Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

„Lato, gdy mama miała zielone oczy”. Tak zielone jak kłamstwo, jak suknia wróżki, jak zapomnienie. Jak absynt i sen po nim. A słoneczniki pachniały słońcem. Słońce znikało za latem. Rzepak rzepaczył rzepakową nutą. Maki przeganiały rower. Rozmazana czerwień studzona żółcią. Rozpędzona cisza, cisza po horyzont, po bzyczenie pszczół, po skowyt duszy, po zanikanie. Ślimacza uczta, bachanalia i rozpasanie. A przyjaźń utrwalona sokiem, lep przywiązania, smak zależności. I próżnia. I mauzoleum. I diariusz miłości.

To niepozorna książka, rozmiar kieszonkowy, liczba stron na jeden wieczór. A czytałam ją całe wieki. I całe wieki była ze mną. I teraz myślę o niej i zawieszam się. Bo nie potrafię krótko o niej opowiadać. Bo potrzeba mi całych godzin, całych chwil, całych teraz. Chcę ją streścić a zapadam się w emocji, i nie potrafię z niej prosto wyjść. Więc w zgodzie z sobą podążam za odczuciem, odmalowuję pejzaże, chwytam skojarzenia. To jeszcze nie to, ale właściwy kierunek. Dobre i to.

„Lato, gdy mama miała zielone oczy”. Tak zielone jak kłamstwo, jak suknia wróżki, jak zapomnienie. Jak absynt i sen po nim. A słoneczniki pachniały słońcem. Słońce znikało za latem. Rzepak rzepaczył rzepakową nutą. Maki przeganiały rower. Rozmazana czerwień studzona żółcią. Rozpędzona cisza, cisza po horyzont, po bzyczenie pszczół, po skowyt duszy, po zanikanie. Ślimacza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co wyróżnia „Supernormalsów” spośród innych tego typu pozycji? Mnie ujęła wielka kultura i empatia autorki. Wyważenie, uważność i ogromne poszanowanie drugiego człowieka wręcz biją z każdej karty książki. Jak rzetelnie i fachowo można opisać trudne doświadczenia, wykazując się zrozumieniem i troską, nie popadając jednocześnie w nadmierną ckliwość i patos. Bo Meg Jay podejmuje tematy bardzo dotkliwe, pisze o traumach, doświadczeniach przemocy, molestowania, opuszczenia, uzależnień. A podmiotem tych doświadczeń są... dzieci. A zatem waga tematu jest przeogromna. I po lekturze mogłabym się czuć przytłoczona i dotkliwie poobijana. Jednak tak nie jest. Bardzo poruszyła mnie tematyka, ale jednocześnie poczułam się wzmocniona i jakby mądrzejsza. Mam wiele tematów do przemyśleń, wiele „dokonałam” odkryć, a tematyka badań psychologicznych opisanych w książce przyprawiła mnie o zawrót głowy. Nie miała pojęcia jak tego wiele.

Czy czuję się Supernormalsem? Nie, ale pewną satysfakcję sprawia mi, że mogę tak o sobie powiedzieć.

Co wyróżnia „Supernormalsów” spośród innych tego typu pozycji? Mnie ujęła wielka kultura i empatia autorki. Wyważenie, uważność i ogromne poszanowanie drugiego człowieka wręcz biją z każdej karty książki. Jak rzetelnie i fachowo można opisać trudne doświadczenia, wykazując się zrozumieniem i troską, nie popadając jednocześnie w nadmierną ckliwość i patos. Bo Meg Jay...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie policzę razów gdy zamiast wyrazić swoje rzeczywiste emocje wolałam je ukryć. Gdy zamiast powiedzieć co rzeczywiście czuję, mówiłam to co moim zdaniem chcieli usłyszeć moi rozmówcy. Nie stanęłam obok siebie, nie popatrzyłam wgłąb swojej duszy, nie wyszeptalam: "Heĵ, widzę Cie". Strach był zbyt silny. Obawa przed zdemaskowaniem, przed oceną, przed odrzuceniem. Nie jestem zła na siebie ale szkoda mi tych chwil, które umarły utrwalając mnie jedynie jako odbicie w strumieniu. Nie mogę się na tym oprzeć. To miraż. A Ci ludzie, ważni, mniej znaczący, kompletnie mi obojętni, czy uwierzyli w oszustwo?

Czytając "Cień eunucha" co jakiś czas powracało do mnie wrażenie, że umyka mi sedno. Więc sprezalam się, skupiałam uwagę i z większą dokładnością przyglądałam się zdaniom. Jednak odczucie, że coś przegapiam nie ustępowało. Nie pomagały też pocięta akcja powieści, ciągła zmiana narratora oraz czasu z bieżącego na przeszłość. I wreszcie eureka! To jest to znane mi uczucie uciekania przed sobą samą. Nie mogłam ujrzeć prawdy bo wszystkowiedzący autor oszczędzał jej nawet swojemu bohaterowi.

Nie policzę razów gdy zamiast wyrazić swoje rzeczywiste emocje wolałam je ukryć. Gdy zamiast powiedzieć co rzeczywiście czuję, mówiłam to co moim zdaniem chcieli usłyszeć moi rozmówcy. Nie stanęłam obok siebie, nie popatrzyłam wgłąb swojej duszy, nie wyszeptalam: "Heĵ, widzę Cie". Strach był zbyt silny. Obawa przed zdemaskowaniem, przed oceną, przed odrzuceniem. Nie jestem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moje fascynacje. Najpierw zawsze jest ten pierwszy raz, Kidy coś zobaczę, usłyszę, przeczytam. I czuje wielka ekscytacje, urzeczenie, oczarowanie. I nie wiem jak mogłam do tej pory żyć bez tego dojmujacego odurzenia, i nie wyobrażam sobie dalszej egzystencj bez tego uczucia, bez podniety, fascynacji. I pławię się w tym, nakręcam, odurzam. Szukam więcej, poznaję, snuję plany, marzę. Fascynacja osiąga apogeum. Jeszcze podsycam jej ogień, próbuję podtrzymać poziom ekscytacji i zainteresowania, ale poziom emocji opada, czas robi swoje, nieubłaganie rozcieńcza atencje.

Jak było z Marlene Dietrich? W sumie nie pamiętam początku, nie pamiętam wielkiego zachwytu. Ona była od zawsze, myślałam o niej jak o ikonie, wielkiej gwieździe, pięknej aktorce, kobiecie - wampie uwodzacej wszystkich, niezależnie od płci. Ale czy w mojej ocenie zasłużyła na te opinie czy też bezwiednie przejęłam je od innych? Pamiętam "Szanghaj Ekspres", cudowne zdjęcia i piękne cienie na twarzy Dietrich. Potem szukałam tego wrażenia w innych jej filmach, jednak bezskutecznie. Nie cenię jej także jako aktorki, nie pociąga mnie jej gra. A jej piosenki? Żadnej nie mogę sobie przypomnieć. Ale pomimo wszystko nadal myślę o niej jak o Wielkiej Marlene.

Kiedyś już czytałam jej biografię, jednak była tak powierzchowna i lakoniczną, że wywołała we mnie niesmak. Postanowiłam, że kiedyś jeszcze wrócę do tematu. I wróciłam. Tym razem książkę napisała jej córka, Maria Riva. I nie mogę powiedzieć aby była powierzchowna albo lakoniczna, co to, to nie. Pokazuje Marlene jako człowieka - kobietę, córkę, matkę, żonę, kochankę, aktorkę, piosenkarkę. Jest to z jednej strony obraz bardzo naturalistyczny i odarty z ozdobników a z drugiej przepełniony ogromnym uczuciem, pełen fascynacji i bezbrzeżnej wyrozumiałości. Jedna z najlepszych biografii jakie czytałam

Moje fascynacje. Najpierw zawsze jest ten pierwszy raz, Kidy coś zobaczę, usłyszę, przeczytam. I czuje wielka ekscytacje, urzeczenie, oczarowanie. I nie wiem jak mogłam do tej pory żyć bez tego dojmujacego odurzenia, i nie wyobrażam sobie dalszej egzystencj bez tego uczucia, bez podniety, fascynacji. I pławię się w tym, nakręcam, odurzam. Szukam więcej, poznaję, snuję...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając „Czułą Przewodniczkę” zachłysnęłam się Natalią de Barbaro, czerpałam ją całymi garściami, wdychałam jak maratończyk tlen po ukończonym biegu, ciągle nienasycona i spragniona. Poczułam wtajemniczenie, niczym członkini elitarnego bractwa. Działając w afekcie zakupiłam kilka egzemplarzy książki i podarowałam je drogim mi kobietom. Pragnęłam aby i one zakosztowały tego stanu. I nie pomyliłam się, czar zadziałał i teraz mogłam wraz z nimi rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. A tematem byłam „JA”, „ONA”, „ONE”, podróż w głąb siebie. I gdy tylko ruszyłam tą drogą, szybko okazało się, że jest ona kręta i zaskakująca. Trudna, ale jednak do przebycia, pełna wyzwań, jednak nie takich abym nie mogła im sprostać, I co najważniejsze pełna miłości. Ta miłość, tkliwość i odpuszczenie były dla mnie nie lada odkryciem, dla mnie, przyzwyczajonej do życia pod dyktando Królowej Śniegu, rygorystycznej i wymagającej.

„Przędza” już nie była takim odkryciem, pojawiła się jakby w odpowiedzi na niewyrażone przez ze mnie oczekiwania. Dopiero zaczynając ją czytać poczułam jak bardzo jej potrzebowałam. Bo wpuszczając w głąb siebie trochę luzu, zaczęłam czuć rozgardiasz. „Zaczęłam czuć”, uśmiecham się na samą myśl o tym, jak dzisiaj często operuję tym zwrotem. Bo książka jest też o czuciu. O odczuciu, poczuciu i przeczuciu. I nie odczuwam już tej euforii jak przy pierwszym spotkaniu, bo znam Natalię de Barbaro, jej sposób tkania, i to, że nie przewidzę wzorów na jej krosnach. Nie przewidzę i wcale nie chcę ich przewidywać. Chcę sama zacząć tkać.

Czytając „Czułą Przewodniczkę” zachłysnęłam się Natalią de Barbaro, czerpałam ją całymi garściami, wdychałam jak maratończyk tlen po ukończonym biegu, ciągle nienasycona i spragniona. Poczułam wtajemniczenie, niczym członkini elitarnego bractwa. Działając w afekcie zakupiłam kilka egzemplarzy książki i podarowałam je drogim mi kobietom. Pragnęłam aby i one zakosztowały tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W pierwszym skojarzeniu, Amazonia to taka cudowna kraina, raj na ziemi, płuca planety, zieleń, wilgoć i motyle. Stop! Ten delikatny motyl potrafi oślepić. Wśród zieleni kryje się jaguar, po powierzchni ziemi jak i wody, pełza anakonda (największe okazy osiągają do pól metra średnicy, Pół Metra!!!). Jeśli w naszym lesie kąsają nas komary, meszki i kleszcze to tam natężenie podobnych dolegliwości i ilość „robali”, należy pomnożyć razy dziesięć. Tak, zdecydowanie raj na ziemi (wymawiam to z przekąsem). Dla kogo raj, dla tego raj. Indianin zanurza się w selwę (dżungla amazońska) na boso, z przepaską na biodrach (przyodziewają się Ci bardziej wstydliwi;), zaopatrzony w zaostrzony kij. I powraca cały i zdrów do swojej osady. Ale nie równajmy się z indianami, my w Amazonii jesteśmy obcy, przybywamy jako turyści, obuci, poubierani, objuczeni wszelkim możliwym sprzętem „ułatwiającym przetrwanie”. Wpadamy na kilka dni/tygodni/miesięcy, szybko wdrapujemy się na skałę/na drzewo/spławiamy się rzeką/ubijamy zwierza, robimy miliardy fotek i wracamy z poczuciem dokonania czegoś ponadprzeciętnego. Ponadprzeciętnego. Tak. Zdeptaliśmy kolejny kawałek naszej planety. Mamy to odhaczone, zaliczone. I teraz z nonszalancją możemy o tym doświadczeniu opowiadać bliźnim. I rosnąć w ich oczach, pławiąc się w „ojej”, „to straszne”, „dałeś radę?”.

W „Czekając na Duida” mam opowieść o Wenezueli, o jej puszczy, o Orinoko, o Tepui i oczywiście o ludziach. O mistycyzmie, o zwierzętach, kartelach, o Caracas, o niebezpieczeństwie. Czytam tę książkę i po raz kolejny zastanawiam się dlaczego ludzie z własnej i nieprzymuszonej woli narażają się na niebezpieczeństwo? Aby wdrapać się na górę stołową, bo od dawna nikt z białych tego nie dokonał (przynajmniej oficjalnie)? Chwilowa satysfakcja uzasadnia narażanie życia swojego a przede wszystkim innych ludzi? Te przygotowania i środki? A w amazońskiej wiosce dowiadujesz się, że bosonogi indianin „zaliczył” to wyzwanie, ot tak, w ramach „spaceru”, i nie rozumie skąd to wielkie halo.

Ot, takie moje przemyślenia i pytania. A odpowiedzi mam w głowie. Ale zachowam jej dla siebie;)

W pierwszym skojarzeniu, Amazonia to taka cudowna kraina, raj na ziemi, płuca planety, zieleń, wilgoć i motyle. Stop! Ten delikatny motyl potrafi oślepić. Wśród zieleni kryje się jaguar, po powierzchni ziemi jak i wody, pełza anakonda (największe okazy osiągają do pól metra średnicy, Pół Metra!!!). Jeśli w naszym lesie kąsają nas komary, meszki i kleszcze to tam natężenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co ze mną nie tak? Ileż razy zadawałam sobie to pytanie, pogłębiając tym samym i tak już dużą frustrację spowodowaną odczuwalnym „niedopasowaniem”. Ile rozmów ze sobą przeprowadziłam, ile gniewu wyzłościłam, ile łez wylałam? To kawał mojej historii. I nagle czytam, że nie tylko mojej. Dorosłe Dziecko z rodziny Dysfunkcyjnej (DDD), to posługując się pewnym skrótem myślowym, dzisiejszy dorosły, który w dzieciństwie nosił „klucz na szyi”. Klucz na szyi, nieodłączny atrybut moich lat szkolnych, mój i prawie wszystkich moich rówieśników. Ci co go nie nosili, z pogardą byli przez nas nazywani „lalusiami”. Lalusie stanowili zdecydowaną mniejszość. A teraz okazuje się, że wszystkich nas, pokolenie dorastające w latach 70-tych, 80-tych i 90-tych można do jednego gara wrzucić i wyróżnić podobne cechy, zaburzenia czy dysfunkcje. Dla mnie bomba.

Szalenie podoba mi się, że ktoś w moim kraju zajął się konkretną grupą ludzi (w tym mną), poddał ją analizie, sformułował wnioski, a następnie to wszystko usystematyzował i w przystępny sposób opisał. Ta wiedza jest dla mnie bardzo cenna, bo mogę ją odnieść konkretnie do siebie, poprzez opisane historie czy doświadczenia, osadzone w znajomych mi realiach. Odpowiedzi nasuwają się same, pojawiają się pytania, których bez tej lektury, być może nigdy bym nie sformułowała. Jest ciężko, ale jednocześnie czuję pewien luz, bo wreszcie nie jestem w tym osamotniona. Są nas tysiące. Co jednak nie zwalnia mnie od odpowiedzialności za własne życie. Częścią przeszłości zostałam bezwiednie obarczona, jednak na teraźniejszość mam już zdecydowanie większy wpływ. Tak wiele zależy ode mnie. To bardzo krzepiące.

Co ze mną nie tak? Ileż razy zadawałam sobie to pytanie, pogłębiając tym samym i tak już dużą frustrację spowodowaną odczuwalnym „niedopasowaniem”. Ile rozmów ze sobą przeprowadziłam, ile gniewu wyzłościłam, ile łez wylałam? To kawał mojej historii. I nagle czytam, że nie tylko mojej. Dorosłe Dziecko z rodziny Dysfunkcyjnej (DDD), to posługując się pewnym skrótem myślowym,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwszy raz po przeczytaniu biografii, żywię do jej bohaterki najszczerszą antypatię, przy czym zaznaczę, że nie czytałam o Hitlerze, Stalinie czy Pol Pocie bynajmniej. Zapoznałam się życiem i twórczością boskiej Garbo. I choć zbieranie informacji o jej prywatnym życiu porównywalne jest do dowodzenia istnienia kosmitów za pomocą twardych dowodów, to jednak nawet z tych strzępków wiedzy (znowu wróciłam do Grety) w moim odczuciu wyłania się osoba ewidentnie zaburzona a nawet pozbawiona uczuć wyższych. Moje emocje kompletnie nie czytają jej zachowania, nie identyfikuję się z nią, jest dla mnie istotą obcą. I teraz gdy to piszę, zakiełkowało we mnie współczucie dla niej, bo być może krzywdzę jej pamięć swym surowym osądem, to jednak nie mogę o niej myśleć w żaden inny sposób, niż jak o złotym posągu. Posągu wymagającego adoracji, zachwytu i atencji, bezkompromisowo i na własnych zasadach. Czytałam opowieści ludzi, którzy spotkali ją na swej drodze. Przyciągała ich jak ćmy do ognia. A ona ustawiała ich jak bierki na szachownicy, by potem jednym ruchem ręki, strącić, komunikując w ten sposób koniec gry. Smutne.

Jeśli natomiast chodzi o kino, to oddała się mu bezwarunkowo. Mówi się, że podobną jej osobą, taką której magię wywoływała nie sama kamera, ale dopiero obraz wyświetlony na ekranie, była Marlin Monroe. Czy zauważam między nimi podobieństwo? Khym. Nieważne. Garbo niesamowicie przyciąga uwagę, gdy jest ona nie istnieje nikt inny. I zgodzę się ze zdaniem, że nie była dobrą aktorką, była aktorką wybitną. Nie wystąpiła w żadnym wyjątkowym dziele, wyjątkowym dziełem była ona a raczej jej kreacja (co w filmach zlewa się w jedno). Wczoraj przypomniałam sobie „Damę Kameliową” z 1936r. uznawaną za jej najlepszy film, a nawet za najlepszą adaptację tej powieści ever. I co zobaczyłam? Garbo, nikogo więcej tylko Garbo. Co prawda jej gra jest anachroniczna i nie spełnia dzisiejszych standardów, ale to nie ma znaczenia, gdy ją widzę wyłącza mi się analiza, a wzrok podąża za nią.

Zatem jaka jest konkluzja po przeczytaniu książki? Aktorka – tak, człowiek – nie.

Pierwszy raz po przeczytaniu biografii, żywię do jej bohaterki najszczerszą antypatię, przy czym zaznaczę, że nie czytałam o Hitlerze, Stalinie czy Pol Pocie bynajmniej. Zapoznałam się życiem i twórczością boskiej Garbo. I choć zbieranie informacji o jej prywatnym życiu porównywalne jest do dowodzenia istnienia kosmitów za pomocą twardych dowodów, to jednak nawet z tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I nawet podobała mi się ta powieść, jej powolność, rozwlekanie i pewna świeżość, jakby dziewczęca naiwność w widzeniu świata, które interpretowałam jako celowy zabieg artystyczny pisarki. Bo akcja w powieści toczy się dwuwątkowo, i nie będę spojlerowała jeśli powiem, że jedna część dzieje się współcześnie, gdy główna bohaterka Molly jest już dojrzałą kobietą, a druga to retrospekcja, którą widzimy oczyma 14-letniej dziewczyny. Oba wątki przeplatają się konsekwentnie od pierwszych stron powieści. I jest to fajne i ciekawe, o ile autorka wyraźnie wskazuje perspektywę, przez która odbieramy opisywaną historię. Czy jest to opowieść dojrzałej, w pełni ukształtowanej kobiety, czy też nastolatki, wchodzącej dopiero w dorosłe życie? Bo mniej więcej w połowie książki następuje dziwna wolta i ja zaczynam się gubić, I drażni mnie, że autorka przypisuje dziewczynce emocje i odczucia, których ta, ze względu na swój rozwój emocjonalny, w żaden sposób odczuwać nie może, co z kolei rzutuje na mój odbiór dorosłej Molly. I już nie idę ślepo za Diane Chamberlain, już jej nie wierzę. Jestem w pozycji przyczajonej, nadsłuchującej, gotowa ominąć każdą pułapkę czy wytropić najmniejszą nieścisłość. Powątpiewam i podważam. A przecież nie o to chodzi. Najwidoczniej między mną a autorką zachodzi najzwyklejsza w świecie „niezgodność charakterów”.:)

I nawet podobała mi się ta powieść, jej powolność, rozwlekanie i pewna świeżość, jakby dziewczęca naiwność w widzeniu świata, które interpretowałam jako celowy zabieg artystyczny pisarki. Bo akcja w powieści toczy się dwuwątkowo, i nie będę spojlerowała jeśli powiem, że jedna część dzieje się współcześnie, gdy główna bohaterka Molly jest już dojrzałą kobietą, a druga to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zacznę od tego czego nie „kupuję” w książkach opisujących kraje z perspektywy odwiedzającego je cudzoziemca. Nie lubię, gdy pierwszy plan opowieści zajmuje właśnie ów rzeczony cudzoziemiec. Gdy jest to scena jednego aktora, wszystkowiedzącego, autorytarnego, oceniającego. Chciałabym aby autor zachęcił mnie do sprecyzowania mojego własnego poglądu na dany temat, niech pokarze mi kraj, ludzi, kulturę, historię, obyczajowość bez kpiny i niewybrednych żarcików, niech opisze co widzi, co czuje, czego doświadcza, bez kategoryzowania, bez podziału na dobre i złe. A jeśli już kusi się na oceny, to niech je chociaż uzasadni czy wskaże szerszy kontekst swojego poglądu. No i szowinizm, w moim odczuciu jest niewybaczalny.

Marcin Bruczowski utrudnia mi poznanie Tokio. Mogę tylko zdać się na niego i iść jego śladem, po wybranych przez niego ścieżkach i spotykać lekko ograniczonych Japończyków. Zawstydzonych kombinatorów, lekceważących swój czas i czas innych, niemrawych, rozwlekłych nierobów. Na szczęście jest w Japonii cała rzesza zbawczych obcokrajowców, którzy wskazują autochtonom drogę ku świetlanej przyszłości. A wśród nich moi rodacy, tak, stanowczo jest wiele znakomitych polskich wzorców, które należy Japończykom przekazać, najlepiej na siłę. Celowo przesadzam, ale wywołuje u mnie gęsią skórkę sposób w jaki Marcin Bruczkowski opisuje swój pobyt w Kraju Kwitnącej Wiśni.

Zacznę od tego czego nie „kupuję” w książkach opisujących kraje z perspektywy odwiedzającego je cudzoziemca. Nie lubię, gdy pierwszy plan opowieści zajmuje właśnie ów rzeczony cudzoziemiec. Gdy jest to scena jednego aktora, wszystkowiedzącego, autorytarnego, oceniającego. Chciałabym aby autor zachęcił mnie do sprecyzowania mojego własnego poglądu na dany temat, niech...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wirujący Stolik jako główny bohater powieści kryminalnej, nie jakiejś tam ale bardzo poważnej, napisanej przez samą Panią Agatę Ch. cesarzową tego gatunku. I tu nietypowo mamy odstępstwo od klasycznej reguły, której zawsze wiernie trzymała się Pani Agatha, że: nikt nic nie wie, my nic nie wiemy o nikim, nikt nic nie wie o nas, a wszyscy jednak wiedzą coś, i my też coś wiemy. Tylko co????? W tej powieści od początku jest jeden pewnik. Wirujący Stolik zna mordercę! Oczywiście szybko wykluczamy stolik z grona potencjalnych podejrzanych. No bo przecież nie jesteśmy aż tacy naiwni, mebel miałby pewne trudności z dokonaniem zbrodni zgodnie z modus operandi przypisanym mordercy. Jeśli nie stolik, to już tylko zostaje nam tysiąc dwieście trzydzieści cztery osoby z najbliższej rodziny ofiary, z grona jej sąsiadów, znajomych, rodziny rodziny, rodziny sąsiadów, znajomych jednych i drugich, bliższych i dalszych. Ufff, ale ułatwienie.

Ale, ale... aby sobie dopomóc w dociekaniach i nie dać się wyprowadzić na manowce autorce, wystarczy obserwować stolik. Jak on się zachowuje, do kogo czuje wyraźny pociąg a od kogo ewidentnie stroni. I co mówi. Tak, bo ten stolik się komunikuje. To nie jest żaden żart, to jest bardzo poważna sprawa, w grę wchodzi przecież morderstwo. Zresztą uprzedzałam, że to wyjątkowy bohater, Nie chcę spojlerować i psuć dobrą zabawę związaną z lekturą. Powtórzę tylko jeszcze raz, obserwujcie Wirujący Stolik;)

Wirujący Stolik jako główny bohater powieści kryminalnej, nie jakiejś tam ale bardzo poważnej, napisanej przez samą Panią Agatę Ch. cesarzową tego gatunku. I tu nietypowo mamy odstępstwo od klasycznej reguły, której zawsze wiernie trzymała się Pani Agatha, że: nikt nic nie wie, my nic nie wiemy o nikim, nikt nic nie wie o nas, a wszyscy jednak wiedzą coś, i my też coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Afganistan, Państwo – tajemnica. Ale nie ta nierealna baśń z kręgu tysiąca i jednej nocy, bajecznych opowieści z pogranicza snu i jawy, to historia upiorna, miejsce które nawiedzić mogę w sennych marach. Teraz odizolowane od reszty świata, gdzie historia dokonała dziwnej wolty i zaczęła nawracać w stronę VI wieku naszej ery. A właśnie z pietyzmem stara się odtworzyć w realu wyobrażenie na temat tej epoki, bez zastanowienia niszcząc to co „współczesne”. W „Księgarzu z Kabulu” Asne Seiersad” opisuje czas afgańskiej odwilży, moment gdy po 2001r. Talibowie zostają odsunięci od władzy. Brrr, jeśli to jest odwilż, to naprawdę nie jestem w stanie wyobrazić sobie nawet lekkiego afgańskiego mrozu. Czytałam a mój żołądek zaciskał się coraz ciaśniej w supeł. Co my ludzie sobie robimy? Nawzajem i sami sobie. I moje idylliczne mrzonki nad prostym życiem, z dala od cywilizacji, o jego braku złożoności i większym humanizmie, mogę między bajki włożyć. Nie ma prostej recepty na zwyczajną egzystencję, tak jaj nie istnieje jedynie słuszna definicja tego stanu. A człowiek potrafi wszystko skomplikować, bo został obdarzony cudownym narzędziem, zdolnością abstrakcyjnego myślenia. Może cały problem dotyczy właśnie tej abstrakcji?

Afganistan, Państwo – tajemnica. Ale nie ta nierealna baśń z kręgu tysiąca i jednej nocy, bajecznych opowieści z pogranicza snu i jawy, to historia upiorna, miejsce które nawiedzić mogę w sennych marach. Teraz odizolowane od reszty świata, gdzie historia dokonała dziwnej wolty i zaczęła nawracać w stronę VI wieku naszej ery. A właśnie z pietyzmem stara się odtworzyć w realu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdybym miała cudowną moc i sprowadziła z zaświatów Margaret Mitchell, na chwilę, tak żeby tylko zdradziła mi co dalej, jak potoczyły się dalsze losy bohaterów „Przeminęło z wiatrem”, Bo przecież oni żyli nadal, gdzieś szarpali się z losem, i absolutnie nie przyjmuję do wiadomości, że zostali powołani do życia tylko na kartach powieści. A Margaret Michell ich znała, wiedziała gdzie ich znaleźć i znakomicie poznała ich historię. I gdyby zdradziła mi wszystko co wie, to czy ta wiedza uzdrowiłaby moje skołatane i stęsknione serce, czy poczułabym ulgę? Bo jeśli opowieść miałaby zadowolić moje romantyczne oczekiwania, to czy nie rozczarowałoby mnie to „żyli długo i szczęśliwie w zgodzie i we wzajemnym poszanowaniu”, i czy uwierzyłabym w taką sielską egzystencję Retta i Scarlett? A z drugiej strony, gdyby zgodnie z książkowym temperamentem i co jest bardziej prawdopodobne, bohaterowie Ci nadal szarpali się i kąsali, ranili i zdradzali, znęcali by się nad sobą nawzajem do granic wytrzymałości, to nie lepiej byłoby ich jednak rozdzielić na wieki, dla dobra siebie samych jak i rzeszy śledzących ich podglądaczy? Sama nie wiem. Na szczęście nie mam żadnych tajemnych mocy, a na pewno takich, co ściągają pisarzy z zaświatów.

Po raz kolejny utonęłam w „romansie wszechczasów” i znowu pokochałam wszystkich bohaterów, bo przez ponad 1000 stron książki naprawdę można się mocno przywiązać i zżyć. Ale zaskoczyło mnie coś innego, bo z czasów poprzedniej lektury (w moich latach nastoletnich) pamiętałam o wielkim melodramacie, natomiast całkowicie uleciała mi z pamięci piękna opowieść o czasach minionych, o wiktoriańskiej Ameryce, konfederackim południu, honorze i manierach. O tradycji, którą wypiera „nowe”. I właśnie ta kronika schyłku starych zasad jest clou tej powieści, bo historia wielkiej miłości Retta i Scarlett jest w moim odczuciu zaledwie kanwą, drugim planem tej opowieści. Margaret Michell wykonała kawał dobrej roboty.

Gdybym miała cudowną moc i sprowadziła z zaświatów Margaret Mitchell, na chwilę, tak żeby tylko zdradziła mi co dalej, jak potoczyły się dalsze losy bohaterów „Przeminęło z wiatrem”, Bo przecież oni żyli nadal, gdzieś szarpali się z losem, i absolutnie nie przyjmuję do wiadomości, że zostali powołani do życia tylko na kartach powieści. A Margaret Michell ich znała,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam się szczerze, że zanim zaczęłam klecić te zdania, najpierw przeczytałam kilka recenzji o „Wymazywaniu”. Przeczytałam, bo nie mogłam ruszyć z miejsca z moją opinią. Czułam się nią przygnieciona, zanim wypowiedziałam choćby jedną myśl. Oj ciężka to powieść, zwłaszcza na jesienny czas. Bardzo odczułam jej wagę. Thomas Bernhard nie uznaje żadnych świętości ani tematów tabu, wywala wszystko na stół, oświetla reflektorami i wystawia na widok publiczny. Wybebesza. Patrzcie, napawajcie się, dotykajcie. Jest lupa, są narzędzia chirurgiczne. Ale nie ma znieczulenia (nawet teraz, gdy to piszę, mam ściśnięty żołądek).

Nie będę wymieniała tematów poruszonych przez autora, tych wszystkich „obrzydliwości”, polanych goryczą i żółcią, można je wyczytać w innych opiniach. Skupię się na działaniu terapeutycznym „Wymazywania”, bo to monolog i spowiedź jednocześnie, radykalne i bezkompromisowe. Aby tak szczerze i bezwarunkowo stawić czoła historii i współczesności, trzeba mieć niebywałą odwagę. Odwagę wobec samego siebie. Podziwiam. Choć jednocześnie trochę ganię. Swoim krytycznym osądem walnął mnie między oczy. Bez uprzedzenia;)

Przyznam się szczerze, że zanim zaczęłam klecić te zdania, najpierw przeczytałam kilka recenzji o „Wymazywaniu”. Przeczytałam, bo nie mogłam ruszyć z miejsca z moją opinią. Czułam się nią przygnieciona, zanim wypowiedziałam choćby jedną myśl. Oj ciężka to powieść, zwłaszcza na jesienny czas. Bardzo odczułam jej wagę. Thomas Bernhard nie uznaje żadnych świętości ani tematów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam dość martyrologii wojennej i nurzania się w cierpieniu po pachy. W cierpieniu irracjonalnym, absurdalnym, niewyobrażalnym. Nie uniosą więcej. Wzrosłam w nim, byłam nim karmiona w szkole, telewizji, na podwórku. I przyjmowałam wszystko, oburzałam się, złościłam, nienawidziłam, bałam się. I dzisiaj mówię „dość”! Jestem przepełniona. Wiem, pamiętam, nie podważam. Ale nie chcę już tych emocji. Dlatego nie zamierzałam czytać „Tatuażysty z Auschwitz”, nie chciałam choć miałam go na półce. Ale koleżanka mówi: „Świetna książka, przeczytaj”, przyjaciółka zachęca: „To zupełnie inne spojrzenie, daje nadzieję”. Myślę: „Tym osobom ufam, one mnie nie oszukają”. No i ziarnko ciekawości zostało zasiane. No i co? Przeczytałam oczywiście.

Racja, to odmienne spojrzenie na koszmar eksterminacji, na okrucieństwo, na pożogę. Spojrzenie poprzez historię miłosną, poprzez los jednego człowieka. Bardzo jednostronne i jednowymiarowe. Jakby człowiek miał w sobie tylko jedną cechę, humanitaryzm. Na resztę zamykamy oczy i krzyczymy: „Nie ma was, nie widzę, lalalalala”! No tak, też tak można. Tylko czy ja tego chcę? Czy w to wierzę? Nie, wiem jaka była prawda. Wojna to okrucieństwo, obozy zagłady to koszmar. Jakkolwiek bym od tego uciekała, w jakąkolwiek brnęłabym opowieść, nic tego nie zmieni. Półprawdy, wolty, mrzonki nie są antidotum na zbrodnie. Być może ludziom, którzy ich doznali są potrzebne aby przeżyć, ale jednocześnie zakłamują rzeczywistość, czy raczej historię. Nie ubarwiajmy historii, niech będzie radykalnie prawdziwa. Bo niestety lubi się powtarzać.

Mam dość martyrologii wojennej i nurzania się w cierpieniu po pachy. W cierpieniu irracjonalnym, absurdalnym, niewyobrażalnym. Nie uniosą więcej. Wzrosłam w nim, byłam nim karmiona w szkole, telewizji, na podwórku. I przyjmowałam wszystko, oburzałam się, złościłam, nienawidziłam, bałam się. I dzisiaj mówię „dość”! Jestem przepełniona. Wiem, pamiętam, nie podważam. Ale nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mogłabym też tak zacząć: „Szkoda życia na tę książkę”. Mogłabym, półtora tygodnia temu. Bo dałam powieści szansę, a właściwie szkoda mi było tej części mojego żywota, które z nią dotąd spędziłam. I dobrze, bo dzisiaj czuję się bogata. Bogata w doświadczenie, które daje tylko obcowanie z drugim człowiekiem, i to z takim którego spotkawszy w realu, dajmy na to na ulicy, nie uraczyłabym drugim spojrzeniem. Dlatego, że niechlujny, niedomyty, oberwany? Nie, dlatego, że wróżył nieszczęście. Nieszczęście dla mnie.

Hurtle Duffield to malarz, prawdziwy artysta, egocentryk, narcyz i egoista. A może to tylko człowiek, który chciał żyć własnym życiem, bez kompromisów, unikając konformizmu? Może? Jedno wiem na pewno, Duffield swe życie poświęcił sztuce. Nie, „poświęcenie” to złe słowo, nie dokonywał wyboru, on po prostu nie widział żadnej innej drogi przed sobą. Kierował nim geniusz. Koniec, kropka. Ale Duffield nie był samowystarczalny. On potrzebował podniety, pożywki dla weny i mocy tworzenia. Nazywał to prawdą, czystością, pięknem, wrażliwością, naturalnością… Jak zwał tak zwał, jednak zawsze przybierało to postać kobiety. Muzy, kochanki, gospodyni, powiernicy. Przyciąganie było obopólne, jednak brak było w nim równowagi. Duffield był malarzem a sztuka to modliszka, potrzebuje ofiar. Tylko tyle.

Mogłabym też tak zacząć: „Szkoda życia na tę książkę”. Mogłabym, półtora tygodnia temu. Bo dałam powieści szansę, a właściwie szkoda mi było tej części mojego żywota, które z nią dotąd spędziłam. I dobrze, bo dzisiaj czuję się bogata. Bogata w doświadczenie, które daje tylko obcowanie z drugim człowiekiem, i to z takim którego spotkawszy w realu, dajmy na to na ulicy, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Undine, boginka zamieszkująca jeziora i rzeki. Wydawałoby się, że kobieta o tym imieniu koniecznie musi posiadać cechy, które przypisalibyśmy nimfie czy rusałce. Oczekujemy postaci na kształt ducha, niedopowiedzeń, mgły, zjawy, zagadki, niczego co namacalne, niczego co możemy pochwycić, czego jesteśmy pewni. No i oczywiście ponadprzeciętnej urody. Ale też, nie urody ordynarnej, czy takiej dobitnej, na kształt śródziemnomorskich piękności, To ma być piękno nieuchwytne, delikatne, wysublimowane, ulotne.

Tyle na temat oczekiwań. A kogo zastajemy w „Jak każe obyczaj”? Wampira, torpedę, taran, lawinę. Kobietę bez skrupułów i zahamowań. Kobietę nieprzeciętnie piękną i ponadprzeciętnie inteligentną, Bez wykształcenia, z manierami drwala, z empatią kilofa, Zjawiskowo piękny walec drogowy. Do kogo porównać ją można dzisiaj? Może to dziecko wychowane bez żadnych zasad, a właściwie tylko z jedną, że ono jest najważniejsze, otoczone opieką nadopiekuńczych rodziców? A może to Kobieta Sukcesu, rozpychająca się łokciami, aby wywalczyć dla siebie swoje miejsce na ziemi, gdzie będzie czuła się ważna i bezpieczna i będzie „coś” znaczyć, będzie się pięła po szczeblach kariery, w jedyny dostępny dla siebie sposób?

Myślę sobie, ze gdyby była mężczyzną, z jej cechami charakteru i osobowości, jej potencjał w Ameryce z przełomu XIX i XX wieku mógłby znaleźć zupełnie inny upust. Być może.

Jest to moje pierwsze zetknięcie z twórczością Editch Wharton, i muszę powiedzieć, że bardzo mnie zaintrygowała. W trakcie lektury, aby nie zaburzać sobie doznań płynących lektury, niczego nie czytałam na temat autorki, Nie wiedziałam, ze to ona napisała „Wiek niewinności”. I dobrze, widocznie nie miałam tego wiedzieć wtedy. Ale teraz apetyt mam wielki. Już nie mogę się doczekać kolejnego spotkania.

Undine, boginka zamieszkująca jeziora i rzeki. Wydawałoby się, że kobieta o tym imieniu koniecznie musi posiadać cechy, które przypisalibyśmy nimfie czy rusałce. Oczekujemy postaci na kształt ducha, niedopowiedzeń, mgły, zjawy, zagadki, niczego co namacalne, niczego co możemy pochwycić, czego jesteśmy pewni. No i oczywiście ponadprzeciętnej urody. Ale też, nie urody...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Byłam na Syberii, jechalam samochodem, spędziłam tam około dwóch tygodni i wiem, że to bardzo niewiele. Ale wystarczyło abym nabrała do tej krainy wielkiego respektu. W mim odczuciu rację miał ten, kto opisał Rosję jako stan umysłu, zwłaszcza w odniesieniu do części azjatyckiej. Dlatego też od początku lektury "Pojedynku z Syberią" zadawałam sobie pytanie: Po co to wszystko? Po co pchać kamienie pod górę albo wybierać się z motyką na księżyc? Moim zdaniem to nieuzasadnione narażanie innych ludzi i mnożenie kosztów poniesionych przez nich dla własnego widzimisię. A także brak szacunku dla wiedzy i doświadczenia. Autor niczego by nie dokonał w pojedynkę, a pchał się w niedorzeczne sytuację, ryzykując często życie aby potem z nonszalancją i niefrasobliwoscia korzystać z pomocy innych. Tak naprawdę mając w nosie koszty tych ludzich odruchow. Oby tylko do przodu, bliżej celu bo w przeciwnym razie będzie wielki wstyd. A tych, którzy nie byli mu aż tak przychylni i nie szafowali swą "bezinteresowna" pomocą, obdarzał niezbyt pochlebnym określeniem. A może to właśnie ci ludzie wykazywali się większym od niego rozumem?

Raziły mnie też niektóre skrajne opinie i poglądy Romana Koperskiego. Nie będę ich wyliczała, gdyż nie to ma na celu moja opinie, wspomnialam o nich, gdyż powodowały one, iż traciłam zaufanie do do jego relacji i opisów a nawet zaczęłam odczuwać pewien niesmak. Jednak doczytałam do końca książkę, oczywiście powodowana ciekawością ale interesowały mnie nie poczynania autora, a zastana przez niego rzeczywistość, ludzie których napotykał, sytuację na które nachodził. I obierając to z retoryki piszącego (na ile potrafiłam to zrobić) a dokładając własne doświadczenia i wiedzę, tworzyłam sobie z tego własny obraz.

Byłam na Syberii, jechalam samochodem, spędziłam tam około dwóch tygodni i wiem, że to bardzo niewiele. Ale wystarczyło abym nabrała do tej krainy wielkiego respektu. W mim odczuciu rację miał ten, kto opisał Rosję jako stan umysłu, zwłaszcza w odniesieniu do części azjatyckiej. Dlatego też od początku lektury "Pojedynku z Syberią" zadawałam sobie pytanie: Po co to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak czytam, że „Duma i uprzedzenie” to klasyka i „trzeba” ją przeczytać, to mi się słabo robi. Do kurki wodnej, jest tyle sytuacji w których „trzeba”, tyle obowiązków… Naprawdę, darujmy sobie powinność i zróbmy coś dla zwykłej przyjemności lub z ludzkiej ciekawości.

Tyle tytułem wstępu i skupiam się na romansidle. Broń boże nie nadaję temu słowu znaczenia pejoratywnego, skąd! Pisze je z tkliwością, rozsmakowuję się w nim i tulę. Uwielbiam tę historię i kolejny raz doceniam. Ona nigdy się nie zestarzeje, no chyba, że zamienimy się w istoty pozbawione emocji i uczuć. Ale to chyba nie jest możliwe. Jak długo będziemy czuć, opowieść o Elżbiecie Bennet i Panu Darcym będzie nas porywać. Pomimo tego, że napisano ją 200 lat temu, opowiada ona o „żywych” ludziach. Ludziach kolorowych i wielowymiarowych, o przywiązaniu i złości, o powinności i buncie, głupota przeplata się w niej z życiową mądrością, banał z „żywością umysłu” i smakiem. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, i zatapiać się na nowo w doznaniach towarzyszących lekturze. Jednak nie zrobię tego. Zamiast tego zacznę zapominać, aby za jakieś pięć lat na nowo poddać się „Dumie i uprzedzeniu”. I tak w nieskończoność 

Jak czytam, że „Duma i uprzedzenie” to klasyka i „trzeba” ją przeczytać, to mi się słabo robi. Do kurki wodnej, jest tyle sytuacji w których „trzeba”, tyle obowiązków… Naprawdę, darujmy sobie powinność i zróbmy coś dla zwykłej przyjemności lub z ludzkiej ciekawości.

Tyle tytułem wstępu i skupiam się na romansidle. Broń boże nie nadaję temu słowu znaczenia pejoratywnego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lektury kształcą i są pełne wiedzy o życiu, a gdy jesteś otwarty i kreatywny, to zawartą w nich wiedzę zastosujesz praktycznie w każdym momencie swej egzystencji. „Emma” to dla mnie poradnik psychologiczny, którego znaczenie odkryłam dopiero podczas kolejnej lektury. Jak bezsensowne i miałkie wiodę życie, błądzę niczym przysłowiowy goryl we mgle. Te wydumane zobowiązanie, obowiązki, powinności! Trawie swój czas na kompletnie niepotrzebnych czynnościach. I jak tu mam być spełniona, zadowolona, szczęśliwa?

Jane Austen, dziewiętnastowieczna trenerka osobista i psycholożka otworzyła mi oczy. Rozmowy, przede wszystkim wyważone, kulturalne rozmowy. O! tych nie sposób przecenić. O pogodzie, o przeciągach, o talentach i ich braku, o chorobach, tych rzeczywistych i wyimaginowanych, ten temat jest najważniejszych. I o emocjach, Ale rozmowę prowadź tak, aby broń boże nie zahaczyć o sedno, niech rozmówcy się domyślają o co Ci chodzi. Jak to niewiarygodnie rozwija intelekt. A, i wypełnia czas. Zamiast myśleć o niebieskich migdałach, ty rozważasz wszelkie możliwe znaczenia cudzej wypowiedzi. Do tego spotkania towarzyskie, tylko zgodnie z konwenansem, w myśl dobrych manier. Spacery, bale, śniadania, podwieczorki, kolacje, rewizyty. Do tego obowiązkowe przymiarki u krawcowej, spotkania z golibrodą, szewcem…. I jak tu czas znaleźć na tak zwane „obowiązki domowe”, gdy człowiek jest zarobiony, że taczki nie zdąży załadować. No to zapewnia pole do popisu licznym usługodawcom: pokojówki, majordomusy, lokaje, ogrodnicy, woźnicowie, guwernantki, stajenni… I takim sposobem, nie tylko sobie zapewniamy sens egzystencji ale tez wspomagamy liczną rzesze bliźnich. BRAWO!!!

Lektury kształcą i są pełne wiedzy o życiu, a gdy jesteś otwarty i kreatywny, to zawartą w nich wiedzę zastosujesz praktycznie w każdym momencie swej egzystencji. „Emma” to dla mnie poradnik psychologiczny, którego znaczenie odkryłam dopiero podczas kolejnej lektury. Jak bezsensowne i miałkie wiodę życie, błądzę niczym przysłowiowy goryl we mgle. Te wydumane zobowiązanie,...

więcej Pokaż mimo to