-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik235
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2015-07-27
2015-06-19
Od czasu „Cukierni pod Amorem”, szukałam sagi, która podobnie pochłonie mnie bez reszty. „Winni” okazali się do tego idealni, choć pierwsze spotkanie z nimi było dość drastyczne.
Saga rodu Winnych rozpoczyna się bowiem od drastycznego właśnie i szczegółowo rozpisanego (na ponad 20 stronach) porodu Kasi. Jak wiemy z opisu na okładce, bohaterka rodzi bliźniaczki i umiera, a owdowiały Stanisław próbuje na nowo poukładać swój świat. Na szczęście w opiece nad córkami i dwoma starszymi synami pomagać mu będzie liczna rodzina.
Wkrótce po śmierci Kasi, wybucha pierwsza wojna światowa i epidemia hiszpanki. Na tle tych dramatycznych wydarzeń poznajemy bliżej wszystkich Winnych. Ałbena Grabowska kreśli całą galerię postaci, których wprost nie da się nie lubić. Córki, synowie, dziadkowie, ciocie, wujkowie, kuzyni… Bohaterów jest mnóstwo, a każdy z nich jest „jakiś”. Każdy ma swoje fascynujące historie i mrożące krew w żyłach tajemnice. Moje serce skradł szczególnie dziadek Antoni – na co dzień zwykły pijaczek, a w obliczu wojny rodzinny bohater. Odtąd jest on zdecydowanie moim ulubionym dziadkiem literackim. :)
Początkowo akcja powieści skupia się wokół owdowiałego Stanisława, by niedługo potem snuć się wokół Ani, jednej z dorastających bliźniaczek. Ania od dziecka obdarzona jest niespotykanym darem i to wokół niej rozgrywać się będzie większość ważnych dla całej rodziny zdarzeń. A ze strony na stronę mnoży się ich coraz więcej.
Losy Winnych wyznaczają: wojna, epidemia, narodziny, śmierci, miłości i zdrady. Bliźniaczki Ania i Mania dorastają wśród tych zawirowań, same przeżywając swoje pierwsze miłości i upadki. Nie sposób streścić fabuły w jednej recenzji, zresztą nie chcę tego robić, by nie odbierać Wam całej zabawy. :) Siła książki polega bowiem na tym, że autorka co rusz przyspiesza akcję, konstruując jej niesamowite zwroty. Dzięki temu czyta się ją bardzo szybko, bez szans przewidzenia, co zaskakującego pojawi się na kolejnych stronach.
Przed lekturą „Stulecia Winnych” nie miałam pojęcia, kim jest Ałbena Grabowska. Byłam w szoku, kiedy przeczytałam, że to lekarz neurolog-epileptolog, czynnie wykonująca swój zawód. Zastanawiam się, kiedy autorka znajduje czas na pisanie, i to w tak kwiecistym stylu? To niesamowite, jak wiele talentów może mieć jedna osoba. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie zwłaszcza swoją lekkością pisania i rozmachem powieści. Historia Winnych zakończyła się w tak kulminacyjnym momencie, że nie usnęłabym, gdybym nie miała już przygotowanej kolejnej części do czytania. :)
„Stulecie Winnych” to zdecydowanie jedna z tych książek, które odkładałam się na półkę ze smutkiem, że już się skończyła. Jako jedyna z przeczytanych przede mnie w tym roku zasługuje w moich oczach na ocenę 10/10. Polecam.
Od czasu „Cukierni pod Amorem”, szukałam sagi, która podobnie pochłonie mnie bez reszty. „Winni” okazali się do tego idealni, choć pierwsze spotkanie z nimi było dość drastyczne.
Saga rodu Winnych rozpoczyna się bowiem od drastycznego właśnie i szczegółowo rozpisanego (na ponad 20 stronach) porodu Kasi. Jak wiemy z opisu na okładce, bohaterka rodzi bliźniaczki i umiera, a...
2016-09-21
O braku tolerancji, skomplikowanych relacjach i tragediach, do jakich doprowadzają kompleksy. O tym właśnie jest najnowsza książka Anny McPartlin. Moim zdaniem dużo lepsza od „Ostatnich dni Królika”. Co więcej – tak dobra, że aż nie wiem, co napisać…
Autorka ma niesamowitą zdolność do kreowania wyrazistych postaci, o których nie da się zapomnieć. Wciąż mam przed oczami szesnastoletniego Jeremiego, który śmieje się i tańczy ze swoją babcią walca wokół kuchennego stołu. Właśnie od tej błogiej sceny zaczyna się opowieść matki o jego… tragicznej śmierci.
Tak, już na początku wiemy, że główny bohater umrze. Nie wiadomo tylko jak, gdzie i przede wszystkim – dlaczego? Na kolejnych stronach poznajemy Jeremiego jako wrażliwego i uczynnego nastolatka, kochanego dosłownie przez wszystkich. Cała książka obraca się wokół jego zaginięcia, tworząc (chwilami mroczny) klimat niepokoju i niepewności.
Anna McPartlin niezwykle zgrabnie żongluje czasoprzestrzenią. Szczegółowo opisuje 1 stycznia 1995 roku, czyli dzień śmierci chłopaka, ale i cofa się w czasie do różnych etapów życia jego rodziny. Opisuje jak ojciec bił matkę, jak babcia zaczęła wykazywać pierwsze objawy demencji oraz jak siostra przestała dogadywać się z domownikami.
Każdy rozdział opisywany jest z perspektywy innej osoby, co czyni narrację ciekawszą i daje możliwość poznania codziennego życia całej rodziny. Bardzo podobały mi się fragmenty przedstawiające Maise, matkę Jeremiego – kobietę miłą i uczynną, ale ciężko doświadczoną przez domową przemoc. Podobnie ciekawe były fragmenty dotyczące babci Bridie, ukazujące początki jej Alzheimera. Tylko z jej perspektywy choroba, przez którą traciła tożsamość, mogła być opisana tak realistycznie i sugestywnie. Zupełnie jak w „Motylu” Lisy Genovy.
Co ciekawe, mimo samych smutnych i trudnych tematów, „Gdzieś tam, w szczęśliwym miejscu” jest powieścią optymistyczną i bez cienia patetyzmu. A dodatkowo z głębokim, ważnym przesłaniem. Porusza wiele tematów tabu, jest emocjonalna i poruszająca. Co tu dużo mówić – po prostu skradła moje serce. :-)
O braku tolerancji, skomplikowanych relacjach i tragediach, do jakich doprowadzają kompleksy. O tym właśnie jest najnowsza książka Anny McPartlin. Moim zdaniem dużo lepsza od „Ostatnich dni Królika”. Co więcej – tak dobra, że aż nie wiem, co napisać…
Autorka ma niesamowitą zdolność do kreowania wyrazistych postaci, o których nie da się zapomnieć. Wciąż mam przed oczami...
2016-10
2016-03-23
Z Wisławą Szymborską wiąże mnie pewna prywatna historia… Mianowicie będąc na studiach, miałam okazję wynajmować przez kilka lat jej dawne mieszkanie. To, w którym mieszkała, kiedy dostała Nagrodę Nobla. Zaprzyjaźniłam się nawet z jej dawną sąsiadką – surową, ale przy bliższym poznaniu uroczą starszą panią, która początkowo czujnym okiem patrzyła na „głośnych studentów”. :-) Z czasem jednak przekonała się do mnie i do moich współlokatorów. Do tego stopnia, że zaczęła zapraszać nas na pogaduszki przy herbatce i ciekawie opowiadać o tym, w jaki sposób mieszkańcy bloku przeżywali „noblowskie zamieszanie”.
Sąsiadka wciąż utrzymywała kontakt z Szymborską, chadzając do niej w odwiedziny. Pewnego razu, widząc, że interesuję się książkami, zaproponowała, że weźmie mój egzemplarz „Dwukropka” do podpisania przez noblistkę. Początkowo zareagowałam entuzjastycznie, ale potem zaczęłam się zastanawiać: że może nie wypada, że następnym razem, że jeszcze będzie czas… Okazało się, że tego czasu nie miałam zbyt wiele. Wkrótce Wisława Szymborska zmarła. Tomik „Dwukropek” mam teraz przed sobą – bez dedykacji. Leży na półce jako wyrzut sumienia, że nie należy przegapiać nadarzających się w życiu okazji…
Dlaczego o tym tutaj piszę? Dlatego, by nakreślić Wam, jak dużym sentymentem darzę Szymborską. Nie tylko cenię jej poezję, ale miałam też okazję przez trzy lata żyć w jej dawnym mieszkaniu. Pamiętam, jak śmialiśmy się z przyjaciółmi, że ucząc się w jej pokojach, nie da się nie zdać egzaminów, bo energia Szymborskiej wciąż w nich jest. Nie wiem, w jakim stopniu mieliśmy rację, ale faktycznie w tamtym okresie nikt z nas nie miał żadnych problemów na studiach. :-) Sięgając zatem po „Nic zwyczajnego” byłam od razu pozytywnie nastawiona do tej książki. I od pierwszych słów rzeczywiście mnie wzruszyła i zachwyciła. Brzmią one:
„Wisława Szymborska uważała, że nie wypada do nikogo dzwonić przed dziesiątą rano. No chyba że stałoby się coś złego. Więc kiedy 22 listopada 2011 roku zadzwoniła o dziesiątej rano – zrozumiałem, że sprawa jest poważna”.
Następnie Michał Rusinek cofa się w czasie do roku 1996. On – świeżo upieczony magister filologii polskiej z ambitnymi planami pisania doktoratu. Ona – poetka i świeżo upieczona Noblistka. Miał pomagać jej przez kilka najgorętszych miesięcy, czyli od przyznania do wręczenia Nagrody Nobla, kiedy była zasypywana stosami listów i nękana przez całą dobę telefonami. A jak wiadomo – został aż na piętnaście lat. Ten czas Rusinek opisuje szalenie ciekawie, przytaczając całą masę anegdot, dotyczących upodobań i zwyczajów Szymborskiej.
Jest więc mowa o organizowanych przez nią loteryjkach, podczas których jej przyjaciele mogli wygrać na przykład… miotłę. O wyklejankach, które własnoręcznie wykonywała i wysyłała znajomym. O tym, że lubiła fotografować się przy znakach drogowych z nietypowymi nazwami miejscowości. O tym, że rzadko godziła się na rozmowy z dziennikarzami, mówiąc: „Udzielałam wywiadu w 1975 roku. Od tej pory nie mam nic nowego do powiedzenia”. I wreszcie o tym, jak przecięty kabel telefoniczny przyczynił się do tego, że Michał Rusinek został jej Pierwszym Sekretarzem. :-)
Zapewne wielu osobom znającym wcześniejsze wypowiedzi Rusinka w prasie, powyższe fakty są już dobrze znane. Czytając kilka recenzji „Nic zwyczajnego” zauważyłam nawet, że pojawiają się w nich zarzuty dotyczące wtórności książki w stosunku do wywiadów. Ja jednak uważam, że zebranie tych wspomnień w całość, opatrzenie prywatnymi zdjęciami, fragmentami wierszy, rękopisami i unikalnymi wyklejankami stanowi całkiem nową jakość. Michałowi Rusinkowi udało się opisać Wisławę Szymborską tak, jak prawdopodobnie nie udałoby się nikomu innemu. Z niewymuszoną prostotą i ogromną dozą sympatii, za to bez cienia patetyzmu, którego poetka tak bardzo nie lubiła. Po prostu napisał pięknie i zwyczajnie o kimś nadzwyczajnym.
Z Wisławą Szymborską wiąże mnie pewna prywatna historia… Mianowicie będąc na studiach, miałam okazję wynajmować przez kilka lat jej dawne mieszkanie. To, w którym mieszkała, kiedy dostała Nagrodę Nobla. Zaprzyjaźniłam się nawet z jej dawną sąsiadką – surową, ale przy bliższym poznaniu uroczą starszą panią, która początkowo czujnym okiem patrzyła na „głośnych studentów”. :-)...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-23
Ciężko jest mi pisać recenzję książki, która aż tak bardzo mi się spodobała. Najchętniej napisałabym tylko trzy słowa: cudowna, musicie przeczytać! :-)
Przyciągnęła mnie wszystkim: śliczną okładką, ciekawą zapowiedzią, licznymi reklamami i pozytywnymi recenzjami na innych blogach. Zazwyczaj po takich powszechnych „ochach i achach” spodziewam się zbyt wiele i ostatecznie jestem rozczarowana. Tym razem jednak było inaczej. „Po prostu bądź” to przepiękna opowieść o tym, że życia nie da się zaplanować, a miłość przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie.
Pola ma dokładnie zaplanowaną przez rodziców przyszłość. Ich zdaniem powinna zostać z nimi na wsi, zająć się gospodarstwem i poślubić kolegę z sąsiedztwa. A jeśli ona ma inne marzenia? Wbrew wszystkiemu, sprzeciwia się woli rodziny i wyrusza do Gdańska studiować architekturę. Na własną rękę szuka szczęścia, ale wtedy życie pokazuje jej, że nie jest tak dobre i przewidywalne, jak sądziła…
Nie chcę opowiadać całej treści, ponieważ mniej więcej w połowie książki następuje zaskakujący zwrot akcji, który zmieni na zawsze tak dobrze zapowiadającą się przyszłość Poli. Okaże się, że marzenia są rozbieżne z rzeczywistością, ale z każdej sytuacji jest jakieś wyjście.
Ostatnimi książkami Magdaleny Witkiewicz, jakie czytałam były: „Szkoła żon” i jej kontynuacja – „Pensjonat marzeń”. Były to poprawne powieści obyczajowe, ale niewiele poza tym. Nie wzbudziły we mnie większych emocji i szybko o nich zapomniałam. Tym bardziej jestem zaskoczona ogromnym progresem, jaki autorka od tego czasu zrobiła.
„Po prostu bądź” napisana jest nowocześnie i rzekłabym – światowo. Każdy rozdział zaczyna się cytatem z piosenki, a obecnie nawiązania do muzyki, zwłaszcza w kręgu New Adult, są bardzo modne. Poza tym mamy np. przytaczanie treści maili („50 twarzy Greya”, „Love, Rosie”) lub prowadzenie narracji z perspektyw kilku bohaterów („Jeden krok”, „Ostatnie dni Królika”). Nie zrozumcie mnie źle – nie posądzam autorki o plagiat. Absolutnie nie. Po prostu widać, że interesuje się aktualnymi trendami w literaturze obyczajowej i na ich podstawie kształtuje swój własny, piękny styl.
Gorąco polecam jej najnowszą powieść. Nie jest to książka do przeczytania, ale do „połknięcia” w jeden dzień. Ja zaczęłam ją czytać rano i skończyłam o pierwszej w nocy. Zapewne udałoby mi się to wcześniej, gdyby nie inne, nudne obowiązki, które odrywały mnie od lektury. :-) „Po prostu bądź” wciąga bardzo skutecznie, dlatego radzę czytać ją w weekend. Wtedy, kiedy możecie poświęcić czas tylko i wyłącznie na leniwe chwile z tą magiczną, pełną niesamowitych cytatów opowieścią. :-)
Ciężko jest mi pisać recenzję książki, która aż tak bardzo mi się spodobała. Najchętniej napisałabym tylko trzy słowa: cudowna, musicie przeczytać! :-)
Przyciągnęła mnie wszystkim: śliczną okładką, ciekawą zapowiedzią, licznymi reklamami i pozytywnymi recenzjami na innych blogach. Zazwyczaj po takich powszechnych „ochach i achach” spodziewam się zbyt wiele i ostatecznie...
2015-11-02
Nie wiem, kto wymyślił pojęcie „kac książkowy”. :-) Kiedy je usłyszałam po raz pierwszy, źle mi się skojarzyło i nie miałam pojęcia, o co chodzi. Dopiero potem doczytałam, że oznacza to: „niemożność rozpoczęcia jakiejkolwiek nowej książki, ponieważ jeszcze nie opuściło się świata z poprzedniej”.
Mam tak po drugiej części sagi „Pokolenia”. Świat tam przedstawiony tak bardzo mnie wciągnął, że teraz żadna kolejna książka nie robi na mnie wrażenia.
Co w nim takiego wyjątkowego? Przede wszystkim pełnowymiarowi bohaterowie i historie, które napisało samo życie. Pośród miałkich postaci współczesnych powieści obyczajowych, o jakich wiele czytałam, tu przebojowa główna bohaterka Janka wyróżnia się odwagą i nieposkromionym temperamentem. To „babka z jajami”, która nie daje sobie w kaszę dmuchać.
Jej charakter doskonale obrazuje jedna z końcowych scen książki, kiedy sędziwa już Janka na skutek urazu biodra leży w łóżku, a Kasia (autorka książki) płacze przy jej łóżku nad ludzkim przemijaniem. Janka zamiast płakać razem z nią, odcina się, że jeszcze przecież nie umarła. A Kasia powinna lepiej zapalić papierosa i napić się wódki na spokojność. :-)
O ile w pierwszej części „Pokoleń” Janka przeżyła dramatyczne wydarzenia związane z wojną i śmiercią najbliższych, o tyle w drugiej części sagi dopada ją coś całkiem innego – spokojna codzienność. Czy prowadząc monotonne życie na prowincji jako żona lekarza odnajdzie swoje szczęście? I gdzie jest jej tytułowy „dom”, do którego ma wrócić?
Druga połowa życia Janki jest spokojniejsza i nie obfituje już w tyle zwrotów akcji, co burzliwa młodość, ale jest równie ciekawa. Także za sprawą licznych (i specyficznych) znajomych i kuzynów, u których wiecznie coś się dzieje. Szalenie fascynująca jest historia Michaliny, której życie krzyżuje się z ponad dwadzieścia lat starszym przyjacielem rodziny oraz historia wracającej ze stanów ciotki Stefki, która „nigdy usiedzieć bez chłopa nie mogła”. :-)
Katarzyna Droga w doskonałym stylu spisała historie z życia własnej rodziny, które znała z dzieciństwa, niesamowicie oddając przy tym urok lat 70. i 80. Stan wojenny, puste półki w sklepach (a pośród nich sam ocet), wspólne oglądanie w czarno-białym telewizorze pierwszego lotu człowieka na Księżyc, wybór papieża Polaka, rozbicie się samolotu, w którym leciała Anna Jantar… Podobnie jak w poprzedniej części, ważne wydarzenia polityczne i społeczne mieszają się z codziennością. I znów są podane w przystępnej formie, jako temat rozmów podczas imieninowego przyjęcia lub temat plotek przy kieliszku domowej nalewki.
Mnie „Pokolenia” totalnie zachwyciły i wprawiły w nostalgiczny nastrój związany z upływem czasu i przemijaniem kolejnych pokoleń, ale nie twierdzę, że jest to książka dla wszystkich. Aby się nią w takim samym stopniu zauroczyć, trzeba bardzo lubić rodzinne sagi z historią w tle i koniecznie przeczytać pierwszą część. Dopiero wtedy da się prawdziwie zżyć z bohaterami i być ciekawym ich losów. A rozstając się z nimi płakać ze wzruszenia, jak po pożegnaniu z własną rodziną.
Nie wiem, kto wymyślił pojęcie „kac książkowy”. :-) Kiedy je usłyszałam po raz pierwszy, źle mi się skojarzyło i nie miałam pojęcia, o co chodzi. Dopiero potem doczytałam, że oznacza to: „niemożność rozpoczęcia jakiejkolwiek nowej książki, ponieważ jeszcze nie opuściło się świata z poprzedniej”.
Mam tak po drugiej części sagi „Pokolenia”. Świat tam przedstawiony tak...
2015-10-07
„Pokolenia” są doskonałym dowodem na to, że najlepsze historie pisze samo życie. To barwna opowieść o Jance – dziewczynie, której wczesna młodość przypadła na lata II wojny światowej.
Autorka, Katarzyna Droga, przedstawia życie Janki na podstawie jej starego pamiętnika, który znajduje w wiekowym, rodzinnym kredensie. Ukryty pomiędzy wyblakłymi pocztówkami w sepii, a zdjęciami ludzi, których nie ma już na tym świecie, staje się podstawą odtworzenia burzliwych dziejów głównej bohaterki. Interesującym zabiegiem jest przemieszanie elementów dziennika z wątkami powieściowymi oraz czasem współczesnym. A także to, że autorka nie zdradza kim była dla niej Janka. Babcią, ciocią, a może matką? Tego dowiadujemy się dopiero na samym końcu.
Kocham wszelkie sagi rodzinne. Uwielbiam czytać o przemijaniu kolejnych pokoleń i o ludziach uwikłanych w wielką historię. Nigdy jednak nie czytałam sagi opartej na faktach, stąd obawiałam się nieco… nudy. Bo czy prawdziwe życie może być lepsze od fikcji literackiej?
Okazuje się, że w tym przypadku tak. :-) Janka w moich oczach „przerosła” niejedną pełnokrwistą bohaterkę literacką, a opisywane zdarzenia przyprawiały mnie raz o dreszcze, raz o potok łez wzruszenia. Dawno nie czytałam tak emocjonującej historii. To była prawdziwa podróż w czasie…
A podróż ta rozpoczęła się jeszcze przed wojną, kiedy żyli dziadkowie Janki. Idylliczny świat dzieciństwa bohaterki najpierw przerwała wojna, a potem kolejne dramatyczne wydarzenia związane z wymierzającymi sprawiedliwość na własną rękę „leśnymi”. Kiedy świat Janki, w ciągu jednej nocy obrócił się w gruzy, została zmuszona jak najszybciej wyjechać do siostry na Mazury. Tam spotkała młodszego o 4 lata początkującego lekarza Leszka, który na zawsze odmienił jej życie.
Ich znajomość pewnie potoczyłaby się inaczej, gdyby nie odwaga Janki. Nie zdradzając szczegółów, napiszę tylko, że niejedna współczesna singielka mogłaby się od niej wiele nauczyć. :-) W ogóle bardzo podobała mi się jej życiowa postawa. Cokolwiek się nie działo, przyjmowała los takim, jakim był. Nawet jeśli rozpaczała, była w niej zawsze niesamowita wola życia. Co ciekawe, wszystkie ważne chwile przeżywała podczas deszczu, stąd podtytuł: „Wiek deszczu, wiek słońca”.
Katarzyna Droga opisała miniony świat Janki odważnie i obrazowo, wplatając w powieść wiele soczystych dialogów i „smaczków historycznych” – począwszy od lat 20. minionego wieku po znaczący w życiu całej rodziny rok ’65. Nie znajdziemy tu suchych faktów o wojnie, powojennej rzeczywistości czy komunizmie, ale np. wzmiankę o tym, że po ’40 roku ludzie najczęściej przemieszczali się piechotą lasami, a przejście 35 km w ciągu jednego dnia było normą. Lub że w ’56 marzeniem wszystkich była szara syrenka, zaś w modzie królowały rozkloszowane spódnice i kardigany.
Wiem, że niektórzy z Was obawiają się sag rodzinnych ze względu na liczne nawiązania historyczne i polityczne. Ja też mam często podobne wątpliwości, dlatego tym bardziej cenię barwny styl „Pokoleń”. Już od pierwszych słów widać, że autorka ma na co dzień do czynienia z pisaniem (jest redaktor naczelną magazynu „Sens” Wydawnictwa Zwierciadło) i słusznie odczytuje oczekiwania czytelników.
„Pokolenia”, nazwałabym książką nieoczywistą. Ze swoją skromną okładką i drobnym drukiem (który był moim zdaniem jedynym minusem) na pewno pozostałaby przeze mnie niezauważona w księgarni kipiącej od krzykliwych nowości. To książka, którą poznaje się powoli. Której trzeba dać czas i szansę, by dobrze wczuć się w sytuację bohaterów i ich świat. Jeśli to zrobicie, ich losy na pewno pozostaną z Wami na długo.
„Pokolenia” są doskonałym dowodem na to, że najlepsze historie pisze samo życie. To barwna opowieść o Jance – dziewczynie, której wczesna młodość przypadła na lata II wojny światowej.
Autorka, Katarzyna Droga, przedstawia życie Janki na podstawie jej starego pamiętnika, który znajduje w wiekowym, rodzinnym kredensie. Ukryty pomiędzy wyblakłymi pocztówkami w sepii, a...
2017-03-26
„Nigdy nie pozwól, aby twoim losem rządził strach” – takie przesłanie zostawił umierający ojciec jednej ze swoich sześciu adoptowanych córek. Dołączył do tego – wykute w rzeźbie na terenie zamku nad Jeziorem Genewskim – współrzędne geograficzne miejsca, gdzie się urodziła. Wraz z listem, że powinna wyruszyć szukać swojego miejsca na ziemi i szczęścia. Brzmi trochę jak baśń? Też odniosłam takie wrażenie, dlatego nie spodziewałam się po tej książce zbyt wiele dobrego…
Od razu wyjaśniam, że bardzo się myliłam i najnowsza powieść Lucindy Riley, inspirowana grecką mitologią o konstelacji Siedmiu Sióstr jest wspaniała, a do tego wcale nie aż tak abstrakcyjna, jak mi się wydawało. Chociaż nawiązania do mitologii są tu widoczne i kilka kwestii pozostaje niewyjaśnionych (dlaczego samotny mężczyzna adoptował aż sześć córek z różnych stron świata; czym się zajmował, że zdobył ogromną fortunę), to cała reszta powieści jest dość realistyczna.
Maja, najstarsza z córek, do której skierowane było początkowe przesłanie, wyrusza w podróż do Brazylii. W tętniącym życiem Rio de Janeiro odkrywa historię swojej rodziny, której najbardziej barwną postacią była prababka imieniem Bel. Maja zgłębia jej losy, a my przenosimy się w czasie do lat 20. XX wieku, m.in. do pracowni Paula Landowskiego w Paryżu, gdzie powstawał monumentalny pomnik Chrystusa Odkupiciela z rozpostartymi ramionami – dziś symbol Rio de Janeiro i jeden z siedmiu nowych cudów świata.
Powieść dzieje się więc na dwóch płaszczyznach czasowych. Główna bohaterka, Maja, wraz z brazylijskim pisarzem Floriano próbuje rozwikłać rodzinną zagadkę, przy okazji otwierając się na świat. A jej prababka w 1928 roku, tuż przed swoim ślubem, płynie promem do Europy z Hectorem da Silvą, pomysłodawcą pomnika Chrystusa, by uczestniczyć w powstaniu wiekopomnego dzieła i znaleźć miłość swojego życia.
Dawno nie czytałam tak wciągającej epickiej powieści. Wielopoziomowej i wielowątkowej. Rozgrywającej się pomiędzy kontynentami, na różnych płaszczyznach czasowych, nawiązującej do realnych postaci żyjących w ubiegłym wieku, do elementów mitologii i do mało znanych faktów historycznych, m.in. takiego, że dłonie pomnika Chrystusa powstały na bazie odlewu dłoni kobiecych.
„Siedem sióstr” to dopiero pierwsza z siedmiu części sagi, jaką planuje napisać Lucinda Riley. A właściwie opowiedzieć, bo autorka w wywiadzie kończącym książkę przyznaje, że pierwsze wersje swoich powieści zawsze nagrywa na dyktafon, przechadzając się po ogrodzie. Ja żałuję tylko jednego – że nie mam obecnie wszystkich części na swojej półce. Wyczekiwanie na kolejną odsłonę tak fascynującej sagi to prawdziwa katorga… :-)
„Nigdy nie pozwól, aby twoim losem rządził strach” – takie przesłanie zostawił umierający ojciec jednej ze swoich sześciu adoptowanych córek. Dołączył do tego – wykute w rzeźbie na terenie zamku nad Jeziorem Genewskim – współrzędne geograficzne miejsca, gdzie się urodziła. Wraz z listem, że powinna wyruszyć szukać swojego miejsca na ziemi i szczęścia. Brzmi trochę jak baśń?...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-13
Przy okazji premiery czwartej części „Siedmiu sióstr”, chciałabym Was zachęcić do przeczytania całego cyklu. Bo nie jest to zwyczajna saga o miłości i poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. To wręcz magiczna literacka przygoda, którą naprawdę warto przeżyć.
Do napisania każdej z książek pisarka przygotowuje się nadzwyczaj sumiennie, np. aby stworzyć „Siostrę perły”, Lucinda Riley zwiedziła Australię oraz Tajlandię. W poszukiwaniu materiałów odwiedzała tamtejsze biblioteki i muzea, dokopywała się do materiałów źródłowych i starych ksiąg – tak trafiła m.in. na twórczość aborygeńskiego malarza, Alberta Namatjiry, niesamowitą legendę o Różanej Perle czy informacje na temat zatonięcia statku Koombana.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ w te fakty historyczne i życiorysy sławnych wówczas osób, autorka wplata współczesne losy każdej z sześciu sióstr, a także zamierzchłe dramaty ich przodków. Stwarza to monumentalną opowieść obejmującą wiele krajów, kontynentów i płaszczyzn czasowych. A epickość oraz rozmach całej sagi są czasami wręcz powalające.
Najnowsza część rozgrywa się głównie w Australii, ale poprzednie obejmują też Brazylię, Norwegię i Wielką Brytanię. Tym razem bohaterką jest CeCe, środkowa adoptowana córka tajemniczego milionera Pa Salta – malarka i dziewczyna bez tożsamości. Nie wierzy w swój talent ani w to, że gdziekolwiek może zapuścić korzenie. Dopiero kiedy wyruszy w długą podróż, odnajdzie swoje prawdziwe „ja”.
Ci z Was, którzy czytali poprzednie części, mogą stwierdzić, że fabuła „Siostry perły” nie różni się niczym od poprzednich tomów. Kolejny raz jedna z sióstr jedzie na drugi koniec świata śladami wyznaczonymi jej przez zmarłego ojca. A jednak – powiedziałabym, że jest to część najlepsza z dotąd napisanych. Pełna zagadek, poplątanych ludzkich losów i ciekawych legend. Ponad 500 stron pochłonęłam w niecałe dwa dni.
Dużym plusem jest to, że Riley odeszła od utartego schematu – akcja powieści nie zaczyna się już tuż po śmierci ojca bohaterek, ale znacznie później. Dzięki temu od razu mamy do czynienia z tzw. akcją właściwą, a nie powielaniem wiadomości (tak jak w przypadku „Siostry burzy”).
Jak zwykle za to najbardziej interesująca jest historia z przeszłości – tym razem Kitty McBride, osiemnastoletniej Szkotki, która w 1906 roku wyrusza statkiem do Australii jako towarzyszka zamożnej pani. Spotkanie z braćmi bliźniakami, spadkobiercami fortuny, na zawsze zmieni życie tych trojga. Kim oni byli dla głównej bohaterki, CeCe? To właśnie jest do odkrycia na stronach powieści. Zapraszam Was w tę jedyną w swoim rodzaju literacką podróż. Warto.
Przy okazji premiery czwartej części „Siedmiu sióstr”, chciałabym Was zachęcić do przeczytania całego cyklu. Bo nie jest to zwyczajna saga o miłości i poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. To wręcz magiczna literacka przygoda, którą naprawdę warto przeżyć.
Do napisania każdej z książek pisarka przygotowuje się nadzwyczaj sumiennie, np. aby stworzyć „Siostrę perły”,...
2015-09-29
Jeśli miałabym porównywać „Wielkie kłamstewka” do jakiegoś filmu lub serialu, na pewno byłyby to „Gotowe na wszystko”. Mają podobny klimat przedmieść, gdzie wszyscy niby się znają, ale w rzeczywistości żaden sąsiad nie jest w stanie powiedzieć, co dokładnie dzieje się w domu obok. I tu, podobnie jak w serialu, wszystko zaczyna się od morderstwa. Ktoś zginął na wieczorku integracyjnym rodziców dzieci z przedszkola. Nie wiadomo tylko kto, ani w jakich okolicznościach…
Potem cofamy się o pół roku wstecz, by poznać cały kontekst historii. Wtedy do miasteczka na przedmieściach Sydney wprowadza się nowa sąsiadka - 24-letnia samotna matka Jane. Nikt nie wie, kto jest tatą 5-letniego Ziggy’ego, a sama Jane szybko ucina wszelkie spekulacje na ten temat. Dość szybko za to zaprzyjaźnia się z innymi mamami przedszkolnych dzieci: Madeline oraz Celeste.
Każda z przyjaciółek jest zupełnie inna. Madeline to czterdziestoletnia matka trójki dzieci, która zaznała szczęścia dopiero w drugim małżeństwie. To zdecydowanie moja ulubiona bohaterka. Nie da sobie dmuchać w przysłowiową kaszę, jest silna, pewna siebie i zadziorna. Nazwałabym ją „typową kobietą”, która jest wierną przyjaciółką, kocha ubrania i martwi się każdą nową zmarszczką. :-) Natomiast Celeste jest nieziemsko piękna, ale zamknięta w sobie i stale zamyślona. Początkowo poznajemy ją jako mamę bliźniaków i żonę idealnego męża Perry’ego. Czy jednak ich małżeństwo jest tak idealne, na jakie wygląda? Ich wątek z każdą stroną ciekawił mnie coraz bardziej.
Historia trzech przyjaciółek toczy się wokół przedszkola. To tam codziennie zawożą swoje dzieci, spotykają się i plotkują. Ich mikrospołeczność składa się również z innych mam, ojców, dzieci i byłych mężów. W takim natłoku nawet nie zaproszenie kolegi z klasy na urodziny urasta do rangi życiowego problemu. A skąd już niedaleko do „burzy w szklance wody”.
Tajemnice, układy, kłamstewka – to wszystko składa się na rzeczywistość Jane, Madeline i Celeste oraz nieuchronnie prowadzi do zapowiedzianej we wstępie tragedii. Rewelacyjnym zabiegiem Moriarty jest przytaczanie po niemal każdym rozdziale wypowiedzi świadków morderstwa, które zawsze nawiązują do minionych wydarzeń zawartych w danym fragmencie. Przypomina to chór z tragedii greckiej, ale i skłania do śmiechu, bo każdy świadek widzi zdarzenie z zupełnie innej strony.
Początkowo zastanawiałam się, czy ocenić „Wielkie kłamstewka” na 9 czy 10 punktów w mojej subiektywnej skali. Jednak stanęło na 10, bo naprawdę nie mam się do czego przyczepić. Książka jest bardzo zgrabnie napisana, czyta się ją szybko, wciąga bez reszty. A do tego porusza wiele istotnych kwestii: konsekwencji kłamstw, przemocy w rodzinie, solidarności w obliczu tragedii, funkcjonowania patchworkowych rodzin, relacji z małymi dziećmi i nastolatkami oraz ogólnie życia w rodzinie i małym społeczeństwie. Oby więcej takich wartościowych (a przy tym niesamowicie wciągających) książek pojawiało się na polskim rynku wydawniczym – tego sobie i Wam życzę. :-)
Jeśli miałabym porównywać „Wielkie kłamstewka” do jakiegoś filmu lub serialu, na pewno byłyby to „Gotowe na wszystko”. Mają podobny klimat przedmieść, gdzie wszyscy niby się znają, ale w rzeczywistości żaden sąsiad nie jest w stanie powiedzieć, co dokładnie dzieje się w domu obok. I tu, podobnie jak w serialu, wszystko zaczyna się od morderstwa. Ktoś zginął na wieczorku...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-30
Ostatnio moja przyjaciółka zapytała mnie, co ciekawego przeczytałam. Odpowiedziałam, że cudowne „Zanim się pojawiłeś”. „A dlaczego cudowne?” – chciała wiedzieć. Na to już jednak nie potrafiłam jej odpowiedzieć. Bo kiedy coś podoba mi się aż tak bardzo, zwyczajnie zaczyna brakować mi słów…
Miałam więc niemały problem z tą recenzją. Jak opisać książkę w moim odczuciu doskonałą? W końcu zainspirowałam się genialnym postem Marty z bloga „Wymarzona książka” i sporządziłam własną listę powodów, dlaczego uważam, że warto poznać najsłynniejszą powieść Jojo Moyes:
1. Bohaterowie, o których nie da się zapomnieć
To nie jest zwykły melodramat o miłości, niepełnosprawności, czy eutanazji, a wszystko za sprawą bohaterów. Lou to zakręcona dwudziestosześciolatka, która nie ma na siebie pomysłu. Kiedy trzeba, zatrudnia się w hurtowni drobiu lub jako kelnerka. Zawsze znajduje pozytywne strony sytuacji, ale też nie ma większych ambicji i nie wie, dokąd zmierza. Will był jej przeciwieństwem. Bogaty, wysportowany, podróżujący po całym świecie, chwytający dosłownie każdą chwilę. Niestety, wszystko przekreślił wypadek. Uziemiony na wózku, mieszka teraz w domu rodziców i wpatruje się w okno, wspominając dawne chwile świetności. Spotkanie tych dwojga będzie burzliwe i doprowadzi do konfrontacji ich światopoglądów. Czy Louisa dostrzeże możliwości, jakie ją spotykają? I czy Will wyjdzie z marazmu, jaki spowodował u niego wypadek?
2. Lekcja życia
Kontrast pomiędzy Lou i Willem jest porażający. Ona może wszystko, a nie robi właściwie nic. On miałby energię, by podbijać świat, ale przez złośliwe zrządzenie losu nie może nawet chwycić w dłonie kubka z herbatą. Wie, że już nigdy nie usiądzie w ulubionej knajpce w Paryżu, nie będzie nurkował, nie zrobi wielkiej kariery w Londynie. Czytając o tym, nie sposób nie zadawać sobie pytań o nas samych. Jak zachowalibyśmy się na miejscu bohaterów? Czy to, co robiliśmy wczoraj, dzisiaj ma jakiś głębszy sens? Myślę, że autorka, sama przez lata mająca depresję, doskonale potrafi wczuć się w sytuację różnych osób i jest bardzo wnikliwym obserwatorem. Jej „Zanim się pojawiłeś” to prawdziwa lekcja życia i skarbnica cytatów, które warto zapamiętać. „Po prostu żyj dobrze. Po prostu żyj” – to najsłynniejszy z nich, ale na pewno nie jedyny.
3. Potężna dawka pozytywnej energii
Książka, mimo że powinna być smutna, jest też chwilami zabawna i refleksyjna. Przede wszystkim jednak daje szalenie pozytywnego kopa do życia. Kiedy ją skończyłam, zastanawiałam się, co robię ze swoim życiem? Czy na pewno nie marnuję kolejnych dni na błahostki? Czy zbytnio się wszystkim nie przejmuję i niepotrzebnie nie uprzedzam? Teoretycznie mogę wszystko, więc co zrobię z kolejnym dniem? Zaręczam, że większość z Was też będzie miała takie przemyślenia i też po przewróceniu ostatniej strony będzie chciała przenosić przysłowiowe góry, wyjechać w nieznane lub spróbować czegoś nowego. Może nawet zmienić świat. Jeśli nie cały, to przynajmniej ten najbliżej nas.
Ostatnio moja przyjaciółka zapytała mnie, co ciekawego przeczytałam. Odpowiedziałam, że cudowne „Zanim się pojawiłeś”. „A dlaczego cudowne?” – chciała wiedzieć. Na to już jednak nie potrafiłam jej odpowiedzieć. Bo kiedy coś podoba mi się aż tak bardzo, zwyczajnie zaczyna brakować mi słów…
Miałam więc niemały problem z tą recenzją. Jak opisać książkę w moim odczuciu...
2017-06-28
„Ósme życie” to jedna z tych książek, w których można się zakochać. Urzeka fabularnym rozmachem, dramatycznymi losami bohaterów i wnikliwym ujęciem historii kraju pochodzenia autorki, czyli Gruzji. Czy polecam ją jako wakacyjną lekturę? Nie. Jest za bardzo wciągająca, więc zamiast podziwiania pięknych widoków podczas urlopu, zapewne utkniecie – jak ja – z nosem w książce. Chyba że właśnie tego chcecie. :-)
Na jednym z blogów (nie pamiętam niestety, na którym) przeczytałam, że „Ósme życie” pachnie czekoladą. To prawda. Nino Haratischwili snuje opowieść o gruzińskiej rodzinie fabrykanta czekolady z tym słodkim napojem w tle. Ten, kto raz go skosztuje, nie poprzestanie na jednej porcji, ale i nie zazna szczęścia. Czy jest to przekazywany z pokolenia na pokolenie mit, czy prawda – nie jest w książce wyjaśnione. Pewne jest natomiast to, że dzieje rodu Jaszi są wyjątkowo traumatyczne.
Narratorką powieści jest młoda Gruzinka, Nica Jaszi – poniekąd alter ego autorki – która swojej siostrzenicy, Brilce, opowiada koleje losu ich przodków. W tym celu cofa się w czasie o kilka pokoleń, do początku XX wieku, czyli czasów, kiedy fabryka czekolady praprapradziadka Brilki, szczyciła się największym rozkwitem. Ten tom podzielony jest na cztery księgi, poświęcone kolejno Stazji i Kristine (córkom nestora rodu) oraz Kostii i Kitty (jego wnukom).
Bohaterowie ci uwikłani są w historię pisaną przez wielkie H: od pierwszej wojny światowej i rewolucję październikową, po drugą wojnę światową i represje sowieckiego reżimu. Jednocześnie zmagają się oni też z prywatnymi problemami: niespełnionymi marzeniami i miłościami, chorobami, wieloletnimi rozłąkami małżonków oraz odejściami bliskich. Autorka często porównuje swoją sagę do gobelinu, na którym barwne wzory tka sam nieprzewidywalny los.
Warto zaznaczyć, że nagromadzenie wątków historycznych oraz liczni bohaterowie nie stwarzają wrażenia chaosu. Po pierwsze dlatego, że powieść została napisana w najlepszym stylu – pięknym, nieco poetyckim i wciągającym. Po drugie, na kolorowej wyklejce książki przedstawiona jest rycina z drzewem genealogicznym rodziny Jaszi, do której wielokrotnie sięgałam, utrwalając swoją wiedzę o poszczególnych postaciach.
Nino Haratischwili pisała „Ósme życie” przez cztery lata i jak sama przyznaje, rok poświęciła tylko na zbieranie materiałów. W tym też czasie dostała stypendium Fundacji Roberta Boscha, dzięki któremu mogła wyjechać do Rosji i Gruzji, by kontynuować badania już na miejscu opisywanych zdarzeń. Jej praca została doceniona szczególnie w Niemczech, gdzie pisarka mieszka na co dzień. Tam też okrzyknięto jej książkę literackim wydarzeniem 2014 roku. Cóż zatem można dodać? Ja żałuję jedynie, że nie trafiłam na tę powieść wcześniej.
„Ósme życie” to jedna z tych książek, w których można się zakochać. Urzeka fabularnym rozmachem, dramatycznymi losami bohaterów i wnikliwym ujęciem historii kraju pochodzenia autorki, czyli Gruzji. Czy polecam ją jako wakacyjną lekturę? Nie. Jest za bardzo wciągająca, więc zamiast podziwiania pięknych widoków podczas urlopu, zapewne utkniecie – jak ja – z nosem w książce....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-11
2015-11-15
„A potem przyszła wiosna” jest pochwałą prostego życia. Takiego bez wielkich pieniędzy, kariery czy mieszkania w centrum dużego miasta, ale za to w zgodzie z naturą i drugim człowiekiem. Było to moje pierwsze spotkanie z prozą Agnieszki Olejnik. I muszę przyznać, że nie od razu się zachwyciłam. Dopiero po około stu stronach doceniłam powoli rozwijającą się fabułę oraz wartościowe przesłanie tej najnowszej w dorobku autorki książki.
Kiedy poznajemy Polę Gajdę, jest wziętą aktorką w Warszawie i kobietą zakochaną po uszy w narcystycznym aktorze Grzegorzu. Patrząc na nią z boku, można powiedzieć, że osiągnęła wszystko. A jednak nie jest szczęśliwa. Jej sytuację idealnie obrazuje jedna z początkowych scen, kiedy Pola przyznaje sama przed sobą, że jeśli już mają z ukochanym chwilę, to więcej czasu spędzają patrząc w lustro niż na siebie nawzajem.
Pusta egzystencja, szybkie tempo, branżowe imprezy, pozowanie na ściankach, płytki związek – to codzienność Poli, która kończy się wraz z szokującą informacją w gazecie. Prześladujący ją paparazzo Konrad zrobił zdjęcia dokumentujące zdradę Grzegorza, co kompletnie załamuje główną bohaterkę. Do tego stopnia, że upija się i postanawia popełnić samobójstwo.
Początkowo myślałam, że pomimo poważnego tematu, książka jest utrzymana w lekkim tonie, jak zresztą większość powieści obyczajowych, które ostatnio czytałam. Nic bardziej mylnego. Próba samobójcza Poli jest wstępem do opowieści o poważnej depresji oraz o budowaniu zrujnowanego życia na nowo. Okazuje się, że zdrada mężczyzny jest jedynie czubkiem góry lodowej problemów Poli. I że realną pomoc uda się jej znaleźć u całkiem obcych ludzi.
Bardzo polubiłam ojca Konrada – statecznego pana Stefana oraz jego pełną energii sąsiadkę Ulkę. Byli doskonałym przeciwieństwem dla karierowiczki Anety – redaktor brukowej gazety, która dla dobrego newsa zrobiłaby wszystko. Podobało mi się też kontrastowe zestawienie pulsującej celebryckim życiem Warszawy z maleńką wsią, gdzie czas jakby stanął w miejscu, a ludzie potrafią odnaleźć spokój i szczęście w prozaicznej codzienności.
Książki nie czytało się szybko, łatwo i przyjemnie, ale w tym przypadku przyjmuję to jako plus. Apatia Poli oraz powolne odkrywanie kart z jej przeszłości wymagało skupienia i na pewno dało mi do myślenia. Cieszę się, że Agnieszce Olejnik, samej prowadzącej spokojne życie na skraju lasu, udało się zawrzeć całą urodę wsi oraz potrzebę dostrzegania uroku w drobiazgach w tej jednej, pięknie napisanej powieści. :-)
„A potem przyszła wiosna” jest pochwałą prostego życia. Takiego bez wielkich pieniędzy, kariery czy mieszkania w centrum dużego miasta, ale za to w zgodzie z naturą i drugim człowiekiem. Było to moje pierwsze spotkanie z prozą Agnieszki Olejnik. I muszę przyznać, że nie od razu się zachwyciłam. Dopiero po około stu stronach doceniłam powoli rozwijającą się fabułę oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-06
Po rewelacyjnym pierwszym tomie „Stulecia Winnych”, liczyłam na równie ekscytującą kontynuację. I wiecie co? W ogóle się nie zawiodłam.
Druga część sagi obfituje w jeszcze więcej wydarzeń i zawirowań niż pierwsza. W Brwinowie rodzą się kolejne bliźniaczki – Kasia i Basia, ale wciąż głównymi bohaterkami pozostają Ania oraz Mania. To one będą zmagać się z samotnym macierzyństwem, niepewnością jutra i strachem przed śmiercią podczas II wojny światowej. I to one będą próbowały odnaleźć swoje miejsce w nowej, powojennej rzeczywistości.
Żeby nie zdradzać treści tym, którzy są w tracie czytania pierwszej części, napiszę tylko tyle, że w drugim tomie nigdy nie można być niczego pewnym.
Niemal co strona autorka szykuje dla nas kolejny zaskakujący zwrot akcji. Nigdy nie wiadomo, czy ten, kto teoretycznie zginął podczas wojny któregoś dnia nie wróci? Czy ktoś dobry nie okaże się nagle zły? I odwrotnie. Lub czy miłość, która wydawała się wieczna, nie przeminie równie szybko, jak się pojawiła?
Podziwiam bujną wyobraźnię Ałbeny Grabowskiej. W szalenie ciekawy sposób przedstawiła burzliwe losy wielopokoleniowej rodziny, od wybuchu wojny aż po dramatyczne w skutkach demonstracje studenckie w marcu 1968 roku. W umiejętny sposób wplotła też w wątki rodzinne istotne problemy tamtych lat, jak chociażby: antysemityzm, represje komunistyczne czy powojenną emigrację.
Może nie jest to właściwe porównanie, ale czytając tę część „Winnych”, miałam chwilami wrażenie, jakbym czytała „Modę na sukces”. Ale w dobrym tego słowa znaczeniu. :) Natłok nieprzewidzianych wydarzeń był bowiem ogromny. Musiałam się niekiedy bardzo skupiać, by nadążyć za jego tokiem.
Nie zmienia to faktu, że jest to książka wartościowa, porywająca i naprawdę warta uwagi. Mały minus odejmuję jedynie za brak mojego głównego bohatera, dziadka Antoniego. Co prawda godnie zastępuje go babcia Bronia, która ma duży wkład w wychowanie kolejnego pokolenia Winnych, ale i tak brakowało mi sprytu i przebojowości, jakimi wykazał się dziadek w pierwszym tomie.
Jestem pewna, że i Wy znajdziecie w „Stuleciu Winnych” swojego ulubionego bohatera, a może nawet lustrzane odbicie kogoś z własnej rodziny? Gwarantuję, że będzie to ekscytujące spotkanie. :)
Po rewelacyjnym pierwszym tomie „Stulecia Winnych”, liczyłam na równie ekscytującą kontynuację. I wiecie co? W ogóle się nie zawiodłam.
Druga część sagi obfituje w jeszcze więcej wydarzeń i zawirowań niż pierwsza. W Brwinowie rodzą się kolejne bliźniaczki – Kasia i Basia, ale wciąż głównymi bohaterkami pozostają Ania oraz Mania. To one będą zmagać się z samotnym...
2018-02-19
Nie spodziewałam się wiele po tej powieści. I zapewne gdybym nie dostała jej w prezencie od wydawnictwa, nigdy bym jej nie kupiła. Okazało się jednak, że instynkt książkowy tym razem mnie zmylił, ale rozczarowałam się bardzo pozytywnie :-)
„Cudowny chłopak” jest cudowną historią o tym, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Nie tylko to przesłanie przypomina „Małego Księcia”, ale również cały klimat przygód głównego bohatera, Augusta – mądrego i zabawnego dziesięciolatka, który urodził się ze zniekształconą twarzą.
Akcja zaczyna się w dniu, kiedy chłopiec ma pierwszy raz iść do szkoły. Boi się, że rówieśnicy nie zaakceptują jego odmiennego wyglądu, i niestety, poniekąd ma rację. Bo pojawienie się Augusta w podstawówce wywołuje niezłe zamieszanie oraz skrajnie różne postawy uczniów. Przez opisywany w książce rok wiele się jednak zmieni…
Ciekawym zabiegiem było pokazanie wydarzeń z różnych punktów widzenia: głównego bohatera, jego siostry, kolegów i koleżanek. Jak widzi siebie August, a jak widzą go inni? Nic tu nie jest czarne ani białe, za to nastawienie wielu osób zweryfikuje czas.
Niektórzy zarzucają powieści R.J. Palacio cukierkowatość. To, że zbyt idealnie została tu przedstawiona rodzina chłopca – jego mama kocha go nad życie, tata jest czuły i zabawny, a siostra wyrozumiała. Podobnie minusem dla niektórych czytelników jest niejasna sytuacja materialna rodziny. Mimo że matka nie pracuje, natomiast ojciec właściwie nie wiadomo czym się zajmuje, mogą pozwolić sobie na mieszkanie w luksusowej kamienicy (prawdopodobnie w centrum Nowego Jorku).
Mnie takie szczegóły jednak nie przeszkadzały, bo spojrzałam na „Cudownego chłopaka” trochę z przymrużeniem oka – bardziej jak na przypowieść niż literaturę faktu, posiadającą jasno określoną myśl przewodnią, by „nie oceniać książki po okładce ani ludzi po wyglądzie”.
To dość zapomniane przesłanie w czasach, gdy liczy się głównie wygląd. Kiedy w telewizji królują programy o operacjach plastycznych, coraz częściej słyszy się o „mężczyznach Kenach” i „kobietach Barbie”, a na okładkach gazet ciężko o zdjęcia bez retuszu (nie licząc oczywiście polskiego „Vogue”). W takim klimacie skromna książka o brzydkim małym chłopcu mogła przejść bez echa lub mogła stać się literackim strzałem w dziesiątkę – na szczęście okazała się międzynarodowym bestsellerem :-)
Nie spodziewałam się wiele po tej powieści. I zapewne gdybym nie dostała jej w prezencie od wydawnictwa, nigdy bym jej nie kupiła. Okazało się jednak, że instynkt książkowy tym razem mnie zmylił, ale rozczarowałam się bardzo pozytywnie :-)
„Cudowny chłopak” jest cudowną historią o tym, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Nie tylko to przesłanie przypomina „Małego...
2016-05-01
Jeśli przeczytaliście i polubiliście „PS Kocham Cię” Cecelii Ahern, to „Drugą rundą” również będziecie zachwyceni. Książka traktuje o tym samym, czyli o młodej wdowie, która próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Z jednej strony jest więc podobna do debiutu Ahern, ale z drugiej zupełnie inna.
Po okładkowych zapowiedziach spodziewałam się lekkiej, a nawet nieco infantylnej powieści obyczajowej. W tym przypadku jednak zapowiedzi te okazały się krzywdzące. Bo chociaż jest to lekka historia, to na pewno nie głupiutka. Opowiada o tym, że życia nie da się zaplanować, a z samotnością każdy musi poradzić sobie na swój sposób.
Samotność w wielkim mieście - to w ogóle temat, który Caren Lissner opracowała do perfekcji. Już podczas recenzowania jej poprzedniej książki „Carrie Pilby. Nieznośnie genialna” zwracałam uwagę, jak obrazowo opisuje Nowy Jork oraz rzeczywistość singli. Czytając jej powieści można poczuć klimat rodem z serialu „Seks w wielkim mieście” lub wyobrazić sobie, że jest się naprawdę na Manhattanie. Poczuć klimat tamtejszych galerii, wielkich możliwości, zatłoczonych barów i niekończącego się nocnego życia.
W „Drugiej rundzie” wielkomiejskimi singielkami są trzy kobiety tuż przed trzydziestką. Gert ma 29 lat i półtora roku temu przeżyła wstrząs, kiedy straciła męża w wypadku samochodowym. Teraz próbuje odbudować swoje życie, na nowo ciesząc się codziennością. W poszukiwaniach nowej miłości pomagają jej dwie przyjaciółki: Hallie i Erika, które same od lat bezowocnie umawiają się na randki z nieodpowiednimi mężczyznami. Tylko czy to ich wina, że są samotne? Czy powodzenie w życiu jest kwestią wyborów, czy raczej szczęścia?
Każda z kobiet reprezentuje inny typ osobowości. Gert stara się być „równą babką” i nie zadręczać nikogo swoimi problemami. Regularnie chodzi jednak na spotkania grupy wsparcia dla wdów i stale myśli o zmarłym Marku. Hallie rozpaczliwie szuka miłości, ale w praktyce jest bardzo wybredna (przeszkadza jej nawet zabawny druk na koszulce potencjalnego chłopaka). Erika natomiast ma obsesję na punkcie swojego byłego partnera i czasem prezentuje psychopatyczne zachowania.
„Druga runda” okazała się idealnym wyborem na majowy weekend. 350 stron przeczytałam w nieco więcej niż jeden dzień. Uwielbiam takie książki, w których można się totalnie zatracić i które poruszają istotne tematy. Tu mogłam poczytać o zmaganiach singli z rzeczywistością, o starcie bliskiej osoby, o weryfikowaniu swoich poglądów, podążaniu za marzeniami oraz drobnych wyborach, które rzutują niekiedy na całe życie. Co tu dużo mówić - moim zdaniem to lektura doskonała dla wszystkich kochających „babskie czytadła” – szczególnie te mądre, zabawne i z przesłaniem. :-)
Jeśli przeczytaliście i polubiliście „PS Kocham Cię” Cecelii Ahern, to „Drugą rundą” również będziecie zachwyceni. Książka traktuje o tym samym, czyli o młodej wdowie, która próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Z jednej strony jest więc podobna do debiutu Ahern, ale z drugiej zupełnie inna.
Po okładkowych zapowiedziach spodziewałam się lekkiej, a nawet nieco...
Ostatni raz czytałam „Anię z Zielonego Wzgórza” w liceum. Byłam nią wtedy zachwycona, ale zapewne wiecie, jak to jest odkrywać książki z dzieciństwa czy młodości po latach? Często okazuje się, że to, co kiedyś nas bawiło, dawno już straciło swój urok…
Pamiętam, jak po dekadzie od premiery „Dynastii” oglądałam jej powtórkowe odcinki i nie mogłam uwierzyć w swoje poprzednie zainteresowanie historią Blake’a i Krystle. Podobnie było z „'Allo 'Allo!”, który po latach nie śmieszył lub z „Prison Break”, dla którego zarywałam noce, a potem zastanawiałam się, po co? Z pewnych rzeczy się wyrasta i jest to zupełnie normalne.
Byłam pewna, że z „Anią z Zielonego Wzgórza” będzie podobnie. Mimo to skusiłam się na ponowne spotkanie z jej bohaterami za sprawą ukazania się „Kolekcji z Zielonego Wzgórza” Wydawnictwa Literackiego.
Fabuła książki jest prosta. Osierocona Ania przypadkiem trafia do domu na Zielonym Wzgórzu pod opiekę starszego rodzeństwa: Maryli i Mateusza. Jednak już od pierwszego dnia nie wszystko układa się idealnie. Z powodu temperamentu i marzycielskiej duszy Ani, dochodzi niemal codziennie do prześmiesznych przygód i wpadek.
Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona ponadczasowością historii Ani. Chociaż dobrze znałam jej przygody: z przefarbowaniem rudych włosów na zielone, nieumyślnym upiciem swojej przyjaciółki Diany domowym winem czy rozbiciem szkolnej tabliczki na głowie Gilberta, to i tak znów czytałam je z zaciekawieniem, rozbawieniem, a nawet sentymentem.
Lucy Maud Montgomery roztoczyła prawdziwie idylliczną wizję Zielonego Wzgórza, jako cudownego domu, w którym mała, ruda i „zakręcona” Ania znajduje swoje miejsce na ziemi. Ponieważ dziewczynka (oprócz daru do ściągania na siebie kłopotów) posiada też dar nieustannego mówienia, niekiedy całe strony przedstawiają jej marzycielskie wywody skierowane do opiekunki Maryli. Stateczny Mateusz pozostaje z kolei cichutko z boku, ale widać, że całym sercem kocha małą Anię już od ich pierwszego spotkania na dworcu.
Innym wątkiem książki są przygody szkolne Ani, jej przyjaźń z Dianą oraz nienawiść do szkolnego kolegi Gilberta, któremu nie może wybaczyć przezwiska „marchewka”. Jednak ich drobne niesnaski tylko urealniają błogi świat przedstawiony i sprawiają, że nie jest on zbyt przesłodzony. A do czego zaprowadzą ich kłótnie w przyszłości, zapewne wiecie. :-)
W książce jest dużo śmiechu, ale pod koniec też momenty trudne i pełne cierpienia. Chociaż wiedziałam, jak się ta historia skończy, popłakałam się rzewnymi łzami czytając ostatnie strony „Ani”. W moim odczuciu jest to obowiązkowa lektura kobieca bez względu na wiek. Klasyka klasyk, której nie wypada nie znać i przygoda czytelnicza na najwyższym poziomie. Choć czytałam ją trzeci raz w życiu, to wiem na pewno, że sięgnę po nią jeszcze nie jeden raz w przyszłości. :-)
Ostatni raz czytałam „Anię z Zielonego Wzgórza” w liceum. Byłam nią wtedy zachwycona, ale zapewne wiecie, jak to jest odkrywać książki z dzieciństwa czy młodości po latach? Często okazuje się, że to, co kiedyś nas bawiło, dawno już straciło swój urok…
więcej Pokaż mimo toPamiętam, jak po dekadzie od premiery „Dynastii” oglądałam jej powtórkowe odcinki i nie mogłam uwierzyć w swoje poprzednie...