-
Artykuły„Smak szczęścia”: w poszukiwaniu idealnego życiaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyNigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń? 100-letnia pisarka właśnie wydała dwie książkiAnna Sierant3
-
Artykuły„Chłopcy z ulicy Pawła”. Spacer po Budapeszcie śladami bohaterów kultowej książki z dzieciństwaDaniel Warmuz7
-
ArtykułyNajlepszy kryminał roku wybrany. Nagroda Wielkiego Kalibru 2024 dla debiutantkiKonrad Wrzesiński8
Biblioteczka
2020-02-27
2019-07-29
„Aby skutecznie okłamywać innych, trzeba najpierw okłamać samego siebie.”
Zimą 1992 roku na Lazurowym Wybrzeżu, w liceum Saint Exupery’ego dochodzi do niesłychanej rzeczy. Jedna z najzdolniejszych uczennic – dziewiętnastoletnia Vinca Rockwell – postanawia uciec z nauczycielem filozofii, z którym połączyło ją silne uczucie. Od tamtej pory nikt już dziewczyny nie zobaczył.
Po dwudziestu pięciu latach w liceum Saint Exupery’ego zorganizowany zostaje zjazd absolwentów. Zaraz po nim na kampusie ma zostać wyburzona hala sportowa. Ten fakt napawa niepokojem Thomasa i Maxime’a – dawnych przyjaciół Vinki. Mężczyźni wiedzą bowiem, że wyburzenie hali ujawni coś strasznego - że ukryte są tam zwłoki. Czy prawda o wydarzeniach sprzed dwudziestu pięciu lat wyjdzie w końcu na jaw?
Chociaż od początku wiemy, że nasz główny bohater – Thomas – ma coś złego na sumieniu, przez pewien czas pod dużym znakiem zapytania stoi kwestia tego, co to dokładnie jest. Gdy jednak już zostaje nam to wyjaśnione – okazuje się, że jest to dopiero wierzchołek góry lodowej, a autor ma w zanadrzu jeszcze wiele niespodzianek. Dzięki temu przez powieść płynie się sprawnie, gdyż czym prędzej chcemy dotrzeć do brzegu, gdzie dowiemy się o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. A sekretów do odkrycia jest naprawdę wiele.
Mogę Was też zapewnić, że w książce nie ma miejsca na nudę, całość niewątpliwie jest bardzo ciekawa i zaskakująca, a tajemnice z przeszłości odkrywane są stopniowo, aż w końcu finalnie zyskujemy obraz, którego – jestem pewna – nikt by się nie spodziewał.
Gdybym miała podsumować całość, powiedziałabym, że (chociaż to kryminał) przedstawiona tu historia opowiada w dużej mierze o różnych obliczach miłości i pokazuje, że bywa ona tak wspaniała, jak i okropna i pcha ludzi do czynów zarówno dobrych, jak i złych.
„Zjazd absolwentów” nakreśla również to, że prawda nie zawsze jest taka, jak się wydaje, że każdy medal ma dwie strony, a los potrafi być bardzo przewrotny.
Co więcej powieść Musso pokazuje nam, że człowieka najbardziej definiują jego czyny, bo mówić możemy dosłownie wszystko i nie zawsze ma to pokrycie z tym, co faktycznie robimy. Przedstawiona tu historia ukazuje również, że to samo zdarzenie może mieć całkowicie odmienny wpływ na różne osoby.
Dodatkowo spodobało mi się tutaj trafne ujęcie kwestii związanej z książkami. Mam tu na myśli, że mogą one być lekarstwem na rzeczywistość, ale nawet najlepsze lekarstwo nie uleczy wszystkiego. Może się mylę, ale mam wrażenie, że było w tym coś takiego ku przestrodze. Bo nie można książek traktować jako ucieczkę, chyba, że chwilową. Nie należy jednak uciekać w świat fikcji tak bardzo, że zupełnie zapominamy o prawdziwym, otaczającym nas świecie.
Za to wszystko autorowi na pewno należy się uznanie. Niestety zaserwował on nam też pewną rzecz, która dosyć mocno popsuła mi odbiór całej historii i tą rzeczą jest polityczna propaganda. Jeśli tak jak ja interesujecie się polityką, to wystarczy wspomnieć, że autor chyba bardzo miłuje Emmanuela Macrona (i wszystko co ten człowiek sobą reprezentuje) i to mniej więcej da Wam pojęcie czego możecie się po tej książce spodziewać oprócz kryminalnych zagadek…
Na tym jednak minusy się nie kończą. Oprócz tego rozwiązanie niektórych spraw wydało mi się mało wiarygodne, a zakończenie książki niestety mnie zawiodło. W prawdziwym życiu zapewne takie rzeczy się zdarzają, ale osobiście od książek oczekuję czegoś innego. To, co mam na myśli chyba najlepiej wyjaśni jeden cytat: „Piszę, żeby wznosić mury i otwierać w nich furtki. Mury, żeby ograniczyć okrutną codzienność, a furtki, żeby móc wymknąć się do innego świata – tam, gdzie rzeczywistość nie jest taka, jaka jest, ale taka, jaka powinna być.” – wielka szkoda, że autor nie zastosował się do tych napisanych przez siebie słów, bo ta rzeczywistość z książki zdecydowanie nie jest taka, jaka powinna być.
A z takich mniejszych minusów – w książce znalazło się na przykład stwierdzenie, że jakaś dziewczyna należała do dojrzałych feministek, które sypiały z chłopakami na prawo i lewo i do nikogo się przy tym nie przywiązywały. Jeśli po tym można poznać dojrzałość, to naprawdę nie wiem w jakim kierunku zmierza świat.
„Aby skutecznie okłamywać innych, trzeba najpierw okłamać samego siebie.”
Zimą 1992 roku na Lazurowym Wybrzeżu, w liceum Saint Exupery’ego dochodzi do niesłychanej rzeczy. Jedna z najzdolniejszych uczennic – dziewiętnastoletnia Vinca Rockwell – postanawia uciec z nauczycielem filozofii, z którym połączyło ją silne uczucie. Od tamtej pory nikt już dziewczyny nie...
2019-08-02
„W otchłani rozpaczy najsłabszy promyk nadziei może być ratunkiem.”
Czy to, co dzieje się w naszym życiu jest kwestią przypadku, czy przeznaczenia? Dosyć często zadaję sobie to pytanie i mimo licznych rozważań nie znalazłam dotąd jednoznacznej odpowiedzi. Teraz wydaje mi się, że takowa chyba nie istnieje. Może życie to po prostu suma przypadków prowadzących do przeznaczenia? Taki wniosek nasunął mi się na myśl przy czytaniu tej książki.
„Kolejna osoba, którą spotkamy w niebie” to historia poznanej w poprzedniej części Annie – dziewczynki uratowanej w wesołym miasteczku przez Eddiego, z którym po latach przyjdzie jej się spotkać. Wszystko przez to, że Annie jako trzydziestoletnia kobieta po tragicznym w skutkach wypadku trafia do nieba. Tam – tak samo jak Eddie – otrzyma kilka ważnych lekcji.
I na tym zakończę zarys fabuły, gdyż nie chcę zdradzić zbyt dużo. ;) Chciałabym teraz wspomnieć o lekcjach, które ja wyciągnęłam z tej książki:
1. Jeśli chcemy, by w naszym życiu coś się zmieniło, musimy przede wszystkim zmienić nasze postępowanie, bo popełnianie wciąż tych samych błędów zawsze da nam ten sam, niezadowalający nas rezultat.
2. Niezrozumienie, duszenie w sobie gniewu, milczenie w sprawach, które nas bolą – to rzeczy, które mogą mieć bardzo przykre konsekwencje, dlatego ważnym jest, abyśmy nie unikali rozmawiania ze sobą, nawet jeśli rozmowa ta dotyczyć ma trudnych dla nas tematów.
3. Nie warto marnować czasu na chowanie urazy do bliskiej nam osoby, bo nigdy nie wiadomo ile tego wspólnego czasu nam zostało, a życie ze świadomością, że zmarnowaliśmy nasze ostatnie chwile na pewno nie będzie należało do przyjemnych.
4. Tutaj posłużę się cytatem: „Osiągniesz spokój dopiero wtedy, gdy pogodzisz się sama ze sobą”.
5. Zamiast smucić się, że jakieś dobre momenty bezpowrotnie odeszły – cieszmy się, że w ogóle mieliśmy okazję ich doświadczyć. :)
To jednak nie wszystko, z książki tej można wynieść o wiele więcej. I nie wiem jak autor to robi, że chociaż w całej historii dominuje prostota – to wszystko jest takie piękne i poruszające. To chyba świadczy o jakiejś magii. :) W każdym razie ja czuję się oczarowana.
Mitch Albom po raz kolejny stworzył wspaniałą, mówiącą o miłości, poświęceniu i stracie opowieść, która pokazuje co jest w życiu najważniejsze.
Autor zaskarbił sobie moją sympatię również ukazaniem, że zwierzęta też mogą mieć duszę, bo „Czemuż miałyby jej nie mieć?”. Bardzo doceniam ten fakt i pięknie ukazaną przyjaźń między człowiekiem a zwierzęciem, jednak w moim odczuciu droga, którą autor obrał, by pokazać tę sprawę z duszą – była już trochę zbyt abstrakcyjna. Chociaż może i tym Pan Albom chciał coś przekazać…
W każdym razie – tak jak pierwsza część, tak i ta jawi przed nami coś, dzięki czemu możemy mieć nadzieję, że jeśli tylko będziemy dobrymi ludźmi – trafimy do spokojnego, szczęśliwego miejsca, gdzie każdy będzie każdemu równy, bo tytuły nie będę miały tam najmniejszego znaczenia. :)
Ode mnie jeszcze na koniec taka mała rada: jeśli spodobała Wam się pierwsza część i macie zamiar przeczytać kontynuację – zróbcie to po jakiejś przerwie, bo książki pod wieloma względami są bardzo podobne. Przygotujcie się też na mocno emocjonalną lekturę, gdyż bywa ona bardzo smutna i może wycisnąć z oczu wiele łez. Osobiście gdybym mogła coś lekko w tej części zmienić, to wolałabym, by było w niej mniej przykrych rzeczy dotyczących dzieci, ponieważ czytanie o krzywdzie najmłodszych po prostu łamie serce.
„W otchłani rozpaczy najsłabszy promyk nadziei może być ratunkiem.”
Czy to, co dzieje się w naszym życiu jest kwestią przypadku, czy przeznaczenia? Dosyć często zadaję sobie to pytanie i mimo licznych rozważań nie znalazłam dotąd jednoznacznej odpowiedzi. Teraz wydaje mi się, że takowa chyba nie istnieje. Może życie to po prostu suma przypadków prowadzących do...
2019-06-19
„Niczyje życie nie idzie na marne. Na marne idzie jedynie ten czas, kiedy myślimy, że jesteśmy sami.”
Nieczęsto zdarza się, by jakaś historia skradła moje serce od samego początku, a żeby zrobiła to już od samej dedykacji – wydaje się niemożliwością… A jednak – tak właśnie było w tym przypadku.
Czy zdarza Wam się myśleć, że Wasze życie jest zwyczajne i nie ma jakiegoś większego sensu, bo nie dokonaliście niczego spektakularnego? Jeśli tak, to ta książka uświadomi Wam, że każde życie jest tak samo cenne i wyjątkowe, a także, że najprostszymi czynnościami możemy bardzo przysłużyć się światu i innym ludziom. :)
Głównym bohaterem tej książki jest pewien starszy Pan – osiemdziesięciotrzyletni Eddie, który większość swojego życia spędził pracując w obsłudze technicznej pewnego wesołego miasteczka. Niestety któregoś dnia dochodzi tam do tragedii – jedna z maszyn ulega awarii, a Eddie ginie próbując uratować małą dziewczynkę. Następnie nasz główny bohater trafia do nieba, gdzie będzie musiał spotkać się z pięcioma osobami, które w jakimś stopniu wpłynęły na jego życie. Każda z tych osób ma za zadanie dać Eddiemu jakąś lekcję, która pomoże mu zrozumieć sens jego życia na ziemi.
Muszę przyznać, że dawno nie miałam takiego uczucia, że żadne słowa nie będą wystarczające, by w pełni oddać piękno jakiejś książki, ale teraz tak właśnie czuję. Ta niepozorna powieść liczy zaledwie 220 stron, a autorowi udało się tak wiele na nich przekazać...
„Pięć osób, które spotykamy w niebie” to jedna z tych książek, które pozwalają inaczej spojrzeć na swoje życie i pokazują, że należy doceniać to, co się ma. Takie książki zawsze chwytają mnie za serce, bo w codziennym biegu ludzie często o tym zapominają i zamiast dostrzegać to, co dobrego im się przytrafia – wolą narzekać i skupiać się na negatywnych rzeczach.
Zaznajamiając się z historią taką jak ta, można również nauczyć się większego szacunku i empatii do ludzi wokół nas. Bo choć czasem wydaje nam się, że nasze losy się nie łączą i każdy żyje na własną rękę, to tak naprawdę jest wręcz przeciwnie.
Ta historia pokazuje nam też, że nie zawsze wszystko jest takie, jakie się wydaje na pierwszy rzut oka, że wszystko w naszym życiu dzieje się w jakimś celu i że czasem dwa z pozoru nie mające ze sobą nic wspólnego wydarzenia mogą w rzeczywistości być ze sobą związane bardziej, niż kiedykolwiek byśmy przypuszczali.
I choć całość – jak zapowiada opis – ma optymistyczny wydźwięk, to zdarzały się tu również smutne (i dosyć straszne) fragmenty, gdy na przykład główny bohater wspominał swoje przeżycia z wojny lub niezbyt szczęśliwe dzieciństwo. Nie ukrywam – niemiło się o tym czytało, ale cała historia nie byłaby zbyt wiarygodna, gdyby w życiu bohatera wszystko było kolorowe, więc nie mogę uznać tego za wadę.
Co do samych lekcji – każda była na swój sposób wyjątkowa, ale szczególnie mocno spodobała mi się ta tłumacząca istotę ofiary (w sensie poświęcenia), bo umożliwiła mi spojrzenie na pewne sprawy z nowej perspektywy.
Zmierzając do końca powiem, że mało jest takich książek, które mogę polecać każdemu (bo przecież każdy ma inny gust), jednak „Pięć osób, które spotykamy w niebie” to książka, która porusza tematy na tyle ważne i uniwersalne, że śmiało mogę ją zaliczyć do tej kategorii. :)
W trakcie czytania miałam jakieś małe zastrzeżenia, ale końcówka książki tak bardzo mnie wzruszyła, że już zapomniałam czego te zastrzeżenia dotyczyły, dlatego ode mnie ten tytuł dostaje 10/10. Polecam całym zauroczonym sercem. :) „Pięć osób, które spotykamy w niebie” to książka dająca nadzieję na to, że po odejściu z tego znanego nam świata czeka na nas coś wspaniałego.
„Czasami, gdy składasz w ofierze coś naprawdę cennego, wcale tego nie tracisz. Ty tylko przekazujesz to komuś innemu.”
„Niczyje życie nie idzie na marne. Na marne idzie jedynie ten czas, kiedy myślimy, że jesteśmy sami.”
Nieczęsto zdarza się, by jakaś historia skradła moje serce od samego początku, a żeby zrobiła to już od samej dedykacji – wydaje się niemożliwością… A jednak – tak właśnie było w tym przypadku.
Czy zdarza Wam się myśleć, że Wasze życie jest zwyczajne i nie ma jakiegoś...
2019-06-05
Wyjątkowo zabawny, uroczy, ciekawy i oryginalny – tak podsumowałabym ten tytuł. :)
„Cynamon, chłopaki i ja” to książka opowiadająca o losach piętnastoletniej Victorii King, która zmaga się z nietypową przypadłością. Otóż - dziewczyna jest w stanie przeskakiwać do jakiegoś równoległego świata. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie do tego momentu brzmi to super. Największy problem polega jednak na tym, że Vicky tego nie kontroluje. Nieważne, czy dziewczyna jest w domu, w szkole, czy w trakcie rozmowy – w każdej chwili może przeskoczyć. Jedynym ostrzeżeniem jest pojawiający się chwilę wcześniej zapach cynamonu i już – Vicky znajduje się w zupełnie innej rzeczywistości, w której na przykład jej najlepszą przyjaciółką jest Claire, czyli dziewczyna, której ona tak naprawdę nie znosi.
„Jak to ładnie mówi moja babcia? „Życie jest czasem jak drabinka do kurnika. Zasrane od góry do dołu”. Trudno nie przyznać jej racji.”
Muszę powiedzieć, że ta książka okazała się dla mnie jednym wielkim (pozytywnym) zaskoczeniem. Podczas czytania uśmiech praktycznie nie schodził mi z twarzy, a była to zasługa dwóch czynników. Po pierwsze – główna bohaterka ma naprawdę wyjątkowe usposobienie, a jej sposób prowadzenia nas przez całą historię bardzo przypadł mi do gustu i cały czas podtrzymywał moje zainteresowanie tym, co się dalej wydarzy. Po drugie – rodzina Vicky jest absolutnie zwariowana, więc czytanie o niej było dla mnie niewymowną uciechą. :) Ekscentryczni dziadkowie (których Vicky określiłaby mianem zdrowo kopniętych), przebojowa mama i zajmująca się dziwnymi wynalazkami ciotka, która stylem ubierania się przypomina Bellatriks Lestrange z „Harrego Pottera” – to gromadka, z którą nie można się nudzić.
Kolejna rzecz, która bardzo mnie zaskoczyła, to sprawa tych przeskoków między paralelnymi światami. Myślałam, że będą one jedynie urozmaiceniem fabuły, a co za tym idzie, że będą służyły tylko rozrywce, tymczasem ich obecność zapewniała również pobudzenie szarych komórek. ;) Okazało się bowiem, że te przeskoki stanowią fundament pod wiele ciekawych rozważań natury egzystencjalnej, oczywiście w bardzo lekkim wydaniu, gdyż jest to powieść dla młodzieży, ale mimo wszystko. Dzięki tej książce – tak jak bohaterka – zaczęłam zastanawiać się: co decyduje o tym, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy i że nasze życie toczy się tak, a nie inaczej? Które decyzje i wybory mają znaczący wpływ na przebieg tego życia? Czy gdybyśmy zmienili chociaż drobny szczegół w naszej przeszłości, to otrzymalibyśmy zupełnie inny scenariusz? I ile różnych scenariuszy oferowało nam życie? Takie i jeszcze inne pytania pojawiły się w książce właściwie tylko kilkukrotnie, ale w głowie zostawały na dłużej i skłaniały do różnych przemyśleń, a tego się po tej książce nie spodziewałam. Niemniej jednak bardzo lubię takie niespodzianki i myślę, że należy się autorce uznanie za to, że oprócz rozrywki chce dać młodzieży coś więcej. :)
Książka (jak na dobrą młodzieżówkę przystało) porusza również temat pierwszych miłości i rozterek z nimi związanych, ale i to robi w sposób nieoczywisty. Pokazuje na przykład, że czasami nie zakochujemy się w konkretnym człowieku, a jedynie w naszym wyobrażeniu o nim. Oprócz tego zwraca nam uwagę na to, że pozory bywają mylące, dlatego też nie należy nikogo zbyt pochopnie oceniać. Ukazuje również, że każdemu należy dać szansę, by on sam pokazał nam jakim jest człowiekiem, bo jest to znacznie lepsze rozwiązanie niż przypinanie komuś łatek, czy sugerowanie się powszechną – i często krzywdzącą - opinią.
Podsumowując: jest to naprawdę świetna pozycja z literatury młodzieżowej i bardzo polecam ją miłośnikom tego gatunku. Nie ma się co dziwić, że ta powieść ma takie wysokie oceny, bo zdecydowanie wyróżnia się na tle innych historii i myślę, że nie pozwoli o sobie szybko zapomnieć.
Dodatkowo autorka zadbała o to, żeby czytelnik z niecierpliwością wyczekiwał kolejnego tomu, gdyż uchyliła rąbka tajemnicy odnośnie tego, co się w nim wydarzy. Teraz nie mogę się doczekać, aż „Cynamon, kłopoty i ja” trafi w moje ręce. :)
P.S: Ode mnie jeszcze jeden (bardzo subiektywny) plus za nawiązania do książki „Wielki Gatsby”. :)
Wyjątkowo zabawny, uroczy, ciekawy i oryginalny – tak podsumowałabym ten tytuł. :)
„Cynamon, chłopaki i ja” to książka opowiadająca o losach piętnastoletniej Victorii King, która zmaga się z nietypową przypadłością. Otóż - dziewczyna jest w stanie przeskakiwać do jakiegoś równoległego świata. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie do tego momentu brzmi to super. Największy...
2019-06-13
„- Jestem dziewczyną – powiedziałam. – Osobą.
- Jesteś jednym i drugim albo ani jednym, ani drugim. Jesteś historią, ale to nie czyni Cię mniej prawdziwą.”
Długo zastanawiałam się jakie inne słowo pasowałoby do tej książki, ale chyba żadne nie określi jej lepiej niż „dziwna”. Dziwna na tyle, że jednocześnie rozumiem osoby, które się nią zachwycają i te, którym do zachwytów daleko.
Główna bohaterka – siedemnastoletnia Alice – większość swojego życia spędziła uciekając wraz z mamą przed prześladującym je pechem. Gdy kobiety otrzymują list z informacją, że w Hazel Wood zmarła babcia Alice (autorka sławnej i mrocznej książki „Opowieści z Uroczyska” - Althea Proserpine), jej mama – Ella – będąc pewną, że wraz ze śmiercią Althei skończy się również ich pech – postanawia, że osiedlą się w Nowym Jorku i tam ułożą sobie życie. Przez kilka pierwszych miesięcy nic nie zapowiada większych kłopotów, aż nagle pewnego dnia Alice wraca do domu i odkrywa, że jej mama została porwana i jedyną wiadomość jaką zdążyła jej zostawić, to żeby trzymała się z daleka od Hazel Wood. Jak się pewnie każdy domyśla – pierwsze, co postanawia bohaterka, to dotarcie tam za wszelką cenę, by uratować swoją mamę. Czy jej się to uda – przekonajcie się sami.
Muszę powiedzieć, że wiele czynników złożyło się na to, że ta powieść była bardzo intrygująca. Jednym z nich jest fakt, że kręciła się ona wokół postaci, której przez większość czasu fizycznie tam nie było i wokół książki, która została wycofana z obiegu, przez co jej zdobycie graniczyło z cudem. Oprócz tego przedstawiona tu historia owiana była tajemnicą, co sprawiało, że z zainteresowaniem przewracałam kolejne strony, by w końcu dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.
I choć jest to książka fantasy (wyjątkowo osobliwa, nawet jak na ten gatunek ;) ) – to, co stanowi jej oś, można odnieść do sytuacji, która zdarza się w prawdziwym życiu. Mowa tu o próbie odwrócenia losu, wyrwania się z życia, które zaplanował dla nas ktoś inny i o walce o to, by móc żyć tak, jak my tego chcemy, zamiast odgrywać tylko jakąś narzuconą nam rolę.
Dodatkową atrakcją były tutaj znajdujące się przed każdym rozdziałem obrazki, które oprócz upiększenia książki, stanowiły nawiązanie do tego, co się w danym rozdziale wydarzy. To również zwiększało zainteresowanie i budziło ciekawość odnośnie tego, jaką rolę będą miały takie rzeczy jak na przykład klatka dla ptaków, czy przewrócony kieliszek do wina.
Szczerze mówiąc przeczytałam sporo powieści z gatunku fantasy, więc nadprzyrodzone rzeczy mi nie przeszkadzają, wręcz przeciwnie – bardzo je lubię, ale... Z reguły każdym wymyślonym światem rządzą jakieś zasady, natomiast tutaj jakby ich nie było i wydarzyć się mogło dosłownie wszystko. Dla wielu na pewno będzie to ogromną zaletą, ponieważ dzięki temu czytelnika czeka wiele zaskoczeń, niemniej jednak mnie z jakiegoś powodu niezupełnie się to podobało. Może dlatego, że czasami się gubiłam (również dlatego, że autorce zdarzało się skakać po wątkach), przez co ciężko mi było dać się całkowicie pochłonąć tej powieści.
To, co również wyróżnia tę książkę na tle innych, które czytałam z tego gatunku – to brak wątku romantycznego. A czy jest to wada, czy zaleta – niech każdy oceni to indywidualnie według swojego gustu i swoich potrzeb. ;)
A jeśli chodzi o mój największy zarzut do tej książki… Przeszkadzały mi obecne w niej wulgaryzmy, gdyż są one czymś, czego w książkach dla młodzieży nie toleruję, w żadnej ilości. Zdaję sobie sprawę z tego, że młodzież czasami odzywa się o wiele gorzej, niż zostało to tutaj ukazane i że u niektórych niestety zdarza się to co drugie słowo… Ale dla mnie to właśnie powód, dla którego tym bardziej nie należy tego promować.
Przeszkadzało mi też jeszcze kilka innych, drobnych rzeczy. Drobnych na tyle, że żadna z nich sama w sobie nie popsułaby mi odbioru całej książki, ale wszystkie razem już w pewnym stopniu to zrobiły. Dla przykładu podam dwie z tych rzeczy:
1. Córka mówiąca do swojej mamy po imieniu… Co dla mnie jest oznaką braku szacunku.
2. Alice wspominająca, że jako dziesięciolatka wiedziała co oznacza słowo „przedawkować” i robiła swojej mamie martini. Chyba zgodzicie się ze mną, że jest to dziwne?
Jednak mimo moich zastrzeżeń uważam, że jest to lektura godna uwagi ze względu na to, że wprowadza do gatunku (i w ogóle do literatury) coś nowego. Myślę również, że jest to pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy lubią baśniowe (i przy tym odrobinę mroczne) klimaty.
Na koniec chciałabym zaznaczyć, że pomimo tego, że książka nie do końca wpasowała się w mój gust – nie żałuję spędzonego z nią czasu i jestem ciekawa kolejnego tomu, dlatego też po dłuższym zastanowieniu przyznaję ocenę 7/10. :)
P.S: Potraficie sobie wyobrazić, że idziecie po ulicy i spotykacie na przykład Calineczkę? Naszą Alice spotkało coś podobnego, z tym, że napotkana przez nią postać nie była tak urocza jak ta stworzona przez Andersena… A skoro już przy tym jesteśmy – ja chyba po prostu wolę takie baśnie w stylu Andersena właśnie, więc może też dlatego ta odsłona baśniowości nie do końca mnie oczarowała. Nie znaczy to jednak, że Was nie oczaruje całkowicie, więc (jeśli lubicie ten gatunek lub po prostu zaciekawił Was opis) zachęcam do tego, byście sami sprawdzili, jakie wrażenie „Hazel Wood” zrobi na Was. :)
„- Jestem dziewczyną – powiedziałam. – Osobą.
- Jesteś jednym i drugim albo ani jednym, ani drugim. Jesteś historią, ale to nie czyni Cię mniej prawdziwą.”
Długo zastanawiałam się jakie inne słowo pasowałoby do tej książki, ale chyba żadne nie określi jej lepiej niż „dziwna”. Dziwna na tyle, że jednocześnie rozumiem osoby, które się nią zachwycają i te, którym do zachwytów...
2019-05-26
„Na nic się nie przyda człowiekowi pozyskać cały świat, jeśliby miał utracić własną duszę (…).”
„Siedmiopiętrowa góra” to opowieść o długiej drodze do odnalezienia Boga. Przedstawia nam ona historię człowieka, który nie tylko przeszedł od bycia ateistą do bycia wierzącym, ale również skończył w zakonie katolickim, mimo tego, że kiedyś samo słowo „katolik” budziło w nim niechęć, czy nawet strach. Tym człowiekiem jest sam autor – Thomas Merton, urodzony w roku 1915.
A o czym między innymi opowiada jego książka?
O tym, że do pełni szczęścia nigdy nie wystarczą jedynie dobra materialne i że największe przyjemności to te, które nie mają nic wspólnego z pieniędzmi.
O tym, że to, jak potoczy się nasze życie – często w dużym stopniu zależy od tego, kogo spotkamy na swojej drodze.
O tym, że nikt nie może żyć samotnie i tylko dla siebie samego, bo w mniejszym lub większym stopniu losy ludzi są ze sobą połączone i chociażby z tego względu powinniśmy czynić i szerzyć dobro i wzajemnie podążać do pokoju, a nie do wojny.
O tym, że Bóg nakazał kochać nawet swoich nieprzyjaciół nie dla własnej korzyści, a jedynie dla naszego dobra, by nie zatruwała nas nienawiść.
O tym, ze wielu wyraża powątpiewanie w istnienie Boga jako argument podając, że przecież na świecie jest tak wiele zła, a bardzo mało osób patrzy od drugiej strony – że dowodem na istnienie Boga może być chociażby fakt, że mimo tak wielu lat pełnych grzechu - na tym świecie wciąż przeważa dobro.
W książce znalazło się również trafne spostrzeżenie, że każda religia prowadzi do Boga i tym się jedynie między sobą te religie różnią, że prowadzą nas innymi drogami. To tylko podkreśla, że nie powinniśmy pozwalać, by poróżniło nas coś takiego jak inne wyznanie.
A te wszystkie wspomniane wyżej rzeczy to jedynie kropla w morzu. Mogłabym wymienić jeszcze bardzo wiele poruszonych tu ważnych kwestii, bo w tej książce wartościowe fragmenty zaznaczałam wręcz jak szalona. ;)
„Logika światowego powodzenia polega na urojeniu; na tej dziwnej pomyłce, że nasza doskonałość zależy od myśli, opinii i poklasku innych ludzi. Dziwne to istnienie, doprawdy, żyć zawsze w wyobraźni kogoś innego, jak gdyby to było jedyne miejsce, gdzie można wreszcie uzyskać rzeczywistość!”
To, co niewątpliwie jest jedną z największych zalet tej powieści - to jej autentyczność. Thomas Merton mówi wprost o swoich wzlotach i upadkach i nie boi się przyznania do błędów i do grzechu. Dla przykładu – prowadzi on rozważania mające na celu wyjaśnienie dlaczego komunizm jest zły, a jednocześnie przyznaje, że sam kiedyś za komunistę się uważał.
Muszę jednak ostrzec, że nie jest to książka, którą czyta się łatwo i szybko. Wymaga ona od nas dużego skupienia, by w pełni zrozumieć wszystko, co autor chce nam przekazać.
Jednakże gdy już nasza uwaga całkowicie skupi się na książce – pomoże nam ona lepiej zrozumieć kwestie związane z wiarą i religijnością i niejednej rzeczy nas nauczy.
Ponadto niektóre fragmenty dotyczące wiary można odnieść do wielu różnych spraw, co daje szerokie pole do przemyślenia i zinterpretowania ich na swój sposób.
Pod względem przekazu ta powieść niewątpliwie zasługuje na najwyższą notę, aczkolwiek obiektywnie nie mogłabym jej przyznać, gdyż zdarzały się w niej nużące momenty. Było tu również trochę takich kwestii, które stały w sprzeczności z tym, co sama uważam, ale to normalne, bo chyba nie ma na świecie takich ludzi, którzy zgadzaliby się we wszystkim. Mimo to sądzę, że zawsze dobrze jest poszerzyć swoje horyzonty i poznać inne niż nasze spojrzenie.
Ostatecznie nie przyznaję żadnej oceny, ale tylko dlatego, że nie czuję się upoważniona do oceniania takiego dzieła. W dodatku z tym gatunkiem mam do czynienia po raz pierwszy, więc nie mam tej książki z czym porównać. Niemniej jednak uważam, że jest to pozycja, z którą warto się zapoznać. Autor poruszył naprawdę wiele spraw, które zmuszały do zastanowienia nie tylko nad moim własnym postępowaniem, ale również nad postępowaniem całej naszej populacji.
Trzeba też oddać Mertonowi, że naprawdę pięknie opowiada nam w tej książce o Bogu i ogólnie o sprawach związanych z wiarą. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że nawet jeśli nie jest się osobą aż tak religijną jak on – odczuwa się szacunek dla jego postawy. A skoro już jesteśmy przy szacunku, to naszła mnie taka myśl, że to jeden z nielicznych przypadków, kiedy mogę się zgodzić z rekomendacjami znajdującymi się na okładce. Pierwsza z nich mówi o tym, że jest to dosłownie i w przenośni odyseja duszy, a druga, że wielu przyjmie tę opowieść z podziwem i szacunkiem.
A komu polecam tę opowieść? Myślę, że przede wszystkim ludziom, którzy są otwarci. Bez względu na to, czy jesteś wierzący czy nie – jeśli jesteś otwarty na możliwość poznania nowej perspektywy – myślę, że znajdziesz tu coś dla siebie.
Mnie w tej książce chyba najbardziej poruszył wiersz, który autor napisał dla swojego brata. Oczywiście doprowadził mnie nim do łez.
Oprócz tego udało się również autorowi mnie rozbawić i to nie raz, bo zdarzały się takie fragmenty jak:
„Zapisałem się także do drużyny biegów przełajowych. To, że mnie tam chętnie przyjęto, jest wystarczającym wytłumaczeniem, dlaczego byliśmy w tym sporcie najgorszą studencką drużyną w całej wschodniej Ameryce.” :)
Dodatkowo historia Thomasa Mertona pokazuje nam, że coś, co dla jednego jawi się jako więzienie – dla drugiego może być całkowitym przeciwieństwem, czyli czymś, dzięki czemu poczuje się wolny. Zrozumienie tego, a co za tym idzie – zrozumienie dlaczego ktoś decyduje się pójść do zakonu, to kolejna rzecz, którą dała mi ta książka.
Bardzo się cieszę, że dostałam możliwość przeczytania „Siedmiopiętrowej góry” i za to serdecznie dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka. :)
„Szatan nie jest głupcem. Może doprowadzić ludzi do takich uczuć wobec nieba, jakie powinni mieć wobec piekła. Może wzbudzić w nich taką obawę łaski, jakiej wcale nie odczuwają wobec grzechu. A dokonuje tego nie światłem, lecz ciemnością, nie tym, co rzeczywiste, ale cieniem, nie jasnością i treścią, ale marzeniami i tworami psychozy. A ludzie wykazują taką słabość intelektualną, że lada zimny deszcz wystarcza, aby przeszkodzić im w znalezieniu prawdy o jakiej bądź sprawie.”
„Na nic się nie przyda człowiekowi pozyskać cały świat, jeśliby miał utracić własną duszę (…).”
„Siedmiopiętrowa góra” to opowieść o długiej drodze do odnalezienia Boga. Przedstawia nam ona historię człowieka, który nie tylko przeszedł od bycia ateistą do bycia wierzącym, ale również skończył w zakonie katolickim, mimo tego, że kiedyś samo słowo „katolik” budziło w nim...
2019-04-28
Jeśli szukacie oryginalnego i nieprzyzwoicie zabawnego romansu – ten tytuł jest właśnie dla Was.
Tiffy Moore właśnie rozstała się z chłopakiem, od którego jak najszybciej chce się uwolnić, dlatego też szuka dla siebie mieszkania. Niestety stać ją tylko na lokal, w którego łazience można poczuć, jakby się było w lesie. I nie chodzi tu o kojarzący się z lasem piękny zapach, a o grzyby rosnące za toaletą. Niezbyt przyjemna perspektywa, prawda? Nic więc dziwnego, że w stanie najwyższej desperacji kobieta postanawia odpowiedzieć na bardzo nietypowe ogłoszenie.
Leon Twomey szuka współlokatora do swojego jednopokojowego mieszkania, które na dodatek ma tylko jedno łóżko. Ale to nie tak, że nasz Leon jest zboczeńcem. Prawda jest taka, że pracuje on na nocną zmianę i od osiemnastej do dziewiątej rano jego mieszkanie jest wolne, toteż mężczyzna dostrzega w tym okazję na zarobienie pieniędzy, których bardzo potrzebuje.
Tak Tiffy i Leon zamieszkują razem, mimo tego, że nigdy się nie spotkali.
Z czasem jednak nasi bohaterowie zaczynają prowadzić ze sobą karteczkową korespondencję, dzięki której rodzi się między nimi przyjaźń. Co z tego wyniknie – przekonajcie się sami. :)
„Irytująca babka, bez dwóch zdań. No i kobieta, co może się nie spodobać Kay. Ale dzwoniły jeszcze tylko dwie osoby: pierwsza pytała, czy mam coś przeciwko oswojonym jeżom (odpowiedź: nie, dopóki u mnie nie mieszkają), a druga to na sto procent handlarz narkotykami (nie, nie jestem przewrażliwiony – gość chciał mi sprzedać prochy podczas naszej rozmowy).”
Czytając tę książkę miałam wrażenie, że ledwo ją zaczęłam, a już byłam w połowie – tak bardzo mnie ona wciągnęła. Kiedy to zauważyłam – chciałam ją sobie „dawkować”, by nie skończyć jej zbyt szybko, ale to było po prostu niemożliwe. Musiałam wiedzieć jak potoczą się losy bohaterów i wręcz nie mogłam się oderwać od ich perypetii.
„Współlokatorzy” to bardzo niepozorna książka. Tytuł, okładka, opis – to wszystko wręcz krzyczy, że będziemy mieli do czynienia z przyjemną i radosną lekturą. I ona faktycznie jest taka, ale nie tylko taka. Nie brakuje tu bowiem trudnych tematów, takich jak toksyczny związek, bolesne rozstanie i niemożność „zapomnienia” o drugiej osobie. Autorka bardzo realnie oddała ten problem i muszę przyznać, że chyba pierwszy raz spotkałam się z czymś takim. Z reguły w takich książkach, gdy jakaś bohaterka jest świeżo po rozstaniu – jest to tylko wspomniane i zapominamy o sprawie, gdy owa bohaterka poznaje kogoś nowego. Tutaj nie jest tak łatwo.
Na samym początku denerwowałam się na Tiffy i myślałam sobie „Jak Ty się dziewczyno zachowujesz?”, ale później, gdy pojawił się taki cytat, że „w miłości wszyscy jesteśmy idiotami” – nie mogłam nie przyznać, że coś w tym jest. Czasami człowiek zaślepiony miłością lub strachem przed samotnością – nie dostrzega, że druga osoba źle go traktuje lub gorzej – dostrzega i daje na to przyzwolenie zadowalając się okruchami - czyli rzadkimi chwilami szczęścia. Myślę, że na takie rzeczy warto zwracać uwagę i uświadamiać ludziom, że zasługują na więcej – co też czyni ta książka. Warto również wspomnieć, że nie mydli nam ona oczu tym, że aby wyleczyć się z toksycznej relacji potrzebna jest nowa miłość, a zamiast tego podkreśla, że do tego potrzebna jest pomoc specjalisty.
„Przypominam sobie, że nie da się nikogo uratować na siłę – ludzie muszą to zrobić sami. My możemy najwyżej im pomóc, gdy będą gotowi.”
Jeśli chodzi o minusy tej książki – zauważyłam ich kilka. Przede wszystkim – bardzo nie lubię wszelkich nawiązań do polityki/poglądów w romansach czy powieściach obyczajowych. Uważam, że nie od tego one są i nie rozumiem celu takich zabiegów. Wiadomo, że każdą książkę przeczytają ludzie o różnych poglądach i sprawianie, że jakaś ich część poczuje się niekomfortowo jest po prostu słabe. Drugą rzeczą, która mi przeszkadzała był sposób pisania dialogów w rozdziałach Leona. Wyglądały one jak rozmowy prowadzone na czacie, a nie w cztery oczy, przez co ciężko mi szło wyobrażanie sobie, że bohaterowie rozmawiają twarzą w twarz. Była też jedna scena, która wydała mi się wyjątkowo absurdalna, ale koniec końców patrząc na to jakim szaleńcem był Justin – nie można było oczekiwać od niego mądrych i logicznych zachowań. ;)
W ogólnym rozrachunku jednak - te minusy to były drobnostki, które zostały przyćmione przez masę zalet. Oprócz tych wymienionych wcześniej:
1. Wątek romantyczny w tej powieści całkowicie skradł moje serce. Nie widzę w nim ani jednej rzeczy, do której można by się było przyczepić. Relacja bohaterów została przedstawiona bardzo ciekawie i nieszablonowo. To sprawia, że od razu mam ochotę przeczytać całą tę historię jeszcze raz.
2. Uwielbiam motyw pisania karteczek i możliwość podglądania wymiany zdań naszych współlokatorów. Miałam wrażenie, że dzięki temu jeszcze bardziej się z nimi zżyłam.
3. Cudowny jest fakt, że Tiffy i Leon wymieniali się w roli narratora. Jestem wielką fanką takiego zabiegu.
4. Pozostali bohaterowie tej powieści również byli świetni, między innymi: zwariowana Rachel, biedny Richie i niezawodni Mo i Gerty. Przyjaźń ostatniej dwójki z Tiffy została naprawdę pięknie ukazana. Myślę, że każdy chciałby mieć takich przyjaciół.
5. Tak jak lubię - łezka w moim oku się zakręciła. A to głównie za sprawą biednego Richiego. ;)
6. Na deser – w tej książce jest naprawdę wiele momentów do śmiechu. „Współlokatorzy” to po prostu istna książkowa komedia. A czegoś takiego właśnie teraz potrzebowałam.
„Czuję ukłucie miłości. Może to tylko kolka, trudno ocenić na tym etapie związku, ale mimo wszystko.”
P.S: Uwielbiam, gdy czytając ostatnie zdanie książki mam na twarzy ogromny uśmiech i czuję się, jakby ktoś mnie przytulił, a tak było właśnie w przypadku „Współlokatorów”. Polecam! Na pewno kiedyś wrócę do tego tytułu.
Jeśli szukacie oryginalnego i nieprzyzwoicie zabawnego romansu – ten tytuł jest właśnie dla Was.
Tiffy Moore właśnie rozstała się z chłopakiem, od którego jak najszybciej chce się uwolnić, dlatego też szuka dla siebie mieszkania. Niestety stać ją tylko na lokal, w którego łazience można poczuć, jakby się było w lesie. I nie chodzi tu o kojarzący się z lasem piękny zapach,...
2019-02-06
„- (...) Siedziałbym w ciszy do końca swojego życia, jeśli oznaczałoby to możliwość zaopiekowania się Wami.
Kiedy skończyłem, z jej oczu płynęły łzy. Nie chciała, żebym cierpiał... rozumiałem ją. Ale tu chodziło o moje życie. Cierpienie było gwarantowane. Poczucie bezpieczeństwa nie.”
Na początku przyznam, że gdy zobaczyłam książkę „Walcząc z ciszą” w zapowiedziach na stronie empiku – nie zwróciłam na ten tytuł większej uwagi. Mężczyzna bez koszulki na okładce to coś, czego ostatnio staram się unikać, gdyż z doświadczenia wiem, że bardzo często za taką okładką znajduje się zwykły erotyk (chociaż zdarzają się oczywiście wyjątki). Jednak po zapoznaniu się z opisem odniosłam wrażenie, że w tym przypadku może być inaczej i będę miała do czynienia ze wzruszającą historią. Jak było w rzeczywistości? Do tego jeszcze wrócę. Najpierw chciałabym jednak napisać kilka zdań o fabule.
Till Page i Eliza Reynolds to główni bohaterowie tej książki, których poznajemy, gdy Ci mają po trzynaście lat. Oboje już jako bardzo młodzi ludzie zmagają się z samotnością, gdyż pochodzą z domów, w których rodzice nie wykazują zbyt wielkiego zainteresowania swoimi dziećmi. Z tego powodu, gdy los splata ich drogi – szybko nawiązuje się między nimi nić porozumienia, która prowadzi do wyjątkowej przyjaźni, dzięki której mają poczucie, że w końcu nie są na tym świecie sami.
Z czasem jednak Eliza zaczyna czuć do Till’a coś więcej niż przyjaźń i chociaż chłopak również nie jest względem niej obojętny – boi się przekształcić ich relację w coś więcej. Nie jest to jednak spowodowane tylko strachem przed utratą przyjaciółki (gdyby coś poszło nie tak), ale również obawą przed staniem się w przyszłości dla niej ciężarem, gdyż okazuje się, że niestety – traci on słuch. Jednak to nie jedyny problem, z jakim oboje będą musieli się zmierzyć. Jeśli chcecie wiedzieć co jeszcze na nich czeka – musicie zapoznać się z tym tytułem.
„Walczyłem o każdy haust powietrza. Gdy tylko wyłaniałem się nad powierzchnię wody, wypełniając swoje płuca nadzieją i determinacją, by przetrwać kolejny dzień, coś wpychało mnie z powrotem w odmęty... Za każdym razem głębiej.”
Jak można się domyślić po okładce – nasz główny bohater jest bokserem, ale sam boks został tu przedstawiony w nieco inny sposób niż w pozostałych książkach z tego gatunku. Dowiedziałam się też kilku rzeczy, o których nie miałam dotąd pojęcia o tym sporcie.
Jednak za największą zaletę tej powieści uważam fakt, że zarówno Eliza, jak i Till mieli w niej coś do powiedzenia. Uwielbiam, gdy książka oferuje nam perspektywę dwóch głównych bohaterów, gdyż to pozwala nam lepiej ich poznać i zrozumieć co nimi kieruje. Poza tym możliwość poznania myśli i patrzenia oczami zarówno kobiety jak i mężczyzny to zawsze jest miłe doświadczenie, które czyni lekturę ciekawszą.
Kolejną rzeczą jaką uwielbiam w książkach tego typu to sytuacja, gdy bohaterowie poznają się w dzieciństwie i/lub zaczynają od przyjaźni. Taki zabieg pozwala nam bardziej uwierzyć w ich uczucie, a jak już wspominałam – w tej książce właśnie z czymś takim mamy do czynienia. Dzięki temu również bardzo zżyłam się z Till’em i Elizą i mocno im kibicowałam.
Jeśli chodzi o wzruszenia, których spodziewałam się po przeczytaniu opisu – na całe szczęście ich nie brakowało. Kilkakrotnie zdarzyło się, że w trakcie czytania w oczach stanęły mi łzy przez to, z czym musieli zmagać się nasi bohaterowie. Jednak prawdę powiedziawszy u mnie o łzy nie jest jakoś specjalnie trudno. O wiele trudniej mnie rozbawić, a i to się tej książce udało za sprawą słownych potyczek naszych bohaterów. I nie mam tu na myśli tylko Till’a i Elizy. Uśmiech pojawiał się na mojej twarzy również przez braci Till’a – Flinta i Quarry’ego. Co tu dużo mówić – pokochałam wszystkich chłopców Page i z dużą przyjemnością śledziłam ich losy.
W tej powieści nie brakowało również momentów, które były takie urocze, że aż chwytały za serce i sprawiały, że chciało się wzdychać. ;) Przyczyniły się one do tego, że zaznaczyłam sobie kilka naprawdę pięknych cytatów, do których z chęcią będę wracać.
„Właśnie w ten sposób działaliśmy. Bez przerwy docinaliśmy sobie nawzajem i śmialiśmy się otwarcie. Kiedy walczyli, sędziowałam. Naprawdę było idealnie.
Byliśmy rodziną.”
Czy ta książka miała słabe strony? Według mnie owszem. Pierwszą taką słabą stroną były przeskoki czasowe. Wiadomo, że jakieś musiały być ze względu na to, że bohaterowie poznają się w dzieciństwie, ale można je było ograniczyć do minimum. Ja zawsze przy takich przeskokach mam wrażenie, że coś mnie omija, a tutaj uświadczyłam tego kilkakrotnie. A naprawdę nie miałabym nic przeciwko, gdyby ta książka była dłuższa.
Nie miałabym również nic przeciwko, gdyby autorka zmniejszyła ilość scen erotycznych, bo w pewnej chwili było ich zwyczajnie za dużo.
Odniosłam też wrażenie, że wspomnianych wcześniej wzruszeń mogło być więcej, gdyż było kilka scen z dużym potencjałem, który autorka marnowała właśnie przez zbyt szybkie sprowadzenie ich do seksualności.
Dlatego też nie jest to na pewno książka dla kogoś, komu takie rzeczy jakoś bardzo przeszkadzają. Natomiast dla wszystkich innych – którzy mogą przymknąć na to oko, lub najzwyczajniej w świecie lubią książki z nutą erotyki – „Walcząc z ciszą” będzie lekturą idealną.
Ze mną ta historia zostanie na długo, ponieważ – pomijając te drobne wady – jest to niezwykła opowieść o walce o lepsze jutro, o walce o ze swoimi słabościami i o tym, że z odpowiednim podejściem, zaangażowaniem i determinacją – wszystko jest możliwe.
Zwłaszcza, gdy ma się dla kogo walczyć. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że autorka zarobiła u mnie duży plus za pokazanie, że rodzina jest najważniejsza i warto dla niej dokonać wszelkich poświęceń.
Z pewnością będę wyczekiwać kolejnego tomu, który jest o jednym z braci Till’a, więc na pewno będzie można spotkać w nim całą tę rodzinę po raz kolejny, co mnie bardzo cieszy.
Na koniec jeszcze pragnę dodać, że możliwość przeczytania książki i wyrażenia o niej opinii otrzymałam dzięki wydawnictwu NieZwykłe, za co bardzo dziękuję. :)
„ - Brzmię dziwnie? Jak ktoś głuchy?
Uśmiechnęła się do mnie szeroko i nagle nie obchodziło mnie, jak brzmi mój głos. Łzy napłynęły jej do oczu, szybko pokręciła głową, a następnie powiedziała:
- Nie. - Wielkimi literami napisała: Nadal brzmisz jak MÓJ Till. Ale zawsze byłeś dziwny, więc może powinnam odpowiedzieć "tak".”
„- (...) Siedziałbym w ciszy do końca swojego życia, jeśli oznaczałoby to możliwość zaopiekowania się Wami.
Kiedy skończyłem, z jej oczu płynęły łzy. Nie chciała, żebym cierpiał... rozumiałem ją. Ale tu chodziło o moje życie. Cierpienie było gwarantowane. Poczucie bezpieczeństwa nie.”
Na początku przyznam, że gdy zobaczyłam książkę „Walcząc z ciszą” w zapowiedziach na...
2019-12-10
"Wróżka Prawdomówka" to tytuł, który skrywa bardzo krótką, ale przy tym niesamowicie uroczą i mądrą historię. Opowiada ona o pewnej wróżce, na którą został rzucony urok zmuszający ją do mówienia prawdy w każdej sytuacji. A jak wiemy - prawda bywa bolesna i nie każdy potrafi ją znieść, dlatego też nasza główna bohaterka staje się odludkiem. Jak się jednak pewnie domyślacie - nie będzie nim do końca opowiadanej przez autora historii, bowiem pewnego dnia zdarzy się coś, dzięki czemu Prawdomówka pozna kogoś wyjątkowego i przekona się, że rzucony na nią urok może przynosić prawdziwe ukojenie.
"Bo widzisz, życie Twoje jest jak głos, musisz wierzyć w siebie.
Wybór, jak tego głosu użyć - należy do Ciebie."
Matt Haig bardzo pozytywnie mnie zaskoczył tym, co postanowił przekazać dzieciom na kartach tej książeczki. Kiedy zaczęłam ją czytać, wydawało mi się, że będzie to po prostu zabawna historia, służąca głównie rozrywce. Tymczasem dostajemy opowieść ukazującą nie tylko to, że słowa mogą bardzo ranić, ale również między innymi to, że nie bylibyśmy w stanie w pełni docenić szczęścia, gdybyśmy w swoim życiu nie poznali też czym jest smutek.
Uważam, że jest to godna uwagi pozycja. Drobna rozmiarem, ale bardzo piękna - zarówno pod względem treści, jak i oprawy, bo okładka na żywo wygląda wręcz obłędnie. Dodatkowo warto wspomnieć o tym, że ukryta za nią historia jest pisana wierszem i bogata w ilustracje, więc na pewno zachwyci najmłodszych, toteż jeśli macie takowych w rodzinie - możecie śmiało podarować im ten tytuł. :)
"Wróżka Prawdomówka" to tytuł, który skrywa bardzo krótką, ale przy tym niesamowicie uroczą i mądrą historię. Opowiada ona o pewnej wróżce, na którą został rzucony urok zmuszający ją do mówienia prawdy w każdej sytuacji. A jak wiemy - prawda bywa bolesna i nie każdy potrafi ją znieść, dlatego też nasza główna bohaterka staje się odludkiem. Jak się jednak pewnie domyślacie -...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-09-05
„Zdaje się, że ja też doszłam do wniosku, że całe życie polega na tym, by wspinać się, a potem spadać i znowu się podnosić. I nieważne, że czasami jesteś w dołku. Liczy się to, żeby cały czas zmierzać mniej więcej do góry. Zawsze trzeba mieć nadzieję, że tak będzie. Mniej więcej do góry.”
Zdarzyło Wam się poznać w książce bohatera lub bohaterkę, z którymi mogliście się utożsamiać do tego stopnia, że czasami czuliście się, jakbyście czytali o sobie? Ja miałam tak właśnie w przypadku tej książki i zapewne to między innymi wpłynęło na to, że tak bardzo mi się ona podobała. :)
„Spójrz mi w oczy, Audrey” przedstawia historię czternastoletniej dziewczyny cierpiącej na zaburzenia lękowe. Objawiają się one tym, że bardzo rzadko wychodzi ona z domu (wyjątek stanowią wizyty u terapeutki) i prawie zawsze (czy słońce, czy deszcz/czy to w domu, czy poza nim) ma na nosie przeciwsłoneczne okulary. A dlaczego – tego powiedzieć nie mogę. To sekret Audrey i tylko ona może Wam go zdradzić. W każdym razie, wbrew temu co się wydaje niektórym sąsiadom – dziewczyna wcale nie próbuje uchodzić za gwiazdę Hollywood.
Jak się możecie domyślić – książka ta opowiada o rzeczach trudnych i przykrych, ale robi to w wyjątkowo lekki sposób. Posiada ona również sporo zabawnych momentów, dzięki którym uśmiech niejednokrotnie zagościł na mojej twarzy, a to z kolei sprawiło, że już od samego początku miałam to uczucie z serii „Rany, jak ja nie chcę kończyć tej książki!”. :) Polubiłam nie tylko główną bohaterkę, ale też całą jej rodzinę (a zwłaszcza uroczego czteroletniego braciszka), więc zupełnie nie miałam ochoty się z nimi wszystkimi rozstawać.
Miłym dodatkiem był tutaj również delikatny wątek romantyczny. Po opisie na okładce może się wydawać, że ten wątek tutaj dominuje, ale tak nie jest. Książka skupia się na próbach powrotu do zdrowia Audrey, w czym pewien chłopak tylko jej pomaga, nie stanowi on jednak kluczowego elementu w tym procesie. Ta rola słusznie należy do doktor Sarah, która między innymi wyznacza naszej głównej bohaterce dość nietypowe, ale przy tym ciekawe zadanie, które urozmaica całą historię.
Autorka w swojej książce mówi o istotnej rzeczy, mianowicie – że czasami nasz umysł potrafi być naszym największym wrogiem i wmawia nam on wtedy rzeczy, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Myślę, że to jest coś, o czym każdy powinien się dowiedzieć – że zdarza się, że człowiek z jednej strony coś wie, a z drugiej strony robi coś innego, bo jakaś wewnętrzna siła pobudza go do reakcji sprzecznych z tym, co próbuje on sobie tłumaczyć i że nie jest to kwestia złej woli. Tak po prostu działają niektóre choroby.
W trakcie czytania doszłam do wniosku, że to przykre, o jak wielu ważnych sprawach nikt nam nie mówi. Nikt na przykład nie uczy nas w szkole o zaburzeniach, które dotykają ludzi, a to mogłoby pomóc w zrozumieniu otaczających nas osób, których zachowanie odbiega od normy i podejrzewam też, że uczyniłoby życie tych osób odrobinę łatwiejszym. Zamiast tego jednak wolą na przykład pakować nam do głów rzeczy, które poza murami szkoły nigdy nam się nie przydadzą. Może dzięki książkom takim jak ta, ktoś mający możliwości wprowadzenia zmian dostrzeże ten problem i ruszy jakiś proces uświadamiania?
A może jestem zbyt wielką optymistką? W każdym razie cieszę się, że powstają książki, które poruszają takie kwestie, jak te zawarte w „Spójrz mi w oczy, Audrey”, gdyż mają one szansę rozwinąć w ludziach empatię i przekazują wiedzę o sprawach, które mają znaczenie w życiu codziennym.
Sophie Kinsella zawarła tutaj również takie przesłanie, że każdy zalicza w życiu upadki i jest to całkowicie normalne. Najważniejsze jednak, by po każdym upadku się podnieść, a następnie iść dalej, najlepiej z podniesioną głową. :)
Jeśli tak jak ja lubicie powieści młodzieżowe – bardzo polecam Wam tę książkę. Sądzę, że jest ona u nas niedoceniona i bardzo bym chciała, by to się zmieniło. Tytułowa Audrey to jedna z tych bohaterek, o których łatwo się nie zapomina i dlatego sama na pewno kiedyś spotkam się z nią ponownie.
„Zdaje się, że ja też doszłam do wniosku, że całe życie polega na tym, by wspinać się, a potem spadać i znowu się podnosić. I nieważne, że czasami jesteś w dołku. Liczy się to, żeby cały czas zmierzać mniej więcej do góry. Zawsze trzeba mieć nadzieję, że tak będzie. Mniej więcej do góry.”
Zdarzyło Wam się poznać w książce bohatera lub bohaterkę, z którymi mogliście się...
2019-09-02
„Nie wiemy, na co umrzemy, ale możemy zdecydować, jak żyć.”
Znacie serię „Gorzka Czekolada”? Jeśli nie, oto krótki opis: „Niesztampowa i emocjonująca, pozostawia na długo słodki posmak z nutą goryczy. Rozjaśnia umysł i dodaje ducha. Jest antidotum na codzienność, powierzchowność i pośpiech. Mocna w tematyce, lekka w odbiorze. Ta seria uzależnia”. Na stronie wydawnictwa możemy znaleźć również informację, że seria podzielona jest na dwie podserie: „czarną” – z kryminałami i „białą” z powieściami obyczajowymi, więc dla każdego znajdzie się coś dobrego. :)
„Między niebem a Lou” to powieść, która zabiera nas na wycieczkę na francuską wyspę Groix. Tam poznajemy pewną rodzinę, która właśnie musiała pożegnać Lou – ukochaną żonę, matkę i babcię. Wydawać by się mogło, że w obliczu takiego nieszczęścia rodzina zechce być blisko, by się wspierać… Niestety, okazuje się, że Lou była ogniwem, które trzymało wszystkich razem, a po jej odejściu wszystko posypało się jak domek z kart. Wygląda jednak na to, że Lou przewidziała, że tak będzie i dlatego przed śmiercią postanowiła zadbać o przyszłość swoich najbliższych. W jaki sposób? Poprzez zostawienie u notariusza listu, w którym wyznaczyła swojemu mężowi zadanie dotyczące ich dzieci. W takiej sytuacji pogrążony w rozpaczy Joseph nie ma wyjścia – musi zawalczyć o swoją rodzinę.
W książce Lorraine Fouchet ważny element stanowi wieloosobowa narracja. Dzięki niej możemy dobrze poznać każdego członka rodziny i zobaczyć jak próbują oni radzić sobie nie tylko z dotyczącą wszystkich żałobą, ale również ze swoimi osobistymi problemami.
I muszę przyznać, że pod tym względem jest to (czasami do bólu) realistyczna książka. Każdy bohater ma swoje za uszami, ale też za każdym bohaterem stoi jakaś historia, co daje nam możliwość zobaczenia, że człowiek zachowuje się tak, jak się zachowuje, z jakiegoś powodu. Nikt nie rodzi się neurotyczny, czy nieufny. To w dużej mierze nasze przeżycia i pozostawione przez nie blizny czynią z nas takie osoby. Oczywiście nie można wszystkiego usprawiedliwiać przykrymi doświadczeniami, ale można znaleźć w sobie więcej zrozumienia dla innych i można to zrobić czytając książki takie jak ta, które pokazują, że każdy popełnia jakieś błędy, każdy kiedyś kogoś zranił i nie oznacza to automatycznie, że jesteśmy złymi ludźmi.
Książka podejmuje też takie tematy jak: próby korzystania z uroków życia pomimo choroby, niekiedy katastrofalne w skutkach wychowywanie dziecka pod kloszem, czy mylące pozory, które każą nam przypuszczać, że czyjeś życie jest idealne, gdy tymczasem może się okazać, że do ideału mu bardzo daleko. Ucieszyło mnie jednak, że to wszystko zostało podane w taki sposób, że cała historia nie jest przygnębiająca.
Autorka ujęła mnie również klimatem, jaki stworzyła w tej książce, stylem, w jakim ją napisała, jak też emocjami, które we mnie wywołała. Dzięki niej niejednokrotnie miałam okazję się wzruszyć, ale i na rozbawienie znalazło się tu miejsce, najczęściej gdy bohaterowie żartowali z tego jak okropną kucharką była Lou. ;)
Mam tylko małe „ale” – jak na ilość zawartej tu słodyczy – było tutaj dla mnie odrobinę za dużo goryczy. I nie chodzi mi o to, że książka jest smutna, a o to, że niektóre zachowania bohaterów sprawiały, że nóż mi się w kieszeni otwierał, na przykład w sytuacji, gdy pewien mało lubiany przeze mnie mężczyzna narzekał, że córki mają go gdzieś. A to przecież dorosły kształtuje relację z dzieckiem i za nią odpowiada.
W każdym razie – książkę mimo to jak najbardziej polecam.
„Między niebem a Lou” zawiera piękną historię ukazującą, że z przykrymi rzeczami łatwiej mierzyć się mając u boku innych ludzi, a także, że gdy chodzi o rodzinę, naszych najbliższych – nie można się poddawać, bo rodzina to największe błogosławieństwo i nasza największa siła. :)
Dla miłośników powieści obyczajowych jest to moim zdaniem pozycja obowiązkowa. Uprzedzam jednak, że możliwym skutkiem ubocznym jest chęć wskoczenia na statek, który zabierze nas na jakąś wyspę. ;)
„Nie wiemy, na co umrzemy, ale możemy zdecydować, jak żyć.”
Znacie serię „Gorzka Czekolada”? Jeśli nie, oto krótki opis: „Niesztampowa i emocjonująca, pozostawia na długo słodki posmak z nutą goryczy. Rozjaśnia umysł i dodaje ducha. Jest antidotum na codzienność, powierzchowność i pośpiech. Mocna w tematyce, lekka w odbiorze. Ta seria uzależnia”. Na stronie wydawnictwa...
2019-08-26
„Te obrazy są takie kuszące. Przepełniają mnie miłością do Matki Natury, nawet jeśli ujawnia ona również swoje wady… albo może sprawdza swą moc, chcąc przestrzec nas przed swoją władzą. Ona tu rządzi, to jedno wiem na pewno. Choć próbujemy, nie jesteśmy w stanie nagiąć jej praw. Nie wtedy, gdy ona tego nie chce.”
„Nowa Ewa” to opowieść o przyszłości, w której ludziom grozi wyginięcie. Wszystko przez to, że z dnia na dzień, z niewiadomych przyczyn – na świecie przestały rodzić się dziewczynki. Ludzie robili wszystko co w ich mocy, by przywrócić dawny porządek, ale niestety, bez powodzenia – każda kobieta, która spodziewała się dziewczynki – musiała prędzej czy później zmierzyć się z poronieniem. Nie pomagały nawet modlitwy, ani błagania o pomoc kierowane do różnych bogów. Aż nagle, po pięćdziesięciu latach zdarzył się cud i na świat przyszła zdrowa dziewczynka, dzięki której ludzie odzyskali nadzieję.
Ewa (bo takie imię nadano zbawicielce) od początku wiedziała, że jest ostatnią szansą na przetrwanie gatunku. Wiedziała też, że pewnego dnia będzie musiała odegrać ważną rolę.
W wieku szesnastu lat dziewczyna staje przed koniecznością wybrania mężczyzny – jednego z trzech wyselekcjonowanych kandydatów, z którym będzie musiała postarać się o dziecko. Sprawę komplikuje jednak fakt, że dziewczyna w międzyczasie zaczęła żywić uczucia do kogoś zupełnie innego – chłopaka, z którym pewne osoby nigdy nie pozwolą jej się związać. Co w takiej sytuacji zrobi Ewa? Zaakceptuje narzucony jej los, czy spróbuje przejąć kontrolę nad swoim życiem? I co z tego wyniknie? Odpowiedź na te pytania znajdziecie w książce.
Po opisie fabuły może się wydawać, że jest to zwykła historia romantyczna dla nastolatków. Nic bardziej mylnego. O „Nowej Ewie” powiedziano, że „zapowiada się na jedną z najważniejszych książek tego roku” i teraz w pewnym stopniu rozumiem skąd takie słowa. Historia stworzona przez duet Giovanna i Tom Fletcher porusza wiele aktualnych tematów i stara się (przynajmniej w moim odczuciu) wysłać do ludzi swego rodzaju apel, żebyśmy przestali niszczyć naszą planetę, zanim będzie za późno.
W powieści tej przedstawiony został świat, w którym Matka Natura postanowiła się zbuntować i ukarać ludzkość za to, że ta jej nie szanowała i ingerowała w jej działania. To zmusza do zastanowienia, czy nas czeka podobny los, jeśli w końcu się nie opamiętamy.
Jeśli chodzi o poruszane kwestie… Jedną z najważniejszych jest ta, że każdy należy wyłącznie do siebie i ma prawo sam decydować o swoim życiu. Książka pokazuje też, że zamiast brać za pewnik wszystko, co nam przekazują inni (i tym samym pozwalać sobą manipulować) – należy myśleć samodzielnie i na własną rękę szukać prawdy. Powieść ta ukazuje również, że zawsze powinno się działać w zgodzie z tym, co my uważamy za właściwe, natomiast opinie innych winny być dla nas drugorzędną sprawą.
Książka niesie ze sobą także taki morał, że najgorsza prawda jest lepsza niż idealne kłamstwo.
Za to wszystko autorom należą się brawa, jednak muszę przyznać, że dla mnie jak na ten gatunek było tutaj za mało akcji. Wprawdzie nie nudziłam się podczas czytania, ale też nie mogę powiedzieć, by była to książka, od której nie mogłam się oderwać. Wydaje mi się też, że brakuje tutaj różnorodności i całość wypadłaby lepiej, gdyby dodać więcej interesujących wątków pobocznych, bo tak przez większość czasu wszystko kręci się tylko wokół dwóch spraw. Nie zmienia to jednak faktu, że „Nowa Ewa” to ciekawa opowieść, między innymi o ludziach poświęcających się w imię swoich przekonań i walki o to, co słuszne, jak również o ludziach postawionych przed trudnymi wyborami, którzy na własnej skórze przekonają się, że czasami nie ma czegoś takiego jak dobre rozwiązanie i w takiej sytuacji można jedynie wybrać mniejsze zło.
Myślę, że ten tytuł może się spodobać fanom twórczości Veroniki Roth, ponieważ czasami odnosiłam wrażenie, że panuje tu podobny do jej powieści klimat. :)
„Te obrazy są takie kuszące. Przepełniają mnie miłością do Matki Natury, nawet jeśli ujawnia ona również swoje wady… albo może sprawdza swą moc, chcąc przestrzec nas przed swoją władzą. Ona tu rządzi, to jedno wiem na pewno. Choć próbujemy, nie jesteśmy w stanie nagiąć jej praw. Nie wtedy, gdy ona tego nie chce.”
„Nowa Ewa” to opowieść o przyszłości, w której ludziom grozi...
2019-08-07
Czuliście się kiedyś oszukani przez książkę? Bo obiecała być dla Was dobra, a potem z Was zadrwiła?
Być może gdybym obejrzała wcześniej film pod tym samym tytułem – wiedziałabym czego się spodziewać, ale cóż – nie oglądałam. Zainteresował mnie jednak opis tej powieści, która została określona jako „fantasy dla czytelników w każdym wieku”, a że fantasy lubię, to się skusiłam. I wiem, że nie mogłam oczekiwać słodkiej i miłej historii, bo w końcu obietnica zabrania do „złowrogiego, magicznego i rozdartego wojną świata” dobitnie mówi o tym, że nie będzie to szczęśliwa opowieść, nie spodziewałam się jednak, że będzie ona zawierać tak brutalne sceny. Dla mnie stwierdzenie „dla czytelników w każdym wieku” oznacza, że i dziecko może się z taką książką zapoznać, więc pomyślałam – w takim razie ja tym bardziej mogę. I tego niestety chwilami bardzo żałowałam. Bo owszem, jest to powieść fantasy, ale TYLKO dla dorosłych i to takich o mocnych nerwach, którym nie przeszkadza czytanie o wbijaniu komuś szkła w oko, o biciu młotkiem po twarzy i miażdżeniu dłoni do tego stopnia, że ciężko rozpoznać w niej dłoń. Niestety ja nie jestem czytelnikiem o mocnych nerwach i uważam, że jeśli coś takiego można określić jako „dla czytelników w każdy wieku”, to ja jestem zaginioną księżniczką z bajki.
Co prawda tych bardzo brutalnych scen nie było tutaj dużo, ale to nie zmienia faktu, że mnie – wrażliwemu czytelnikowi – nawet po tych kilku scenach ciężko było się pozbierać…
Nie jest to jednak mój jedyny zarzut do tego tytułu. Oprócz tego odniosłam również wrażenie, że cała historia została stworzona, by manipulować. Dlaczego? Ponieważ w roli wilków zostali tutaj ukazani żołnierze działający na rozkaz Francisco Franco, a w roli owieczek i „dzielnych buntowników” (fragment opisu) obsadzeni zostali komuniści i anarchiści. Z książki tej wynika również, że Ci pierwsi zabijali, bo byli okrutni, a Ci drudzy zabijali tylko, by się bronić/walczyć o swoje. Ile w tym prawdy – niech każdy kto zechce sam się przekona i trochę o tym poczyta. Ja nie będę tutaj pisać co sama o tym sądzę, bo są tematy, których z zasady w moich opiniach nie poruszam, poza tym moja wiedza historyczna nie jest na tak wysokim poziomie, bym mogła kogokolwiek pouczać… Ale jedno wiem na pewno – sytuacja w tamtym okresie (kilka lat po hiszpańskiej wojnie domowej) nie była tak czarno-biała, jak przedstawia to „Labirynt fauna”.
A skoro już wyjaśniłam powody, przez które nie mogę zaliczyć tej książki do ulubionych – przejdę do omówienia jej dobrych stron, bo nie jest tak, że ich nie miała.
Największą zaletą tej pozycji jest to, że porusza sporo ważnych tematów. Nie przesadzę, gdy powiem, że w książce tej prawie co chwilę natrafiałam na jakiś fragment zmuszający do zatrzymania się i poświęcenia czasu na refleksję. Dla przykładu podam kilka kwestii, na które zwraca nam uwagę ten tytuł:
1. My, ludzie, bardzo często popełniamy ten błąd, że oceniamy innych tylko na podstawie ich wyglądu. Wydaje nam się na przykład, że ktoś jest porządny, tylko dlatego, że jest wyjątkowo zadbany i dobrze się ubiera. A przecież za czymś takim może kryć się potwór w ludzkiej skórze.
2. Niekiedy tak bardzo czegoś pragniemy (na przykład miłości lub bezpieczeństwa), że chwytamy się każdej nadarzającej się okazji, ślepi na to, że to, czego się chwytamy jest całkowitym przeciwieństwem tego, czego szukamy i potrzebujemy.
3. Czasami zdarza się, że ze strachu sami nie pozwalamy sobie na szczęście. Nie chcemy ryzykować, że zostaniemy zranieni i nie jesteśmy w stanie zrozumieć/zaakceptować, że żeby osiągnąć szczęście – czasami trzeba najpierw trochę wycierpieć.
4. Wbrew temu, co się może wydawać – czasami dzieci widzą i rozumieją znacznie więcej niż dorośli…
Jeśli chodzi o baśniową stronę tej książki – była ona mroczna i dziwna, ale przy tym fascynująca, czyli dokładnie taka, jak się spodziewałam i oczekiwałam, więc i to zaliczam na plus.
Oprócz tego do pewnego momentu historia była dla mnie tak wciągająca i intrygująca, że ciężko mi było nawet na chwilę się od niej oderwać. A mówię „do pewnego momentu”, ponieważ pod koniec tak się obawiałam co przyniosą kolejne strony, że do czytania musiałam się zmuszać.
Dlatego też ostatecznie (mimo wielu zalet) - nie mogę tej książki polecić. Nie znaczy to jednak, że zamierzam odradzać jej czytanie, bo jestem pewna, że znajdzie się wiele osób, którym nie będą przeszkadzały rzeczy, o których wspomniałam na początku i książka ich zachwyci. Mnie też by zachwyciła, gdyby nie te dwa opisane czynniki, dlatego tym bardziej jest mi smutno, że takowe się tutaj znalazły. :(
Czuliście się kiedyś oszukani przez książkę? Bo obiecała być dla Was dobra, a potem z Was zadrwiła?
Być może gdybym obejrzała wcześniej film pod tym samym tytułem – wiedziałabym czego się spodziewać, ale cóż – nie oglądałam. Zainteresował mnie jednak opis tej powieści, która została określona jako „fantasy dla czytelników w każdym wieku”, a że fantasy lubię, to się...
2019-08-11
„Nasze życia są jak książki, Hunter. Każdy dzień jest kolejną stroną, każdy rok kolejnym rozdziałem. Tak jak książki nasze życia kończą się, ale nasze historie… nigdy nie zostaną zapomniane. Żyjemy w sercach i w myślach tych, którzy nas kochają.”
„Dla Ellison” to historia pewnego młodzieńca – Huntera McCormicka – który mimo drzemiącego w nim potencjału, usilnie zmierzał do zmarnowania sobie życia. Chłopak od urodzenia był ponadprzeciętnie mądry i miał szansę na świetlaną przyszłość, lecz niestety od pewnego momentu oprócz nauki w głowie mu były również imprezy i wszelkiego rodzaju używki. Co tu dużo mówić – Hunter był po prostu najlepszym przykładem tego, co się dzieje z człowiekiem, gdy rodzicom wydaje się, że dziecku wystarczy zapewnić jedynie dobra materialne, a poza tym można się nim wcale nie interesować.
Pewnego dnia jednak życie chłopaka całkowicie się odmieniło. Gdy jego rodzice znaleźli w swoim basenie jego samochód – uznali, że tego już za wiele i należy wymierzyć mu jakąś karę. W tym celu postanowili wysłać go na Florydę, by na czas wakacji zamieszkał ze swoim wujkiem. Rodzicom Huntera wydawało się, że gdy ten spędzi trochę czasu w „ubóstwie” – bardziej doceni luksus, który oni mu zapewniają. Jednak nie wszystko poszło zgodnie z ich planem, bo chociaż chłopak się zmienił, to chyba nie do końca w taki sposób, w jaki oni sobie tego życzyli. Na Florydzie bowiem Hunter poznał Ellison James, która uświadomiła mu jak bezsensowne było życie, które dotąd prowadził. Dziewczyna ta również w ciągu trzech miesięcy nauczyła go więcej, niż ktokolwiek zdołał przez całe jego dotychczasowe życie…
Jeśli chodzi o moje wrażenia, to muszę przyznać, że była to dla mnie bardzo nierówna książka. Na początku wzruszył mnie jej prolog, po którym zaczęłam oczekiwać czegoś niesamowitego i chociaż w ostatecznym rozrachunku to otrzymałam, to jednak trochę długo musiałam na to czekać. Do pewnego momentu mimo tego, że przedstawiona tu historia była dla mnie przyjemna – czegoś mi w niej brakowało. Może większych emocji? Tego, bym bardziej zżyła się z bohaterami? Nie jestem w stanie tak do końca określić… W każdym razie odniosłam wrażenie, że wspólne lato bohaterów ledwo się zaczęło, a już się skończyło, a ja w międzyczasie nie otrzymałam niczego, dzięki czemu mogłabym zrozumieć skąd aż takie zachwyty nad tą powieścią. I to chyba mój największy zarzut do tego tytułu. Motyw spędzenia kilku miesięcy w nowym miejscu zdarzyło mi się już poznać w innych książkach („Ostatnia piosenka” Sparksa czy „Zostań ze mną” Tucker) i tam został on lepiej wykorzystany. Tutaj czułam, jakby autorka jakoś bardzo spieszyła się ze skończeniem tej historii i nie mogę się pozbyć myśli, że gdyby miała ona 100 czy 200 stron więcej – byłaby lepsza.
Jednakże w pewnej chwili M.S. Willis bardzo mnie zaskoczyła, ponieważ poprowadziła historię w stronę, której zupełnie się nie spodziewałam. Czytając opis – miałam jakieś wyobrażenie jak ta książka się skończy i to wyobrażenie okazało się błędne. W końcu otrzymałam też to, czego brakowało mi na poprzednich stronach – moje serce zaczęło bić dla tej powieści. ;)
Natomiast epilog… Dla mnie okazał się jednym z najpiękniejszych jakie czytałam.
„Dla Ellison” opowiada nam o tym, że nikt nie jest na tyle samowystarczalny, by do szczęścia nie potrzebować innych ludzi. Przedstawiona tu historia pokazuje również, że nie można robić wszystkiego na co mamy ochotę, nie patrząc przy tym jak nasze postępowanie wpływa na innych i że zawsze powinniśmy zwracać uwagę na coś więcej niż czubek własnego nosa.
Ten tytuł mówi też o tym, że porażki/pomyłki są równie ważną częścią życia co sukcesy, bo bez nich nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy. Nawiasem mówiąc – myślę też, że bez porażek nie bylibyśmy w stanie w pełni tych sukcesów docenić.
Znalazło się tu również trafne (i pocieszające) spostrzeżenie, że nigdy nie jest tak źle, by nie można było czegoś naprawić lub zacząć od nowa. :)
Powieść ta otwiera również oczy na to, że każdy człowiek ma za sobą przeszłość, która wpływa na jego zachowanie, dlatego też zamiast innych od razu oceniać – powinniśmy najpierw chociaż spróbować ich zrozumieć.
Co więcej – wybierając się na wędrówkę z bohaterami tej powieści – możemy tak jak oni pomyśleć nad swoją przyszłością, nad tym, co chcemy robić, kim być, co jest dla nas ważne… A to warto zrobić, by nie być „jedną z tych osób, które pod koniec życia spojrzą wstecz i zdadzą sobie sprawę, że przeciekło im ono przez palce”.
Podsumowując: chociaż książka nie jest idealna – bardzo się cieszę, że miałam szansę poznać historię, którą w sobie skrywa. :)
„Nasze życia są jak książki, Hunter. Każdy dzień jest kolejną stroną, każdy rok kolejnym rozdziałem. Tak jak książki nasze życia kończą się, ale nasze historie… nigdy nie zostaną zapomniane. Żyjemy w sercach i w myślach tych, którzy nas kochają.”
„Dla Ellison” to historia pewnego młodzieńca – Huntera McCormicka – który mimo drzemiącego w nim potencjału, usilnie zmierzał do...
2019-07-22
„(…) nawet w najciemniejsze noce istnieją gwiazdy, chociaż czasami trzeba było leżeć w chwastach, żeby je zobaczyć.”
„Walcząc z cieniami” to historia drugiego z braci Page – Flinta, który skutkiem dramatycznych wydarzeń wylądował na wózku inwalidzkim. Nie jest to jednak jedyny problem chłopaka, gdyż oprócz tego zakochany jest on w dziewczynie, z którą nigdy nie będzie mógł być, ponieważ… Jest ona żoną jego starszego brata. Jakby tego było mało, na głowę Flinta spada jeszcze jedno zmartwienie, związane z młodszym bratem. Jednakże to akurat nie jest coś, czego Flint może żałować, bo w innym wypadku nigdy nie poznałby Ash – dziewczyny, która przywróciła mu chęci do życia i stała się jego motywacją do zmian. Niestety Ash jest również dziewczyną z wyjątkowym darem do uciekania, gdy tylko sytuacja zaczyna ją przytłaczać, więc o szczęśliwe zakończenie nie będzie tu wcale łatwo.
Muszę przyznać, że przez pierwsze 50 stron nie opuszczała mnie myśl „to będzie ciężka przeprawa” i już spieszę z tłumaczeniem dlaczego.
1. Autorka miała dziwny i irytujący zwyczaj sprowadzania wszystkiego do seksu i rzeczy z nim związanych. Na przykład: bohaterka tak się z czegoś ucieszyła, że chciała kogoś – cytuję – „powalić i zacząć ujeżdżać”… Ja wiem, że to jest książka z kategorii romans/erotyk, ale to nie usprawiedliwia takich kwiatków. ;)
2. W poprzednim tomie podobała mi się atmosfera panująca w rodzinie Page – polubiłam wszystkich braci, którzy „walczyli” ze sobą, przekomarzali się, ale mimo wszystko było widać, że się kochają, wspierają i zrobią dla siebie wszystko. Zabierając się za ten tom liczyłam na coś podobnego, a tutaj główny bohater już na początku mnie do siebie zniechęcił swoim podejściem do Tilla, bo tak mu zazdrościł tego, co ten ma, że aż zaczął żywić do niego negatywne uczucia… Ponadto Flint bywał strasznym gburem i chamsko się zachowywał. Oczywiście można to wytłumaczyć tym, że jego sytuacja była ciężka, ale… To było męczące. W prawdziwym życiu na pewno wykazałabym się większym zrozumieniem dla kogoś, kto wylądował na wózku, ale skoro to tylko książka, to postanowiłam się do tego nie zmuszać. ;)
3. Główna bohaterka niestety również na początku mnie do siebie zniechęciła. W jednej scenie powiedziała na przykład, że kocha swoją nową (i chyba pierwszą) przyjaciółkę za jej dramaty rodzinne, bo chociaż sama ma wystarczająco swoich problemów, to słuchanie o cudzych jest lepszą zabawą. Nie wiem, może to ja mam inną definicję zabawy, ale aż chciałabym jej rzec niczym Shrek do Osła – i Ty się dziwisz, że nie masz przyjaciół?! ;)
4. W pewnej scenie pada zdanie „To nie zdrada, ponieważ nic bym nie poczuła”… Nie wiem, może to ja mam dziwne poglądy, ale dla mnie czyn to czyn i nic nie zmienia to czy (i jakie) towarzyszą mu uczucia.
Na szczęście jednak – po tych 50 stronach było już znacznie lepiej. Gdy nasi bohaterowie w końcu się spotkali – zaczęło się robić ciekawie i ich historia mnie wciągnęła. W końcu pojawiło się również to, za co tak polubiłam pierwszy tom, czyli ta niecodzienna braterska więź. Ostatecznie też (mimo początkowego zniechęcenia) udało mi się polubić głównych bohaterów. Ash i Flint bardzo się od siebie różnili – do tego stopnia, że związek między takimi ludźmi może wydawać się szalony… Ale w tym szaleństwie jest jakaś metoda. ;)
Za zaletę tej powieści mogę uznać również fakt, że znalazło się tu kilka mądrych spostrzeżeń. „Walcząc z cieniami” mówi na przykład o tym, że problemy dogonią Cię zawsze, bez względu na to dokąd uciekniesz, więc zamiast marnować czas odwlekając to, co nieuniknione – lepiej od razu się z nimi zmierzyć. Autorka pokazuje nam tutaj również, że nie można oceniać ludzi na podstawie tego, jakich mają rodziców, bo nie zawsze sprawdza się powiedzenie „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. Ponadto na podstawie zachowań bohaterów możemy zobaczyć, że chociaż nikt z nas nie lubi być oceniany – wciąż (czasami nieświadomie) zdarza nam się oceniać i jest to coś, nad czym warto popracować.
Aly Martinez błyskotliwie przedstawiła też jedną z powszechnych prawd, mianowicie – że kobiety to jednak są cwane bestie. ;) Potrafią tak zakręcić facetów, że zrobią oni dokładnie to, co one chcą i jeszcze będą myśleli, że to był ich pomysł. :)
Książkę na pewno urozmaicało też to, że zawarte w niej wydarzenia nie zawsze były kolorowe. Mam tu na myśli, że pojawiały się jakieś kłótnie czy nieporozumienia i za to plus, bo dzięki temu było ciekawiej, ale drobny minus za to, że niektóre z nich wyglądały na wymuszone, jakby zostały zrobione na siłę.
Natomiast największą zaletą tego tytułu jest dla mnie to, że dużo się przy nim śmiałam, bo nie brakowało tu zabawnych sytuacji. Dlatego też (mimo, że jeszcze do kilku rzeczy mogłabym się przyczepić) oceniam tę książkę jako dobrą. Spełniła ona swoją rolę – dobrze się przy niej bawiłam, więc na pewne sprawy mogę przymknąć oko. Muszę jednak powiedzieć, że dla mnie pierwszy tom był lepszy.
„(…) nawet w najciemniejsze noce istnieją gwiazdy, chociaż czasami trzeba było leżeć w chwastach, żeby je zobaczyć.”
„Walcząc z cieniami” to historia drugiego z braci Page – Flinta, który skutkiem dramatycznych wydarzeń wylądował na wózku inwalidzkim. Nie jest to jednak jedyny problem chłopaka, gdyż oprócz tego zakochany jest on w dziewczynie, z którą nigdy nie będzie mógł...
2019-06-30
„ – Ten hotel to szczególne miejsce – powiedział z pełnym przekonaniem. – Tutaj dzieci mogą czuć się bezpiecznie.
Tak. Bezwzględnie. O ile nie zawieruszą się z dziewięcioletnim psychopatą.”
Czy Wy też tak macie, że piękna okładka zwiększa Wasze oczekiwania względem książki? I czy zdarza Wam się odetchnąć z ulgą, gdy okazuje się, że wnętrze jest równie wyjątkowe jak jej oprawa? :)
Dzisiaj zapraszam Was do Podniebnego, czyli niezwykłego (i odrobinę magicznego) hotelu znajdującego się w szwajcarskich Alpach, gdzie swoją całoroczną praktykę odbywa główna bohaterka – siedemnastoletnia Fanny Funke, która niedawno rzuciła szkołę.
Akcja powieści zaczyna się na kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia, gdy okolicę pokrywa puszysty śnieg, a do Podniebnego zjeżdżają się najrozmaitsze osobistości z całego świata, takie jak: rosyjski oligarcha, legendarna łyżwiarka, angielski aktor, autor thrillerów czy historyk sztuki. Jedno jest pewne: nudno nie będzie, zwłaszcza, że nie wszyscy przybyli do hotelu w pokojowych zamiarach. Znajdą się tu pewni źli ludzie, których plany udaremnić będzie musiała nasza Fanny, a z pomocą przyjdzie jej dwóch dżentelmenów, mianowicie syn jednego z właścicieli hotelu – Ben, oraz tajemniczy Tristan specjalizujący się we wspinaczce po budynkach. Mogę Wam zdradzić, że jeden z tych Panów skradnie również serce naszej Pannie Funke. ;)
Na początku muszę wspomnieć o jednej z największych zalet tej powieści, a jest nią galeria różnych, ciekawych i zagadkowych postaci. Oprócz tych wspomnianych wcześniej mamy tu jeszcze między innymi dziewięcioletniego chłopca potrafiącego zastraszyć niczym mafia, sympatycznego jak Wróżka Chrzestna konsjerża, a nawet pewnego Zakazanego Kota. Przyznam szczerze czasami zdarzało mi się gubić w tym natłoku postaci, ale nie zamierzam na to narzekać, bo miłym doświadczeniem było czytanie książki w której występuje tyle osób, że na końcu autorka mogła stworzyć ich całkiem pokaźny spis. :)
Jeśli chodzi o wątek romantyczny – ten okazał się nienachalny i pozytywnie mnie zaskoczył. Gdy już myślałam, że wiem, kto będzie wybrankiem Fanny – autorka potrafiła mnie zmylić i przez to prawie do samego końca była we mnie nutka niepewności względem tego, jak się skończą sprawy w tym temacie.
Kolejną zaletą tego tytułu jest obecny tutaj humor. Doświadczyłam w Podniebnym naprawdę wielu zabawnych sytuacji, które wywoływały na mojej twarzy uśmiech i do których z chęcią będę wracać.
Kerstin Gier ujęła mnie również wyjątkową atmosferą jaką stworzyła w tej powieści. Momentami czułam się wręcz jakbym oglądała jakiś stary film.
Hotel w stylu Belle Epoque położony na górskim odludziu, sroga zima...Sami powiedzcie - czy to nie brzmi jak zwiastun dobrego obrazu filmowego? ;)
„Podniebny” to książka, która określona została jako „thriller dla młodzieży” i chociaż uczciwie przyznam, że z tym gatunkiem nie miałam do czynienia – odniosłam wrażenie, że to określenie nie do końca tu pasuje i może budzić oczekiwania, które nie zostaną spełnione. Moim zdaniem lepiej pasowałoby tu określenie: powieść z wątkiem kryminalnym, bo chociaż całość jest zagadkowa – jakieś przestępstwo pojawia się dosyć późno, prawie na sam koniec, a akcja przez większość czasu toczy się raczej spokojnie. Mnie to jednak wcale nie przeszkadzało i prawdopodobnie była to zasługa tych wszystkich barwnych postaci oraz nietypowej osobowości Fanny, która sprawiała, że nawet zwykłe spacerowanie z nią po hotelu sprawiało mi przyjemność.
Co do samego przestępstwa – kto się go dopuści domyśliłam się dopiero chwilę przed tym jak zrozumiała to główna bohaterka, wcześniej nawet przez moment nie podejrzewałam do czego to wszystko zmierza, więc i element zaskoczenia autorce się udał w moim przypadku.
Krótko mówiąc - byłam pod wrażeniem jak zgrabnie Pani Gier to wszystko poprowadziła. :)
Na koniec wspomnę jeszcze, że w trakcie czytania naszła mnie też taka smutna refleksja, że to straszne jak często możemy spotkać się z tym, że pieniądze, technologia i wszelkiego rodzaju unowocześnienia potrafią zabić duszę i magię jakiegoś miejsca. A czy ten właśnie los podzieli również Podniebny – tego dowiecie się, jeśli sięgniecie po ten tytuł, do czego serdecznie Was zachęcam. Jest to bardzo sympatyczna pozycja, która zapewni wspaniałą rozrywkę młodzieży i tym, którzy duchowo w tej kategorii pozostali. ;)
„Kiedy się obudziłam, najpierw ujrzałam ogromną ścianę książek. A zaraz potem kochaną twarz monsieur Rochera.
- Czy ja nie żyję? - spytałam.
Pokręcił przecząco głową.
- Ależ skąd. Chociaż są ludzie, którzy wyobrażają sobie niebo jako bibliotekę.”
„ – Ten hotel to szczególne miejsce – powiedział z pełnym przekonaniem. – Tutaj dzieci mogą czuć się bezpiecznie.
Tak. Bezwzględnie. O ile nie zawieruszą się z dziewięcioletnim psychopatą.”
Czy Wy też tak macie, że piękna okładka zwiększa Wasze oczekiwania względem książki? I czy zdarza Wam się odetchnąć z ulgą, gdy okazuje się, że wnętrze jest równie wyjątkowe jak jej...
Lubicie czytać o miłości od pierwszego wejrzenia? Jeśli nie, to nie musicie się obawiać – historia Brenny i Jake’a (których mieliśmy okazję poznać już w „Pościgu”) to całkowite przeciwieństwo tego zjawiska. Co to znaczy? A no to, że ta dwójka od pierwszych chwil zamiast z sympatią – patrzyła na siebie wilkiem. Wszystko przez to, że każde z nich „grało” dla innej hokejowej drużyny – ona dla Uniwersytetu Briar, on dla Harvardu. Co więc sprawiło, że nasi bohaterowie ostatecznie się do siebie zbliżyli? Pewnego dnia Brenna została postawiona pod ścianą i wpadła na szalony pomysł, który zmusił ją do tego, by zwrócić się do Jake’a z prośbą, by ten udawał jej chłopaka. Jake się oczywiście zgodził, ale postawił pewien warunek…
Muszę przyznać, że mam bardzo mieszane uczucia względem tej książki. Jeśli chcecie wiedzieć dlaczego, to w skrócie:
1. Nie miałam problemu z wciągnięciem się w tę historię, ale też nie porwała mnie ona do tego stopnia, by przykro mi było ją odkładać.
2. Czasami byłam ciekawa, co się zaraz wydarzy, innym razem się nudziłam i chciałam, by ta książka już się skończyła.
3. Jeśli chodzi o zawarty tutaj humor, to przyznaję - kilka razy podczas czytania pojawił się na mojej twarzy uśmiech, ale czasami też pojawiało się zażenowanie z powodu tekstów jakie tutaj padały.
Zdaję sobie sprawę, że to książka z rodzaju ‘guilty pleasure’, ale nawet w tej kategorii nie spełniła ona moich oczekiwań. Jedna z rekomendacji na okładce zapewnia nas, że to historia o nienawiści, która przeradza się w miłość… Dla mnie to stwierdzenie jest mocno przesadzone. Nie mamy tu do czynienia z nienawiścią, a z lekkim dogryzaniem sobie nawzajem. Jeśli więc ktoś będzie oczekiwał po tej książce typowej relacji love/hate, to niestety będzie zawiedziony. A zostając jeszcze przy okładce – po opisie, który się tam znajduje spodziewałam się, że będzie tutaj więcej tej ‘zabawy’ w udawanie związku, ale i tu spotkało mnie rozczarowanie, bo tego było jak na lekarstwo.
Nie przeczę – jest w tej książce kilka przyjemnych momentów. Mamy tutaj także fajną chemię między bohaterami. Dodatkowo podobało mi się to, co autorka ukazała poprzez relację Brenny z jej ojcem, mianowicie – jak ważne jest, by rozmawiać o sprawach, które nas bolą. Dla mnie to jednak trochę za mało, bym mogła uznać całość za wartą uwagi.
Podsumowując: „Ryzyko” to w moich oczach książka jakich wiele. Można przeczytać, ale niewiele się straci, jeśli się tego nie zrobi.
P.S: Ostatnio pewna dziewczyna z bookstagrama spytała czym się kierujemy podczas wystawiania oceny książce. Napisałam, że ja kieruję się emocjami, które mi towarzyszą podczas czytania. Zgodziłam się z nią również, że gdy tych emocji jest dużo – można przymknąć oko na wiele rzeczy. Niestety – ta historia wywołała we mnie jakieś emocje dopiero pod koniec, więc to moje oko przez większość czasu było szeroko otwarte i dlatego było bardziej krytyczne niż zazwyczaj. W związku z tym mogłabym wymienić masę rzeczy, które mnie w tej książce drażniły. Nie zrobię tego jednak, by nie spoilerować i nie psuć innym przyjemności z poznawania tej historii.
Lubicie czytać o miłości od pierwszego wejrzenia? Jeśli nie, to nie musicie się obawiać – historia Brenny i Jake’a (których mieliśmy okazję poznać już w „Pościgu”) to całkowite przeciwieństwo tego zjawiska. Co to znaczy? A no to, że ta dwójka od pierwszych chwil zamiast z sympatią – patrzyła na siebie wilkiem. Wszystko przez to, że każde z nich „grało” dla innej hokejowej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to