-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik230
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika1998
2012-11-16
2006-01-01
2007-01-01
2013-06-14
2005-01-01
2005-01-01
2010-01-01
2001
2001
2006
2007-01-01
2002-01-01
2006-01-01
2003-01-01
Mój pierwszy kontakt z prozą Jonathana Carrolla miał miejsce przeszło siedem lat temu. Do późnych godzin nocnych i z wypiekami na twarzy zagłębiałam się w „Krainę Chichów”, by zaraz po zakończeniu lektury zaliczyć ją w poczet ulubionych książek. Kiedy sięgałam po nią ponownie, zastanawiałam się przede wszystkim nad tym, jak udało jej się przetrwać próbę czasu i czy za drugim razem będzie w stanie zachwycić mnie równie mocno.
By nie trzymać nikogo w niepewności – „Kraina Chichów” nadal okupuje zaszczytne miejsce wśród tych książek, którymi chętnie obdarowywałabym każdego, kto wygląda na potencjalnego miłośnika literackiego kunsztu Carrolla. Wciąż uważam także, że to najlepsza powieść tego pisarza ze wszystkich poznanych przeze mnie do tej pory. Ostatecznie utwierdziłam się również w przekonaniu, że nic tak nie pociąga mnie w literaturze XX wieku, jak realizm magiczny.
Przedstawiona historia jest na pozór zwyczajna – oto mamy mężczyznę, Tomasza Abbeya, nauczyciela angielskiego w przeciętnym liceum. Zafascynowany twórczością nieżyjącego już Marshalla France’a, autora książek dla dzieci, postanawia napisać jego biografię. Wraz ze spotkaną przypadkowo kobietą, również miłośniczką prozy France’a, udaje się do Gallen, niewielkiego miasteczka, w którym literat spędził ostatnie lata swojego życia. Gallen ma jednak swoje tajemnice, a rola biografa może okazać się bardziej odpowiedzialnym zadaniem, niż ktokolwiek wcześniej śmiał przypuszczać.
Kiedy zastanawiam się, co takiego przyciąga mnie do tej powieści, to odpowiedź może być tylko jedna – magia. I nie chodzi tu o jarmarczne sztuczki rodem z literatury fantastycznej, a o urok świata przedstawionego, w którym to, co całkowicie rzeczywiste, idealnie splata się z wizjami rodem ze snów. Zaś snom tym bliżej do koszmarów niż przyjemnych marzeń sennych. Jest to zabieg charakterystyczny dla prozy Carrolla; „Kraina Chichów” wywołuje pewnego rodzaju niepokój, niepewność, co też czai się na następnej stronie. Ubarwienie realnego świata jedynie kapką elementów nadprzyrodzonych sprawia, że bez wahania wierzy się w to, co zostało zapisane, a narastające poczucie lęku przenika z kart książki do rzeczywistości czytelnika.
„Kraina Chichów” kupiła mnie także swym przewodnim motywem, za który uznaję rozważania na temat kreowania świata za pomocą literatury oraz zmagania z procesem twórczym. Czy pisarz ponosi odpowiedzialność za to, co tworzy? Gdzie kończą się granice swobody literackiej? Kiedy zabawa w twórcę przekracza dopuszczalne granice, a czerpanie inspiracji z życia i otaczających nas osób staje się zbyt daleko posunięte? I wreszcie – czy poprzez swoje dzieła pisarz jest w stanie zachować nieśmiertelność? Pytania te nabierają innego wymiaru po dotarciu do ostatniej strony powieści.
„Czytanie książki jest, przynajmniej dla mnie, jak podróż po świecie drugiego człowieka. Jeżeli książka jest dobra, czytelnik czuje się w niej jak u siebie, a jednocześnie intryguje go, co mu się tam przydarzy, co znajdzie za następnym zakrętem”[1] – stwierdza główny bohater, początkujący pisarz. Mogę bez wahania podpisać się pod tą myślą. Co więcej, każda podróż po świecie Jonathana Carrolla to przeżycie niezwykłe i niezmiernie ekscytujące – nigdy bowiem nie wiadomo, co czyhać będzie za tym następnym zakrętem. I to nawet wówczas, gdy czyta się „Krainę Chichów” po raz kolejny.
[1] Carroll, Jonathan „Kraina Chichów”; 2010: Dom Wydawniczy Rebis, Wydanie V, str. 92
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Mój pierwszy kontakt z prozą Jonathana Carrolla miał miejsce przeszło siedem lat temu. Do późnych godzin nocnych i z wypiekami na twarzy zagłębiałam się w „Krainę Chichów”, by zaraz po zakończeniu lektury zaliczyć ją w poczet ulubionych książek. Kiedy sięgałam po nią ponownie, zastanawiałam się przede wszystkim nad tym, jak udało jej się przetrwać próbę czasu i czy za...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-04-29
2006-01-01
2014-05-19
1997-01-01
2007-01-01
Każdy mól książkowy prędzej czy później natknie się podczas swej literackiej wędrówki na publikację, którą pokocha od pierwszego wejrzenia. Zachwyci się stylem autora, pomysłami, fabułą, przesłaniem, konstrukcją, rytmem zdań, ba, nawet każdym słowem i każdym przecinkiem. Czytając, wciąż będzie sprawdzać, ile jeszcze stron pozostało — by żałować, że przewrócenie kolejnej kartki nieuchronnie przybliża go do końca lektury. Autora ochrzci zaś mianem geniusza pióra i rozpaczliwie chwyci się wszelkich sposobności, by jak najszybciej dostać w swe ręce inne jego dzieła. Taką właśnie powieścią, powieścią-arcydziełem i powieścią-objawieniem, stał się dla mnie „Atlas chmur” Davida Mitchella. Czy może raczej: sześć opowieści Davida Mitchella skomponowanych w zbiór „Atlas chmur”?
Książka swoją konstrukcją przypomina matrioszkę. Poznajemy początki pięciu opowieści, szóstą w całości, po czym w odwrotnej kolejności możemy przeczytać zakończenia poprzednich historii. Rzecz jasna, nie są one ułożone ani dobrane przypadkowo, połączenia między nimi zarysowane zostały zarówno w sposób bezpośredni, oczywisty, jak i ten mniej dosłowny, ideowy. Nie byłoby to zjawisko samo w sobie godne szczególnej uwagi, gdyby nie mistrzowska realizacja — żonglerka pisarskimi wcieleniami w wykonaniu Davida Mitchella, któremu niestraszna jest jakakolwiek literacka forma, a swoje stylistyczne maski dopracował do perfekcji.
Przedstawione historie są wyimkami z życia bohaterów, których łączy ze sobą fakt bycia tymi w mniejszości, tymi wytykanymi, tymi w opozycji. Ich myśli wybiegają poza czasy, w jakich żyją, a ich postawy wyraźnie odznaczają się na tle tego, co społecznie najpopularniejsze. Żaden z nich nie zmieni świata, o nie. Ten biegnie swoim torem, zdawałoby się — wytyczonym już na tyle dawno, że sprzeciw jednostki nie wpływa na niego w żadnym stopniu. Oczywiście, są w stanie czemuś zapobiec, coś opóźnić, ale jedynie w mikroskali. Niektórym wystarcza to, by podjąć walkę; inni w pewnym momencie poddadzą się przekonaniu o bezsensie własnych poczynań. Wszyscy są jednak „niewygodni” — zbyt postępowi, zbyt utalentowani, zbyt prawdomówni, zbyt starzy, zbyt odstający od normy. Zbyt odmienni.
Mitchell podejmuje gamę tematów dobrze znanych, nie tylko w literaturze. Adam Ewing snuje rozważania o uciśnionych mniejszościach etnicznych i wolności jednostki ludzkiej w połowie XIX wieku; rozważa, czy dominacja białego człowieka nad Indianami, Murzynami czy Aborygenami jest w istocie słuszna i uzasadniona. Robert Frobisher, wydziedziczony kompozytor, zmaga się z własną emocjonalnością i fałszywością świata, który go otacza; musi zdecydować, czy zaprzedanie własnego talentu w imię wygodnego życia opłaca się na dłuższą metę, czy może zamiast tego lepiej żyć na krawędzi, często na bakier z prawem — ale w zgodzie z duszą artysty. Luisa Rey to z kolei klasyczny przykład bojownika dążącego do prawdy za wszelką cenę, nawet tę najwyższą, stającego samotnie przeciwko wielkim korporacjom. Odwrotny wręcz charakter prezentuje Timothy Cavendish, pragnący w istocie jedynie wygodnego życia i mający wiele grzeszków na sumieniu. Trudno jednak nie kibicować mu, gdy staje do walki z absurdem realiów, jakie społeczeństwo przewidziało dla osoby starszej.
Powyżsi bohaterowie pochodzą z minionych epok bądź żyją w czasach współczesnych czytelnikowi. Prócz nich w „Atlasie chmur” pojawiają się również postaci z przyszłości: Sonmi-451, genetycznie modyfikowana fabrykanta, która staje się symbolem frakcji walczącej z rządami korporacji w Korei XXII wieku; a także Zachariasz, prosty pasterz zamieszkujący jedną z hawajskich wysp w czasach po Upadku, gdzie cywilizacja wróciła do poziomu wczesnych osad średniowiecznych, a ludności zagrażają nieustanne najazdy wojowniczych kanibali. Wspólną ich cechą jest znajomość jedynie tego wycinka rzeczywistości, w jakim się znaleźli, i odizolowanie od jej pozostałych elementów. Sonmi chętnie poznaje, uczy się, z kolei Zachariasz pozostaje nieufny i niechętny wobec tego, co obce.
Nie warto przytaczać tu szczegółów poszczególnych fabuł — te niech czytelnik odkryje sam. Tym, co powinno przesądzać o zakupie „Atlasu chmur” albo omijaniu go szerokim łukiem, jest gotowość (bądź brak takowej) na przeżycie literackiego eksperymentu nastawionego na emocjonalny przekaz i językową ucztę. W powieści Mitchella uwagę przykuwa przede wszystkim kunszt pisarza. Stylistyczna wędrówka rozpoczyna się od wariacji na temat lekko archaicznego języka, w którym orzeczenie często trafia na koniec zdania, a podmiot stoi przed przydawką. Potrzeba chwili, by dać się zahipnotyzować specyficznej rytmice dziennika Adama Ewinga, ale jeśli czytelnik da mu szansę, szybko doceni bogactwo zastosowanych zabiegów. Następnie otrzymujemy zbiór listów Roberta Frobishera, a w nich na pierwszy plan wysuwa się wrażliwość młodego mężczyzny i ładunek emocji, jakie potrafi oddać w pełnych wirtuozerii językowej słowach wysyłanych do przyjaciela. Powieść epistolarna przechodzi w pełnokrwisty thriller, w którym narracja utrzymuje się w czasie teraźniejszym, ze zmienną perspektywą, a ten z kolei ustępuje miejsca pisanej w pierwszej osobie satyrze obyczajowej. Język tej części jest najbliższy mowie współczesnego odbiorcy, choć oczywiście trudno nie dostrzec ciętego humoru przebijającego z historii Cavendisha.
Wątek Sonmi przybrał formę wywiadu, a choć bohaterka opowiada swoją historię w sposób chronologiczny, wyraźnie widać w jej słowach szerszą perspektywę i znajomość większej ilości faktów niż wówczas, gdy wydarzenia te miały miejsce. W tej części Mitchell stworzył wiele neologizmów, zarówno w warstwie semantycznej — zamiast filmów mamy „disneje”, zamiast kawy „starbaxa” — jak i ortograficznej. Ostatnią opowieścią jest ogniskowa gawęda, w której starszy mężczyzna wspomina wydarzenia ze swojej młodości. W mowie Zachariasza udało się pisarzowi oddać zarówno ustny charakter przekazu, jak i ograniczoną wiedzę — a więc i kompetencję językową — bohatera. W tej narracji jest więc wiele uproszczeń, pojawiają się błędy składniowe czy leksykalne.
Docenić należy również ideową warstwę „Atlasu chmur”. Książka nie tylko jest zbiorem fascynujących opowieści, lecz także stawia szereg pytań o miejsce i rolę człowieka w biegu wydarzeń czy w losach wszechświata, o moc wpływania na to, co ustalone i wyrwania się ze schematu powtarzania tych samych błędów. Powieść nawiązuje w pewien sposób do koncepcji wiecznego powrotu i wędrówki dusz, ale Mitchell daleki jest od udzielania jasnych, konkretnych odpowiedzi — raczej podsuwa pewne rozważania swoich bohaterów czytelnikowi, który sam musi zdecydować, jak dane treści zechce zinterpretować i jakie wnioski wysnuć.
O powieści Davida Mitchella trudno zapomnieć po zakończeniu lektury. To książka, która wywiera wrażenie, odciska się piętnem na literackiej wrażliwości odbiorcy. Docenią ją zwłaszcza czytelnicy szczególnie celebrujący język i stylistyczny kunszt autora, a jednocześnie łaknący lektury pełnej zmiennych emocji. „Atlas chmur” to po prostu powieść kompletna, powieść o wszystkim, a to, co z niej wyniesiemy, zależy już tylko od nas samych.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Każdy mól książkowy prędzej czy później natknie się podczas swej literackiej wędrówki na publikację, którą pokocha od pierwszego wejrzenia. Zachwyci się stylem autora, pomysłami, fabułą, przesłaniem, konstrukcją, rytmem zdań, ba, nawet każdym słowem i każdym przecinkiem. Czytając, wciąż będzie sprawdzać, ile jeszcze stron pozostało — by żałować, że przewrócenie kolejnej...
więcej Pokaż mimo to