Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Ciężko powiedzieć, czy zaczęło się od „Gotowych na wszystko”, czy od „Wielkich kłamstewek”, ale dziś thriller rodzinny lub – jak kto woli – thriller w wersji „soft” to gatunek, który staje się coraz bardziej popularny. Tak jak kiedyś New Adult.

Zazwyczaj akcja serialu lub książki thrillera „soft” dzieje się w niewielkim, sennym miasteczku gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Bohaterami są rodzice chodzących do podstawówki lub liceum dzieci, koniecznie zróżnicowani społecznie. Jedni pochodzą z elit i mają mnóstwo pieniędzy na naukę gry na fortepianie dla swoich pociech, inni natomiast ledwo wiążą koniec z końcem. Oczywiście z tego tytułu dzieją się niestworzone rzeczy i przez zazdrość dochodzi w końcu do tragedii.

Nie inaczej jest w „Złym towarzystwie”, gdzie punkt kulminacyjny opisywany jest już na pierwszych stronach. Hannah, córka zamożnej pary z San Francisco, była dotąd przykładną uczennicą. Wszystko zmieniło się jednak wtedy, kiedy najprzystojniejszy w szkole chłopak spojrzał na nią łaskawym okiem. Tym samym zyskała dwie popularne koleżanki i weszła do tzw. pierwszej ligi liceum, gdzie aby być „cool” trzeba palić, przeklinać i pić mnóstwo alkoholu. Czyli klasyk, a pierwszym dowodem, że jest się na fali, mają być szesnaste urodziny Hannach. Cel wieczoru: spić się na potęgę.

No i właśnie podczas feralnych urodzin dochodzi do tragedii, która zniszczy spokój prawie wszystkich bohaterów tej książki. Prawie, bo jest oczywiście kilka czarnych owiec z tytułowego „złego towarzystwa”, które jeszcze bardziej namieszają w relacjach skłóconych rodziców i nastolatków. Nie zdradzając fabuły, napiszę tylko, że dojdzie do trwałych oszpeceń ciała, zdrad, zerwanych przyjaźni i procesów sądowych. A wszystko to opisane jest w całkiem niezłym stylu.

Na pierwszej linii frontu wystąpi matka Hannah, Kim – kobieta dbająca o pozory i przejmująca się opinią innych. Na drugiej – matka innej dziewczyny, Lisa, która w przeszłości nie była święta, ale przynajmniej teraz doskonale zna swoje dziecko. Kolejnym terenem konfliktów będzie szkolna rzeczywistość, ta realna i wyjątkowo nienawistna oraz jeszcze bardziej brutalny świat social mediów. W obu przetrwają tylko najsilniejsi.

W czym tkwi fenomen rodzinnych thrillerów? Wydaje mi się, że w możliwości podglądania przez dziurkę od klucza prywatnego życia innych. Zawsze pokazana jest tu najpierw piękna fasada bogatej familii, po czym wychodzą na jaw kolejne kłamstwa i brudy ukazujące przykładnych dotąd obywateli w zupełnie innym świetle. Dzięki takim książkom my czytelnicy mamy poczuć się lepiej i stwierdzić, że nikt nie jest idealny. W końcu przecież chyba każdy ma swoje za uszami.

Ciężko powiedzieć, czy zaczęło się od „Gotowych na wszystko”, czy od „Wielkich kłamstewek”, ale dziś thriller rodzinny lub – jak kto woli – thriller w wersji „soft” to gatunek, który staje się coraz bardziej popularny. Tak jak kiedyś New Adult.

Zazwyczaj akcja serialu lub książki thrillera „soft” dzieje się w niewielkim, sennym miasteczku gdzieś w Stanach Zjednoczonych....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nareszcie! Dzięki książce „Moje serce w dwóch światach” przypomniałam sobie, za co tak kiedyś uwielbiałam powieści Jojo Moyes. Po dwóch „wątkach kulinarnych” w jej karierze, czyli nudnej jak flaki z olejem „Dziewczynie, którą kochałeś” i odgrzewanych kotletach w postaci „Kiedy odszedłeś”, pisarka wraca w całkiem niezłej formie, prezentując trzecią (i chyba ostatnią) część przygód zakręconej Louisy Clark.

Ktokolwiek zna bestsellerowe „Zanim się pojawiłeś”, doskonale wie, że bez Willa już żadna kolejna część nie będzie absolutnym hitem. Jest to po prostu awykonalne. Mieliśmy tego próbkę we wspomnianej wyżej drugiej części przygód Lou pt. „Kiedy odszedłeś”. Oczywiście, jak zawsze, opinie o książce były różne, ja jednak uważam ją za ogromną porażkę i strasznie się męczyłam podczas jej czytania. Nie dziwne więc, że po „Moje serce w dwóch światach” sięgałam z obawą. Raczej z przyzwyczajenia do bohaterki, niż z nadzieją, że powieść mnie prawdziwie porwie.

Tymczasem… zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Mimo że pierwsze strony zapowiadały powtórkę z nudnej rozrywki, to jednak z każdym rozdziałem i każdym pojawiającym się bohaterem, było bardziej emocjonująco. Jak pewnie wiecie z okładki, tym razem Louisa przyjeżdża do Nowego Yorku, by zostać asystentką młodej żony jednego z najbogatszych biznesmenów w mieście. Z dnia na dzień wpada więc w specyficzne środowisko manhattańskiego blichtru, ale też siedliska obłudy.

Fabuła pełna jest zwrotów akcji, lecz Lou nie poddaje się przeciwnościom losu i uparcie szuka swojego miejsca na ziemi. To właśnie to poszukiwanie stanowi najważniejszy punkt książki, nawet nie zapowiadany wątek miłosny z sobowtórem Willa, czy niesnaski z Samem w ramach podtrzymania związku na odległość. Przez całą część przewija się główne pytanie: czy trzydziestoletnia Louisa odnajdzie w końcu to, czego szuka przez całe życie?

Fani zwariowanej bohaterki w pasiastych rajstopach powinni znów poczuć wyjątkowy klimat i magię „Zanim się pojawiłeś”. Pomagają w tym całkiem nowi bohaterowie, ze znającą się na modzie staruszką Margot i jej nieufnym psem Deanem Martinem na czele. A także wątek przeznaczonej do zamknięcia nowojorskiej biblioteki czy znalezionego przypadkiem przez Louisę lumpeksu. Każdy, nawet najmniejszy element tej układanki, składa się w końcu w logiczną całość. Jest więc szansa na pozytywne zakończenie, a na pewno na przyjemną obyczajówkę w stylu współczesnej Bridget Jones.

Nareszcie! Dzięki książce „Moje serce w dwóch światach” przypomniałam sobie, za co tak kiedyś uwielbiałam powieści Jojo Moyes. Po dwóch „wątkach kulinarnych” w jej karierze, czyli nudnej jak flaki z olejem „Dziewczynie, którą kochałeś” i odgrzewanych kotletach w postaci „Kiedy odszedłeś”, pisarka wraca w całkiem niezłej formie, prezentując trzecią (i chyba ostatnią) część...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przy okazji premiery czwartej części „Siedmiu sióstr”, chciałabym Was zachęcić do przeczytania całego cyklu. Bo nie jest to zwyczajna saga o miłości i poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. To wręcz magiczna literacka przygoda, którą naprawdę warto przeżyć.

Do napisania każdej z książek pisarka przygotowuje się nadzwyczaj sumiennie, np. aby stworzyć „Siostrę perły”, Lucinda Riley zwiedziła Australię oraz Tajlandię. W poszukiwaniu materiałów odwiedzała tamtejsze biblioteki i muzea, dokopywała się do materiałów źródłowych i starych ksiąg – tak trafiła m.in. na twórczość aborygeńskiego malarza, Alberta Namatjiry, niesamowitą legendę o Różanej Perle czy informacje na temat zatonięcia statku Koombana.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ w te fakty historyczne i życiorysy sławnych wówczas osób, autorka wplata współczesne losy każdej z sześciu sióstr, a także zamierzchłe dramaty ich przodków. Stwarza to monumentalną opowieść obejmującą wiele krajów, kontynentów i płaszczyzn czasowych. A epickość oraz rozmach całej sagi są czasami wręcz powalające.

Najnowsza część rozgrywa się głównie w Australii, ale poprzednie obejmują też Brazylię, Norwegię i Wielką Brytanię. Tym razem bohaterką jest CeCe, środkowa adoptowana córka tajemniczego milionera Pa Salta – malarka i dziewczyna bez tożsamości. Nie wierzy w swój talent ani w to, że gdziekolwiek może zapuścić korzenie. Dopiero kiedy wyruszy w długą podróż, odnajdzie swoje prawdziwe „ja”.

Ci z Was, którzy czytali poprzednie części, mogą stwierdzić, że fabuła „Siostry perły” nie różni się niczym od poprzednich tomów. Kolejny raz jedna z sióstr jedzie na drugi koniec świata śladami wyznaczonymi jej przez zmarłego ojca. A jednak – powiedziałabym, że jest to część najlepsza z dotąd napisanych. Pełna zagadek, poplątanych ludzkich losów i ciekawych legend. Ponad 500 stron pochłonęłam w niecałe dwa dni.

Dużym plusem jest to, że Riley odeszła od utartego schematu – akcja powieści nie zaczyna się już tuż po śmierci ojca bohaterek, ale znacznie później. Dzięki temu od razu mamy do czynienia z tzw. akcją właściwą, a nie powielaniem wiadomości (tak jak w przypadku „Siostry burzy”).

Jak zwykle za to najbardziej interesująca jest historia z przeszłości – tym razem Kitty McBride, osiemnastoletniej Szkotki, która w 1906 roku wyrusza statkiem do Australii jako towarzyszka zamożnej pani. Spotkanie z braćmi bliźniakami, spadkobiercami fortuny, na zawsze zmieni życie tych trojga. Kim oni byli dla głównej bohaterki, CeCe? To właśnie jest do odkrycia na stronach powieści. Zapraszam Was w tę jedyną w swoim rodzaju literacką podróż. Warto.

Przy okazji premiery czwartej części „Siedmiu sióstr”, chciałabym Was zachęcić do przeczytania całego cyklu. Bo nie jest to zwyczajna saga o miłości i poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. To wręcz magiczna literacka przygoda, którą naprawdę warto przeżyć.

Do napisania każdej z książek pisarka przygotowuje się nadzwyczaj sumiennie, np. aby stworzyć „Siostrę perły”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wydaje się, że New Adult najlepsze czasy ma już za sobą. Jeszcze kilka lat temu książki z tego gatunku pojawiały się na rynku wydawniczym właściwie non stop i sprzedawały się jak świeże bułeczki. Dziś jednak bardziej w cenie są mniej oczywiste tematy w stylu: ziołolecznictwo czy las, o których pisałam już w poprzednim poście.

Nie oznacza to bynajmniej, że nurt NA odszedł całkowicie w niepamięć. Od czasu do czasu ukazują się powieści topowych przedstawicielek tego gatunku: Colleen Hoover, Brittainy C. Cherry lub – na polskim gruncie – Agaty Czykierdy-Grabowskiej. Jak na ich tle plasuje się „Serca ze szkła” Emmy Scott?

Książka ta została wydana w Polsce nieco ponad rok temu, ale przeszła przez blogosferę bez większego echa. Zupełnie niesłusznie. Czytało mi się ją rewelacyjnie i m.in. dlatego „odgrzebuję” ją dla Was w ramach wakacyjnych lektur do polecenia. Dla kogoś, kto lubi wyciskające łzy romanse, ale napisane w nowoczesnym stylu, będzie wprost idealna :-)

To opowieść o Kacey, zdolnej gitarzystce u progu sławy, oraz o Jonahu, młodym artyście dorabiającym jako kierowca limuzyny. Ona nie szanuje życia, popadając w niszczące nałogi. On stara się to życie utrzymać w sobie i wykorzystywać każdą minutę ziemskiego czasu, bo wie, że zostało mu go niewiele. Zrządzeniem losu tych dwoje spotyka się w dziwnych okolicznościach i szaleńczo w sobie zakochuje.

Historia stara jak świat i przewidywalna jak rosół na niedzielny obiad :-) A jednak zdołała mnie ująć kilkoma rzeczami. Po pierwsze nowoczesnym stylem, o którym wspomniałam wyżej (m.in. narracją z różnych punktów widzenia). Po drugie wieloma dialogami i niewielką liczbą opisów, co sprawiło, że akcja była dość dynamiczna. Po trzecie wreszcie samym klimatem, gdzie nostalgia i ckliwość mieszała się z zabawnymi rozmowami i przekomarzaniem się bohaterów.

Wszystko to sprawiło, że byłam w stanie uwierzyć w tę historię, wzruszyć się i długo po przeczytaniu mieć ją w głowie. Niewielką „rysą” okazał się jedynie fakt, że autorka napisała już drugą część. Jeszcze nie rozumiem po co, skoro „Serce ze szkła” wydaje się totalnie zamkniętą powieścią, ale na pewno zamierzam to sprawdzić :-)

Wydaje się, że New Adult najlepsze czasy ma już za sobą. Jeszcze kilka lat temu książki z tego gatunku pojawiały się na rynku wydawniczym właściwie non stop i sprzedawały się jak świeże bułeczki. Dziś jednak bardziej w cenie są mniej oczywiste tematy w stylu: ziołolecznictwo czy las, o których pisałam już w poprzednim poście.

Nie oznacza to bynajmniej, że nurt NA odszedł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy, kto choć trochę zna twórczość Lucindy Riley, wie, że stać ją na więcej. W „Sekrecie listu” nie pokazała pełni swoich możliwości, dlatego potraktowałam tę książkę trochę jako „wypełniacz” pomiędzy kolejnymi częściami fascynującej sagi jej autorstwa pt. „Siedem sióstr”.

W skrócie o fabule „Sekretu listu”: młoda dziennikarka Joanna trafia na pogrzeb znanego sędziwego aktora. Tam poznaje tajemniczą staruszkę, która wręcza jej list mogący wywrzeć wielki wpływ na losy ludzkości. Z pozoru nie ma w nim nic kontrowersyjnego, ot, zwyczajny list miłosny sprzed kilku dekad. Jednak już po wstępnym śledztwie Joanny widać, że interesują się nim najwyżej postawieni brytyjscy notable. I chcą go jej wykraść nawet za cenę życia wielu osób.

Zaczynając czytanie tej powieści, byłam bardzo dobrze nastawiona. Lucinda Riley pisząca źle? To niemożliwe. Charakterystyczny styl autorki zwiastował pełną zagadek opowieść rozgrywającą się na kilku płaszczyznach czasowych. Tradycyjnie spodziewałam się skomplikowanej fabuły, wątku miłosnego, nawiązań do przeszłości oraz pełnowymiarowych bohaterów. Co więc poszło nie tak?

W miarę rozwoju akcji, malało jej tempo, a wraz z nim moje zainteresowanie. Joanna próbująca rozwikłać tajemnicę sprzed lat dwoiła się i troiła, żeby osiągnąć swój cel i przechytrzyć śledzących ją agentów, co jednak z czasem zaczęło być nużące. Dodatkowo, już na końcu książki, sam sekret listu okazał się totalnie nieprawdopodobny i wyssany z palca. Bo nawet jeśli taka historia wydarzyłaby się naprawdę, raczej nie wywołałaby aż takiego poruszenia wśród najwyższych władz.

Absurd gonił tu absurd – jednym razem powieść przypominała przygody Jamesa Bonda, innym razem Rambo, by po chwili wrócić do klimatu serialu „The Crown”. A jakby tego było mało, wiele wątków działo się w tzw. własnym sosie. Jeśli Joanna miała się w kimś zakochać, to w bracie swojej przyjaciółki, a przyjaciółka w jej sąsiedzie. Tylko czy na pewno wszyscy w takim układzie będą żyć długo i szczęśliwie?

To pierwsza książka Lucindy Riley czytana przeze mnie trochę na siłę. Każdą inną pochłonęłam w kilka dni i dawałam im bardzo pozytywne recenzje. Teraz jednak, mimo wciąż wielkiej sympatii do irlandzkiej pisarki, nie mogę tego zrobić. To zdecydowanie jej najsłabsza jak dotąd powieść.

Każdy, kto choć trochę zna twórczość Lucindy Riley, wie, że stać ją na więcej. W „Sekrecie listu” nie pokazała pełni swoich możliwości, dlatego potraktowałam tę książkę trochę jako „wypełniacz” pomiędzy kolejnymi częściami fascynującej sagi jej autorstwa pt. „Siedem sióstr”.

W skrócie o fabule „Sekretu listu”: młoda dziennikarka Joanna trafia na pogrzeb znanego sędziwego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są książki, które czyta się łatwo, szybko i przyjemnie, ale jednocześnie bezrefleksyjnie. Są też takie, które męczy się dość długo, za to przynoszą jakieś przesłanie. „Zaklinaczki” umieściłabym gdzieś pomiędzy tymi kategoriami, choć sięgając po nie, byłam przekonana, że jest to kolejna obyczajówka bez głębszych przemyśleń.

Początek nie zapowiadał szału. Trzy przyjaciółki po czterdziestce żyją w niewielkich Siedlcach, ale problemy mają niczym żony Hollywood. Do jednej przyjeżdża emerytowana prostytutka, która ucieka przed potencjalnym mordercą. Przed drugą stoi wyzwanie zorganizowania kolacji z więźniami, a ponadto jej mąż prawdopodobnie ma młodszą kochankę. Z kolei trzecia przyjaciółka sama jest kochanką lokalnego biznesmena (w tajemnicy przez aż 15 lat, co w dość małej miejscowości wydaje się niemal niemożliwe) i uznawana jest przez wszystkich za sobowtór młodej Sharon Stone.

Problemy bohaterek wydają się zbyt wydumane jak na polską rzeczywistość. Dlatego nie mogłam nie czytać tej powieści z przymrużeniem oka. Co jakiś czas zastanawiałam się nawet, czy na pewno chcę tracić cenny czas na książkę, która niekoniecznie spełnia moje oczekiwania. To, co mnie jednak przy niej trzymało, to ciekawy styl autorki, w którym widać dziennikarskie zacięcie.

To zacięcie sprawiło, że tekst nie jest przegadany. Nie ma tu zbędnych opisów ani miałkich, przydługich dialogów. Jest raczej konkret i wartka akcja, dzięki której „Zaklinaczki” po prostu dobrze się czyta. Poza tym bardzo polubiłam jedną z bohaterek, korpulentną i energiczną Gabi, która wciąż pakowała się w dziwne sytuacje i zabawnie je komentowała. Jako jedyna też chciała podtrzymać relacje między przyjaciółkami, tak łatwe do zerwania, kiedy ma się na głowie dom, dzieci, pracę i codzienne obowiązki.

Jednak nie tylko przyjemny styl autorki mnie przekonał, ale również przesłanie, które odczytałam dopiero na ostatnich stronach książki. A jest ono takie, że każdy z nas ma przeróżne problemy i każdy stara się zaklinać rzeczywistość. Grunt to brać życie takim, jakie jest, i cieszyć się zwyczajnymi chwilami. A przy tym dbać o przyjaźń, mimo wszelkich przeciwności. Bo kobieca przyjaźń to prawdziwa siła :-)

Są książki, które czyta się łatwo, szybko i przyjemnie, ale jednocześnie bezrefleksyjnie. Są też takie, które męczy się dość długo, za to przynoszą jakieś przesłanie. „Zaklinaczki” umieściłabym gdzieś pomiędzy tymi kategoriami, choć sięgając po nie, byłam przekonana, że jest to kolejna obyczajówka bez głębszych przemyśleń.

Początek nie zapowiadał szału. Trzy przyjaciółki...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki GPS Szczęścia, czyli jak wydostać się z Czarnej D. Marzena Grochowska, Magdalena Witkiewicz, Joanna Zagner-Kołat
Ocena 6,8
GPS Szczęścia,... Marzena Grochowska,...

Na półkach:

Ta książka nie mogła być zła. Wiedziałam o tym od samego początku, jak tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach, i rzeczywiście miałam rację. Połączenie talentu pisarskiego Magdaleny Witkiewicz oraz wiedzy psychologicznej Marzeny Grochowskiej dało maksymalnie pozytywny efekt w postaci poradnika dla każdego (choć narracja została skierowana do kobiet), kto kiedyś trafił do tzw. Czarnej D. lub aktualnie tam przebywa.

Czarna D. jest symbolem najgorszego momentu życia. W książce przybiera on formę ponurej miejscowości, do której zjeżdżają się przeróżni ludzie. Pesymiści; zmęczeni pracą; poturbowani przez los; myślący, że na wszystko jest już za późno. Osoby z zaburzonym poczuciem własnej wartości, ale i popadające w samozachwyt. Słowem – każdy z nas tu kiedyś był, jest lub będzie.

Trafną alegorię mrocznego miejsca wspaniale oddaje też w obrazkach Joanna Zagner-Kołat. Nie wszędzie jest ona wymieniana jako trzecia autorka książki, a szkoda. Jej rysunki idealnie dopełniają dzieło pisarki i coacha. Dzięki ilustracjom dokładnie widać, jak wygląda wiecznie deszczowa Czarna D. i kim są kolejni bohaterowie o zabawnych nazwiskach: Wincentyna Zwyczajna-Takajakty, Maurycy Bylejaki, Mieczysław Foch itd.

Humor miesza się tu z artyzmem i życiowymi mądrościami. A jednocześnie nie ma mowy o męczącym miszmaszu czy przypadkowości. Poradnik jest bowiem tak zaprojektowany, że czyta się go jednym tchem. Rozdziały są podzielone na dwie części. Pierwszą o nazwie „Bajka niebajka”, gdzie Magdalena Witkiewicz snuje opowiastki o mieszkańcach Czarnej D. I drugą pt. „Ale jak to tak? Kilka słów od coacha”, w której Marzena Grochowska zderza swoje doświadczenia i wiedzę z tezami znanych psychologów. A przy tym daje konkretne rady. Każdy rozdział kończy strona z miejscem na notatki.

Ta książka to prawdziwy zastrzyk energii, ale jak to często z poradnikami bywa, możemy później zapomnieć o poznanych tu złotych myślach. Dlatego polecam zaznaczyć sobie najważniejsze fragmenty i wracać do „GPS Szczęścia…” co jakiś czas, zawsze wtedy, kiedy będzie Wam źle. Bo najważniejsze to – jak przyznają same autorki – nie zadomowić się w Czarnej D. na długie lata ani nie kupować tam mieszkania :-)

A oto przedsmak tego, co znajdziecie w poradniku...

10 ulubionych cytatów z „GPS Szczęścia, czyli jak wydostać się z Czarnej D.”:

„Życie (…) składa się z tych dobrych i z tych złych momentów. No właśnie: MOMENTÓW. Niezależnie od tego, jak wygląda teraz ten zły moment, wiedz, że to się zmieni, bo tak działa świat”.

„Nigdy nie jest na nic za późno. Jeśli chcesz znaleźć kogoś, kto zmieni twoje życie, spójrz w lustro”.

„Pamiętaj, że jeśli jesteś naprawdę sobą, jesteś wyjątkowa i nie masz żadnej konkurencji”.

„Rozwój osobisty to najważniejsze studia w życiu. Jeśli koniecznie chcesz coś studiować, to zacznij studiować swoje życie”.

„Każdy z nas jest inny, każdy z nas jest wyjątkowy i każdy z nas ma na tym świecie coś do zrobienia, więc nie trać czasu na głupoty i żyj! Nie oglądaj się na innych ludzi, inspiruj się nimi!”.

„Jeśli chcesz być szczęśliwa, naucz się być sobie wdzięczna”.

„W życiu zawsze jest po drodze, czasami jest pod górkę, bo życie to droga, i nie chodzi o to, kto dalej zajdzie, tylko kto przejdzie je najpiękniej”.

„Wartość człowieka można poznać najszybciej po tym, jak i co mówi o innych”.

„Odpuść sobie, na pewno nie będziesz niczemu winna. W życiu winny jest tylko ocet. Podejmij decyzję, najwyżej będzie błędna, a błąd możesz zawsze naprawić”.

„Daj sobie prawo do popełniania błędów, bo nic tak nie uczy jak osobista kolekcja błędów i porażek”.

Ta książka nie mogła być zła. Wiedziałam o tym od samego początku, jak tylko zobaczyłam ją w zapowiedziach, i rzeczywiście miałam rację. Połączenie talentu pisarskiego Magdaleny Witkiewicz oraz wiedzy psychologicznej Marzeny Grochowskiej dało maksymalnie pozytywny efekt w postaci poradnika dla każdego (choć narracja została skierowana do kobiet), kto kiedyś trafił do tzw....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dziewczyna z pociągu”, „Dziewczyna z Brooklynu”, „Zaginiona dziewczyna”… Trend na książki o dziewczynach ma się całkiem dobrze, i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się w tej kwestii zmienić. Punktem wspólnym, oprócz oczywiście młodej głównej bohaterki, jest promowanie wspomnianych książek jako thrillery psychologiczne. Czy faktycznie są to historie tak straszne, że aż nie pozwalające zasnąć, jak to głoszą blurdy na okładkach?

Niestety, fanów mrocznych opowieści muszę rozczarować. Wszystkim wymienionym książkom (oprócz „Zaginionej dziewczyny”, której nie miałam okazji przeczytać) bliżej jest do lekkich powieści obyczajowych niż do mrocznych dreszczowców Kinga. I nie inaczej jest w przypadku „Tej dziewczyny”.

Streszczenie w kilku zdaniach? Dwie kobiety walczą o jednego mężczyznę, Daniela. Laura jest jego matką, Cherry dziewczyną. Właściwie cała fabuła składa się z przeróżnych przepychanek tych pań. Raz jedna robi coś obrzydliwego drugiej, i to ją można uważać za złą. Innym razem druga krzywdzi pierwszą, po czym czytelnik traci już orientację, kto w tej grze jest katem, a kto ofiarą. Wiadomo natomiast jedno – mężczyzna nie ma tu nic do powiedzenia :-)

Kobiety zostały wykreowane na zasadzie przeciwieństw. Laura ma pozornie wszystko, do czego Cherry przez całe życie dąży: bogactwo, znakomitą pracę, znajomych z wyższych sfer i luksusową posiadłość we Francji. Natomiast Cherry pochodzi z nizin, co nieustannie wypiera ze swojej świadomości. Daniel jest dla niej łatwą przepustką do lepszego świata, ale przeszkodę stanowi jego matka.

Czytałam już wiele opinii o „Tej dziewczynie” i zauważyłam, że powtarza się w nich słowo „nudna”. Rzeczywiście, tak jak wspomniałam, fani mocnych thrillerów mogą czuć niedosyt, trudno tu bowiem o mrożące krew w żyłach sceny. Z drugiej jednak strony trzeba przyznać, że debiut Michelle Frances jest świetnie napisany i bardzo szybko się go czyta, a wielowymiarowość postaci sprawia, że do ostatnich stron nie wiadomo właściwie komu kibicować.

Jeśli podobała Wam się „Dziewczyna z pociągu”, również „Ta dziewczyna” powinna przypaść do gustu. Podobny jest nie tylko tytuł i okładka, ale też sam klimat powieści: wiele wątków rozgrywających się w głowach bohaterów, mnóstwo przemyśleń, lekki dreszczyk emocji (choć bez przesady). Ciekawe jak długo jeszcze utrzyma się moda na kopiowanie słynnego debiutu Pauli Hawkins? Mnie to nie przeszkadza, ale rozumiem znużenie innych czytelników. Zdecydowanie pora na coś świeżego.

„Dziewczyna z pociągu”, „Dziewczyna z Brooklynu”, „Zaginiona dziewczyna”… Trend na książki o dziewczynach ma się całkiem dobrze, i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się w tej kwestii zmienić. Punktem wspólnym, oprócz oczywiście młodej głównej bohaterki, jest promowanie wspomnianych książek jako thrillery psychologiczne. Czy faktycznie są to historie tak straszne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwielbiam obyczajówki, ale jednocześnie wiem, że naprawdę ciężko trafić na dobrą. W księgarniach stosy książek z tego gatunku kuszą ładnymi okładkami i rekomendacjami gwiazd. Ale jak już zacznie się czytać jakąś powieść, okazuje się wydmuszką. Za pięknym opakowaniem kryje się nieciekawa treść i papierowi bohaterowie.

Ile razy już się tak „nacięłam” – ciężko zliczyć. Dlatego obawiałam się, że z debiutem Anny Płowiec może być podobnie… Tymczasem już po pierwszych kliku zdaniach zostałam mile zaskoczona. To historia, która wciąga natychmiast. I jak czytałam recenzje innych blogerów – nie jestem w tej opinii osamotniona. :-)

Akcja zaczyna się w momencie, kiedy Alicja wraca zmęczona z pracy i odwiedza ją niespodziewany gość, niewidziany od 20 lat Janek. Odżywają wspomnienia z czasów młodości, dzięki którym przenosimy się do klimatycznego Krakowa lat 90. Młoda wówczas studentka Ala przeżywa swoje pierwsze miłości i rozczarowania, które wpłyną na całe jej dalsze życie.

Oczywiście Kraków pokazany jest tu „filmowo”, tak jak np. w „Nie kłam kochanie” z Martą Żmudą Trzebiatowską. Jeśli bohaterka mieszka w kamienicy, to obowiązkowo niedaleko Rynku, na ul. Grodzkiej. Jeśli wychodzi na spacer, to nad Wisłę. Jeśli chce odpocząć, to na pomniku Mickiewicza. A jeśli wybiera się do klubu, to Pod Jaszczurami. Nie ma w tym nic złego, ale to trochę stereotypowe potraktowanie miasta. Każdy, kto mieszka w Krakowie dłużej niż 5 lat, wie, że codzienne życie toczy się nie tylko na Rynku i Plantach, tak jak to pokazują w filmach i książkach.

To jednak drobny szczegół, na który pewnie niewielu czytelników zwróci uwagę. Bo generalnie książka jest bardzo udana, a bohaterowie wyraziści. Nawet gdy nie przypadnie Wam do gustu strachliwa Alicja, to jest jeszcze przesympatyczna Danka, jej najlepsza przyjaciółka, która bierze życie w swoje ręce i rzuca celnymi ripostami prosto z mostu. Podobnie nie da się nie lubić dobrotliwego Janka czy wyrozumiałych matek obu dziewczyn. Nie brakuje też czarnych charakterów…

Ciężko uwierzyć, że „W cieniu magnolii” jest pierwszą książką Anny Płowiec, która jeszcze niedawno pracowała w branży finansowej i – jak sama przyznaje w podziękowaniach – zawiłe ścieżki świata literatury były jej całkiem obce. Pomysł na książkę pojawił się w proroczym śnie – strach pomyśleć, że gdyby nie to zdarzenie, zmarnowałby się prawdziwy talent literacki. Cieszę się, że miałam okazję się z nim zapoznać i zdecydowanie czekam na więcej!

Uwielbiam obyczajówki, ale jednocześnie wiem, że naprawdę ciężko trafić na dobrą. W księgarniach stosy książek z tego gatunku kuszą ładnymi okładkami i rekomendacjami gwiazd. Ale jak już zacznie się czytać jakąś powieść, okazuje się wydmuszką. Za pięknym opakowaniem kryje się nieciekawa treść i papierowi bohaterowie.

Ile razy już się tak „nacięłam” – ciężko zliczyć....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewnie to zabrzmi dziwnie, ale uważam, że są książki, które lepiej się ogląda, niż czyta. I wcale nie mam na myśli albumów podróżniczych. Chodzi raczej o to, że niektóre powieści są gotowymi scenariuszami na filmowe hity, natomiast już jako lektura na relaksujący wieczór – niekoniecznie da się je polecić.

Właśnie tak jest z tytułem „Diabeł ubiera się u Prady”. To, co na ekranie jest atutem, czyli piękne stroje, znane nazwiska oraz pełen blichtru świat, na kartach powieści przemienia się w nużący ciąg literek i niekończących się rozdziałów. Przez tę jednostajną akcję brnęłam równe dwa miesiące…

Przydługie zdania, wyliczenia nazwisk projektantów i miałkie dialogi – to wyróżniki twórczości Lauren Weisberger. Większość tekstu stanowią zbite akapity z małą liczbą dialogów, a trudy życia asystentki demonicznej redaktor naczelnej tracą zupełnie urok bez charyzmatycznej Meryl Streep i zakręconej Anne Hathaway.

W książce główna bohaterka, Andrea, nie przechodzi tak spektakularnej metamorfozy jak na ekranie, bo brakuje zabawnego Nigela, mojej ulubionej filmowej postaci. W sumie pojawia się jakiś redakcyjny kolega – gej zakręcony na punkcie mody – ale gra on marginalną postać i (przyznaję się bez bicia) nie pamiętam jego imienia. Zresztą wiele rzeczy jest inaczej niż w filmie – koleżanka, Lilly, jest alkoholiczką zamiast fotografką, natomiast chłopak Andrei, nie jest kucharzem o imieniu Nate, tylko nauczycielem o imieniu Alex.

Nie wiem, czy znajdzie się ktokolwiek, kto stwierdzi, że w tym przypadku książka jest lepsza od filmu. Szczerze w to wątpię. W skrócie można powiedzieć, że jest to rozbudowane CV przestraszonej asystentki, która nienawidzi swojej szefowej. Czytamy po kolei, co przełożona kazała jej zrobić i gdzie musiała biedna dziewczyna zadzwonić, by dokonać niemożliwego, np. załatwić córkom Mirandy dwie kopie „Harry’ego Pottera” przez ukazaniem się w druku. Absurd goni absurd, a główna bohaterka zgadza się na wszystko niczym niewolnica, mimo że chce uchodzić za aspirującą dziennikarkę.

Z trudem, z myślami, by rzucić książkę w kąt i nie tracić na nią cennych minut swojego życia, jednak dobrnęłam do końca. Udało się! :-) Jednak z solenną obietnicą, że po „Diable…” i równie nieudanej „Grze singli” tejże autorki, nigdy już więcej nie sięgnę po jej twórczość. Uważam, że Lauren Weisberger ma świetne zadatki na scenarzystkę, natomiast pisarką – mimo osiągniętej za sprawą ekranizacji jej powieści sławy – jest niestety bardzo przeciętną.

Pewnie to zabrzmi dziwnie, ale uważam, że są książki, które lepiej się ogląda, niż czyta. I wcale nie mam na myśli albumów podróżniczych. Chodzi raczej o to, że niektóre powieści są gotowymi scenariuszami na filmowe hity, natomiast już jako lektura na relaksujący wieczór – niekoniecznie da się je polecić.

Właśnie tak jest z tytułem „Diabeł ubiera się u Prady”. To, co na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są tacy pisarze, którzy przez całą karierę „jadą” na jednej książce. Swego czasu magicznym bestsellerem wbili się idealnie w nastroje i oczekiwania społeczne, zdobywając międzynarodową sławę. Co jest kolejnym krokiem po tak wielkim sukcesie? Stworzenie nowego hitu (co niestety zdarza się dość rzadko) lub odcinanie kuponów od swojego osiągnięcia. Nie znam jeszcze dobrze twórczości Lauren Weisberger, ale coś mi mówi, że należy ona do tego typu autorów i jeszcze długo będzie odgrzewała kotlet pod tytułem „Diabeł ubiera się u Prady”.

Skąd te przypuszczenia? Zacznijmy od okładki – niemal każda kolejna książka Lauren nawiązuje graficznie (i to nie tylko w polskich wydaniach) do jej najbardziej znanej powieści. Tak abyśmy mieli 100% pewności, że to coś związanego z „Diabłem…”. Pierwszy haczyk na czytelników już więc mamy.

Kolejny zarzuca sama autorka, operując do bólu znanymi schematami. Nawet w „Grze singli”, pozornie odbiegającej tematycznie od historii jędzowatej redaktor naczelnej, Mirandy Priestly, znów spotykamy demonicznego szefa i kobietę, która jest nim zafascynowana, a potem stara się uwolnić z jego szpon.

Schematyczność i triki mające przyciągnąć naiwnych czytelników to jedna strona medalu. Czym innym jest po prostu kiepska fabuła. Ani emocjonująca, ani ciekawa. Rzekłabym – miałka, choć nie zdziwię się, jeśli wkrótce zobaczę „Grę singli” w zapowiedziach kinowych. Jako fascynującej lektury na wciąż zimne wieczory jednak nie polecam.

Chyba że jesteście wielkimi fanami tenisa i fascynuje Was oglądanie transmisji z Wimbledonu. Bo do tego sprowadza się ta książka: do szczegółowych opisów forhendów, bekhendów, serwisów i gemów. Tego po prostu nie da się czytać…

Na plus zaliczyłabym jedynie rozrysowanie zawiłej sytuacji zawodniczek w świecie tenisa. Ich niezdrową rywalizację, odizolowanie od przyjaciół, życie na walizkach, robienie kariery kosztem założenia rodziny i zmaganie się z dyskryminacją kobiet. Czy jednak niecodzienna rzeczywistość tenisistek jak na pewno wystarczającym powodem na poświęcenie czasu ponad 400-stonicowej nużącej książce? Wątpię.

Są tacy pisarze, którzy przez całą karierę „jadą” na jednej książce. Swego czasu magicznym bestsellerem wbili się idealnie w nastroje i oczekiwania społeczne, zdobywając międzynarodową sławę. Co jest kolejnym krokiem po tak wielkim sukcesie? Stworzenie nowego hitu (co niestety zdarza się dość rzadko) lub odcinanie kuponów od swojego osiągnięcia. Nie znam jeszcze dobrze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie spodziewałam się wiele po tej powieści. I zapewne gdybym nie dostała jej w prezencie od wydawnictwa, nigdy bym jej nie kupiła. Okazało się jednak, że instynkt książkowy tym razem mnie zmylił, ale rozczarowałam się bardzo pozytywnie :-)

„Cudowny chłopak” jest cudowną historią o tym, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Nie tylko to przesłanie przypomina „Małego Księcia”, ale również cały klimat przygód głównego bohatera, Augusta – mądrego i zabawnego dziesięciolatka, który urodził się ze zniekształconą twarzą.

Akcja zaczyna się w dniu, kiedy chłopiec ma pierwszy raz iść do szkoły. Boi się, że rówieśnicy nie zaakceptują jego odmiennego wyglądu, i niestety, poniekąd ma rację. Bo pojawienie się Augusta w podstawówce wywołuje niezłe zamieszanie oraz skrajnie różne postawy uczniów. Przez opisywany w książce rok wiele się jednak zmieni…

Ciekawym zabiegiem było pokazanie wydarzeń z różnych punktów widzenia: głównego bohatera, jego siostry, kolegów i koleżanek. Jak widzi siebie August, a jak widzą go inni? Nic tu nie jest czarne ani białe, za to nastawienie wielu osób zweryfikuje czas.

Niektórzy zarzucają powieści R.J. Palacio cukierkowatość. To, że zbyt idealnie została tu przedstawiona rodzina chłopca – jego mama kocha go nad życie, tata jest czuły i zabawny, a siostra wyrozumiała. Podobnie minusem dla niektórych czytelników jest niejasna sytuacja materialna rodziny. Mimo że matka nie pracuje, natomiast ojciec właściwie nie wiadomo czym się zajmuje, mogą pozwolić sobie na mieszkanie w luksusowej kamienicy (prawdopodobnie w centrum Nowego Jorku).

Mnie takie szczegóły jednak nie przeszkadzały, bo spojrzałam na „Cudownego chłopaka” trochę z przymrużeniem oka – bardziej jak na przypowieść niż literaturę faktu, posiadającą jasno określoną myśl przewodnią, by „nie oceniać książki po okładce ani ludzi po wyglądzie”.

To dość zapomniane przesłanie w czasach, gdy liczy się głównie wygląd. Kiedy w telewizji królują programy o operacjach plastycznych, coraz częściej słyszy się o „mężczyznach Kenach” i „kobietach Barbie”, a na okładkach gazet ciężko o zdjęcia bez retuszu (nie licząc oczywiście polskiego „Vogue”). W takim klimacie skromna książka o brzydkim małym chłopcu mogła przejść bez echa lub mogła stać się literackim strzałem w dziesiątkę – na szczęście okazała się międzynarodowym bestsellerem :-)

Nie spodziewałam się wiele po tej powieści. I zapewne gdybym nie dostała jej w prezencie od wydawnictwa, nigdy bym jej nie kupiła. Okazało się jednak, że instynkt książkowy tym razem mnie zmylił, ale rozczarowałam się bardzo pozytywnie :-)

„Cudowny chłopak” jest cudowną historią o tym, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Nie tylko to przesłanie przypomina „Małego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do „Jak zawsze” podeszłam jak do czystej karty. Nie czytałam wcześniej trylogii o Szackim, więc nazwisko Miłoszewskiego nie robiło na mnie wielkiego wrażenia. Ale to, że jego najnowsza książka pojawia się dosłownie wszędzie i jest na szczytach list bestsellerów – już tak. Jak zawsze postanowiłam sprawdzić, o co tyle szumu.

Na „Lubimy czytać” zauważyłam, że obozy są dwa. Do jednego należą ci czytelnicy, którym eksperyment znanego dotąd z kryminałów pisarza się spodobał. Wręcz rozpływają się w ochach i achach, jak cudowne jest „Jak zawsze”. Inni, mniej liczni, mają skrajnie odmienne stanowisko, twierdząc, że powieść zasługuje najwyżej na ocenę 2-3. Niestety, należę do tego drugiego obozu – mimo wszystkich zalet, które zaraz wymienię.

Miłoszewski operuje pięknymi zdaniami i widać, że włożył w pisanie ogrom pracy. Korekta i redakcja też stoją na wysokim poziomie, bo ciężko doszukać się tu literówek. Wreszcie na wielkie uznanie zasługuje oprawa graficzna stworzona przez znanych artystów, Joannę Górską i Jerzego Skakuna, którzy tworzą projekty m.in. dla warszawskiego Muzeum Narodowego i festiwali: T-Mobile oraz Nowe Horyzonty. Ich okładka jest intrygująca, przemyślana i maksymalnie dopasowana do treści. Co więc poszło nie tak?

Najogólniej mówiąc, nudna była dla mnie fabuła. Nawet nie pomysł na nią, bo przeniesienie w czasie starszej pary i umieszczenie jej w alternatywnej rzeczywistości, zapowiadało się interesująco, ale samo poprowadzenie akcji. Oto para starszych osób przenosi się do lat 60. ubiegłego wieku. Mają młode ciała, ale stare umysły. Do tego świat wydaje im się inni niż ten, który zapamiętali z lat młodości. Brzmi zachęcająco? Też mi się tak wydawało, ale potem było już tylko gorzej.

Mamy bardzo długie i nudne opisy Warszawy – zwłaszcza dla czytelników, którzy nie znają tego miasta. Są liczne nawiązania do polityki – wspominki o Breżniewie, Gierku, Gomułce czy Jaruzelskim pojawiały się w stężeniu ciężkim do przetrawienia. Jest wreszcie snucie się po Warszawie pary bohaterów, które zdaje się nie mieć końca. Słowem – brak tu jakiegokolwiek dynamizmu.

Może jestem niewprawną czytelniczką, może kiepska ze mnie recenzentka. Zatem jeśli czytaliście „Jak zawsze” i spodobało Wam się, proszę oświećcie mnie, co w tej książce jest wyjątkowego. Bardzo chętnie dowiem się, za co może się podobać. Choć sama wymieniłam wyżej kilka zalet, to ostatecznie czas poświęcony na czytanie, uważam za całkowicie stracony…

Do „Jak zawsze” podeszłam jak do czystej karty. Nie czytałam wcześniej trylogii o Szackim, więc nazwisko Miłoszewskiego nie robiło na mnie wielkiego wrażenia. Ale to, że jego najnowsza książka pojawia się dosłownie wszędzie i jest na szczytach list bestsellerów – już tak. Jak zawsze postanowiłam sprawdzić, o co tyle szumu.

Na „Lubimy czytać” zauważyłam, że obozy są dwa. Do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy jest Wam smutno, kiedy jest Wam źle, polecam przeczytać „Najlepszego”. Bo to solidna dawka motywacji dla osób w dołku. Jeśli Jerzemu Górskiemu udało się wyjść po 14 latach z narkomanii, a potem zostać mistrzem świata w podwójnym Ironmanie w Alabamie (czyli najbardziej prestiżowych zawodach na dystansie 8 km pływania, 360 km jazdy rowerem i 84 km biegu), nagle wiele rzeczy wydaje się być możliwe. On mógł zrobić coś tak niesamowitego, więc ja nie mogę zmienić świata na lepsze? :-)

Zdziwiło mnie jedynie to, że książka tak bardzo różni się od filmu. Nawet patrząc na samą okładkę filmową – w literackiej wersji w ogóle nie ma mowy o aż 4 osobach tam widniejących, podczas gdy w filmie odgrywają one kluczową rolę. Szkoda, bo zamazuje to odbiór całości. Oprócz głównych faktów, wiele pobocznych wątków jest tu skrajnie sprzecznych – pytanie, czy to w filmie je podkoloryzowano, czy w książce pominięto? Abstrahując jednak od tego, Łukasz Grass poradził sobie wyśmienicie. I dobrze, że spisał historię Jerzego Górskiego w pierwszej osobie, bo dzięki temu czyta się ją jak pamiętnik – taki doskonały motywator dla zagubionych.

Ulubione cytaty:

„Zawsze to, co robimy spontanicznie, na luzie, bez przesadnego koncentrowania się na wyniku, przynosi najlepsze rezultaty. Układ nerwowy człowieka jest bowiem tak skonstruowany, że kiedy go przeładujemy, na przykład zbyt intensywnym myśleniem i żądzą osiągnięcia jakiegoś sukcesu, wówczas wszystko się wali. Świat sportu aż roi się od przykładów zawodników, którzy na treningu są mistrzami, a na zawodach, kiedy do głosu dochodzi stres i presja wyniku, nie potrafią osiągnąć nawet połowy tego, co robią na co dzień. Dotyczy to zresztą nie tylko sportu, ale każdej innej sfery naszego życia. Przesadne parcie na sukces często kończy się niepowodzeniem”.

„W życiu nigdy na nic nie jest za późno. Ulegamy szablonowym i stereotypowym zachowaniom, wpadamy w tak utarte tory przeciętności, że czasami trzeba w wulgarny sposób, dosadnym językiem, jakiego używał Marek Kotański, dać do zrozumienia, że czas po prostu przestać pierdolić i szukać wymówek, pora podjąć konkretną decyzję i zabrać się do ulepszania swojego życia, bo nikt za nas tego nie zrobi. Nie jutro, nie później, nie kiedyś, ale natychmiast. Życie jest i długie, i stosunkowo krótkie jednocześnie. Długie na tyle, że zawsze jest czas na robienie wspaniałych rzeczy, a krótkie dlatego, że kiedy zaczniemy je w końcu realizować, czas ucieka nam za szybko”.

„Niepodjęcie próby zrealizowania nawet najbardziej szalonego pomysłu jest dużo większym błędem niż porażka, której moglibyśmy doświadczyć. Jakież ma ona znaczenie w sytuacji, kiedy możemy stać się uczestnikami wielkich rzeczy?”.

Kiedy jest Wam smutno, kiedy jest Wam źle, polecam przeczytać „Najlepszego”. Bo to solidna dawka motywacji dla osób w dołku. Jeśli Jerzemu Górskiemu udało się wyjść po 14 latach z narkomanii, a potem zostać mistrzem świata w podwójnym Ironmanie w Alabamie (czyli najbardziej prestiżowych zawodach na dystansie 8 km pływania, 360 km jazdy rowerem i 84 km biegu), nagle wiele...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pudełko z marzeniami Alek Rogoziński, Magdalena Witkiewicz
Ocena 7,0
Pudełko z marz... Alek Rogoziński, Ma...

Na półkach:

Wizję świąt Bożego Narodzenia można opakować w różne pudełka. W idealne i świecące jak w filmie „Listy do M. 3” lub szare i przykurzone jak w „Cichej nocy”. Ostatnio byłam w kinie na obu filmach i zdecydowanie bardziej przemówił do mniej ten drugi. Mniej kolorowy, ale bardziej prawdziwy.

Po co o tym piszę? Bo „Pudełko z marzeniami” to dla mnie takie książkowe „Listy do M.”, ale nie to pierwsze, sprzed kilku lat, tylko tegoroczne, znacznie zaniżające poziom serii i tworzone jakby na siłę. Przesiąknięte lukrem do bólu, a przez to mające niewiele wspólnego z rzeczywistością. Czy Wy też macie po dziurki w nosie komercyjnej strony świąt? Bo jeśli jeszcze nie, ta powieść może być dla Was.

Podobnie jak w pierwszej części (bo jest to kontynuacja „Pracowni dobrych myśli”), i tu fabuła dzieje się w wymyślonym Miasteczku. Mieszka w nim sędziwa, ale niezwykle energiczna pani Wiesia, która interesuje się wszystkim i zawsze zna plotki „z pierwszej ręki”. Jest też jej mąż oraz para gejów, ale ci ostatni wyjechali na święta. Do Miasteczka napływają za to całkiem nowe osoby: Malwina i Michał, wokół których skupia się akcja.

Książka reklamowana jest jako „najzabawniejsza świąteczna komedia romantyczna”. Niestety, mimo usilnych starań, nie znalazłam tu wielu naprawdę zabawnych fragmentów. Może niektóre sytuacje są sympatyczne i urocze, jak np. taniec dwóch staruszek na ośnieżonej ulicy przed restauracją lub spisek dzieci przeciwko złej siostrze Malwiny, ale raczej nie przyprawiają one o ból brzucha ze śmiechu. Muszę się przyczepić też do słowa „romantyczna” – bo przez większość książki zupełnie nic się nie dzieje między głównymi bohaterami. Nie ma między nimi chemii i nawet niewiele ze sobą rozmawiają, o romantyzmie nie wspominając.

To nie jest tak, że świąteczna książka Witkiewicz i Rogozińskiego jest moim zdaniem całkiem zła. Ciekawe jest chociażby to, że pomimo dwóch autorów, styl całości został utrzymany w podobnym tonie. Pod tym względem znany duet pisarzy zgrał się idealnie. Mniej irytująca jest też wspomniana pani Wiesia, ponieważ już nie powtarza w każdym zdaniu, że „nie lubi kłopotów”.

Najogólniej jednak mówiąc, zabrakło świątecznej magii, charakterystycznych bohaterów i myśli przewodniej. Jestem również rozczarowana tym, że wydawcy nie uprzedzili, iż „Pudełko z marzeniami” to kontynuacja „Pracowni dobrych myśli” – to chyba jedyna książka pisarki, która do mnie nie przemówiła. Gdybym wiedziała, że wydawana jest dalsza część „Pracowni”, zapewne nigdy bym jej nie kupiła i nie byłoby też tej negatywnej recenzji. Oto jak okładkowe opisy mogą niepotrzebnie mylić…

Wizję świąt Bożego Narodzenia można opakować w różne pudełka. W idealne i świecące jak w filmie „Listy do M. 3” lub szare i przykurzone jak w „Cichej nocy”. Ostatnio byłam w kinie na obu filmach i zdecydowanie bardziej przemówił do mniej ten drugi. Mniej kolorowy, ale bardziej prawdziwy.

Po co o tym piszę? Bo „Pudełko z marzeniami” to dla mnie takie książkowe „Listy do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dotąd twórczość Nicholasa Sparksa kojarzyła mi się z jednym – z tym, że filmy na podstawie jego powieści są dużo lepsze od samych książek. „We dwoje” przywróciło mi jednak wiarę w tego pisarza. Wydaje się dojrzalsze i co ważne, w końcu przełamuje utarte narracyjne schematy.

Już nie spotykamy się ze scenariuszem: poznali się, zakochali, napotkali na problemy, a jedno z nich lub ktoś im bliski umiera (przepraszam za spoilery). W „We dwoje” kolejność ta została zaburzona, ponieważ od początku wiemy, że mamy do czynienia z rozpadem związku, nie jego początkiem. A opisowy, chwilami przegadany, styl Sparksa tylko służy wnikliwemu poznaniu bohaterów i wczuciu się w ich sytuację.

Narratorem jest Russell, zapracowany trzydziestodwulatek, szczęśliwy mąż oraz ojciec. Ma piękną żonę Vivian i tzw. idealne życie. Tak zwane, bo po jakimś czasie, niejako pomiędzy wierszami, można domyślić się, że żona Russella nie jest z nim szczęśliwa i że chce czegoś więcej niż piątkowe randki z mężem i codzienne odwożenie córki na lekcje tańca.

Kiedy zmieniają się życiowe role małżonków (on zostaje w domu z dzieckiem, ona zaczyna pracować), zmienia się też cały ich świat. Dostrzegają, jak bardzo różnią się ich wyobrażenia na temat przyszłości, a w centrum konfliktu staje ich sześcioletnia córka, London, o którą zaczynają walczyć.

Spodobało mi się, że autor nie stanął po żadnej ze stron. Pomimo tego, że narratorem jest Russell, również Vivian ma tu swoje racje. Jasnym punktem powieści jest też sympatyczna rodzina bohatera, a konkretnie jego siostra, Marge. Jest szczera, bezpośrednia i nieco szalona, co stanowi idealną przeciwwagę dla refleksyjnego – i nie ukrywajmy – trochę zniewieściałego, fajtłapowatego brata.

Co jeszcze jest warte uwagi w „We dwoje”? To, co Sparks moim zdaniem potrafi najlepiej, czyli sprawne poruszanie się pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Uwielbiam to jego znane chociażby z „Pamiętnika” czy „Dla ciebie wszystko” lawirowanie pomiędzy różnymi płaszczyznami czasowymi i zderzanie młodzieńczych oczekiwań z dorosłymi rozczarowaniami. Chyba żaden pisarz nie ukazuje tak pięknie istoty przemijania jak właśnie on.

Dotąd twórczość Nicholasa Sparksa kojarzyła mi się z jednym – z tym, że filmy na podstawie jego powieści są dużo lepsze od samych książek. „We dwoje” przywróciło mi jednak wiarę w tego pisarza. Wydaje się dojrzalsze i co ważne, w końcu przełamuje utarte narracyjne schematy.

Już nie spotykamy się ze scenariuszem: poznali się, zakochali, napotkali na problemy, a jedno z nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Genialność tej książki zawiera się w niezwykle poruszającym portrecie kobiety”; „Książka, która zostanie z Tobą na zawsze”; „Można ją wręcz poczuć i posmakować” – tak „Księgę Diny” reklamują blurby. Ale czy na pewno jest aż tak rewelacyjna, jak twierdzą krytycy?

Powieść przedstawia, jak sam tytuł wskazuje, losy Diny. Poznajemy ją w dzieciństwie, kiedy wydarza się rodzinna tragedia - to przez nią Dina staje się nieokiełznanym wyrzutkiem, potem dziką nastolatką, a wreszcie kobietą, która nie liczy się z nikim i z niczym. Mimo dramatu, jaki przeżyła, nie mogę jednak znaleźć dla niej usprawiedliwienia i śmiało stwierdzam, że jest to jedna z najmniej lubianych przeze mnie bohaterek literackich. Dina nie tylko nie robi sobie nic z uczuć bliskich osób, ale i sprawia wrażenie, jakby nie obchodziła jej ich śmierć. Mąż spadł w przepaść z sań, którymi powoziła? Nie sprawi to bynajmniej, że kobieta pogrąży się w głębokiej żałobie, lecz raczej po kilku dniach nawiąże romans ze służącym. Zawsze robi tylko to, co chce.

Ale nie sama bohaterka jest najbardziej irytującym elementem powieści, gdyż gorsze są powtarzalność oraz nuda. Ta ostatnia wkrada się na karty powieści około 150 strony, kiedy akcja zaczyna zwalniać. O ile wcześniej w życiu Diny działy się dramaty, wzloty i upadki, o tyle potem zaczyna się już monotonne życie w posiadłości nad wodą. Kobieta ma swoje humory, które pokazuje; nieprzyjaciół, z którymi walczy; oraz kochanków, których wymienia. I to w zasadzie tyle.

A dlaczego wspomniałam o powtarzalności? Otóż opisy działań Diny co pewien czas są przeplatane jej przemyśleniami – zawsze dziwnymi, schizofrenicznymi i zaczynającymi się od słów „Jam jest Dina”. Zadałam sobie nawet trud i po przeczytaniu całości przejrzałam jeszcze raz książkę, podliczając, ile dokładnie jest tych wstawek. Okazało się, że aż 47. A uwierzcie mi – można mieć serdecznie dosyć już przy dwudziestej.

Gdyby jednak książka była całkiem tragiczna, zapewne nie zostałaby zaliczona do arcydzieł norweskiej literatury. Sama, mimo wymienionych wad, muszę przyznać, że „Księga Diny” tragiczna nie jest, a chwilami nawet całkiem niezła. Jeśli miałabym wymienić główną zaletę, na pewno byłby to niepowtarzalny styl pisania Wassmo, który doskonale oddaje surowy krajobraz Norwegii (bez problemu da się przenieść oczami wyobraźni do tajemniczego domu nad wodą z okładkowego zdjęcia).

Mamy więc piękny język powieści i cudownie odmalowane norweskie przestrzenie vs. irytująca bohaterka i senna akcja w drugiej połowie książki. Czy odnajdziecie się w tym klimacie? Możliwe, bo „Księga Diny” jest równie zła, jak dobra. Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć odnośnie żadnej książki, ale przez to wiem, że na pewno ją zapamiętam. :-)

„Genialność tej książki zawiera się w niezwykle poruszającym portrecie kobiety”; „Książka, która zostanie z Tobą na zawsze”; „Można ją wręcz poczuć i posmakować” – tak „Księgę Diny” reklamują blurby. Ale czy na pewno jest aż tak rewelacyjna, jak twierdzą krytycy?

Powieść przedstawia, jak sam tytuł wskazuje, losy Diny. Poznajemy ją w dzieciństwie, kiedy wydarza się rodzinna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy tom „Zemsty i przebaczenia” czytałam kilka miesięcy temu, podczas słonecznego weekendu nad morzem. Dostałam tę książkę na urodziny i zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. W pierwszym odruchu nie byłam jednak zbyt zadowolona – nie znałam autorki, nie spodobała mi się okładka i wiedziałam, że sama nigdy bym tej powieści nie kupiła.

A jednak. Słowa „nie oceniaj książki po okładce” sprawdziły się tu w 100%. Za niepozorną szatą graficzną kryła się bowiem fascynująca historia, która wciągnęła mnie od pierwszych stron. Co więcej, tak bardzo mi się spodobała, że zwlekałam z jej recenzją do dziś. Zawsze tak mam, kiedy coś mnie zachwyci – po prostu brakuje mi wtedy słów.

Co jest takiego wyjątkowego w „Zemście i przeznaczeniu”? Myślę, że nagromadzenie emocji. Poprzez skomplikowane losy dwóch braci, Juliana Chełmickiego i Emila Lewina – wychowanych osobno i początkowo nie wiedzących o swoim pokrewieństwie – autorka ukazuje całą paletę uczuć: od miłości, namiętności i szczęścia, po smutek, gniew oraz chęć zemsty. A wszystko to rozgrywa się w czasach, kiedy w tle czai się widmo II wojny światowej.

Wspaniale został tu też oddany klimat Polski lat 30. XX wieku: niewielkich Chełmic i międzywojennej Warszawy. To do stolicy przyjeżdżają młode i wierzące w świetlaną przyszłość Alicja Rosińska oraz Hanna Lewin. Szybko wkręcają się w klimat kabaretów, kawiarni artystycznych, muzyki i tańca, lecz mimo bujnego życia towarzyskiego Alicja nie może przestać myśleć o Julianie, a Hanka martwić się o swojego brata Emila. Wkrótce też dowiadujemy się, że za sprawą tego ostatniego życie całej czwórki mocno się skomplikuje.

„Narodziny gniewu” są pierwszą odsłoną wielotomowej sagi, która zapowiada się naprawdę rewelacyjnie. Choć minął dopiero rok od premiery tej części, niedawno ukazał się już czwarty tom, a premiera kolejnego zaplanowana jest na najbliższe miesiące. Cieszę się, że autorka dba o swoich fanów i ma tak szybkie tempo pisania – podświadomie wierzę też, że kolejne tomy nie stracą przez to na jakości.

Komu polecam? Na pewno fanom sag rodzinnych i osobom lubiącym czytać o zwykłych ludziach uwikłanych w wielką historię. Dla mnie spotkanie z twórczością Joanny Jax było dużym i bardzo pozytywnym zaskoczeniem – Wam również życzę takich prywatnych literackich odkryć.

Pierwszy tom „Zemsty i przebaczenia” czytałam kilka miesięcy temu, podczas słonecznego weekendu nad morzem. Dostałam tę książkę na urodziny i zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. W pierwszym odruchu nie byłam jednak zbyt zadowolona – nie znałam autorki, nie spodobała mi się okładka i wiedziałam, że sama nigdy bym tej powieści nie kupiła.

A jednak. Słowa „nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ktoś kiedyś powiedział mi, że wiek 30+ to czas pod tytułem „nie zdążę”. W młodości zazwyczaj beztrosko patrzymy w przyszłość, ale po trzydziestce – nagle lub stopniowo – uświadamiamy sobie, że możemy nie zdążyć zrobić wszystkiego, czego chcemy. Możemy nie zdążyć zwiedzić całego świata, zrobić kariery, znaleźć miłości życia, założyć rodziny. Po trzydziestce dociera do człowieka, że możliwości są ograniczone. Nie da się nieskończenie wybierać – musimy się na coś zdecydować, i to zazwyczaj kosztem czegoś innego.

Taki właśnie moment życia kobiety uchwyciła Magdalena Witkiewicz w „Ósmym cudzie świata”. Główna bohaterka, Anna, dawno przekroczyła magiczne 30 lat i teraz bliżej jej nawet do kolejnych okrągłych urodzin. Czas nieubłaganie wdziera się w każdy skrawek jej życia. Koleżanki wychodzą za mąż i rodzą dzieci, a u niej wciąż nic się nie zmienia. Tkwi w jednej pracy od lat i romansuje z szefem, którego nie kocha. W tej sytuacji najlepsza okazuje się… daleka podróż do Wietnamu i spojrzenie na wszystko z dystansu. Co przyniesie jej spontaniczna wycieczka w nieznane?

Bardzo cenię twórczość Magdaleny Witkiewicz, ale nie wszystkie jej książki mogę wpisać na listę swoich ulubionych. Po przesłodzonej „Pracowni dobrych myśli” miałam nawet chwilę zwątpienia jako fanka, stwierdzając, że dobrej powieści obyczajowej powinno być bliżej do rzeczywistości, niż do polukrowanej bajkowej wizji, jaka została tam przedstawiona.

„Ósmym cudem świata” autorka wraca jednak na dobre tory. Oczywiście i tu zdarzają się sytuacje tak mało realne, że aż baśniowe, ale za to całość jest bardziej stonowana i wyważona. Ciekawie opisane problemy Anny (przedstawione najpierw z perspektywy dwudziestoletniej dziewczyny, a potem dojrzałej kobiety) sprawiają, że z łatwością można wczuć się w sytuację głównej bohaterki i kibicować jej w codziennych zmaganiach z samotnością, upływającym czasem i brakiem nadziei na zmianę.

Wspaniale został opisany też sam Wietnam. Da się odczuć, że autorka faktycznie tam była, widziała zatłoczone Hanoi i pływała po bajecznej zatoce Ha Long. Klimat tego miejsca podkreślają zgrabnie wmontowane w fabułę lokalne legendy oraz rozpoczynające każdy rozdział wietnamskie przysłowia (każde trafne i idealnie dobrane do aktualnie rozgrywających się w książce wydarzeń).

Fani powieści obyczajowych powinni być zadowoleni, a ci, którzy ich nie czytają, być może przekonają się do tego gatunku. Ja gorąco polecam „Ósmy cud świata” jako kopniak pozytywnej energii. Uświadamia, że nie jest ważne to, jak źle jest obecnie – zawsze bowiem istnieje szansa, że gdzieś czai się nasze szczęście i już jutro się wszystko zmieni.

Ktoś kiedyś powiedział mi, że wiek 30+ to czas pod tytułem „nie zdążę”. W młodości zazwyczaj beztrosko patrzymy w przyszłość, ale po trzydziestce – nagle lub stopniowo – uświadamiamy sobie, że możemy nie zdążyć zrobić wszystkiego, czego chcemy. Możemy nie zdążyć zwiedzić całego świata, zrobić kariery, znaleźć miłości życia, założyć rodziny. Po trzydziestce dociera do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Samotność, bezpłodność, zdrada, poczucie winy – Krystyna Mirek porusza w „Szczęśliwym domu” wiele trudnych tematów, a co najważniejsze, unika w tym przesady. Rozdziela nieszczęścia sprawiedliwie pomiędzy wszystkie bohaterki sagi, przeciwwagą dla całego zła świata czyniąc ich szczęśliwy rodzinny dom.

Matylda (najstarsza z czterech sióstr) jest czterdziestoletnią rozwódką z dwójką dzieci, która wciąż szuka odpowiedniego partnera. Młodsza Gabrysia za wszelką cenę chce mieć dziecko, przez co naraża na szwank swoje małżeństwo. Julia tkwi w związku z mężczyzną, którego nie kocha, a najmłodsza Anielka jest samotną matką, bez jakiegokolwiek celu czy pasji.

Życie sióstr kręci się wokół tytułowego domu. Tam zawsze mogą wrócić, by odnaleźć spokój i równowagę. Autorka pokazuje, że także szczęśliwe dzieciństwo może być swego rodzaju traumą w dorosłym życiu – bohaterki wciąż porównują swoje pokrętne losy do idealnego małżeństwa rodziców. Z nim nic nie może się równać, więc wszystko wydaje im się niedoskonałe.

Czterdziesta rocznica ślubu Heleny i Jana jest dobrą okazją do podsumowań oraz stawienia czoła problemom rodziny Zagórskich. Wbrew pozorom nie wszystko jest jednak tak oczywiste, jak się początkowo wydawało. Czy siostrom w końcu uda się odnaleźć własne szczęście?

Najbardziej niesamowity jest klimat ten powieści. Dosłownie miałam przed oczami piękny dom w podkrakowskiej wsi, otoczony jabłoniowym sadem. Z siedzącą na ganku ciotką Martą, która bezpardonowo ocenia, diagnozuje problemy i głosi odwieczne prawdy. Z piekącą ciasta Heleną, która robi w kuchni niesamowity bałagan, ale sprawia jednocześnie, że dom tętni życiem. Lub z refleksyjnym Janem, który przechadza się po sadzie, zadumany nad losami córek.

Po przeczytaniu „Francuskiej opowieści”, poprzedniej powieści Mirek, nie byłam zachwycona. Czegoś mi brakowało, nie zżyłam się z bohaterami ani nie odnalazłam w książce uroków Francji. Tu jednak widać, że temat był autorce bliski. Bohaterowie, zdarzenia i krajobraz – wszystko zdawało się być przemyślane i dopracowane w każdym szczególe. Jestem niemal pewna, że dom z powieści naprawdę istnieje, a Krystyna Mirek oddała po prostu całą jego malowniczość i ciepło.

Samotność, bezpłodność, zdrada, poczucie winy – Krystyna Mirek porusza w „Szczęśliwym domu” wiele trudnych tematów, a co najważniejsze, unika w tym przesady. Rozdziela nieszczęścia sprawiedliwie pomiędzy wszystkie bohaterki sagi, przeciwwagą dla całego zła świata czyniąc ich szczęśliwy rodzinny dom.

Matylda (najstarsza z czterech sióstr) jest czterdziestoletnią rozwódką z...

więcej Pokaż mimo to