Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

„Czy widziałeś „House of cards”? To świetny serial, Kevin Spacey jest genialny i obnaża realia polityki od środka”. Gdy odpowiadałem, że widziałem „House of cards”, tylko nie grał w nim hollywoodzki gwiazdor, ale starszy angielski aktor i bohater nie nazywał się Frank Underwood, ale Francis Urquhart, to z kolei moi rozmówcy robili wielki oczy. Co ten facet plecie?

Istotnie, oglądałem „House of cards”, ale w wersji brytyjskiej i po jej obejrzeniu nie byłem zanadto zainteresowany amerykańską interpretacją. Serial serialem, ale jednak dopiero teraz nadszedł czas na weryfikację literacką tej historii.

Powieść napisana u schyłku kadencji Margaret Thatcher, i w dodatku autorstwa bliskiego współpracownika „Żelaznej Damy” wzbudziła tak wielką sensację, że od razu na jej podstawie BBC nakręciło czteroodcinkowy serial. Pamiętam jak śledziłem walkę o następstwo po Thatcher (a mocnych kandydatów było trzech) i jako 7- latek nie rozumiałem, że najmłodszego w tym gronie faceta o nazwisku Major uparcie nazywa się w telewizji „Mejdżerem”. I to właśnie John Major wyszedł z tej konfrontacji zwycięsko.

Ale wracając do powieści- bez tej wiedzy historycznej trudno pochłonąć powieść Michalea Dobbsa z pełnym zrozumieniem. Dziś w dobie internetu, tysiąca sztabowców, gdy polityk jest bardziej produktem niż realną osobą, a wybory przypominają bardziej wybory miss i mistera, rzeczywistość opisana u Dobbsa musi trącić myszką. Nie dziwne więc, że Amerykanie postanowili zrobić serial po swojemu. Ale mnie... świat opisany u Dobbsa urzeka dalece bardziej, bo o ile w obu wypadkach mamy politykę w jej najbrudniejszej postaci, o tyle zaczerpnięta oryginalnie z powieści fasada angielskiej dżentelemenerii, wielowiekowej tradycji parlamentarnej o wiele bardziej nie przystoi brutalności świata polityki niż ociekająca przemocą Ameryka. A przez to wciąga o wiele mocniej.

Dlaczego zatem nie przyznałem i maksymalnej ilości gwiazdek? Otóż, nie byłem, nie jestem i nie będę w stanie uwierzyć, że najbardziej zdolna dziennikarka polityczna w Wielkiej Brytanii nie była w stanie połączyć wszystkich ogniw wpływających na bieg wypadków i skierować ich do jednego podpalacza. Rozumiem, że są uczucia zaślepiające człowieka, ale jednak mimo wszystko nie kupiłem historii, że coś absolutnie oczywistego jest niedostępne dla lotnego umysłu Mattie Storin. Autor zaskoczył mało realnym zakończeniem, co także wpłynęło na moje postrzeganie powieści jako całości.

Powyższe wywody nie zmieniają faktu, że czyta się książkę znakomicie. Intryga szyta grubymi nićmi, świetnie nakreślona główna postać i to wszystko czego nie widać, a co w polityce jest od zawsze... Kłamstwa, oszustwa, zdrady i osamotnienie, bo największym wrogiem jest twój najbliższy współpracownik... Czytelnik wyposażony w taką wiedzę może zasiąść do śledzenia dowolnej stacji telewizyjnej i porównać sobie to co jest wytworem wyobraźni autora ze światem realnym. Czy to co widzimy nie wydaje się dzięki książce Dobbsa bardziej zrozumiałe?

„Czy widziałeś „House of cards”? To świetny serial, Kevin Spacey jest genialny i obnaża realia polityki od środka”. Gdy odpowiadałem, że widziałem „House of cards”, tylko nie grał w nim hollywoodzki gwiazdor, ale starszy angielski aktor i bohater nie nazywał się Frank Underwood, ale Francis Urquhart, to z kolei moi rozmówcy robili wielki oczy. Co ten facet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dla znawców tematu wybitna himalaistka, postać, która na zawsze odcisnęła piętno w historii polskiego sportu, a z drugiej strony pamięć bywa ulotna, młode pokolenie nie ma prawa pamiętać Wandy Rutkiewicz. Nie jest też łatwo o niej się dowiedzieć, gdyż od jej zaginięcia upłynęło już ćwierć wieku. Z przyjemnością sięgnąłem zatem po książkę Anny Kamińskiej chcąc poznać ją bliżej i przypomnieć sobie to, co pamiętałem z wczesnego dzieciństwa, gdy Wanda Rutkiewicz była częstym gościem telewizji, a jej sukcesy rozpoczynały serwisy sportowe po Wiadomościach.

Książką o Wandzie Rutkiewicz była trzecią biografią ludzi gór, mistrzów wspinaczki, po opowieściach o Jerzym Kukuczce i Adamie Bieleckim. I od razu pierwsza konstatacja, a nawet pewien szok. To, czego było mi za mało w opowieściach o Kukuczce i Bieleckim czyli człowieka, jego charakteru i życia poza górami, było w opowieści o życiu Wandy Rutkiewicz bardzo dużo, natomiast bardzo mało było w książce czego się można było najbardziej spodziewać, czyli opowieści o tym jak wyglądało zdobywanie szczytów najwyższych gór świata.

Po doczytaniu ostatniego zdania książki Anny Kamińskiej jestem bardziej niż zadowolony. Bo góry górami, osiągnięcia osiągnięciami, ale schodząc do dolin, powracając do kraju, nawet najwybitniejszy wspinacz staje się zwykłym człowiekiem, niewyróżniającym się z tłumu innych. A biografia Wandy Rutkiewicz- kobiety wyjątkowej, również ze względu na jej charakter była pełna dramatycznych zdarzeń, które z pewnością miały wpływ na jej osobowość.

Wolność, możliwość decydowania o sobie, a jednocześnie stałe poczucie, że idąc w lewo traci się możliwość pójścia w prawo. Ta skomplikowana osobowość o ujmującym, ciepłym i spokojnym głosie, z dużą kulturą słowa opowiadająca o czymś dla zwykłego śmiertelnika nieosiągalnym, co zapamiętałem z licznych wywiadów na początku lat 90- tych na pewno zasłużyła na biografię niebędącą jedynie suchym przekazem tego jak wygląda świat ze szczytu Mount Everestu. I takiej książki- dzięki pracy Anny Kamińskiej- Wanda Rutkiewicz 25 lat po swoim zaginięciu na Kanczendzondze się doczekała. Nikt nie powinien czuć się zawiedziony po jej przeczytaniu.

Dla znawców tematu wybitna himalaistka, postać, która na zawsze odcisnęła piętno w historii polskiego sportu, a z drugiej strony pamięć bywa ulotna, młode pokolenie nie ma prawa pamiętać Wandy Rutkiewicz. Nie jest też łatwo o niej się dowiedzieć, gdyż od jej zaginięcia upłynęło już ćwierć wieku. Z przyjemnością sięgnąłem zatem po książkę Anny Kamińskiej chcąc poznać ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo miła, ciepła książeczka o tym jak ojciec radzi sobie z wychowywaniem dziecka.

Kiedy Bazylek był na topie, moje myśli bynajmniej nie były ukierunkowane na ojcostwo, stąd dopiero teraz o Bazylku usłyszałem i mam za sobą jego pierwsze przygody.

Ciepła opowieść o budowaniu więzi ojca z dzieckiem, o tym jak pięciolatek postrzega rzeczywistość, kilka świetnych cytatów- to wszystko sprawiło, że warto było przeczytać tę książkę. Więc dlaczego tylko 5 gwiazdek? Bo to jednak jest zapis z bloga, a nie prawdziwa literatura. No i nie wiem jak inni odbiorcy, ale mi przeszkadzały dwie rzeczy:

1) jaki ten Bazylek jest mądry- wydaje mi się, że tatuś jednak nieco fabularyzował i podkoloryzował wyczyny swojej pociechy;

2) jaki ten tatuś jest fantastyczny, po prostu chodzący ideał... Też w to nie uwierzyłem.

A tak poza tym- bardzo sympatyczna książeczka.

Bardzo miła, ciepła książeczka o tym jak ojciec radzi sobie z wychowywaniem dziecka.

Kiedy Bazylek był na topie, moje myśli bynajmniej nie były ukierunkowane na ojcostwo, stąd dopiero teraz o Bazylku usłyszałem i mam za sobą jego pierwsze przygody.

Ciepła opowieść o budowaniu więzi ojca z dzieckiem, o tym jak pięciolatek postrzega rzeczywistość, kilka świetnych cytatów-...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po biografiach i książkach historycznych sięgnąłem po beletrystykę i stąd zewsząd chwalone "Godziny" Michaela Cunninghama.

Ta recenzja będzie być może najkrótsza z dotychczasowych, ale ta książka jest... potwornie nudna. Najciekawszy jest sam wstęp, natomiast cała reszta nie zainteresowała mnie ani trochę. Przeczytałem ją do samego końca tylko z dwóch powodów- ponieważ mam szacunek do słowa drukowanego i po drugie moja naiwność wciąż podpowiadała mi, że książka w pewnym momencie zacznie być interesująca. No bo pozytywne recenzje, bo film z Nicole Kidman itd... I w tej nadziei dotrwałem do przypisów końcowych znudzony jak fan rocka podczas koncertu gry na rogu.

Po biografiach i książkach historycznych sięgnąłem po beletrystykę i stąd zewsząd chwalone "Godziny" Michaela Cunninghama.

Ta recenzja będzie być może najkrótsza z dotychczasowych, ale ta książka jest... potwornie nudna. Najciekawszy jest sam wstęp, natomiast cała reszta nie zainteresowała mnie ani trochę. Przeczytałem ją do samego końca tylko z dwóch powodów- ponieważ mam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak miło jest się przyjemnie rozczarować. Sięgałem po książkę Paula Fischera z pewnym dystansem i obawą, czy temat szaleńców u władzy w Korei Północnej mnie zainteresuje. Znając zamknięcie tego kraju na świat nie liczyłem również na relacje tych, którzy piekło reżimu Kimów doświadczyli na własnej skórze. Tymczasem książka pochłonęła bez reszty i okazała się bardzo pożytecznym źródłem wiedzy. Dostarczyła i wiedzy historycznej, wiedzy o reżimie, a przede wszystkim o tym jak życie w KRL-D wygląda naprawdę.

Dziś mamy XXI wiek, każdy ma w domu telewizor, internet w komputerze czy telefonie komórkowym. I wyobraźmy sobie, że w tym samym świecie od 70 lat jest jeden kraj przedzielony w sztuczny sposób, gdzie po jednej stronie mieszkają inspiratorzy postępu technicznego, liderzy myśli technologicznej, a tuż obok czas stanął w miejscu, gdzie wiecznie żyje taki Stalin, który już w trzecim pokoleniu uszczęśliwia naród za pomocą wszechobecnego aparatu strachu i represji. Aktualnie dowiadujemy się, że z pomocą broni nuklearnej ten Stalin w trzecim pokoleniu chce też uszczęśliwić resztę świata, ze szczególnym uwzględnieniem swych rodaków z południa i Jankesów po drugiej stronie Pacyfiku. Kraj podzielony na pół, gdzie z północy oficjalnie dobiegają jedynie treści starannie wyselekcjonowane przez reżim. Do tego celu potrzebni są jednak fachowcy. A gdy nie ma ich w kraju, to można ich sobie... ukraść. To nie wyobraźnia, to też jest część historii XX wieku i nasza współczesność, bo w tym względzie nic w KRL-D się nie zmieniło.

Fascynująca książka Paula Fischera ukazuje mechanizm działania organizacji przestępczej jaką jest reżim północnokoreański na przykładzie najsłynniejszej aktorsko- reżyserskiej pary z Korei Południowej. Jak się okazuje Kim Dzong Il wielki filmoznawca i jedyny w kraju widz zachodnich filmów zapragnął robić podobne filmy u siebie. I tak oto kaprys możnowładcy sprawił, że wolność- dar, którego nie doceniamy, oznacza coś zupełnie innego w takim kraju jak KRL-D. Gorąco polecam tę książkę, można z niej dowiedzieć się więcej o reżimie Kimów i o samym życiu w Korei niż z oficjalnych książek historycznych.

Treści zdradzał nie będę, bo to trzeba przeczytać, jednak na końcu pojawiła się w mojej głowie pewna wątpliwość. Czy jeżeli reżim upadnie, a przecież wszystkie w końcu padają, to czy ludzie w nim żyjący już też w trzecim pokoleniu, gdzie życie wygląda jak los skazańca zakutego w dyby nad którym znajduje się gotowa do opuszczenia gilotyna i tylko od jednego skinienia palcem północnokoreańskiego Robespierre’a zależy kiedy gilotyna zostanie zwolniona, a przy tym nieznający innego świata będą potrafili skorzystać z tego, że reżim upadł, czy też samoistnie doprowadzą do tego, że jednego Kima zastąpi ktoś inny?

Jak miło jest się przyjemnie rozczarować. Sięgałem po książkę Paula Fischera z pewnym dystansem i obawą, czy temat szaleńców u władzy w Korei Północnej mnie zainteresuje. Znając zamknięcie tego kraju na świat nie liczyłem również na relacje tych, którzy piekło reżimu Kimów doświadczyli na własnej skórze. Tymczasem książka pochłonęła bez reszty i okazała się bardzo...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ja, Fronczewski Piotr Fronczewski, Marcin Mastalerz
Ocena 7,5
Ja, Fronczewski Piotr Fronczewski, ...

Na półkach: ,

Aktorstwo. Sztuka, która w dzieciństwie pochłaniała mnie na równi ze sportem i uczyniła z filmu i teatru jedną z pasji. Ważnym narzędziem pracy aktora jest głos. Jeśli dysponuje on charakterystycznym narzędziem, wówczas nawet w przebraniu i w charakteryzacji jesteśmy w stanie rozpoznać nazwisko aktora. Do artystów, których głosu nie da się pomylić z żadnym innym należy z pewnością Piotr Fronczewski.

Sięgnąłem po zapis rozmów Marcina Mastalerza z aktorem po trosze z sentymentu do wspaniałych kreacji aktora, zwłaszcza Pana Kleksa, ale też z czysto ludzkiej sympatii do Pana Piotra. Pośród środowiska aktorskiego wydawał mi się on zawsze taki zwyczajny. Ciepły, skromny, rodzinny człowiek, obdarzony wielkim talentem i z powodzeniem ten talent wykorzystujący na deskach teatralnych czy planie filmowym.

Książkę czyta się bardzo dobrze właśnie dzięki Panu Piotrowi. Nie szuka on taniej sensacji, nie jest to biografia mająca na celu szokowanie czy wyciąganie sensacji sprzed kilkudziesięciu lat. Tam gdzie aktor chce mówić, tam pięknie opowiada o swojej relacji z mamą, powojennej Warszawie, miłości do motoryzacji czy czasach studenckich. Odnaleźć możemy również w książce momenty trudne, do których aktor się przyznaje, co sprawia, że Fronczewski staje się bliższy temu tzw. „zwykłemu człowiekowi”. Nie przemawia z poziomu „wniebowziętego” artysty, którego należy tylko słuchać. Poznajemy człowieka, który wciąż odczuwa tremę przed spektaklem, który trzeźwo ocenia rzeczywistość, swoje dokonania, który potrafi oddzielić życie zawodowe od prywatnego. Takiego spodziewałem się poznać Piotra Fronczewskiego i takim go w tej książce poznałem. Poza wszystkim, Piotr Fronczewski to żywa historia polskiego kina i teatru ostatniego półwiecza.

A minusy? Trochę szkoda, że najstarsze historie okrył mrok niepamięci i Marcin Mastalerz z relacji świadków więcej wiedział o danych zdarzeniach od samego Fronczewskiego, który nie mógł ich potwierdzić. Troszkę też szkoda, że aktor nie miał ochoty bardziej zgłębić tematyki swoich ról filmowych czy telewizyjnych. W ogóle mam wrażenie, ze właśnie podczas tego ostatniego rozdziału aktor miał gorszy dzień i nie miał wielkiej ochoty na rozmowę. Są to jednak drobiazgi, a książka jest naprawdę warta przeczytania.

Aktorstwo. Sztuka, która w dzieciństwie pochłaniała mnie na równi ze sportem i uczyniła z filmu i teatru jedną z pasji. Ważnym narzędziem pracy aktora jest głos. Jeśli dysponuje on charakterystycznym narzędziem, wówczas nawet w przebraniu i w charakteryzacji jesteśmy w stanie rozpoznać nazwisko aktora. Do artystów, których głosu nie da się pomylić z żadnym innym należy z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Któż z nas nie oglądał „Kariery Nikodema Dyzmy” czy „Alternatyw 4”? W obu przypadkach- choć na ekranie przewijają się najwybitniejsi polscy aktorzy filmowi tamtych czasów, to uwaga zostaje zwrócona na Romana Wilhelmiego. Pamiętam, że jako 8- letni chłopiec oglądający jakiś spektakl z jego udziałem zapytałem mamę o nazwisko tego pana. Od razu je zapamiętałem (było dosyć oryginalne) i kojarzyłem z konkretną twarzą, gdy w niedzielnych Wiadomościach ogłoszono, że Roman Wilhelmi nie żyje. Jak to? Przecież w sobotę był emitowany w „kinie nocnym” (wiem, że dzieci nie powinny oglądać takich filmów, ale dość szybko przestały mnie interesować bajki i filmy dla dzieci) film „Widziadło”. Wtedy oczywiście wykrzyknąłem: „O, Roman Wilhelmi”. I dzień później nadeszła wiadomość, że aktor zmarł.

Kiedy zaczęło się moje świadome życie i fascynacja kinem oraz teatrem Wilhelmi na nowo zagościł w mojej głowie. Tym razem jako wybitny aktor, artysta potrafiący skupiać jak mało kto na sobie oko kamery i zachłannie wykorzystujący to zainteresowanie. Używając terminologii sportowej: „grał pod siebie” i partner miał stanowić dla niego tło. To dawało się odczuć oglądając filmy z jego udziałem czy emitowane od wielkiego dzwonu w TVP Kultura Teatry Telewizji.

Sięgając po książkę biograficzną Marcina Rychcika o aktorze wiedziałem, że to reedycja wydanej kilkanaście lat wcześniej książki „I tak będę wielki”. Chciałem poznać człowieka, który jest jednoznacznie kojarzony ze swoimi wybitnymi rolami, mało jednak wiemy jaki był w życiu prywatnym, dlaczego tak młodo odszedł, a także poznać teatralną drogę zawodową Wilhelmiego. Filmy można obejrzeć, spektakle pozostały już głównie w pamięci widzów. Czy się udało ten zamiar zrealizować? Niestety częściowo.

Największym plusem książki są szczere relacje z dzieciństwa syna aktora- Rafała. Chłopca, który już w dzieciństwie okazywał się dojrzalszy od swojego ojca. Bo Wilhelmi był wiecznym chłopcem, ukierunkowanym tylko na siebie. Ojcem był fatalnym, mężem także, ale czy taka osobowość byłaby w stanie stworzyć i dać komuś kiedykolwiek szczęście? Na chwilę tak, na dłuższą metę Romuś musiał płynąć w swoją stronę. Pod tym względem rzeczywiście można było poznać artystę dobrze. Był on miłośnikiem kobiet, dobrej zabawy, mocnych trunków, ale też – nie chcąc go usprawiedliwiać- muszę zaznaczyć, że takie były wtedy czasy i ze świecą szukać kogoś kto nie próbowałby wprowadzać kolorytu w szarą rzeczywistość, korzystając ze sławy i popularności. Wilhelmi z tego korzystał w pełni, na czym jednak bardzo cierpiała jego rodzina.

W środowisku Wilhelmiego spotykał duży ostracyzm, którą autor powiązał z poczuciem zazdrości. „Koledzy” rozsiewali plotki o tym, że jest on alkoholikiem i parweniuszem, a grając chamów pokroju Dyzmy czy Fornalskiego nie musiał wczuwać się w rolę, bo taką postawą cechował się na codzień. Było to jednak skrajnie niesprawiedliwe przyczepienie „gęby”. Bo może i faktycznie Wilhelmi nie był filozofem teatru i sztuki aktorskiej, ale pozostawił po sobie spuściznę, która wciąż inspiruje młode pokolenia aktorów. Nie wątpię przy tym, że i dziś pojawiają się jacyś ośmiolatkowie oglądający jego filmy i pytający rodziców jak nazywa się ten świetny aktor, który mimiką twarzy i głosem mógł zagrać co chciał.

Wilhelmi jako aktor dawał z siebie wszystko. I żył też pełnią życia, co sprawiło w rezultacie, że to życie okazało się tak krótkie. Za krótka też wydała mi się też książka. Miałem wrażenie, że relacje świadków do których dotarł Rychcik gdzieś ucinają się w okolicach 1983 r., gdy Wilhelmi odszedł z zespołu Teatru Ateneum, a jego żona z synem wyjechali do Wiednia. W efekcie ostatnia dekada życia artysty jest przedstawiona zdawkowo i przez to odczuwam spory niedosyt. W końcu ja poznałem go właśnie u schyłku życia i niewiele o nim z tego okresu mogłem się dowiedzieć.

Czytając książkę Rychcika po raz kolejny mogłem się również przekonać jak istotną rolę przy pisaniu odgrywa korekta. To co irytowało to zachowanie chronologii z pierwszego wydania książki jakby wciąż trwał 2004 rok, a od śmierci aktora minęło 13 lat, a nie 25. Człowiek zaczyna liczyć i nic mu się nie zgadza, dopiero po czasie dochodzi do wniosku, że autor nie poprawił zdania z pierwszego wydania. O ile to jeszcze ujdzie na sucho, o tyle pomylenie imion wybitnych polskich aktorów i nazywanie Wiesława Michnikowskiego Mieczysławem, a Leonarda Pietraszaka Leonem (ten drugi przypadek jeszcze od biedy też jestem w stanie zrozumieć) jest już niechlujstwem.

Na sam koniec- jeśli miałbym jednym zdaniem zrecenzować książkę Rychcika, to określiłbym ją tak: czuję się jak po zjedzeniu zupy. Niby człowiek coś zjadł i nie jest już głodny, ale jednak drugie danie byłoby wskazane. Więcej faktów, zwłaszcza z ostatniego okresu życia artysty, zdjęć, mniej chaotyczny styl i wtedy można byłoby najeść się do syta jak w „Kolacji na cztery ręce”. A tak... Wciąż mi mało tego Wilhelmiego.

Któż z nas nie oglądał „Kariery Nikodema Dyzmy” czy „Alternatyw 4”? W obu przypadkach- choć na ekranie przewijają się najwybitniejsi polscy aktorzy filmowi tamtych czasów, to uwaga zostaje zwrócona na Romana Wilhelmiego. Pamiętam, że jako 8- letni chłopiec oglądający jakiś spektakl z jego udziałem zapytałem mamę o nazwisko tego pana. Od razu je zapamiętałem (było dosyć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo szukałem odpowiedniego słowa, jakim mógłbym określić tę biografię Romana Polańskiego. I w końcu doszedłem do wniosku, że najlepszym słowem odzwierciedlającym książkę Paula Wernera będzie „obiektywna”. Tak, ta książka ukazuje nietuzinkowego człowieka, który od zawsze każdym swoim filmem i swoim działaniem w życiu publicznym wzbudzał emocje, w sposób obiektywny. Co nie było wcale takie łatwe przy człowieku budzącym skrajne emocje. Ale po kolei.

Roman Polański budzi szczególne emocje zwłaszcza w naszym kraju. Mimo tego, że spędził w Polsce zaledwie 1/3 swojego życia i nakręcił tylko jeden film pełnometrażowy po polsku, to jednak wciąż utożsamia się go z Polską. Nie chcę zajmować się tutaj biografią reżysera pod kątem jego narodowości, bo w wyszukiwaniu prawdziwych Polaków i anty- Polaków specjalizują się ludzie od których różni mnie w zasadzie wszystko. Wciąż żywa jest też w naszym kraju dyskusja na temat domniemanej pedofilii Polańskiego. Zainteresowanych odsyłam do książki, ja nie chcę roztrząsać akurat tego wątku w recenzji biografii reżysera.

Chcę natomiast skupić się na opowieści o człowieku, który sięgnął niemożliwego. I to wielokrotnie. Kto wie co było większym osiągnięciem: przeżycie II wojny światowej w krakowskim getcie żydowskim, tułaczka po rodzinach zastępczych, gdzie dziecko mogło się poczuć jak niechciany przedmiot czy międzynarodowa kariera filmowa z pozoru zwykłego chłopaka z kraju zza żelaznej kurtyny, gdzie perspektywy światowej kariery były równie rozległe jak zasoby ropy naftowej nad Bałtykiem, a który po prostu pewnego dnia wyjechał jednak z gomułkowskiego PRL i już nigdy nie wrócił. Werner nie omijając najtrudniejszych scen z życia Polańskiego pozostawia czytelnikowi możliwość oceny. Skupia się przy tym głównie na opisie filmów Polańskiego i jest to najmocniejsza strona książki.

Opisy filmów, począwszy od krótkometrażowych, kręconych jeszcze przez studenta łódzkiej szkoły filmowej, na ostatnim filmie ponad 80- letniego Polańskiego skończywszy pozwalają nabrać zdania na temat tego, które z nich są arcydziełami, a które... są po prostu filmami. Autor rzetelnie i z dużym znawstwem opisując dany obraz nie popełniając przy tym błędów rzeczowych, o które przecież mogłoby być łatwo niemieckiemu pisarzowi piszącemu np. o polskich kilkuminutowych filmach z lat 50- tych. A zatem, nie dość, że jest fachowo i merytorycznie, to jeszcze bez błędów.

Historię życia Polańskiego każdy kinoman zna w małym palcu, począwszy od koszmaru wojny w dzieciństwie, studia w łódzkiej filmówce, debiutancki „Nóż w wodzie”, wyjazd na Zachód, tragedię rodzinną w Los Angeles, skandal obyczajowy i związaną z nim ucieczkę z USA, niedawne aresztowanie w Szwajcarii itd...

Ale książka Wernera daje nam o wiele więcej niż fakty powszechnie znane. Pozwala na chwilę zgłębić się w psychikę człowieka, który swą wizją twórczą od ponad 50 lat inspiruje reżyserów na całym świecie. Poznać początki jego twórczości, projekty zrealizowane, ale też i te zarzucone, plany na przyszłość, a przede wszystkim trudną drogę prowadząca od płomyka idei do pełnometrażowego filmu i to jeszcze na przykładzie jednej z najbarwniejszych postaci naszych czasów- naprawdę warto poświęcić czas i przeczytać książkę Wernera.

Długo szukałem odpowiedniego słowa, jakim mógłbym określić tę biografię Romana Polańskiego. I w końcu doszedłem do wniosku, że najlepszym słowem odzwierciedlającym książkę Paula Wernera będzie „obiektywna”. Tak, ta książka ukazuje nietuzinkowego człowieka, który od zawsze każdym swoim filmem i swoim działaniem w życiu publicznym wzbudzał emocje, w sposób obiektywny. Co nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Wieniawę- szwoleżera na Pegazie” czytałem przechodząc od rozczarowania do rozczarowania. Czy to źle? Zależy czy mamy na myśli rozczarowanie przyjemne czy wprost przeciwnie. Już wyjaśniam o co chodzi.

W obiegowej opinii Wieniawa funkcjonuje jako naczelny birbant dwudziestolecia międzywojennego. I w zasadzie to prawda, jednak gdyby Wieniawa był rzeczywistym uczestnikiem wszystkich anegdot jakie powstały na jego temat, to po pierwsze dwudziestolecie musiałoby być dwustuleciem międzywojennym, a każdego dnia w tym okresie odbywałyby się zakrapiane imprezy, podczas których adiutant marszałka Piłsudskiego byłby duszą towarzystwa. Dlatego też zacząłem chłonąć książkę Mariusza Urbanka chcąc oddzielić fakty od barwnych opowieści na temat Wieniawy. A przede wszystkim chciałem go poznać.

Trzeba uczciwie przyznać, że sam generał Długoszowski nie ułatwiał zadania kronikarzom. Swoje życie prywatne chronił, nie prowadził zapisków, nie wydał również wspomnień na podstawie których moglibyśmy dowiedzieć się o nim czegoś więcej. No i tutaj pierwsze rozczarowanie. Okazało się, że legendy Wieniawy za bardzo nie da się opisać w sposób ciekawy. Aby w pełni docenić towarzyskie walory Wieniawy należałoby bawić się z nim osobiście. Ale jeśli ktoś pomyśli, że adiutant Piłsudskiego tylko się bawił i miał talenty jedynie towarzyskie będzie w błędzie.

Bo kariera oficerska od szeregowca po generała wynikała zarówno z olbrzymiej odwagi, oczywistych zasług w trakcie budowania jego legionowej legendy, zamiłowania do kawalerii, ale też i wiernej służby u boku marszałka Piłsudskiego.

I tak rozczarowany nagle zostałem olśniony. Fragment, gdy Długoszowski odstawia kieliszek, będąc powołanym do służby dyplomatycznej czyni książkę arcyciekawą i wywołującą wiele uczuć. Jako ambasador w faszystowskich Włoszech Wieniawa musiał przeżywać dumę z godnego reprezentowania Polski na tak trudnej placówce, a po 1 września 1939 r. gorycz wynikającą z najazdu Niemiec i ZSRR na Polskę, przykrość wyrządzoną mu przez rodaków skupionych wokół generała Sikorskiego, którzy storpedowali pomysł prezydenta Mościckiego, aby to Wieniawa został jego następcą, a następnie odsunięcie na boczny tor. Generał Długoszowski, którego marzeniem było zginąć na polu chwały, mknąc na rączym rumaku wśród szabel i proporców, musiał zmierzyć się z emigracją, osamotnieniem, brakiem perspektyw na odrodzenie Polski, a w rezultacie z depresją prowadzącą do samobójstwa.

Tak oto najweselszy człowiek II RP przeżył bardzo smutne ostatnie miesiące. Na obcej ziemi, cynicznie zwodzony przez gen. Sikorskiego, opuszczony przez dawnych przyjaciół zarzucających mu zdradę ideałów marszałka wybrał śmierć. Ostatnie rozdziały tej książki są poruszające. I tak oto zamiast się rozweselić czytając o legendzie Wieniawy, bardzo się zasmuciłem jego losami u schyłku życia.

Ponadto autor pozwala czytelnikowi nabrać własnego zdania na temat postawy gen. Sikorskiego, który miłość Wieniawy do ojczyzny potraktował instrumentalnie rozbijając środowisko piłsudczyków na emigracji. I tak oto po raz kolejny okazało się, że dopóki jest dobrze, to mamy wokół siebie samych przyjaciół. Gdy powodzenie przemija, liczyć trzeba tylko na siebie. A gdy do tego dodamy fakt zabrania człowiekowi tego co naprawdę kocha: ojczyzny i możliwości służby dla niej, to ten ciężar dla 61- letniego Wieniawy okaże się nie do zniesienia.

Bolesław Długoszowski to postać, która nie przystawała do współczesności. To prawdziwy romantyk, który najlepiej odnalazłby się w szarżach kawaleryjskich pod Somosierrą, Olszynką Grochowską i w walkach o wolność naszą i waszą. Dynamika XX wieku była nie do uniesienia dla tego barwnego człowieka. Naprawdę warto przeczytać tę książkę, przy czym lepiej nie popełniać błędu, który ja popełniłem. Książka Urbanka nie jest zbiorem anegdot o Wieniawie, ale opowieścią o człowieku. O człowieku, który konie, wojsko i służbę ojczyźnie umiłował ponad Życie, a przecież był tego Życia królem.

„Wieniawę- szwoleżera na Pegazie” czytałem przechodząc od rozczarowania do rozczarowania. Czy to źle? Zależy czy mamy na myśli rozczarowanie przyjemne czy wprost przeciwnie. Już wyjaśniam o co chodzi.

W obiegowej opinii Wieniawa funkcjonuje jako naczelny birbant dwudziestolecia międzywojennego. I w zasadzie to prawda, jednak gdyby Wieniawa był rzeczywistym uczestnikiem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dlaczego oceniłem tę książkę jako przeciętną? Przecież traktuje ona o wybitnym sportowcu, który na dodatek był barwną osobowością, napisana jest językiem, który z pewnością nie można uznać za nudny, nie jest za długa ani za krótka, więc o co chodzi? Już wyjaśniam.

Jaki związek ma życie Muhammada Alego z losami włoskiej mafii w Nowym Jorku, kontuzją Evandera Holyfielda w półfinale bokserskiego turnieju podczas igrzysk w Los Angeles w 1984 r. czy tym jak wyglądała droga Michaela Moorera do tytułu mistrza świata wagi ciężkiej w 1994 r.? No właśnie, niewiadomo. Książka niby o Alim, ale czego tam nie ma? Jest historia Kongo, ruchu wyzwoleńczego czarnoskórych muzułmanów w USA, nawet o las Vegas możemy dowiedzieć się więcej niż z przewodników po światowej stolicy hazardu. Podejrzewam, że autor- niewątpliwy erudyta- chciał przemycić pełną wiedzę na temat Stanów Zjednoczonych (i nie tylko) II połowy XX wieku, a biografia Alego stanowi jedynie do tego pretekst.

Dużym minusem jest fakt, że więcej dowiedzieliśmy się o biografii wspomnianych wyżej Holyfielda i Moorera niż tego co działo się z Alim po 1981 r. kiedy zakończył sportową karierę. A przecież ciężkie doświadczenie przez los chorobą Parkinsona i opis walki z nim mógłby być interesujący nie tylko dla fanów boksu. Tymczasem o latach 1981- 2016 dowiadujemy się niewiele, jakby jego życie właściwie dobiegło końca w momencie zakończenia kariery sportowej.

Minusem jest też czasem nazbyt „luzacki” język np. raziło mnie nadużywanie przymiotnika „niejaki” w odniesieniu do mało znanych bokserów. Raz czy dwa można takiego wyrażenia użyć, ale autor zdecydowanie z nim przesadził. Czasem miałem też wrażenie, że autor dosłownie tłumaczył jakieś bokserskie publikacje z języka angielskiego. Bo czyż któryś z rodzimych fanów boksu słyszał o „meczu bokserskim” czy „lądowaniem na podłodze”? A są to właśnie określenia wyjęte z anglojęzycznych publikacji i komentarzy.

Czy jest to zatem książka do niczego? Nie, gdyż należy docenić erudycję autora i rzetelny opis dróg pięściarzy do spotkań z Alim. Czasem te drogi stanowią margines, a czasem – jak w wypadku George’a Foremana zabierają masę miejsca i „pozbawiają chleba” przyszłych polskich biografów tego pięściarza, bo wszytko to co najistotniejsze o Foremanie znalazło się w książce o Alim.

Pochwalić należy także umiejętność budowania napięcia przez autora, przez co czytając o kolejnych pojedynkach czytelnik mógł poczuć ten dreszczyk emocji, który wyzwala u każdego fana boksu oczekiwanie na gong rozpoczynający walkę.

Muhammad Ali ogłosił siebie „Największym”. Kto jest fanem boksu będzie wiedział dlaczego. Ale ktoś dla kogo Ali jest mitem albo kojarzy go tylko jako ciężko doświadczonego przez chorobę starszego człowieka i będzie chciał poznać prawdę o tym, jakim był człowiekiem, może się rozczarować.

Często przywoływana jest wypowiedź chorego Alego stwierdzającego, że mylił się sadząc, że to on jest Największy. Otóż, Największy jest Bóg (Allah). To też dowodzi na to jak bardzo Ali zasługuje na rzetelną biografię. Człowiek, który w równie ekspresowym tempie wyprowadzał ciosy i wyrzucał z siebie słowa, często obrażające przeciwników i wszystkich dookoła, w drugiej części życia został pozbawiony możliwości „bycia szybkim jak motyl i kłującym jak pszczoła”, nie mógł też już swobodnie mówić. To najbardziej jaskrawy przykład tego, że nie wszystko co jest dziś, musi być też jutro...

Dlaczego oceniłem tę książkę jako przeciętną? Przecież traktuje ona o wybitnym sportowcu, który na dodatek był barwną osobowością, napisana jest językiem, który z pewnością nie można uznać za nudny, nie jest za długa ani za krótka, więc o co chodzi? Już wyjaśniam.

Jaki związek ma życie Muhammada Alego z losami włoskiej mafii w Nowym Jorku, kontuzją Evandera Holyfielda w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Byłem zachłanny. Rzuciłem się na książkę o Józefie Cyrankiewiczu chłonny wiedzy o jednym z najciekawszych polityków PRL niczym wygłodniały wilk. I co? Może nie jestem już głodny, ale do sytości jeszcze mi daleko.

Doceniam trud autora, który przez kilkanaście lat gromadził materiały do książki, choćby poprzez bezpośrednie rozmowy z ludźmi, których losy w pewnych momentach zbiegały się z biografią Cyrankiewicza. Zdaję sobie też sprawę z tego, że napisać biografię premiera nie było łatwo, zwłaszcza jeżeli główny zainteresowany żadnych zapisków po sobie nie pozostawił. I te zwierzenia odchodzących powoli świadków historii stanowiły największą wartość książki „Wieczny premier”. Z nich jawi się obraz sabaryty, który był predestynowany do bycia mężem stanu i który potrafił z życia korzystać, ale też przy tym godnie reprezentując Polskę na zewnątrz. Jednak wciąż mi mało.

Droga od przedwojennego socjalisty, który nawet na tle zasłużonych dla kształtowania życia politycznego II RP kolegów partyjnych odznaczał się inteligencją i talentem politycznym, następnie więzień Auschwitz, gdzie jego rola w obozie nadal budzi kontrowersje wśród historyków, po pławiącego się w luksusie władzy konformistę na posadzie premiera. Czyż to nie jest arcyciekawa biografia? Oczywiście, że tak, szkoda jedynie, że książka Piotra Lipińskiego nie sprostała temu oczekiwaniu. Dlaczego?

To co był dużym minusem, to brak fotografii. Ja rozumiem, że prawa autorskie do publikowania zdjęć kosztują, ale czy jest sens zamieszczać opis zdjęcia Cyrankiewicza ze Stalinem bez jego zamieszczania w książce? Ta sama historia w wypadku zdjęcia Cyrankiewicza z włosami z 1987 roku. Sam opis, ale fotografii nie uświadczysz. Potem czytelnik musi przeszukiwać wyszukiwarkę internetową, żeby wiedzieć co autor miał na myśli. Toż to klasyczne: „szkoda, że państwo tego nie widzą” radiowych sprawozdawców sportowych.

Brakowało mi również informacji mniej znanych- o życiu prywatnym, o tych sławetnym życiu ponad stan Cyrankiewicza, które autor ledwie zasygnalizował w postaci powszechnie znanych anegdot. Szkoda, że tak mało miejsca w książce zajęło też „życie po życiu” Cyrankiewicza, czyli lata 1972- 1989, gdy ten nie pełnił już eksponowanych funkcji. To co na plus, to skondensowany skrót najnowszej historii Polski, w której przez kilkadziesiąt lat niepoślednią rolę odegrał Józef Cyrankiewicz.

Ciekawy jest również opis obozowego życia przyszłego premiera. Bo już na zdrowy rozum sam fakt, że bohater ruchu konspiracyjnego, który z rąk Gestapo odbił Jana Karskiego był w stanie przetrwać blisko trzy lata w Auschwitz i Mauthausen budzi wątpliwości na temat roli jaką wśród więźniów i wśród niemieckich kapo mógł ktoś taki pełnić. Niestety nadal nie wiemy ze stuprocentową pewnością, czy Cyrankiewicz był szpiclem czy po prostu zręcznym politykiem lawirującym pomiędzy współtowarzyszami obozowego życia a panami życia i śmierci.

Po przeczytaniu tej historii mniej dziwią wybory Cyrankiewicza po ustaniu działań wojennych. Przekreślenie tradycji przedwojennej PPS, związanie się z komunistami z PPR i utworzenie potem wspólnej partii. Ale w 1949 Cyrankiewicz był już premierem i korzystał z uroków bycia na świeczniku. W 1945 miał wybór: odsunąć się w cień, wyemigrować lub popłynąć z prądem. Wybrał jak wybrał i taki wybór także należy uszanować i zrozumieć mając na uwadze życiowe doświadczenia Cyrankiewicza. W książce Lipińskiego ten moment złamania był najciekawszy, ale też znowu ledwie zarysowany. W tym temacie bardzo ciekawa jest też konstatacja wyrażona przez autora na końcu publikacji. Nie będę zdradzał o co chodzi, ale naprawdę warto ją poznać.

Byłem zachłanny, bo byłem głodny. I wciąż mam ochotę coś przekąsić o tym barwnym człowieku, któremu dziś głównie pamięta się, że chciał odrąbywać ręce podniesione na władzę ludową. Tymczasem Cyrankiewicz był o wiele ciekawszym człowiekiem niż można sądzić po przeczytaniu publikacji Piotra Lipińskiego. Czekam na szersze opracowanie jego biografii.

Byłem zachłanny. Rzuciłem się na książkę o Józefie Cyrankiewiczu chłonny wiedzy o jednym z najciekawszych polityków PRL niczym wygłodniały wilk. I co? Może nie jestem już głodny, ale do sytości jeszcze mi daleko.

Doceniam trud autora, który przez kilkanaście lat gromadził materiały do książki, choćby poprzez bezpośrednie rozmowy z ludźmi, których losy w pewnych momentach...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spod zamarzniętych powiek Adam Bielecki, Dominik Szczepański
Ocena 7,9
Spod zamarznię... Adam Bielecki, Domi...

Na półkach: ,

Himalaje i Karakorum, najwyższe góry świata. Są jak Angelina Jolie czy Monica Bellucci dla zwykłego śmiertelnika żyjącego gdzieś między Odrą i Bugiem. Piękne i niedostępne. Znajdują się jednak śmiałkowie, którzy podejmują wyzwania związane z ich zdobywaniem (gór, nie podanych dla porównania pań;-). Adam Bielecki do nich należy i czytając jego wspomnienia można przenieść się w zupełnie inny świat. Czy bajkowy? Pewnie tak, przy czym odnajdziemy w nim elementy zarówno „Brzydkiego kaczątka”, jak i „Dziewczynki z zapałkami”.

Po przeczytaniu biografii najsłynniejszego polskiego himalaisty Jerzego Kukuczki sięgnąłem po biografię Adama Bieleckiego. I znów dzięki temu mogłem przenieść się w niezwykły świat widziany „zza zamarzniętych powiek”.

Alfred Hitchcock określił sztukę kręcenia swoich filmów, że najpierw musi nastąpić trzęsienie ziemi, a potem napięcie powinno wzrastać. Nie inaczej napisana jest książka Bieleckiego, ze współudziałem Dominika Szczepańskiego. I rzeczywiście „Spod zamarzniętych powiek” nie pozwala na oddech, wspinamy się z bohaterem po skałkach Jury Krakowsko- Częstochowskiej, Tatrach, Alpach, Andach, górach Pamiru, aby wreszcie znaleźć się w Karakorum i Himalajach. Poznajemy relację pisaną z pierwszej ręki, mogąc dowiedzieć się jak wyglądają przygotowania do wyprawy i jak przebiega samo zdobywanie szczytu.

To czego mi w książce zabrakło to możliwości lepszego poznania samego bohatera. Skupiono się na osiągnięciach sportowych, spychając na margines to jakim Bielecki jest człowiekiem. I choć ten jasno w książce sprecyzował swoje credo, że wykonując swój zawód musi liczyć się z tym, że świat interesuje się jego osiągnięciami sportowymi, życie prywatne chce jednak pozostawić dla siebie, to jednak brakowało mi troszkę Bieleckiego w Bieleckim. A szkoda, gdyż z wywiadów z nim przeprowadzanych jawi mi się jako arcyciekawy człowiek, inteligentny rozmówca i duża osobowość.

Musimy zatem poznawać Bieleckiego poprzez jego dokonania sportowe lub czytać między wierszami. Bardzo spodobało mi się ukazanie w książce rodzinnego domu sportowca wraz z jego świetnymi relacjami z rodzicami, a zwłaszcza z ojcem. Wspierający Adama i jego siostrę, również himalaistkę, rodzice, w każdej chwili gotowi służyć radą i pomocą to nieoceniony skarb dla kogoś kto codzień w wysokich górach zdany jest na naturę i odpowiednie skalkulowanie własnych możliwości.

Dla mnie jednak przede wszystkim ta książka była próbą zmierzenia się z tragedią na Broad Peak. Mnie Bielecki w pełni przekonał, trudno było zachować się inaczej mając w sobie resztki instynktu samozachowawczego. Pomimo mroku, mrozu i wyczerpania walczył na wysokości ośmiu tysięcy metrów o przetrwanie. Jego dwóm towarzyszom wyprawy tych sił zabrakło...

Na początku recenzji przypomniały mi się dwie baśnie Andersena. Z „Brzydkim kaczątkiem” sprawa jest oczywista- zwykły chłopak z górniczych Tychów zostaje tuzem światowego himalaizmu. A dlaczego „Dziewczynka z zapałkami”? Bo kiedy tylko wyobraziłem sobie zejście z Broad Peak to natrętna niczym ćma wracała myśl: gdybym to był ja, to jedyne czego bym pragnął to aby to był zły sen i by ktoś mnie obudził. Podobnie miałem lata temu czytając ww. baśń i wczuwając się w tytułową postać. A co jeśli to nie jest zły sen? Wierne oddanie emocji towarzyszących wspinaczom pozwoliło czytelnikowi uświadomić sobie jak wygląda koszmar zimowej nocy w Karakorum, gdzie każdy krok może być ostatnim, gdzie będąc na granicy ludzkich możliwości po całodziennym wysiłku schodzi się z ośmiu tysięcy metrów - tego tak łatwo się nie zapomina po przeczytaniu książki. I za te przeżycia bardzo Adamowi Bieleckiemu i Dominikowi Szczepańskiemu dziękuję.

Książka taka jak ta pozwala uzmysłowić po pierwsze jak kruche jest ludzkie życie, po drugie do jakich wielkich rzeczy może dojść człowiek jeśli bardzo czegoś chce, a po trzecie i może najważniejsze- że wielki sport niekoniecznie musi się rozgrywać przy milionach czy miliardach telewidzów mających swoich idoli na wyciągnięcie ręki. Wielki sport to przede wszystkim walka z samym sobą i własnymi słabościami. Dla mnie himalaiści to sportowcy, to nawet więcej- wśród tych sportowców perły.

Adam Bielecki pisze, że nie chce być himalaistą dobrym, chce być himalaistą starym. I kiedy czytam o jego kolejnych planach sportowych już zaciskam kciuki i myślę o tym, aby pogoda pozwalała osiągać zamierzone cele, a przede wszystkim abym mógł za jakieś 30 lat przeczytać kolejne tomy wspomnień z himalajskiej kariery mojego rówieśnika- Adama Bieleckiego. „Spod zamarzniętych powiek”- naprawdę warto przeczytać, a do tego można też fragmenty tej książki przeżyć w... wersji filmowej, co dodatkowo ją ubogaca.

Himalaje i Karakorum, najwyższe góry świata. Są jak Angelina Jolie czy Monica Bellucci dla zwykłego śmiertelnika żyjącego gdzieś między Odrą i Bugiem. Piękne i niedostępne. Znajdują się jednak śmiałkowie, którzy podejmują wyzwania związane z ich zdobywaniem (gór, nie podanych dla porównania pań;-). Adam Bielecki do nich należy i czytając jego wspomnienia można przenieść się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Drapię się w głowę i wciąż się zastanawiam- właściwie o czym była ta książka? Pomieszanie z poplątaniem, a całość mocno niestrawna. I co z tym wszystkim ma wspólnego królowa Wiktoria?

Zwykle jest tak, że autor przedstawiając głównego bohatera stara się, aby czytelnik go polubił. Ja głównej bohaterki nie polubiłem ani trochę. Ta kobieta była irytująca we wszystkim co robiła, a opis jej życiowych perypetii był mocno chaotyczny. Dlaczego zatem trzy gwiazdki? Jedna za opis pracy w korporacjach, okraszony ciekawymi spostrzeżeniami i ciętym humorem, a dwie za jedyny rozdział zdradzający możliwy talent autorki. Dotyczył on młodych lat bohaterki spędzonych w rodzinnym domu, na wsi z dramatem w tle. Wklejony na siłę, nieprzystający do pozostałej treści, ale sprawiający, że jeżeli wyniosę coś z tej lektury to jedynie te kilkadziesiąt stron. Pozostałe trzysta do zapomnienia. "List do królowej Wiktorii" jest książką trochę śmieszną, trochę skandalizującą, zresztą wszystkiego w niej jest "trochę". Ale o czym to "trochę" było i co miało - o ile w ogóle miało- czytelnikowi przekazać? Dalej nie wiem.

Drapię się w głowę i wciąż się zastanawiam- właściwie o czym była ta książka? Pomieszanie z poplątaniem, a całość mocno niestrawna. I co z tym wszystkim ma wspólnego królowa Wiktoria?

Zwykle jest tak, że autor przedstawiając głównego bohatera stara się, aby czytelnik go polubił. Ja głównej bohaterki nie polubiłem ani trochę. Ta kobieta była irytująca we wszystkim co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rzadko czytanie można porównać do maratonu. W wypadku "Lata przed zmierzchem" Doris Lessing takie porównanie jest adekwatne. Wymęczyła mnie ta książka jak ciężki bieg pod górę i jedyne co mnie pchało naprzód to jak w wypadku maratończyka perspektywa mety, że może za którymś tam kilometrem będzie lepiej. Nie było. Nie uwierzyłem autorce, żaden z epizodów nie był dla mnie wiarygodny, każdy był przerysowany, począwszy od głównej bohaterki, przechodzącej w ciągu kilku miesięcy zadziwiające przemiany, a skończywszy na pseudofilozoficznych dysputach pomiędzy postaciami. Nic się nie sklejało w jedną całość.

Ktoś stwierdzi, mężczyzna nie może zrozumieć 45- letniej kobiety, która nie chcąc dalej pozostawać kurą domową rusza na podbój świata. I to jeszcze byłbym w stanie zrozumieć, ale czy w ciągu kilku miesięcy można jeździć ferrari, autobusem, karawanem, aby piechotą wrócić do punktu wyjścia? Do mety tego czytelniczego biegu dotarłem wykończony i znudzony, niczego on mnie nie nauczył, może poza faktem, że Nobel dla pisarza niekoniecznie musi oznaczać, że każde jego dzieło stanowi klasę samą w sobie. "Lato przed zmierzchem" raczej zniechęci niż zachęci aby poznawać twórczość Doris Lessing.

Rzadko czytanie można porównać do maratonu. W wypadku "Lata przed zmierzchem" Doris Lessing takie porównanie jest adekwatne. Wymęczyła mnie ta książka jak ciężki bieg pod górę i jedyne co mnie pchało naprzód to jak w wypadku maratończyka perspektywa mety, że może za którymś tam kilometrem będzie lepiej. Nie było. Nie uwierzyłem autorce, żaden z epizodów nie był dla mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasem w czytelniczym pędzie do pokonywania najtrudniejszych zadań literackich, gdzie wysiłek intelektualny włożony w zrozumienie lektury i późniejsze wyciąganie z niej wniosków jest ogromny, nachodzi nas potrzeba zwolnienia tempa, a nawet wyhamowania. Sięgnięcia po coś lżejszego, co zabawi, pozwoli płynąć akcji niczym Wiśle wprost do Bałtyku, a nam pozwoli cieszyć się słowem pisanym bez dogłębnej analizy każdego zdania. W tym właśnie celu sięgnąłem po „Lekcje pana Kuki” Radka Knappa.

Książka wypełniła swoje zadanie. Było śmiesznie, czasem groźnie, jedynie w niewielkich fragmentach mało prawdopodobnie (niewzbudzające niczyjego zainteresowania „pomieszkiwanie” bohatera przez miesiąc w ogrodach wiedeńskiego Belwederu brzmiało mało wiarygodnie), ale i tak ciekawie.

Pokolenie ludzi urodzonych w latach 70- tych i pierwszej połowie lat 80- tych, które po raz pierwszy wyjeżdżało zagranicę 15-20 lat temu mogło poczuć niezwykłą bliskość z głównym bohaterem powieści- Waldemarem. Podobnie jak on wyjeżdżaliśmy mając niewiele więcej niż bagaż pełen kompleksów wynikający z życia w kraju między Odrą a Bugiem, gdzie zagranica stanowiła mityczną Ziemię Obiecaną, a my musieliśmy żyć w ciemnym zaułku bogatego świata, wyobrażając sobie jak to cudownie będzie już po minięciu szlabanu granicznego.

Nie przeszkadzało nam to, że ten bogaty, zachodni świat niekoniecznie reagował na nas z podobnym entuzjazmem jak my na niego. Ciekawość świata zawsze brała górę. W „Lekcjach pana Kuki” Waldemar poznawał Wiedeń końca lat 90- tych (wtedy toczyła się akcja książki), gdzie ze słowem Polak kojarzyły się najczęściej dwa inne słowa: pijak i złodziej. I rzeczywiście mamy w powieści kilka typów osobowości wśród naszych rodaków. Jednak oprócz typów spod ciemnej gwiazdy: szmuglerów, cwaniaków, mitomanów czy zwykłych złodziei (choć akurat w największym stopniu był nim wcale nie Polak, ale... Niemiec!!!), to jednak ukazane zostały w książce również postaci pozytywne, w tym najbliższy przyjaciel bohatera- rodak Bolek.

Najistotniejsza lekcja z tej książki płynie taka, że krzywe zwierciadło, w którym przedstawił i Polaków i Austriaków Radek Knapp w równym stopniu zniekształca i jednych i drugich. I jedni i drudzy mają swoje wady i przyzwyczajenia. A czy Wiedeń okazał się dla Waldemara Ziemią Obiecaną? Na pewno przekroczył Rubikon, po którym nic już w jego życie nie było takie samo jak przedtem. I myślę sobie, że takie też były doświadczenia naszych rodaków, którzy po raz pierwszy przekraczali granicę w czasach, gdy nie było to tak łatwe jak dziś.

Na szczęście dzisiejsza młodzież czytając książkę Knappa może już w ogóle nie zrozumieć tego, że samo przekroczenie granicy stanowiło nie lada przeżycie. Dlaczego na szczęście? Uważam, że młode pokolenie ma zdecydowanie mniej kompleksów niż pokolenie Waldemara, Polak w Europie przestaje być powoli synonimem pijaka i złodzieja, a my sami stajemy się częścią zachodniego świata (choć bynajmniej nie idealnego). A może jednak się mylę i mój osąd jest nazbyt optymistyczny? Może pomimo otwartych granic i łatwo dostępnych tanich linii lotniczych młodzi dziedziczą ten plecak pełen polskich kompleksów od starszych pokoleń, a „Lekcje pana Kuki” nie opisują aż takiej prehistorii jakby się mogło wydawać? Niby miało być lekko, a jednak jakieś pytania i przemyślenia powstały. To tylko działa na plus "Lekcji pana Kuki".

Czasem w czytelniczym pędzie do pokonywania najtrudniejszych zadań literackich, gdzie wysiłek intelektualny włożony w zrozumienie lektury i późniejsze wyciąganie z niej wniosków jest ogromny, nachodzi nas potrzeba zwolnienia tempa, a nawet wyhamowania. Sięgnięcia po coś lżejszego, co zabawi, pozwoli płynąć akcji niczym Wiśle wprost do Bałtyku, a nam pozwoli cieszyć się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Dobremu pisarzowi wystarczy zalążek tematu, aby rozwinąć go pięknie w pasjonującą opowieść. Mariusz Urbanek jest takim mistrzem pióra. Gdyby był kucharzem i dostał do wykorzystania szklankę wody, to ugotowałby zupę, zaparzył herbatę, a z tego co pozostało umył brudne naczynia.

Czy aby nie nadmiernie słodzę autorowi? Zastanówmy się na chwilę jakie mamy pierwsze skojarzenie z uczonym, którego specjalizację stanowi matematyka? Nuda, nic się nie dzieje, jakieś niezrozumiałe rzędy cyfr i znaków. Nie ma chyba nic bardziej nieciekawego. A kilku matematyków w jednym miejscu i czasie? Z tego nie sposób zrobić pasjonującej książki. Nic bardziej mylnego! To możliwe i Urbanek książką „Genialni. Lwowska szkoła matematyczna„ to udowodnił.

Na szczęście autor oszczędzał czytelnikom niezrozumiałych opisów matematycznych problematów (nie zadań, działań, problemów, a problematów!!!), a skupił na osobowościach. I wyszła z tego zgrabna całość, która pozwala nabrać przekonania, że uczony matematyk nie musi być od razu kompletnym nudziarzem żyjącym w swoim świecie.

Autor umiejętnie opisując i żonglując biografiami pokazywał nam oprócz losów ludzkich również tło historyczne. Dzięki temu zabiegowi mogliśmy nie tylko poznać losy Stefana Banacha czy Hugona Steinhausa, ale również dzięki uchwyceniu odpowiedniego klimatu przenieść się do przedwojennego Lwowa, powojennego Wrocławia czy nawet do Los Alamos, gdzie powstawały amerykańskie bomby atomowe i wodorowe, a gdzie pracował jeden z przedstawicieli lwowskiej szkoły matematyki Stanisław Ulam.

„Genialni” skłaniają też do smutnej do refleksji jak wiele polska nauka straciła w chwili wybuchu II wojny światowej. Nagle jak za odcięciem kuchennego noża Lwów przestał być częścią Polski, uczelnia przestała nazywać się Uniwersytetem Jana Kazimierza, a na lwowskich profesorów czekał niemiecki pluton egzekucyjny na Wzgórzach Wuleckich. 1939, a zwłaszcza 1941 rok oznaczał kres lwowskiej szkoły matematycznej. Nie każdy z jej przedstawicieli przeżył wojnę, a ci, którym było to dane po jej zakończeniu rozjechali się po kraju.

O tym jak wyglądały losy uczonych, jak ogromny wkład wnieśli lwowscy matematycy w światową naukę, ale choćby też po to aby poznać fenomenalne aforyzmy Hugona Steinhausa naprawdę warto sięgnąć po książkę Mariusza Urbanka.

Dobremu pisarzowi wystarczy zalążek tematu, aby rozwinąć go pięknie w pasjonującą opowieść. Mariusz Urbanek jest takim mistrzem pióra. Gdyby był kucharzem i dostał do wykorzystania szklankę wody, to ugotowałby zupę, zaparzył herbatę, a z tego co pozostało umył brudne naczynia.

Czy aby nie nadmiernie słodzę autorowi? Zastanówmy się na chwilę jakie mamy pierwsze skojarzenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej to książka, którą kilka razy miałem ochotę odstawić. I to wcale nie dlatego, że jest słaba. Wprost przeciwnie. Miałem ochotę ją odstawić, bo jest dobra. W pewnych fragmentach aż za dobra. Jak to? Odstawić książkę, bo jest świetna? Tak, to możliwe.

Grzebałkowskiej udało się uruchomić moje najczulsze struny. Opowieści osób zaangażowanych w horror roku 1945 wzbogaca wyborem autentycznych comiesięcznych prasowych ogłoszeń publikowanych w tamtym roku. I mamy tam obok elementów wzbudzających uśmiech jak np. ogłoszenia matrymonialne, również słowa budzące jedynie trwogę. Bo jak można inaczej odebrać apele zrozpaczonych rodziców poszukujących zaginione w wojennej zawierusze dzieci, często małe. Opisy wyglądu dzieci, ich ubranek w sytuacji, gdy zaginięcie miało miejsce wiele miesięcy wcześniej ukazuje i rozpacz tych ludzi, a zarazem nadzieję w tym, że może zdarzy się cud i dziecko się odnajdzie. Mamy także w prasie bezceremonialny handel dziećmi. Jako rodzic nie mogę przejść obojętnie obok takich rzeczy. Dramat i cierpienia niewinnych dzieci uzmysławiają po stokroć mocniej od zwykłych opisów jak okrutna jest wojna, a czas nastający po niej wcale nie bywa lepszy.

Kolejny atut książki Grzebałkowskiej to świetnie zarysowane historie ludzi. Niemców, Polaków, Ukraińców, Żydów. Bez moralizatorstwa, bez cienia komentarza, narzucania opinii czytelnikowi. On sam ma wyrobić sobie zdanie na dany temat. I ja też nabrałem dzięki niej przekonania, że bestia ludzka nie ma narodowości. Są ludzie dobrzy i źli, a dobry sąsiad potrafi przeistoczyć się- w sprzyjających dla uwolnienia się tej bestii warunkach- w bezwzględnego mordercę. Tak, człowieka należy nazwać bestią. Aby zupełnie nie zwątpić w człowieka, na szczęście byli też w tej książce ludzie dobrzy. Dobrzy Polacy, Niemcy, Żydzi i Ukraińcy.

Z lektury płynie ważna lekcja: żyjąc dziś, pamiętać o wczoraj, aby jutro nie powtórzyło się to co było wczoraj najgorsze. Wystarczy zaledwie iskra, by życie ludzkie przestało przejawiać jakąkolwiek wartość, człowiek uczciwy stał się bezwzględnym złodziejem, a uruchomione najgorsze instynkty obedrą go z wszelkiego człowieczeństwa. Czy wyobrażenie o tym mieli panowie Hitler, Stalin, Roosevelt i Churchill decydując o tym jak ma wyglądać świat przed 1945 rokiem i w jego trakcie? Stalin powiedział, że śmierć jednego człowieka to wielka tragedia, ale śmierć wielu ludzi to jedynie statystyka.

Książka Grzebałkowskiej pokazuje też jak silna jest w ludziach żądza zemsty. W ten sposób Polacy, Niemcy, Żydzi i Ukraińcy- z gościnnym udziałem Armii Czerwonej- wyżynali się nie bacząc czy zabijają wojskowych czy cywili, ludzi dobrych czy złych, w tym kobiety i dzieci. A gdy ludźmi rządzi ślepa nienawiść, kiedy jest przyzwolenie na mord, gwałt i rabunek, wtedy trudno o rozsądek. Czasem tak niewiele wystarczy, aby z człowieka wyszła bestia. Wystarczy zapomnieć o tym czym jest dobro i zło i już bestia ukazuje się w pełnej krasie.

I choć od 1945 roku minęło ponad 70 lat opisy Grzebałkowskiej przywołują dwa ważne pytania: Czy do tego wszystkiego musiało dojść? Czy możliwe jest powtórzenie się tego samego w naszych czasach? O ile na pierwsze pytanie trudno odpowiedzieć post factum, o tyle mamy wpływ na to, aby ten dramat się nie powtórzył.

Dobrze, że nie przerwałem lektury. Przechodząc przez historie ludzi w roku 1945 można przejść swoiste catharsis. Bo to jakimi jesteśmy ludźmi zależy w głównej mierze od nas. Im będziemy bardziej świadomi do czego prowadzi polityka nienawiści, że zemsta to droga donikąd, im więcej powstanie tego typu publikacji, tym może jest jeszcze szansa na refleksję, że nie tędy droga...

„1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej to książka, którą kilka razy miałem ochotę odstawić. I to wcale nie dlatego, że jest słaba. Wprost przeciwnie. Miałem ochotę ją odstawić, bo jest dobra. W pewnych fragmentach aż za dobra. Jak to? Odstawić książkę, bo jest świetna? Tak, to możliwe.

Grzebałkowskiej udało się uruchomić moje najczulsze struny. Opowieści osób...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski
Ocena 7,8
Kukuczka. Opow... Dariusz Kortko, Mar...

Na półkach: ,

W zasadzie trudno o bardziej egzotyczną parę. On- najwybitniejszy polski himalaista, człowiek, który góry i ich pokonywanie umiłował miłością szczerą i prawdziwą i ja- góry lubiący głównie na obrazkach. A jednak postać Jerzego Kukuczki towarzyszy mi od wczesnego dzieciństwa. Pamiętam pewien październikowy dzień 1989 roku. Miałem wtedy 6 lat i podczas obowiązkowej lektury prasy codziennej mama przeczytała z przejęciem w głosie krzyczący nagłówek nad stroną tytułową: „Jerzy Kukuczka zginął w Himalajach!”. Zapytałem o kogo chodzi i w odpowiedzi usłyszałem, że to najwybitniejszy polski wspinacz. Odtąd już wiedziałem kim był Jerzy Kukuczka, a widząc jakie poruszenie wywołała jego śmierć w moim domu, temat Himalajów wzbudził moje zainteresowanie, które potem mniej lub bardziej się rozwijało.

Minęło blisko 30 lat i to zainteresowanie tematyką himalaizmu doprowadziło mnie do sięgnięcia po najnowszą biografię Jerzego Kukuczki. „Kukuczka- opowieść o najwybitniejszym polskim himalaiście” to opowieść przybliżająca nie tylko postać samego tytułowego bohatera, ale historię polskiego himalaizmu, który w latach 80- tych przeżywał niezwykły rozwój. Bo oto zza żelaznej kurtyny przybywali kiepsko wyposażeni, ale zdeterminowani ludzie, którzy w ekstremalnych warunkach wykazywali się nadzwyczajną siłą i zręcznością.

Sięgnąłem po tę książkę wyznaczając sobie trzy cele. Chciałem Kukuczkę po pierwsze poznać, po drugie polubić, a po trzecie zrozumieć. Pierwszy cel udało się zrealizować bez problemu, gdyż opisy kolejnych wypraw Kukuczki, ale też tego jakim był człowiekiem „w dolinach” usatysfakcjonuje każdego chłonnego wiedzy na ten temat czytelnika. Czy polubić? W zasadzie tak, choć nie ukrywam, że zabieranie dzieciom zabawek, aby pozostawiać je na szczytach najwyższych gór świata czy pozostawienie rodziny, w tym brzemiennej małżonki po to, aby w Himalajach (oraz górach Karakorum) zrealizować kolejny cel nie spotkało się z moją aprobatą.

Najtrudniej miałem ze zrozumieniem motywacji Kukuczki. Człowiek bardzo rodzinny, który jednak tę rodzinę często opuszczał, mając do osiągnięcia kolejne cele. A w górach dla Kukuczki był on jeden- osiągnąć szczyt. Człowiek z pozoru prostolinijny, ale jednak mocno skomplikowany, ciągle rozdarty pomiędzy miłością do rodziny, a miłością do gór. Wreszcie człowiek, który podejmował ryzyko nawet wtedy kiedy szanse na powodzenie były minimalne. Jego droga poprzez koronę Himalajów do południowej ściany Lhotse, stanowiącej metę jego wędrówki wiodła przez cierpienia, śmierci przyjaciół, mnóstwo wyrzeczeń. Ale skoro była góra, to trzeba ją było zdobyć.

Mnóstwo faktów, nazwisk, ale napisanych przystępnym językiem. Przeczytałem dwa razy tylko po to, aby jak najwięcej z tych fascynujących historii zapamiętać. I do tego jak mało która biografia pobudza ona wyobraźnię. Jak tu nie podziwiać ludzi, którzy porywają się na rzeczy, które zwykłego śmiertelnika przyprawiają o drżenie łydek podczas czytania? Odwaga tych ludzi budziła i nadal budzi podziw. No właśnie- odwaga, brawura, a może szaleństwo? Kukuczka nie był zainteresowany najłatwiejszymi rozwiązaniami, powielaniem schematów. To co interesowało go w Himalajach, to wytyczanie nowych dróg lub bycie prekursorem w zimowym zdobywaniu najwyższych gór świata. Im trudniej, tym lepiej. A na samym końcu był szczyt, do którego należało dążyć, z pełnym przekonaniem, że jego osiągnięcie jest możliwe.

Biografię dodatkowo wzbogaca mnóstwo zdjęć, które wzmagają wyobraźnię, gdy wraz z Kukuczką i jego partnerami staramy się pokonać zimno, wiatr, lawiny, głód, zmęczenie i traumy wywołane tak bliską obecnością śmierci, która zbierała w Himalajach obfite żniwo. Długo szukała ona też głównego bohatera. Aż w końcu na południowej ścianie Lhotse go dopadła. A dwa dni później mogłem o tym porozmawiać z mamą po przeczytaniu gazety, rozpoczynając tym samym swoje zdobywanie większej wiedzy o Jerzym Kukuczce- sportowym herosie, a jednocześnie zwykłym, niczym niewyróżniającym się z tłumu człowieku. Człowieku- Legendzie.

W zasadzie trudno o bardziej egzotyczną parę. On- najwybitniejszy polski himalaista, człowiek, który góry i ich pokonywanie umiłował miłością szczerą i prawdziwą i ja- góry lubiący głównie na obrazkach. A jednak postać Jerzego Kukuczki towarzyszy mi od wczesnego dzieciństwa. Pamiętam pewien październikowy dzień 1989 roku. Miałem wtedy 6 lat i podczas obowiązkowej lektury...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy warto na sobie przeprowadzić seans czarnej magii? Koniecznie ze zdemaskowaniem? Oczywiście, że warto. Fagocie, najpierw pokaż więc coś prościutkiego.

Mając 17 lat przeczytałem "Mistrza i Małgorzatę" po raz pierwszy. I choć bardzo mi się podobał, to jednak po pierwsze: pomijałem wątki jerozolimskie jako nieciekawe, po drugie interesowały mnie losy świty Wolanda, a wątek tytułowej pary też omijałem szerokim... ziewnięciem. Jednym zdaniem, Bułhakow wielkim pisarzem był, a "Mistrz i Małgorzata" wybitną powieścią jest, ale właściwie dlaczego? Tego jako 17- latek ani samodzielnie ani kierowany przez szkołę nie doszedłem.

Gdy zafascynowany spektaklem Macieja Wojtyszki z 1988 roku sięgnąłem po "Mistrza i Małgorzatę" po raz drugi w wersji książkowej, oniemiałem. A zatem demaskacja pierwsza: do tej książki trzeba dojrzeć. Demaskacja druga: system edukacyjny dwie dekady temu był niedostosowany do tej powieści (czy jest teraz? Obawiam się, że nie i tylko Woland mógłby mnie przekonać, że jest inaczej). Demaskacja trzecia: wszystko w tej książce ma sens: i świta Wolanda bawiąca w Moskwie i każda postać epizodyczna i wątek jerozolimski i wątek Mistrza i wątek Małgorzaty, wszystko, wszystko, wszystko...

Pewnie powstało wiele recenzji tej książki, ja skupiłem się na odczuciach własnych i demaskacji własnej niewiedzy i niegotowości w wieku nastolatka do obcowania z Bułhakowem. O treści, postaciach możnaby pisać i pisać. Ale najlepiej przeczytać i samodzielnie rozwikłać zagadkę: czym jest dobro, a czym zło?

Czy warto na sobie przeprowadzić seans czarnej magii? Koniecznie ze zdemaskowaniem? Oczywiście, że warto. Fagocie, najpierw pokaż więc coś prościutkiego.

Mając 17 lat przeczytałem "Mistrza i Małgorzatę" po raz pierwszy. I choć bardzo mi się podobał, to jednak po pierwsze: pomijałem wątki jerozolimskie jako nieciekawe, po drugie interesowały mnie losy świty Wolanda, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wstrząsająca opowieść o tym jak człowiek może zgotować ludziom los niewolników. Sytuacja gdy jednostka uzurpuje sobie prawa do myśli i czynów rodaków zdarzała się w historii wielokrotnie i nie łudzę się, że nie będzie się zdarzać w przyszłości. Bo w końcu pod każdą szerokością geograficzną można znaleźć "naprawiaczy świata", którzy sądzą, ze ich racje są słuszne, a jeśli Ty, szary zwykły człowieku, z tym nie zgadzasz się, to albo zmień zdanie albo giń.

Rumunia Ceausescu była krajem okrutnym, gdzie macki tajnej policji były wszędzie. Opis tego jak wyglądało życie w Rumunii przedstawicielki mniejszości niemieckiej, na dodatek posiadającej aspiracje intelektualne to koszmar, który choć na chwilę powinien skłonić do refleksji tych, którzy sądzą, że "moja racja jest mojsza niż twojsza". Jestem może naiwny sądząc, że najczęściej z tego radykalizmu się wyrasta i dotyka on głównie ludzi młodych. Niestety nie zawsze i nie wszędzie. Systemy totalitarne tworzą potwory, jednak dotykają one zwykłych ludzi jak tytułowa bohaterka. Hera Mueller pozbawia złudzeń- Ty możesz ten system opuścić, ale on o sobie zapomnieć nie pozwoli, choćby przysyłając na przeszpiegi Twoją najwierniejszą przyjaciółkę.

Ludzie w Rumunii skazani byli od dziecka na samotność w okrutnym świecie, gdzie każde słowo i czyn muszą być przemyślane, aby nie narazić się na denuncjację. Niby każdy o tym wiedział, niby można było z tym walczyć, ale ten system funkcjonował i to dosyć sprawnie i dopiero w 1989 w krwawy sposób obalono dyktatora. Jednak rozwinięty za jego rządów aparat donosicieli i opresji- jak dowiadujemy się z książki Mueller- miał się znakomicie i po 1989 roku i chyba to było najbardziej w tym wszystkim przerażające.

Ostatnio w mediach często słyszy się z ust "wszechwiedzących", że PRL był zbrodniczym systemem, którym kierowali zdrajcy, mordercy i ludzkie bestie. Hmmm... to w takim razie jak nazwać to co z ludźmi robił reżim Ceausescu? Choćby po to warto przeczytać książkę Herty Mueller. Książka, a właściwie zbiór esejów, godny noblistki.

Wstrząsająca opowieść o tym jak człowiek może zgotować ludziom los niewolników. Sytuacja gdy jednostka uzurpuje sobie prawa do myśli i czynów rodaków zdarzała się w historii wielokrotnie i nie łudzę się, że nie będzie się zdarzać w przyszłości. Bo w końcu pod każdą szerokością geograficzną można znaleźć "naprawiaczy świata", którzy sądzą, ze ich racje są słuszne, a jeśli...

więcej Pokaż mimo to