, że autorka ma tupet. Tak, to brzmi, jakbym nadal stosowała swoją „magię”, ale wyobraźcie sobie, że wszystko to, przez co musiałam przejść, to była... zasadzka! Natasha Preston dość boleśnie zamydliła mi oczy nastoletnim, „perfekcyjnym” do bólu zębów romansem, aby po tej sporej dawce słodyczy wywołującej u mnie falę mdłości pobudzić mnie solidnym zdzieleniem po twarzy. Jak wcześniej cała fabuła skupiała się na wątku miłosnym oraz niewiele wybijających się na jej tle elementach obiecującej zagadki do rozszyfrowania, tak wraz z ujawnianiem coraz to bardziej mrożących krew w żyłach sekretów poczułam, o co w tym tak naprawdę chodzi. Co spowodowało, że Noah, który pobudził wiele dziewczęcych serc do szybszego bicia, zainteresował się cichą myszką i to właśnie na niej skupił całą swoją uwagę. Nie powiem, przeczuwałam, że miał w tym jakiś ukryty cel, ale nie przypuszczałam, że autorka poleci aż tak daleko! No dobrze, mogłam się tego domyślić, bo Preston już parę razy udowodniła, że takie trudne tematy ją kręcą, ale żeby wywinąć aż taki numer? Wprowadzić wątek, który dobitnie pokazuje, że wystarczy dosłownie niewiele, aby złamać innego człowieka i uczynić go niewolnikiem swoich, doprawdy, chorych przekonań. Tutaj już nie było miejsca na obsypywanie się garściami cukru – od tego momentu trzeba było trzymać rękę na pulsie, uważnie kontrolując każdy kolejny ruch bohaterów. Trzeba było mieć oczy szeroko otwarte, aby odkryć, co tak naprawdę siedzi w głowach tych, co byli gotowi zrobić dosłownie wszystko, aby postawić pewny krok ku tragedii, gdzie owa miała być przez nich zupełnie inaczej odbierana. I przyznam szczerze, że autorce udało się również zakończyć tę historię w bardzo dobrym stylu. Może przebijają przez niego oklepane jak muchy packami schematy, ale – moim zdaniem – doskonale zamyka wszelkie zdarzenia, jednocześnie zasiewając w sercach nadzieję. Nadzieję na to, że każdy człowiek, prędzej czy później, zdoła wyciągnąć ważną lekcję z błędów, jakie do tej chwili popełniał. Jednakże, czy zdoła się do niej odwołać?
MOŻESZ OBLAĆ MNIE KWASEM, BO COŚ CZUJĘ, ŻE NIE ISTNIEJE MIĘDZY NAMI CHEMIA...
Najlepsi bohaterowie książkowi to tacy, którzy wzbudzają w nas skrajne emocje. Tacy, dla których jesteśmy gotowi sprzedać własną duszę, byle tylko móc się z nimi spotkać, ale również i tacy, którzy nawet swoim oddechem potrafią doprowadzić nas do szewskiej pasji. W przypadku Scarlett... Nie powiem, nie zazdrościłam jej położenia oraz konsekwencji, jakie mogą ujrzeć światło dzienne, kiedy czyjeś plany się powiodą, ale ta dziewczyna nie wzbudzała we mnie zbyt wielu emocji. Była to była, na chu...steczkę drążyć temat? Także, gdybym musiała ją porównać do jakiegoś pożywienia, to bez wahania wskazałabym rozcieńczony kisiel – zdatny do strawienia, ale szału nie ma. To samo odczuwałam co do Noaha, który także niczym szczególnym się nie wyróżniał. Cierpliwy, czuły... po prostu wzór cnót. Dopiero kiedy pokazał swoją prawdziwą twarz, mogłam ujrzeć go w zupełnie innym świetle, ale i tak nadal nie wzbudzał zbyt wielu emocji. Zupełnie inaczej miały się sprawy z przyjaciółką Scarlett, Imogen. Gdyby takowa dziewczyna stanęła na mojej drodze, to zapewne nie mogłabym tego dla was napisać, bo siedziałabym w więzieniu za brutalne morderstwo. Nawet nie wiecie, jak to dziewuszysko działało mi na nerwy! Uświadczona w swej doskonałości i powalającej na kolana urodzie nie potrafiła przyjąć do swojego malutkiego rozumku, że nie każdy przedstawiciel płci brzydkiej musi nią być zainteresowany, przez co odwalała takie sceny, że głowa mała. Jednak muszę stwierdzić jedno – wreszcie ktoś wzbudził we mnie jakieś emocje, bo nawet dorośli wydawali mi się zbyt zmechanizowani w swych czynach.
NATASHO, CIĘŻKO MI TO MÓWIĆ, ALE... MUSIMY SIĘ ROZSTAĆ.
Natasha Preston umie pisać – udowodniła to poprzez „Uwięzione”, które podbiły moje serce. Owszem, pojawiały się drobne zgrzyty, ale koniec końców pokochałam tę historię, przez co liczyłam na to, że kolejne twory owej autorki będą tak samo na mnie oddziaływać. Kiedy sparzyłam się na „Silence”, powinnam po prostu dać sobie święty spokój i pozwolić, aby kolejne historie spod pióra Preston poznawali ci, co zdołają ujrzeć w nich to piękno, które niegdyś mnie urzekło. Bo może ofiarowano mi kolejne dawki niezapomnianych wrażeń dające wiele do myślenia, ale nie jestem w stanie zapomnieć o wielu fabularnych cierniach, na jakie się nadziewałam. Także nie pozostaje mi nic innego, jak pomachać autorce na pożegnanie, pozwalając jej odejść z mojego życia.
Podsumowując, „Skrzywdzona” miała ogromny potencjał. Autorka poruszyła w niej dość trudny temat, jakim jest umiejętność przyporządkowania sobie całkiem obcych ludzi, karmiąc ich swoimi chorymi spostrzeżeniami, co może doprowadzić do katastrofy. Niestety przez to przebija się słodycz nastoletniej miłości oraz – w moim przypadku – niewzbudzający wystarczająco wiele emocji bohaterowie. Także, jeżeli nie wymagacie zbyt wiele od książek, jednakże chcecie dowiedzieć się, co tak właściwie stoi za nagłym zainteresowaniem Noaha Scarlett, możecie śmiało sięgnąć po ten tytuł. W innych przypadkach warto rozejrzeć się za czymś o wiele... ciekawszym.
Po chwytających za serce „Uwięzionych” oraz przesiąkniętym do granic możliwości słodyczą, mogącą zepsuć nam nie tylko zęby, ale również nerwy „Silence”, nadeszła wielka pora, abym zapoznała się ze „Skrzywdzoną”. I chociaż wielu ludzi dobitnie powtarzało: „Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei, bo później będziesz zawodzić jak nienaoliwione zawiasy okienne”, olbrzymie liczyłam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-10
Pana Remigiusza Mroza raczej nie muszę nikomu przedstawiać. Przecież to nazwisko tak często przewija się przez blogosferę (A żeby tylko przez nią...), że zapewne niektórzy już zastanawiali się nad złożeniem doniesienia, jakoby wspomniany wcześniej autor ich prześladował. Nie powiem, sama czułam się w jakimś stopniu osaczona tym całym remigiuszoholizmem, a kiedy jeszcze weszłam w posiadanie przedpremierowego egzemplarza „Hasztagu” zrozumiałam, iż właśnie nadszedł mój czas. Przyszła pora, bym wreszcie pojęła, o co tyle szumu. Czy w ogóle warto zawracać sobie tym panem głowę? I wiecie co? Chyba się zaraziłam!
PRZEPRASZAM, ALE TA BLUZA MA ZA DŁUGIE RĘKAWY... HALO, DLACZEGO PANOWIE MNIE NIMI OBWIĄZUJĄ?
Jak jeszcze przez pierwsze parędziesiąt stron czułam, że mam wszystko pod kontrolą i nic nie zdoła mnie zaskoczyć, tak wystarczyło tylko drobne pęknięcie na fabularnej szklance, abym straciła pewność siebie. Pozornie łatwa do rozszyfrowania zagadka perfidnie pokazała mi środkowy palec, w międzyczasie rzucając mi pod nogi coraz to nowsze elementy układanki, która nabierała coraz to dziwniejszych kształtów. A że niezmiennie intrygowała mnie sprawa z tajemniczą przesyłką oraz co rusz pojawiających się wpisów z hashtagiem #apsyda, schowałam swoją dumę do kieszeni, starając się znacznie głębiej przeniknąć do tej skomplikowanej rzeczywistości. Tym samym przeistoczyłam się w papugę, powtarzającą jedną i tę samą frazę: „Co tu się odwala?”. Oczywiście, na rzecz tej recenzji, zastosowałam cenzurę, ale gdybyście mnie wtedy posłuchali... Przypuszczam, że już po dwudziestu minutach zwiędłyby wam uszy, ale co innego miałam mówić, kiedy z każdej możliwej strony szły do mnie sprzeczne informacje? W pewnym momencie nawet przestałam wierzyć, że to dzieje się naprawdę. Po prostu przyszło mi na myśl, iż to tylko koszmar, a główna bohaterka, Tesa, zaraz otworzy oczy i odetchnie z nieskrywaną ulgą. Także intensywnie główkowałam, kto mógł rozpętać to całe piekło. Obstawiałam wiele osób, ale – niestety – wspomniane wcześniej nakładające się na siebie (Ale to dziwnie brzmi, nieprawdaż?) sprzeczne informacje niejednokrotnie przypominały mi o moim beznadziejnym położeniu. Co za tym szło? Ciekawość powoli przeradzała się w irytację, gdzie nawet miałam ochotę pojechać do pana Mroza i cisnąć mu tą książką w uśmiechniętą buźkę. Dopiero wtedy, gdy wszelkie fragmenty zaczęły – w końcu – na siebie prawidłowo nachodzić, wtedy zobaczyłam swoją Gwiazdę Betlejemską. I wtedy też nie czytałam tej książki – ja ją po prostu połykałam, byle tylko dowiedzieć się, czy moje przypuszczenia okazały się słuszne. Ale zakończenie... Totalnie mnie zaskoczyło! Spodziewałam się już dosłownie wszystkiego, lecz każdy nakreślony przeze mnie scenariusz nie przewidywał czegoś aż tak skomplikowanego i banalnego zarazem. Czułam się powalona na łopatki. Jednakże, na swoje usprawiedliwienie powiem, że jakieś prześwity pod tym kątem myślowym miałam, ale wtedy pochwyciłam się czegoś innego, przez co wpadłam w zastawioną przez autora pułapkę.
A NIE LEPIEJ RZUCIĆ TO WSZYSTKO I WYJECHAĆ W... BEZPIECZNE MIEJSCE?
Tesa, a raczej Teresa (bo tak brzmi jej pełne imię), bez wahania mogłaby wystartować w konkursie na „Największego Introwertyka Roku”. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że pierwszy człon może mocno uderzać w sylwetkę kobiety (zmagała się ze sporą nadwagą), jednak jej tryb życia sam mnie do tego zmusił. Tesa unikała towarzystwa ludzi jak diabeł święconej wody, wiecznie siedziała z nosem w książkach oraz wychodziła z domu tylko wtedy, gdy już nie miała możliwości zamówienia danej rzeczy tuż pod same drzwi. Aż się dziwię, że ktoś zdołał przebić się przez jej twardą, składającą się z wielu kompleksów skorupę, pozwalając jej uwierzyć w to, iż ona również zasługuje na zaznanie miłości. Tym rycerzem okazał się mąż Teresy, Igor, który jako pierwszy dowiedział się o tajemniczej przesyłce i bez wahania postanowił wspomóc swoją ukochaną w odkryciu prawdy. Ta szlachetna postawa spowodowała, że dość szybko zdobył moje zaufanie. I to znacznie szybciej niż sama główna bohaterka! Dopiero kiedy nastąpił niespodziewany zwrot akcji, mogłam poznać zupełnie inną naturę Tesy. Dotąd wycofana, zagubiona we własnych uczuciach, rozważnie stawiająca każdy krok zmieniła się w zdeterminowaną (No... może nie do końca, bo co jakiś czas wpadała w swoją słynną panikę, gdzie z powodu swojej nadmiernej potliwości prawie się odwadniała.) kobietę, która starała się, jak tylko mogła, byle tylko przywrócić upragniony spokój. A to wcale nie było takie łatwe, ponieważ każda kolejna wskazówka ponownie wpychała ją w sidła słabej kondycji psychicznej, która tylko przypominała jej o pewnych, dość śmiertelnych planach. Natomiast Krystian, słynny „Strach”... Cóż... Przy tym panu można postawić wiele znaków zapytania, ponieważ od początku strasznie ciężko – moim zdaniem – go rozgryźć. Z jednej strony starał się pokazać, że Teresa może mu zaufać, gdy z drugiej pokazywał, że nie ma dobrych intencji. Także ciężko jest mi się opisać samego Architekta (Tak ochrzczono człowieka odpowiedzialnego za #apsydę.). Owszem, był sprytny, skrupulatny oraz nieźle sobie pogrywał z główną bohaterką, ale co poza tym? Jeżeli zdradzę za wiele, to popsuję wszystkim zabawę. A na to nie mogę pozwolić, także zamykam ten temat!
UWAGA! PONOWNIE NADCIĄGA MRÓZ!
Szczerze? To nie jest moje pierwsze spotkanie z twórczością pana Remigiusza Mroza. Ponad tydzień temu było mi dane zapoznać się z opowiadaniem tego autora, które zostało zamieszczone wewnątrz książki „Zabójczy pocisk”. Niestety uznałam je jedynie za zapychacz, a styl pisania pana Mroza za poprawny, taki w miarę akceptowalny, ale bez szału. Także przy „Hashtagu” nie robiłam sobie zbyt wielu nadziei, ale to, co tutaj odnalazłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W porównaniu z tamtym opowiadaniem ta książka to emocjonalna petarda, a sam autor zyskał w moich oczach. Także nie mam żadnych zastrzeżeń do kunsztu pisarskiego pana Remigiusza. Owszem, Literackiej Nagrody Nobla nikt by mu nie wręczył, ale nawet przy pomocy prostoty można stworzyć coś, co oddziałuje na człowieka. Dzięki temu wiem, że to nie było moje ostatnie spotkanie z jego prozą. Za jakiś czas powrócę do tego autora, ale jeżeli wtedy spotkam się z tym samym poziomem, co przy tym krótkim opowiadaniu – wtedy zacznę krzyczeć!
Chciałam zostawić tę kwestię w spokoju i po prostu ją przemilczeć, ale kiedy tylko przypominam sobie o odczytywaniu „esesmesów”, to automatycznie parskam śmiechem. Drogie wydawnictwo – mam nadzieję, że w dodruku ta forma przejdzie metamorfozę, bo inaczej będę wam ją wypominać dniami i nocami!
Podsumowując, nie miałam zbyt wielkich oczekiwań, jeżeli chodzi o „Hashtag”, ale ta książka definitywnie mnie rozbroiła. Nie dość, że nieźle oddziałuje na psychikę, przez co na każdą paczkę spoglądam z podejrzliwością wymalowaną na twarzy, to jeszcze brutalnie uświadamia, iż Internet nie jest taki bezpieczny, jak to się niektórym wydaje. Także warto uważać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy wasz Architekt postanowi się odezwać...
Pana Remigiusza Mroza raczej nie muszę nikomu przedstawiać. Przecież to nazwisko tak często przewija się przez blogosferę (A żeby tylko przez nią...), że zapewne niektórzy już zastanawiali się nad złożeniem doniesienia, jakoby wspomniany wcześniej autor ich prześladował. Nie powiem, sama czułam się w jakimś stopniu osaczona tym całym remigiuszoholizmem, a kiedy jeszcze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-07
Victoria Schwab ma to do siebie, że nie cacka się z czytelnikami, dlatego też nie czułam się ani odrobinę zdziwiona, kiedy fabuła „Mrocznego duetu” wystartowała z grubej rury, nie pozwalając nawet na wzięcie głębszego oddechu. Z miejsca wrzucono mnie w wir dzikich, szalonych wydarzeń, gdzie towarzystwo potworów (Za którymi ani odrobinę nie tęskniłam... No dobra... Za Sunajami tak, ale za pozostałymi – nie!) stanowiło najistotniejszy element. Jednak nie przypuszczałam, że to dopiero wstęp do czegoś znacznie mocniejszego. Czegoś, co można śmiało określić zabawą w „kotka i myszkę”...
Nie wiadomo, kiedy powstała skomplikowana sieć intryg, a każda ze stron starała się dokładnie przewidzieć kolejne ruchy przeciwnika. A to stanowiło nie lada wyzwanie. Przecież zarówno ludzie Flynna, jak i same krwiożercze, nieobliczalne w czynach potwory mieli słynne asy w rękawach, gdzie ich przedwczesne wyłożenie zaskutkowałoby zakończeniem „zabawy”, pozwalając przy tym zdobyć nieprzyjacielowi upragnioną przewagę. Niestety przesiąknięci planowaniem kolejnych strategii nawet nie zdołali dostrzec, że na ich terytorium wkradł się znacznie gorszy przeciwnik, czerpiący z pochłaniającego Miasto Prawdy chaosu nie tylko pożywkę, ale również dziką satysfakcję. Nawet najgorsze potwory mogłyby mu pozazdrościć umiejętności siania totalnego zniszczenia oraz nieuchwytności. Tym samym wprowadził jeszcze większą głębię mroku i strachu, które w duecie wywoływały u mnie nie tylko dreszcze, ale także ogromną chęć rozświetlenia całego domu (Chociaż był środek dnia!) i wyposażenia się w metalowe przedmioty, aby uniknąć spotkania z kreaturami prześladującymi mieszkańców tamtej rzeczywistości. Oczywiście, wszystko to sprowadzało się do spektakularnego finału, który... wycisnął ze mnie łzy. Ryczałam jak głupia, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że mam przed sobą fikcyjnych bohaterów, a nie ludzi z krwi i kości. Ale wiecie co? Może i mam przez to złamane serce, które po tylu turbulencjach już nigdy nie odzyska swojej pierwotnej formy, jednak uważam takie zakończenie za satysfakcjonujące. Zapewne wielu z was teraz pomyśli, że w trakcie pisania tej recenzji musiałam się mocno uderzyć w głowę, ale nie mogę zmienić zdania. Po prostu udowadnia ono, że wszelkie wojny zbierają swoje żniwa, a możliwość powodzenia misji może ściśle wiązać się z utratą czegoś (lub kogoś) w imię lepszego jutra.
Aby nie było, że jedynie rozpływam się nad fabułą, pozwolę sobie pojęczeć na temat pewnego, dość istotnego – jak dla mnie – elementu „Mrocznego duetu”. Mam tutaj na myśli Dobrobyt, w którym toczyła się jakaś część zdarzeń. Nie, nie mam za złe pani Schwab ukazania tego miasta, bo, jakby nie patrzeć, byłam go ogromnie ciekawa, ale to, co otrzymałam... Nie! Zdecydowanie nie kupowałam tego minimalizmu informacyjnego. Rozumiem, że dzięki skrawkom wspomnianych scenerii powinna zadziałać nam wyobraźnia, ale bez przesady. To tak, jakby dano nam skosztować przystawkę, a pozostałe potrawy mogliśmy jedynie powąchać, mając przy tym przewiązane czymś oczy. Nieładnie, pani Schwab, bardzo nieładnie!
„Zawsze zakładała, że będzie rozkoszować się wolnością, jednak okazało się inaczej – samotność traci swój urok, kiedy nie ma się wyboru”.
Znacie to uczucie, kiedy nie widzieliście się z dobrym znajomym jakiś szmat czasu, a gdy dochodzi do upragnionego spotkania, ciężko wam uwierzyć, iż macie do czynienia z jedną i tą samą osobą? Właśnie to przeżyłam, ponownie stykając się z Kate oraz Augustem. Wprost nie mogłam przyjąć do wiadomości, jak bardzo się zmienili!
Pragnąca dotąd tego, aby ojciec ją docenił panna Harker porzuciła swoje dotychczasowe życie i przeniosła się do Dobrobytu. To właśnie tam, pod fałszywym nazwiskiem, służyła jako pogromczyni potworów nękających tamtejszych ludzi. A pomagali jej w tym nowo poznani znajomi, którzy – dzięki swoim hakerskim zdolnościom – umieli zdobyć cenne informacje, gdzie dziewczyna umiejętnie je wykorzystywała. Natomiast pan Flynn pozostał w Mieście Prawdy, gdzie przejął dawne obowiązki swojego brata. Pochłonięty służbą (oraz obecnością kogoś, kto nie dawał mu o sobie zapomnieć), zaprzestał prób upodobnienia się do człowieka. Tym samym zniknął nieporadny Sunaj, który przyjął maskę twardego i nieustępliwego „Alfy”. Patrząc jednak przez pryzmat tego, co przeżyli i z czym aktualnie mają do czynienia, nie ma się co dziwić, iż to wpłynęło na ukształtowanie nowych tożsamości. Ale! Pomimo nabrania nowych cech osobowości, nadal tkwił w nich duch dawnego „ja”, który z czasem nabrał wyraźnych kształtów, dzięki czemu odetchnęłam z ulgą, bo nie utraciłam swoich starych, dobrych znajomych. I to się ceni! Także ogromną przemianę przeszła Ilsa, która również dostała wiele kopniaków od życia. Jak wcześniej pozostawała zamkniętą w swoim świecie Sunajką, tak teraz jej najbliżsi mieli utrudnione zadanie, aby do niej dotrzeć. Jednak czy ona naprawdę tak przeżywała to, co zgotował dla niej nieprzyjaciel? A może to była tylko gra, by zmylić przeciwnika? Tego już nie mogę zdradzić.
Jak to w życiu bywa, skoro upadnie jeden antagonista, to dość szybko znajduje się ktoś, kto z chęcią zajmuje jego miejsce. A co się z tym wiąże? Pogłębienie masakryczności strategii, która za czasów jego poprzednika nie odniosła wymarzonego skutku, by tym razem poszło jak z płatka. A kiedy współpracuje się z równie pragnącym rozlewu krwi wroga (a dokładniej jednej osoby) potworem, to raczej nic nie wskazuje na to, aby tym razem. A muszę przyznać, że oboje mieli głowy na karku, coraz lepiej grając na nosach ludziom najstarszego pana Flynna, oraz jemu samemu. Ale nie ma tego złego! Tak, wiem... dziwnie to brzmi, ale do walki dołączyła kolejna istota, która swoją postawą udowadniała, że zadarcie z nią to jak dotknięcie umazanymi paluchami stron książki kogoś, kto dba o ich wygląd. Także możecie sobie wyobrazić stopień zagrożenia, prawda?
Inaczej sprawy się miały ze znajomymi Kate, którzy zamieszkiwali Dobrobyt. Niestety Victoria Schwab przedstawiła ich jedynie powierzchownie. Cóż... Także ciężko jest mi uwierzyć w to, że są wyśmienitymi w swoim fachu mistrzami wkradania się do cudzych baz danych. Owszem, wielokrotnie posłużyli pomocną dłonią pannie Harker, ale skoro ciekawiła ich jej osoba, to jakim cudem jej nie sprawdzili? Dlaczego pozwolili się jej okłamywać? A może oni wiedzieli, kim ona jest i tylko czekali, aż sama się do tego przyzna? Ciężko to stwierdzić, ale i tak uważam ich za najsłabiej wykreowanych bohaterów. Takich, którzy zaistnieli tylko po to, by zapełnić pustkę.
Już w trakcie lektury „Okrutnej pieśni” Victoria Schwab zdołała mnie zauroczyć swoim kunsztem pisarskim, gdzie z pomocą – pozornie przeciętnych – słów zdołała wyczarować mroczny, przesycony do granic możliwości intrygami, mrożący krew w żyłach świat, ale to, co uczyniła przy „Mrocznym duecie”... Mistrzostwo! Chociaż niektóre elementy fabularne mnie parzyły, także ponownie natknęłam się na parę słynnych schematów, to i tak jestem zdania, że dopiero tutaj pokazała – według mnie – na co ją stać i że wystarczy dosłownie niewiele, aby wstrząsnąć człowiekiem, a jego emocje wcisnąć na czytelniczy rollercoaster! Pani Schwab... cóż to pani ze mną wyprawia, hę?
Co się tyczy kwestii błędów, wydawnictwo wzięło sobie do serca wypowiedzi blogerów, którzy wypominali niezbyt dokładną korektę „Okrutnej pieśni”, którzy wyraźnie sugerowali, że będą mieli na baczności poprawność tekstu w „Mrocznym duecie” (a ja byłam jednym z nich). Nie powiem, zdarzały się drobne potknięcia w postaci zagubionych półpauz w kwestiach dialogowych (lub nadprogramowych), ale cała reszta – moim zdaniem – jest nieskazitelnie czysta, za co, załogo Czwartej Strony odpowiedzialna za jakość tej książki, zasługujecie na jedno słowo: dziękuję! Taka mała rzecz, a cieszy.
Podsumowując, „Mroczny duet” wprowadza znacznie głębiej w ten mroczny, przesiąknięty okrucieństwem i walką o przetrwanie świat, nie pozostawiając nas obojętnymi na los wyimaginowanych bohaterów. Nawet nie wiadomo, kiedy zostajemy pochłonięci przez fabularnego potwora i wypluci dopiero wraz z kropką oznajmiającą koniec. Doprawdy, ciężko będzie mi się pogodzić z faktem, że nie będzie kolejnych części...
Victoria Schwab ma to do siebie, że nie cacka się z czytelnikami, dlatego też nie czułam się ani odrobinę zdziwiona, kiedy fabuła „Mrocznego duetu” wystartowała z grubej rury, nie pozwalając nawet na wzięcie głębszego oddechu. Z miejsca wrzucono mnie w wir dzikich, szalonych wydarzeń, gdzie towarzystwo potworów (Za którymi ani odrobinę nie tęskniłam... No dobra... Za...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-26
Niejednokrotnie zdarzało mi się marzyć o umiejętności przenikania do wnętrza książek, które swego czasu zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Tym samym otrzymałabym szansę znacznie lepiej przyjrzeć się poczynaniom bohaterów, w międzyczasie odkrywając wszelkie, niedostępne dotąd dla zwykłego czytelnika, zakamarki danego świata. I mogłabym pozazdrościć Violet, jej bratu Nate'owi oraz przyjaciółkom dziewczyny, Katie i Alice, takiej szansy od losu, gdyby nie pewien, dość znaczny szczegół... Gdyby od nich to zależało, to zapewne nigdy dobrowolnie nie przenieśliby się do rzeczywistości, w której czekało na nich tylko jedno – śmierć.
Wiadomo nie od dziś, że jestem wielką fanką mrocznych, mrożących krew w żyłach wizji świata, dlatego też nie czułam się ani odrobinę zdziwiona, kiedy w dość ekspresowym tempie dałam porwać się brutalnej scenerii zaoferowanej przez Annę Day. Pochłonięta codzienną walką o własne istnienie, pozbawionych wszelkich wygód (oraz praw), Niedosków nawet nie spostrzegłam, kiedy sama zapragnęłam tego, aby wywyższający się, zmodyfikowani przez swoją nowoczesną technologię Genule wreszcie sami odczuli na własnej skórze znaczenie ich „rozrywki”. Pragnęłam równie mocno, jak oni, aby sami zasmakowali słynnego tańca na szubienicy, by wreszcie zrozumieli, że tak naprawdę nie są bogami i nie mają prawa decydować o czyimś istnieniu. Można śmiało powiedzieć, że utożsamiłam się z niedoskonałymi mieszkańcami tamtego świata, co znacznie bardziej wpłynęło na mój odbiór lektury. I właśnie dzięki temu przymykałam oko na przewidywalne wątki, których również tutaj nie zabrakło. Ale, ale... nie mogę także zapomnieć, że również „Fandom” jest ubezpieczony w momenty, przy których niespodziewany zwrot akcji przyprawiał mnie o gęsią skórkę oraz chęć wypowiedzenia na głos słowa, którego pozwolę sobie tutaj nie zacytować (Zatrzymam sobie tę łacinę podwórkową dla siebie). Niestety tę „idyllę” próbowała zakłócić pewna osoba, po której bym się tego nie spodziewała. No dobra... Było kilka takich postaci starających się o to, abym znienawidziła tę książkę tak szybko, jak ją – poniekąd – pokochałam...
„Opowieść przypomina żywą istotę, Violet. Żyje we własnym, zamkniętym cyklu. Odzyskasz wolność jedynie, kiedy ta historia się dopełni. Gdy pozwolisz się jej narodzić, dojrzeć i umrzeć”.
Violet dała mi się poznać jako nieśmiała, nieskora do wyrażania własnego zdania, zapatrzona w swoją egoistyczną do szpiku kości przyjaciółkę, nastolatka, co nie wróżyło niczego dobrego. Wielokrotnie dawała popis tego, jaka ona jest biedna i bezwartościowa, bo przecież nie może się równać słynnej Alice. I nawet nie wyobrażacie sobie wzrostu mojej irytacji, kiedy w jednym z kulminacyjnych momentów postawiła życie przyjaciółek nad życie jedynego brata! Później starała się jakoś zatrzeć ślady swojej niepodważalnej głupoty, gdzie jakimś cudem (Alleluja!) dokonała niemożliwe, bo zapałałam do niej skromną dozą sympatii. Przestała odgrywać rolę tej gorszej i wreszcie postanowiła uwolnić tę dziką i nieokrzesaną nastolatkę, której nie wolno dmuchać w kaszę. Niestety niesmak poprzednich poczynań nadal był silny, przez co nie umiałam w pełni zaufać Violet. Przecież zawsze mogła zmienić zdanie i ponownie zabłysnąć swoją „inteligencją”... Inaczej jednak miały się sprawy z Ashem, który w pierwotnej wersji „Tańca na szubienicy” ponoć odgrywał rolę wiernego przyjaciela głównej bohaterki. Ślepo zapatrzony w Rose (w której rolę musiała wcielić się Violet), udowodnił, że nie tak łatwo nim dyrygować i że posiada własny rozum, który działa bez zarzutów. Aczkolwiek, to nie zmieniało faktu, iż jego kreacja wydawała mi się nieco... przesłodzona? Owszem, jego poczucie humoru pozwalało chociaż przez chwilę zapomnieć o mrocznych realiach tamtego świata oraz bezinteresowna pomoc bliźniemu pokazywała, że Niedoskowie wcale nie są takimi potworami, na jakich ich starają się wykreować Genule, ale jego zaślepienie Violet nieco wytrącało mnie z równowagi. Powiedzcie mi, czy miłość musi robić człowiekowi aż taką sieczkę z mózgu? Aż czuję tutaj silne nawiązanie do imienników tych bohaterów z innej ksiązki, a mianowicie „Klejnotu” Amy Ewing, gdzie ona również została wydana przez wydawnictwo Jaguar. Przypadek?
Zabrzmi to nieco sadystycznie (i cóż – tak jakby po mojemu), ale z ogromną przyjemnością sama przyczyniłabym się do słynnego tańca na szubienicy „najlepszą” przyjaciółkę Violet, Alice. Nawet nie przypuszczacie jak jej arogancja, próżność oraz bycie „ą-ę” doprowadzało mnie do szału! Doprawdy nie wiem, co ludzie w niej widzieli. Osobiście, omijałabym tę zadufaną w sobie nastolatkę, coby przypadkiem nie zrobić jej krzywdy, tym bardziej po tym, co zrobiła. Aż dziw, że Katie oraz Nate nie dali się ponieść emocjom i przypadkiem nie dziabnęli jej nożem, kiedy mieli ją w zasięgu ręki, bo zaś tę dwójkę wręcz ubóstwiałam! Z całej ekipy z „nie tego świata” to właśnie oni odznaczali się inteligencją, chociaż Katie niejednokrotnie igrała z ogniem, kiedy jej niewyparzony język dawał o sobie znać w złych momentach. Co nie zmieniało jednak faktu, że ogromnie żałowałam, że nie mogłam poznać ich jeszcze lepiej.
Rozpisuję się aż nadto o bohaterach, ale nie czułabym się zbyt dobrze, gdybym pominęła kwestię Saskii czy Thorna, gdzie każdy z nich robił dosłownie wszystko, aby uprzykrzyć życie Genulem, tym samym powoli doprowadzając do chaosu umożliwiającego Niedoskom zemścić się za wszelkie zaznane krzywdy. W sumie mam wrażenie, że autorce znacznie lepiej wyszła kreacja „niedoskonałych”, bo tylko nieliczni „perfekcyjni w każdym calu” jakoś zdołali mnie do siebie przekonać. W gronie tych szczęśliwców uplasowała się sama Starowinka, której ciepło oraz przeogromna wiedza sprawiły, że z miejsca ją polubiłam, za to Willow, czyli dość rozchwytywany młodzieniec wydawał mi się tak mdły, tak papierowy, że aż miałam ochotę wymiotować, gdy tylko pojawiało się jego imię. Ale cóż się dziwić – w końcu był bohaterem książki w... książce! Incepcja i te sprawy.
Mogę śmiało stwierdzić, że kunszt pisarski Anny Day nie zaprezentowała niczego nowego, jeżeli chodzi o styl pisania. Tak samo jak inni autorzy dystopijnych klimatów, których grupą docelową jest młodzież, posługuje się prostym językiem oraz barwnymi opisami pozwalającymi znacznie lepiej wyobrazić sobie odgrywające się wewnątrz „Fandomu” scenerie czy ukazujące się krajobrazy. Nawet Anna Day „podlizywała się” swoim czytelnikom poprzez liczne nawiązania do innych książek charakteryzujących się pewnym kanonem, co mnie osobiście przypadło do gustu. Jedynie mogłabym się przyczepić do tego, że autorka niekiedy natarczywie próbowała nam podawać najważniejsze elementy fabuły na tacy, zapominając o najpiękniejszej kwestii – zaskoczeniu pochłoniętego lekturą człowieka. A tak nie wolno robić!
Podsumowując, może niektórzy bohaterowie „Fandomu” robili dosłownie wszystko, aby uprzykrzyć mi lekturę, to koniec końców mogę stwierdzić, że nie jest aż taka zła. Oczywiście nie nazwę tej książki ambitną, bo bym zgrzeszyła, ale niewiele wymagający czytelnik na pewno znajdzie tutaj coś dla siebie. A że przy tym trochę pomarudzi, pojęczy? Cóż... najważniejsze, że książka wzbudza jakiekolwiek emocje, czyż nie?
Niejednokrotnie zdarzało mi się marzyć o umiejętności przenikania do wnętrza książek, które swego czasu zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Tym samym otrzymałabym szansę znacznie lepiej przyjrzeć się poczynaniom bohaterów, w międzyczasie odkrywając wszelkie, niedostępne dotąd dla zwykłego czytelnika, zakamarki danego świata. I mogłabym pozazdrościć Violet, jej bratu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-22
Masowo sprzedawana w księgarniach na całym świecie, zachwalana przez większość czytelników, obsypywana wysokimi ocenami, wyróżniana nagrodami podkreślającymi jej wysoką jakość – właśnie te czynniki spowodowały, że nie potrafiłam przejść obojętnie obok „Światła, którego nie widać” Anthony'ego Doerra. Rozochocona takimi rekomendacjami, wprost nie mogłam doczekać się, aż sama zrozumiem, co w niej tak wyjątkowego. Zanim jednak książka rozkręciła się na dobre (Pozwalając mi przy tym zrozumieć jej fenomen.), wywołując w człowieku ten słynny dreszczyk emocji, musiałam zmierzyć się z czymś zupełnie innym. Z czymś, co teoretycznie można było śmiało pominąć, ale w praktyce...
... nie wyobrażam sobie, aby tego zabrakło!
Doprawdy ciężko mi powiedzieć, czy w pierwszej połowie książki działo się coś na tyle dynamicznego, aby człowiekowi zaparło dech w piersi od nadmiaru zaserwowanych wrażeń. W moim skromnym odczuciu, autor – w tym jakże rozwiniętym wstępie – postanowił poprowadzić nas dłuższą drogą, pomijając przy tym myślowe skróty czy dziury fabularne mogące wywołać „dezorientację w terenie”. Anthony Doerr pozwolił nam na spokojnie obserwować widoki dwudziestego wieku, gdzie świat powoli przygotowywał się do wybuchu II wojny światowej, serwowanych w postaci retrospekcji oddzielającej nas od chwil, kiedy to ludzie powoli dążyli do samozagłady. I właśnie ten element – jak już wcześniej raczyłam wspomnieć – można było śmiało pominąć, coby nie maltretować czytelnika nadmiarem informacji, jednak naprawdę nie wyobrażam sobie, by go tak po prostu zlikwidować. Właśnie dzięki temu zabiegowi znacznie lepiej zdołałam zrozumieć sens poczynań bohaterów w ich rzeczywistości. Zapoznałam się z rodzinnymi historiami, które w większym lub mniejszym stopniu ukształtowały Marie-Laure oraz Wernera, tym samym dokładniej rozumiałam, czemu postępowali właśnie tak, a nie odwrotnie. A, mówiąc szczerze, żadnego z nich życie nie oszczędzało, co niekiedy powodowało lawinę przykrych niespodzianek, gdzie w połączeniu z realiami wojny każdy starał się jak mógł, byle tylko przetrwać. Dlatego też warto przedrzeć się przez te strony, bo druga połowa to już bomba z opóźnionym zapłonem! Kiedy do niej dotarłam, podziękowałam sobie za cierpliwość, która mnie ani na chwilę nie opuściła. Ja się totalnie bałam mrugać, aby niczego nie przegapić! Muszę nawet się przyznać do tego, że nie raz czy dwa uroniłam łzy, bo już nie potrafiłam utrzymywać emocji na wodzy. Anthony Doerr doskonale wiedział, co robi, stopniowo budując napięcie. Gdybym nie wiedziała, że bohaterowie są fikcyjni, to powiedziałabym, że to piekielnie dobrze przedstawiona prawdziwa historia.
„Otwórzcie oczy i popatrzcie na to, co możecie zobaczyć, nim zamkniecie je na zawsze [...]”.
Dzięki „natarczywemu” wtargnięciu w życie Marie-Laure oraz Wernera było mi dane znacznie lepiej poznać tę dwójkę. Tym samym niewidoma, pozornie zdana na łaskę bliskich sobie osób Francuzka oraz zafascynowany radiami, chcący uciec przed obowiązkową pracą w kopalni Niemiec udowodnili mi, że wcale nie trzeba ślepo podążać przetartymi szlakami. Marie-Laure, pomimo swej „ułomności”, wielokrotnie pokazywała, że jest silną i odważną młodą kobietą, która jest gotowa zrobić wszystko, aby ochronić ukochane osoby oraz samą siebie. Natomiast Werner, choć próbowano przekształcić go w maszynę do zabijania ludzi, którzy nie podporządkują się hitlerowcom, nadal pozostawał tym zagubionym, pragnącym zdobywać wiedzę na temat technologii chłopcem. Wprost nie mogłam doczekać się chwili, kiedy drogi obu tych bohaterów się skrzyżują i nastąpi wielkie zwarcie mogące wywołać harmider w ich małych światach. Tylko czy do tego doszło? Tego już nie zdradzę.
Anthony Doerr prawie skupił całą swoją uwagę na Marie-Laure oraz Wernerze, gdzie to właśnie ich losy zostały najlepiej ukazane na kartach „Światła, którego nie widać”. Prawie, ponieważ dopuścił również do tego minimalistycznego grona innych bohaterów, którzy w równym stopniu albo podbili moje serca, albo spowodowali to, że miałam ochotę wziąć ich za fraki i zrzucić z klifu. Jednakże nikomu nie można odmówić hartu ducha, gdyż każdy – niezależnie od tego, po czyjej stronie działał i jakie miał z tego korzyści – próbował zrobić jedno: przeżyć. A przecież nie ma nic gorszego jak opuszczenie świata w bardzo młodym wieku.
Jak jestem wielką zwolenniczką narracji w czasie teraźniejszym, tak w przypadku tej książki dość długo nie umiałam zrozumieć, dlaczego Anthony Doerr postanowił ją tutaj zastosować. Mówiąc szczerze, pasowała mi ona jak wódka do spotkania abstynentów, ale z czasem udało mi się z nią oswoić, a co więcej – stwierdzam, że wraz ze stylem pisania autora, jakimś cudem, stworzyła doskonały duet. Także krótkie, zwięzłe rozdziały przyczyniły się do tej ogromnej zmiany w odbiorze tekstu, bo choć wydawałoby się, że zawierały niewiele treści, Anthony Doerr zdołał pomieścić w nich nie tylko najistotniejsze fakty, ale również przyczynić się do tego, że zdołałam się znacznie lepiej zżyć z bohaterami. Także w przystępny sposób przemycił skrawek historii, pokazując przy tym, że wydarzenia toczące się w tamtych krwawych latach wcale nie muszą nużyć. Można śmiało stwierdzić, że udało mu się odtworzyć kawałek historii w taki sposób, że człowiek ma ochotę znacznie więcej poczytać o podobnych wydarzeniach. Co jak co, ale te dziesięć lat dopieszczania „Światła, którego nie widać” pod każdym możliwym kątem doprawdy się opłaciło!
Podsumowując, może „Światło, którego nie widać” odstrasza swoimi gabarytami oraz podjętą tutaj tematyką (bo przecież nie każdy uwielbia powieści przesiąknięte faktami historycznymi), to jednak nie warto oceniać tej książki po pozorach. Tym bardziej że wewnątrz znajdziecie magiczną historię dwójki młodych ludzi, którzy pozwolą wam uwierzyć, iż nawet pomimo paskudnego położenia, jesteście w stanie dokonać niemożliwego. A w połączeniu z dopracowaną fabułą, lekkim piórem autora oraz łagodnym przekazywaniu drobnej historycznej wiedzy, otrzymujecie pakiet doskonały. Także nie lękajcie się – nawet się nie spostrzeżecie, kiedy ta „cegiełka” skradnie wasze serca!
Masowo sprzedawana w księgarniach na całym świecie, zachwalana przez większość czytelników, obsypywana wysokimi ocenami, wyróżniana nagrodami podkreślającymi jej wysoką jakość – właśnie te czynniki spowodowały, że nie potrafiłam przejść obojętnie obok „Światła, którego nie widać” Anthony'ego Doerra. Rozochocona takimi rekomendacjami, wprost nie mogłam doczekać się, aż sama...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-06-18
Nie tak od razu zdołałam się wgryźć w fabułę „Okrutnej pieśni”, co akurat nie jest niczym zaskakującym. Przecież wielu blogerów książkowych również miewało z tym problem, co w jakimś stopniu mnie uspokoiło (Wyjątkowo odpuszczę sobie moje słynne marudzenie na temat tego, że z miesiąca na miesiąc dostrzegam u siebie coraz więcej oznak, że robię się za stara na młodzieżówki.). Jednak wyraźną przyczyną tego drobnego dyskomfortu okazała się strona informacyjna, gdzie początkowe rozdziały posłużyły autorce na powolne wyjaśnienie specyfiki wykreowanego przez nią mrocznego świata oraz przedstawienia go w jak najlepszym świetle, co miało nam – czytelnikom – pomóc się z nim oswoić. A kiedy już uśpiła naszą czujność, zaatakowała niczym rozwścieczona osa, żądląc nasz umysł niekontrolowaną dawką wrażeń oraz przepełnioną grozą akcją, która nie pozwalała człowiekowi usiedzieć w miejscu. Po prostu zrobiła nam to samo, co mieszkańcom Miasta Prawdy, gdzie ci – choć przynależeli pod różnych rządzących, którzy obiecywali zadbać o ich bezpieczeństwo, wykorzystując do tego innowacyjne, niekiedy drastyczne metody – nie do końca mogli czuć się pewni o swoją przyszłość. Może starali się aż nadto nie okazywać strachu, lecz i tak na każdym kroku towarzyszył im gorzki, przewiercający nozdrza zapach grozy. A to tylko ułatwiało sprawę potworom, które tylko czekały na okazję, aby upolować smakowity kąsek.
Nie powiem, niektóre momenty zdawały się do bólu przewidywalne, silnie napierające na dość znane i często rozpowszechniane schematy, lecz skłamałabym, gdybym stwierdziła, że „Okrutna pieśń” zawiera śladowe ilości takich przykrych niespodzianek. Co to, to nie! Niejednokrotnie zdarzało się, że nie potrafiłam ukryć swojego zaskoczenia niespodziewanym obrotem spraw. Także czułam się mile zaskoczona faktem, że rodząca się między Kate a Augustem przyjaźń pozostaje tylko i wyłącznie w tej sferze, nie brnąc w tak oklepane wątki miłosne. Nawet nie przypuszczacie, jaka to była dla mnie przyjemna odskocznia! Wreszcie doczekałam się powieści młodzieżowej, gdzie nie ma ani krzty romansu! Chyba zaraz zacznę śpiewać z radości, ale prędzej uprzedzę sąsiadów, aby zatkali sobie uszy. Przecież nie zamierzam przyczynić się do tego, że z mojej winy stracą słuch!
„Nawet potwory bały się śmierci”.
Kate Harker nieszczególnie zdobyła moją sympatię. Córka wpływowego mężczyzny, który uwielbiał kontrolować każdy ruch podlegających mu ludzi oraz demonów, swoim zachowaniem nieraz udowadniała, że pozostanie sobą nie ma żadnej wartości, kiedy w grę wchodzi możliwość udowodnienia ojcu, iż jest taka samo silna jak on. Rozumiem, że kierowała nią chęć zwrócenia na siebie uwagi, zdobycia tak cennego w jej świecie zaufania kogoś, przed kim drżały setki istnień, ale żeby poniżać się do takiego stopnia? Dobrze, że w jej życiu pojawił się August, bo – choć na początku miał on za zadanie lepiej poznać swojego wroga (a dokładniej rodzinę Harkerów) – zdołał się z nią zaprzyjaźnić, co zaowocowało wciąganiem go w spiralę niebezpieczeństw, z których zazwyczaj to on ich wyciągał. Może on również starał się zostać kimś zupełnie innym, lecz w jego przypadku nie chodziło o przeistoczenie się w potwora, a porzucenie skóry „demona” i pozostanie demonem, gdzie z czasem zrozumiał, że to właśnie ludzie są znacznie okrutniejsi od jego rasy. I właśnie dlatego lepiej czytało mi się rozdziały, których to właśnie on by narratorem. No dobra... było coś jeszcze... Ten inteligentny, pełen ciepła i zrozumienia „potwór” (No nie umiem go tak nazwać, przepraszam.) grał na skrzypcach, które od paru lat są moją miłością (Kiedyś sama ogarnę ich magię, zobaczycie!). Po prostu ideał!
Chciałabym się przepięknie rozpisać na temat pozostałych bohaterów, ale gdybym tylko zaczęła każdego wymieniać z osobna, ta opinia zapewne przerażałaby swoją objętością. Zamiast tego, uprzejmie doniosę, iż postaci widniejący na kartach „Okrutnej pieśni” to jedna z mocniejszych stron tych książek, za którą ubóstwiam autorkę. Tutaj nie znajdziesz ludzi czy potworów, których odróżnia się jedynie przy pomocy nadanych im imion. Każdy z nich, niezależnie od rasy, jest tak charakterystyczny, że człowiek nie jest w stanie pomylić go z kimkolwiek innym. Co więcej, tych bohaterów można bezgranicznie pokochać lub szczerze znienawidzić, a dzięki tym tlącym w nas emocjach pozostają oni z nami na dłużej. Każdy ma tutaj swoją rolę i niezależnie od wkładu w historię – nie wyobrażam sobie, by kogokolwiek z nich mogło tutaj zabraknąć!
To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Victorii Schwab, gdzie może na samym początku nasza „znajomość” miewała wzloty i upadki, jednak z czasem autorka zauroczyła mnie swoją pomysłowością, barwnym, bogatym w słownictwo językiem oraz charakterystycznymi, zapadającymi w pamięć bohaterami. Może historia dwójki zagubionych w Mieście Prawdy nastolatków bazuje na dobrze nam znanych schematach, nie można odmówić tej pani umiejętności wyciągnięcia z tego oryginalnych elementów i naszpikowania ich mocnymi akcentami. Tym samym aż zapragnęłam zapoznać się z innymi dziełami Victorii Schwab, aby odkryć, czy one również zrobią na mnie wrażenie!
Dość długo milczałam na temat literówek, źle porozstawianych akapitów czy też porzuconych na pastwę losu półpauz, bo może napotykałam się na tego typu błędy, ale objawiały się one w tak śladowych ilościach, że po prostu machałam na nie ręką. Jednakże w przypadku „Okrutnej pieśni” nie mogę sobie na to pozwolić. Rozumiem, że człowiek nie jest nieomylny, iż każdemu zdarza się popełniać błędy, co można łatwo wybaczyć, ale nie wtedy, gdy książka jest nimi „zdrowo” wzbogacona, dzięki czemu nieraz powstają egzotyczne słowa lub dziwnie brzmiące zdania. Jednakże mam szczerą nadzieję, iż po tylu recenzjach, gdzie prawie co druga osoba zwróciła na to uwagę, drugie wydanie zostanie pozbawione tych niespodzianek, a sam „Mroczny duet” będzie tak wypielęgnowany, że nawet najbardziej dociekliwi zakończą swoją misję poszukiwawczą ze smutkiem wymalowanym na twarzy.
Podsumowując, „Okrutna pieśń” może nie jest pozbawiona wad, a każdy wymagający czytelnik może nie poczuć się do końca usatysfakcjonowany lekturą, jednakże jest to jedna z lepszych powieści młodzieżowych, która zasługuje na rozgłos, jaki swego czasu uzyskała. Także, jeżeli nie boicie się potworów, a zagłębienie się w mroczny, mrożący krew w żyłach klimat Miasta Prawdy jest dla was marzeniem – nie wahajcie się i czym prędzej odkryjcie, co tak naprawdę kryje się za maskami Kate i Augusta!
Nie tak od razu zdołałam się wgryźć w fabułę „Okrutnej pieśni”, co akurat nie jest niczym zaskakującym. Przecież wielu blogerów książkowych również miewało z tym problem, co w jakimś stopniu mnie uspokoiło (Wyjątkowo odpuszczę sobie moje słynne marudzenie na temat tego, że z miesiąca na miesiąc dostrzegam u siebie coraz więcej oznak, że robię się za stara na młodzieżówki.)....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„A gdyby tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady?” – chyba każdy z nas chociaż raz zdołał zetknąć się z tym pytaniem. Wypadające z naszych ust w chwilach, kiedy mamy dość nadmiaru obowiązków i pragniemy zaznać odpoczynku; stanowiące jakąś formę koła ratunkowego dla zmęczonego ciała. W przypadku Emilii można zinterpretować je zupełnie inaczej. Po otrzymaniu tajemniczego listu od matki, postanowiła zaryzykować i wyruszyć w nieznane rejony Polski, byle tylko dowiedzieć się jednego: prawdy. A że życie lubi płatać figle, przed poszukującą odpowiedzi dziewczyną postawiono wiele przeszkód. I tylko od niej będzie zależało, czy zamierza się z nimi zmierzyć.
MIERZENIE SIĘ Z PRZESZŁOŚCIĄ NIE ZAWSZE BYWA DOBRYM ROZWIĄZANIEM
Już po przeczytaniu pierwszego zdania doskonale widziałam, że autorka nie zamierzała bawić się w przedłużanie tej wiekopomnej chwili. Czym prędzej wypuściła w świat spragnioną wiedzy Emilię, tym samym pozwalając nam prędko odwiedzić urokliwe rejony Bieszczad. I nie tylko dlatego. Nawet nie przypuszczałam, że wraz z przekroczeniem progu pensjonatu Odskocznia przyjdzie mi się zmierzyć nie tylko z historią obcej kobiety. Ofiarowano mi również wzburzone niczym morze podczas sztormu lawirowanie między przeszłością a teraźniejszością. Wspomnienia z dawnych lat z gracją przemykały pośród aktualnych zdarzeń. Naznaczały je swoją obecnością, raz ukazując swoją prawdziwą twarz, by chwilę później skryć się w cieniu tajemnic, które wychodziły w odpowiednich dla siebie momentach. W sumie prawie każdy z bohaterów nosił jakiś sekret w sobie. Pozwalał mu zapuścić korzenie, doprowadzając niekiedy do nadmiernego rozrostu, co owocowało nie tylko bolesnymi konsekwencjami. Również kontakty międzyludzkie niekiedy sprawiały wrażenie skomplikowanych, trudnych do zrozumienia. Może to dziwnie zabrzmi, ale właśnie to sprawiło, że mogłam poznać tych ludzi od każdej strony. Analizowałam ich ruchy, zastanawiając się, co tak właściwie za nimi stoi. Każdy z mieszkańców pensjonatu nosił maskę, a kiedy tylko ją zdejmował, odsłaniał również kolejne elementy układanki. Pokazując właściwe „ja”, dawał się poznawać od nowa. Sprawiało to, że poprzednia analiza zyskiwała kolejne podpunkty. Tym samym mogłam ocenić, czy poprzednie wcielenie nie okazywało się lepsze od aktualnego.
Podobno autorce wypominano to, że fabuła książki toczy się w Bieszczadach, gdzie... praktycznie nie czuć tamtejszego klimatu. Brakowało opisów przepięknych krajobrazów, mogących rozbudzić nieco senną wyobraźnię. Niestety muszę się z tym minimalnie zgodzić. Gdyby człowiek nie został poinformowany o docelowym miejscu podróży, zapewne ulokowałby tę historię w każdej mniejszej wsi powiązanej z górskimi terenami. Tylko warto zwrócić uwagę na to, że może nie doświadczymy tutaj zbyt wielu wspomnień wspaniałych zakamarków tamtych rejonów, gdyż chodzi tutaj o coś więcej. Autorka osadziła losy bohaterów w dziczy, by... wyzwolić ludzkie emocje. Przedstawione wewnątrz książki historie dumnie dzierżyły koronę, zwracając na siebie uwagę. Żeby nie było – lekkie powiewy górskich klimatów zostały tutaj odwzorowane. Także bez problemu zdołacie je uchwycić. Również pragnę wspomnieć o pensjonacie niezgody. Gdzieś mi przemknęło przed oczyma, iż panujące w nim warunki... nie były normalne. Fakt, ciężko nam sobie wyobrazić wyjazd do miejsca, gdzie zamiast lampki musimy zaprzyjaźnić się ze świeczką, a ciepła woda pojawia się tylko o określonych porach. Aż chce się krzyknąć „Gdzie ta nowoczesność!”. Odpowiedź jest tylko jedna: w teraźniejszości, której nie chciano tutaj dopuścić. Przecież po zachowaniu właściciela można wywnioskować, co w ten sposób pragnął osiągnąć. On zamierzał zachować tamte lata. Nie chciał ich wypuścić z rąk. Pragnął zatrzymać czas, byle tylko być blisko tych, których kochał. Powiedzcie mi szczerze... czy wy również nie marzycie o tym, by piękne chwile trwały wiecznie?
NIECH KTOŚ MI POWIE, ŻE ONA PRZESTANIE SIĘ TAK ZACHOWYWAĆ
Gdyby przyszło mi ocenić zachowanie Emilii, bez wnikania w jej historię, bez wahania odparłabym, że jest niestabilna emocjonalnie. Miałabym ku temu dobry powód, biorąc pod uwagę jej liczne zmiany nastrojów. W jednej sekundzie śmiała się i starała obdarzyć każdego szczerym uśmiechem, pokazując swoją otwartość, by parę minut później uciekać od ludzi, ukrywając się w swoim pokoju. Patrząc jednak przez pryzmat tego, przez co musiała przejść w dzieciństwie i co rusz spotykało ją w Bieszczadach, ciężko wypowiedzieć tamtą diagnozę na głos. Emilia od wczesnych lat nie miała lekko w życiu, a niespodziewany list od matki zrzucił na jej ramiona znacznie więcej trosk. Na dodatek dziewczyna uwielbiała stawiać dobro innych nad swoim, przez co każde bolesne momenty odczuwała z podwójną siłą. Na szczęście mogła liczyć na wsparcie dobrodusznej, pełnej ciepła i empatii Aleksandry, która traktowała ją jak własną córkę. Współwłaścicielka pensjonatu dawała jej odczuć, że nie jest sama i może przyjść do niej, kiedy tylko poczuje taką potrzebę. Tak samo było z Kubą, drugim właścicielem Odskoczni. Wystarczyło jedno słowo, a był gotowy rzucić wszystko, byle jej wysłuchać. Jednakże najwięcej pomocy otrzymała od Dymitra. Jego bliskość spowodowała, że dotąd uważająca miłość za coś abstrakcyjnego Emilia zaczęła inaczej ją spostrzegać. Mówiąc krótko – poczuła się przez kogoś zauważana. Co więcej, chciana! Cieszyła mnie ta pozytywna zmiana. Do czasu...
Nawet nie wiem, kiedy zachowanie Dymitra zaczęło działać mi na nerwy. Rozumiem, że się zakochał i zaczął myśleć sercem, a nie rozumem, lecz to nie był powód, aby życie kręciło się wokół jednej osoby. Przecież każdy potrzebuje jakiejś odskoczni, a mi się wydawało, iż takowej nie posiadał. „Emilia, Emilia, Emilia...” – „obca” stanowiła jakiś rodzaj innowacyjnego tlenu. Nawet z jej powodu podupadła nieco jego relacja z mamą. Jak widać, miłość umie robić sieczkę z mózgu. Także w przypadku głównej bohaterki nie było kolorowo. Jej wahania nastrojów nadal były aktywne. To powodowało, że zachowanie Emilii zaczęło mnie przytłaczać. Co więcej, nawet ona sama dostrzegała ten spory problem, ale jej udręczona dusza miała tutaj więcej do powiedzenia. I jak tutaj żyć w zgodzie z innymi, kiedy nie potrafisz pogodzić się z samą sobą? A gdy jeszcze dołączymy sprawę z jej mamą... Mieszanka wybuchowa!
Warto również wspomnieć o Sebastianie. Syn Kuby nie od razu zapałał sympatią do nowego gościa pensjonatu. Co rusz okazywał swoje niezadowolenie. Opryskliwość czy sarkazm były tutaj na porządku dziennym. Aż sama Emilia nie wiedziała, co ma o tym wszystkim sądzić. Jednak już wcześniej wspomniałam o tajemnicach, które pogrążały mieszkańców Odskoczni. Nie ominęły one również Sebastiana. Kiedy tylko odkryłam, co go męczy, w mig pojęłam jego zachowanie. I... współczułam mu. Jego sekret należał do tych najokrutniejszych. Zjadał go od środka, gdzie właśnie w taki sposób próbował go zdusić w sobie. A chyba każdy wie, jak to jest, gdy nagromadzone złe emocje starają się opuścić ciało. Fakt, odbywało się to kosztem innych, ale było widać, że on tego żałuje. Ten dzieciak zamknięty w ciele dorosłego mężczyzny przyjął taką formę obrony i nie umiał z niej zrezygnować. Także można tutaj usłyszeć ciche pytanie: „Czy wyzwolenie prawdy nie przyniosłoby mniej cierpienia?”.
O, PRZYNIOSŁA PANI NOWE DZIEŁO? NIECH NO JA TYLKO MU SIĘ PRZYJRZĘ
To nie było moje pierwsze spotkanie z twórczością Karoliny Klimkiewicz. Ponad rok temu było mi dane zapoznać się z jej debiutancką książką, która przedstawiła mi dość ciekawą, choć nie pozbawioną wielu wad, historię. I widzę, że od tamtego czasu autorka poczyniła nieco postępów. Jak wcześniej narzekałam na niedostateczną jakość opisów, tak tutaj nie mogę się do nich aż tak przyczepić (prawie-wyjątek wspomniałam nieco wcześniej, także nie będę się powtarzać). Nie można także odmówić autorce lekkiego pióra oraz umiejętności wplatania w pozornie zwyczajnie brzmiące słowa poetycki wydźwięk. Ukazała je zupełnie z innej strony, co na pewno docenią ci, dla których taka forma jest świętością. Nie rozumiem jednak pewnej relacji między Dymitrem a Emilią. Jak rozmowy o trudach życia, o miłości i śmierci niosą ze sobą liczne przesłania, skłaniają do refleksji, tak ciężko mi zaakceptować rozwój wydarzeń. Nie zrozumcie mnie źle, ale po prostu nie jestem zwolenniczką miłości od pierwszego spojrzenia. Ta cała magia serc do mnie nie przekonała, chociaż wiem, że każda romantyczna dusza uzna ją za wspaniałą. Co człowiek, to inna reakcja, czyż nie?
Podsumowując, nagromadzone wewnątrz „Wybacz mi” sekrety oraz nadmiar buzujących w Emilii sprzecznych emocji mogą nieco sponiewierać nerwy. Jednak pomimo tego drobnego dyskomfortu, nie można zapominać, że ta książka to nie tylko zbiór pewnych niedogodności. Pozwoli nam spojrzeć na wiele spraw z zupełnie innej perspektywy. Pomoże dostrzec, że czasami drobne kłamstwo może przepoczwarzyć się w lawinę komplikacji. Tylko od nas zależy czy będziemy z nimi walczyć, czy uciekniemy. A co najważniejsze – naucza, że nim będziemy skłonni komuś wybaczyć, musimy wybaczyć sobie.
„A gdyby tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady?” – chyba każdy z nas chociaż raz zdołał zetknąć się z tym pytaniem. Wypadające z naszych ust w chwilach, kiedy mamy dość nadmiaru obowiązków i pragniemy zaznać odpoczynku; stanowiące jakąś formę koła ratunkowego dla zmęczonego ciała. W przypadku Emilii można zinterpretować je zupełnie inaczej. Po otrzymaniu...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to