-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2015-03
2015-08
Ta książka jest jak zanurzanie się w cień, jak opadanie w toń czegoś niepokojącego, czegoś, co może skrzywdzić. Ale nie potrafiłam i nie chciałam się przed tym bronić, bo brak powietrza i niepokój są jednocześnie obietnicami. Wchodzenie do jądra ciemności daje sadystyczną przyjemność. Przyjemność, której się nie zapomni.
Czytałam ten utwór Conrada już kilka lat temu, ale, przyznaję bez wstydu, nie zrozumiałam go wtedy zupełnie. Przeczuwałam, że coś może się jednak kryć między tymi literami, nie byłam jednak dość dojrzała, by to pojąć. Do takich dzieł trzeba mieć odpowiedni wiek, doświadczenie - nie tylko czytelnicze. Do takich dzieł trzeba mieć też dzień, a najlepiej kilka, bo pomimo niewielkich rozmiarów, czyta się tę książkę powoli. Suche szkolne interpretowanie klasycznych utworów nijak ma się do tego, co przeżywa czytelnik, który kilka lat później sam sięga po daną pozycję i zaczyna ją nie tylko podręcznikowo i sztywno znać, ale też rozumieć. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej poczułam tak przejmująco rozwijające czytelniczo doświadczenie. Nie wiem, czy przeżyłam już kiedyś tak gruntowną zmianę rozumienia lektury. Nie przypominam sobie czegoś podobnego, zakładam więc, że nie.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/08/jadro-ciemnosci-joseph-conrad.html
Ta książka jest jak zanurzanie się w cień, jak opadanie w toń czegoś niepokojącego, czegoś, co może skrzywdzić. Ale nie potrafiłam i nie chciałam się przed tym bronić, bo brak powietrza i niepokój są jednocześnie obietnicami. Wchodzenie do jądra ciemności daje sadystyczną przyjemność. Przyjemność, której się nie zapomni.
Czytałam ten utwór Conrada już kilka lat temu, ale,...
2015-01
2015-03
Jeśli ktoś wątpi w to, kto jest większym wieszczem - Mickiewicz czy Słowacki - niech, proszę, sięgnie po tę pozycję.
Żadnych wątpliwości. Team Słowacki!
Jeśli ktoś wątpi w to, kto jest większym wieszczem - Mickiewicz czy Słowacki - niech, proszę, sięgnie po tę pozycję.
Żadnych wątpliwości. Team Słowacki!
2015-10
Mogę skomentować? Mogę? A więc: nie dość, że pachnie Ameryką na kilometr, nie dość, że herosi i kosmos, to jeszcze dowcip i ironia. Lubię! O, lubię bardzo, ponieważ opowieści takie jak ta pochłania się jednego dnia, oblizując usta, a po zamknięciu powieści biorąc w płuca potężny oddech czytelniczego zadowolenia. Nie wiem, jak czuje się kosmonauta przebywający kilka lat w ekstremalnych warunkach po powrocie na bezpieczną, uroczą i całkiem zwyczajną Ziemię, ale mam wrażenie, że może to być naprawdę dobre uczucie. Satysfakcjonujące poczucie dobrze spełnionego obowiązku, radość płynąca z tradycyjnego prysznica, tradycyjnego jedzenia i tradycyjnego składu powietrza. Czytając tę powieść czułam taką satysfakcję. Po różnego typu ekstremalnych, niebezpiecznych, niepewnych przeżyciach książkowych właśnie tego mi brakowało.
Andy Weir wpadł na bardzo dobry pomysł, łącząc narrację będącą głosem Watneya piszącego dziennik z narratorem trzecioosobowym odpowiedzialnym za przybliżanie czytelnikowi akcji w Houson, m.in. działań dyrektora misji marsjańskich czy dziesiątek nerdów wpatrujących się w komputery i próbujących wymyślić logiczne rozwiązania kolejnych problemów. Na deser czytelnik ma możliwość zapoznania się z rozdziałami dotyczącymi wracającej do domu załogi nieudanej ekspedycji. Akcja rozpoczyna się w solu 6, kiedy Watney budzi się sam na obcej, odległej planecie. Następnie przytacza swoje wspomnienia dotyczące początku pracy na Marsie oraz scenariusza burzy piaskowej. To Watney i jego narracja są najważniejszą częścią powieści. Gdyby nie świetna kreacja postaci Marka Waneya, powieść leżałaby na całej linii, nie miałaby szans na popularność, nie dałaby się czytać. Byłaby kolejną historią opowiadającą o bardzo mądrych ludziach i bardzo okropnym kosmosie. Ale tak nie jest, ponieważ Andy Weir włożył w stworzenie głównego bohatera całą energię i zrobił to fantastycznie. Dzięki Markowi specjalistyczne słownictwo i skomplikowane obliczenia nie są trudnym do przebrnięcia gąszczem, ale interesującą i wciągającą częścią naukowości tego sci-fi. Watney nie stroni od żartów (i, co mi się bardzo podobało, ceni sobie czarny humor), dzięki czemu potrafi stworzyć błyskotliwą nazwę dla nowej fizycznej jednostki obliczeniowej, ale czytelnik z czułością obserwuje też rozwój jego stosunku uczuciowego do Marsa, urządzeń czy ziemniaków.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/10/marsjanin-andy-weir.html
Mogę skomentować? Mogę? A więc: nie dość, że pachnie Ameryką na kilometr, nie dość, że herosi i kosmos, to jeszcze dowcip i ironia. Lubię! O, lubię bardzo, ponieważ opowieści takie jak ta pochłania się jednego dnia, oblizując usta, a po zamknięciu powieści biorąc w płuca potężny oddech czytelniczego zadowolenia. Nie wiem, jak czuje się kosmonauta przebywający kilka lat w...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03
Niewiele książek potrafi doprowadzić mnie do tego, że chwytam się pojedynczych zdań, nagle zaskoczona i dotknięta tak głęboko, że nie zostaje mi nic innego jak tylko dać upust wzruszeniu w najbardziej prosty sposób. Płakałam przy tej książce, choć nie jest ona rozdzierająco smutna. Śmiałam się, chociaż nie jest ani trochę zabawna. Ta książka to opis życia, od urodzin aż do śmierci. John Williams nie opisał jednak życia człowieka niezwykłego, fantastycznego, nie opisał życia, które byłoby na wskroś ekscytujące lub dramatyczne. To zwykłe życie i zwykły człowiek. Zwykły opis zwykłych wypadków. To przeciętny życiorys i przeciętne przypadki, przeciętne problemy, przeciętne radości. A jednak powieść jest tak ponadprzeciętna, że brak mi słów. Nie mogłam po niej zasnąć, nie mogłam się w sobie odnaleźć. Jak ogromną moc ma zwyczajność Williama Stonera - nie zrozumie tego nikt, kto nie przeczytał tej książki.
To mądra książka. Narracja prowadzona jest w, powiedziałabym, klasyczny, świetnie zrównoważony sposób. Nie jest to narracyjny minimalizm, język tej prozy jest zręczny i harmonijny. Jednocześnie nie można mówić o kunsztowności, ale należy podkreślić rzeczowość i porządek narracji. Wprawiła mnie w głęboki spokój. Filozofia egzystencjalna skupia się na indywidualnej egzystencji człowieka, na jego roli i miejscu w świecie. I właśnie o tym jest Profesor Stoner, całkowicie pozbawiony wielkości, pozbawiony patosu znanego z życiorysów wielkich i sławnych. Ważne kwestie ujęte są w prostotę życia, czasem szczęśliwego, czasem nie. Może niekiedy, zwłaszcza zbliżając się do końca, Stoner analizuje pewne rzeczy w nieco bardziej filozoficzny sposób, ale jest to, nadal, bardzo ludzka refleksja wynikająca z jego wieku, doświadczeń i zawodu. Intensywność i moc tej powieści tkwią w prostocie. Po kilkudziesięciu stronach byłam nią nieco przygaszona, by nagle zdać sobie sprawę z tego, że nie jestem już w stanie oderwać się od tej powieści, od tego życia. Musiałam je poznać do końca, do rozwiązania, do ostatniej sceny. Wiedziałam, jak ułożą się losy profesora Stonera, bo przed lekturą głównej treści przejrzałam wstęp analizujący tę powieść. Nie ujęło mi to wrażeń, wręcz przeciwnie, w jakiś sposób przepracowywałam sens tej lektury w trakcie czytania. Nie sądzę, żeby można przeczytać Profesora Stronera od deski i deski i rozejść się łatwo z jego życiem. Choć to jeden z wielu - jeden z wielu synów, mężów, profesorów, kochanków, to jednak jego egzystencja w jakiś sposób wpływa na czytelnika. Mocniej niż notatki prasowe przedstawiające listę ostatnio zmarłych ludzi, mocniej niż wspomnienie kogoś, z kim mijaliśmy się przez jakiś czas, by później rozmyć sobie w głowie jego obraz. Stoner to, w jakiś sposób, everyman, czyli bohater, na którego miejscu możemy się postawić, na którego miejscu postawić można każdego. I tak właśnie go traktuję, widząc, że jego życie nie było idealne, nie było też tragiczne. To po prostu było życie, a Stoner po prostu je przeżył. I choć to tak nieskomplikowane, nie chcę, żeby został zapomniany; chcę, żeby żył w moim wspomnieniu.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2016/03/profesor-stoner-john-williams.html
Niewiele książek potrafi doprowadzić mnie do tego, że chwytam się pojedynczych zdań, nagle zaskoczona i dotknięta tak głęboko, że nie zostaje mi nic innego jak tylko dać upust wzruszeniu w najbardziej prosty sposób. Płakałam przy tej książce, choć nie jest ona rozdzierająco smutna. Śmiałam się, chociaż nie jest ani trochę zabawna. Ta książka to opis życia, od urodzin aż do...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11
Sięgnęłam po Sweetland w przerwie między lekturą Biesów. Potrzebowałam czegoś, co reprezentowałoby całkowicie inny klimat - dosłownie i w przenośni. Trafiłam na koniec świata, na wyspę oderwaną od kontynentu, zapomnianą, nieobecną na najważniejszych mapach; zawitałam do zamkniętej społeczności, której nic już nie może uratować, która została skazana na rozczłonkowanie i rozwianie po świecie. Otrzymałam lekturę niezwykle ciekawą, chociaż surową. Pełną ostrego dowcipu, o którym przede wszystkim można powiedzieć to, że jest bardzo życiowy: naturalny, czasem przykry lub nie na miejscu. Dostałam lekturę opartą na fantastycznej konstrukcji krajobrazu i charakterów. Klimat miasteczka na końcu świata może przytłaczać, wprowadzać nastrój klaustrofobiczny. A jednak odetchnęłam pełną piersią, czując zapach oceanu utkany przez Crummeya. Widziałam pod powiekami miejsca, o których pisał, bez problemu stworzyłam w swojej głowie wizje bohaterów. To kawał dobrej, dopracowanej i zajmującej czytelnika narracji.
Jedną z najbardziej cennych rzeczy w powieści jest to, że historie wyspy Sweetland i Mosesa Sweetlanda przeplatają się. Niejednokrotnie nie byłam pewna, czy ważniejszy jest pojedynczy człowiek, cała grupa ludzi wyłaniająca się zza fabuły i przemyśleń Sweetlanda, czy może wyspa i miasteczko jako twory całkowicie samodzielne i mówiące własnym głosem. Surowi, konsekwentnie budowani bohaterowie pasują do równie surowej i konsekwentnej kreacji otoczenia. Wszystkie elementy współpracują ze sobą, tworząc ducha powieści, który został ze mną długo po przeczytaniu książki. To opowieść o świecie, który został zapomniany, a który jednocześnie nadal na przekór wszystkiemu w pamięci tkwi. Opowieść o grupie ludzi, która rozumie ten stan rzeczy, nawet jeśli sama decyduje się na odejście, godząc się z losem i otwierając kolejny rozdział – jaki, tego nie wiemy. I osobnym filarem powieści Sweetland jest Moses, postać przekorna, której wiele słów musiałam zaznaczyć, chociaż nigdy wcześniej nie kreśliłam po książkach. Tu ołówek sam pojawił się w mojej ręce, a ja podkreślałam i przekleństwa, i elementy czarnego humoru, i – w końcu – niezwykle chłodne wnioski dotyczące życia. Jeśli jakiś człowiek ma się nazywać tak, jak nowofundlandzka wyspa, to tylko Moses. Jeśli jakaś osamotniona, wypchnięta z myśli ludzi wyspa ma nosić czyjeś nazwisko, musi to być nazwisko Sweetlanda.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/11/sweetland-michael-crummey.html
Sięgnęłam po Sweetland w przerwie między lekturą Biesów. Potrzebowałam czegoś, co reprezentowałoby całkowicie inny klimat - dosłownie i w przenośni. Trafiłam na koniec świata, na wyspę oderwaną od kontynentu, zapomnianą, nieobecną na najważniejszych mapach; zawitałam do zamkniętej społeczności, której nic już nie może uratować, która została skazana na rozczłonkowanie i...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09
Narracja powieści jest leniwa, niespieszna, ale niezwykle precyzyjna. Pomimo wakacyjnej ospałości i braku burzliwych zwrotów akcji (a może nawet jakichkolwiek zwrotów akcji, jeśli nie liczyć spotkania Edwina z teściem), fabuła budzi emocje. Obserwujemy głównego bohatera w czasie urlopu, kiedy sunie uliczkami dobrze znanego sobie miasteczka, kontempluje mijane widoki, komentuje spotkania z ludźmi. Jego wakacyjne życie to bezustanna rozmowa, zaczepianie nieznajomych, zawieranie ulotnych więzi mających na celu - no właśnie, co? Jednocześnie powieść zbudowana jest na retrospekcjach, dzięki którym czytelnik nie tylko buduje obraz relacji Edwina z ojcem, nie tylko zaczyna rozumieć wybór miejsca ucieczki, ale też dostaje urywki składające się na przedstawienie Meg oraz małżeństwa z nią. I wszystko rozgrywa się powoli, w takt obranego na początku, regularnego rytmu. Narrator nie udziela jasnych odpowiedzi, nie ocenia. Przedstawia wyimek z życia Edwina, daje zbliżenia na jego uczucia i emocje, wchodzi do jego głowy, by pokazać czytelnikowi jego myśli, stosunek do obserwowanych ludzi, do przeszłości. Czytelnik bierze tyle, ile dostaje, a resztę dopowiada sobie sam, klucząc między zdaniami, wyciągając szyję w poszukiwaniu kolejnych faktów. Rację ma fragment blurba, który cytuje komentarz "Sunday Times" - Middleton przypomina, jak kiedyś budowano powieści, jak bawiono się słowem, jak z pozornie nieistotnych elementów codzienności tworzono skomplikowany, wrażliwy na szczegóły portret człowieka i relacji międzyludzkich. Wrócić do takiej narracji, odnaleźć ją w gąszczu powieści dążących do napięcia, mocnej akcji, zatrzymania czytelnika za wszelką cenę - o, to bardzo cenne doświadczenie.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/09/wakacje-stanley-middleton.html
Narracja powieści jest leniwa, niespieszna, ale niezwykle precyzyjna. Pomimo wakacyjnej ospałości i braku burzliwych zwrotów akcji (a może nawet jakichkolwiek zwrotów akcji, jeśli nie liczyć spotkania Edwina z teściem), fabuła budzi emocje. Obserwujemy głównego bohatera w czasie urlopu, kiedy sunie uliczkami dobrze znanego sobie miasteczka, kontempluje mijane widoki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11
Seria Legendy Polskie Allegro podbija moje serce.
Doskonałe połączenie akcji, humoru i charakteru. Chcę więcej!
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2016/11/szybkarecka-co-ten-diabe.html
Seria Legendy Polskie Allegro podbija moje serce.
Doskonałe połączenie akcji, humoru i charakteru. Chcę więcej!
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2016/11/szybkarecka-co-ten-diabe.html
2015-04
Małżeństwo jest przedsięwzięciem niebezpiecznym - wiemy to nie od dziś. Szaleństwa, nienawiść, czarne wdowy i namiętni starzy kawalerowie, małżeństwa nieszczęśliwe, rozbite, zawistne, rozwiedzione pary wydrapujące sobie oczy, rozrywanie na dwoje dzieci i majątków. Małżeństwo jest, z jednej strony, zwieńczeniem prawie wszystkich Disneyowskich bajek; z drugiej - w razie morderstwa policja zawsze najpierw sprawdza małżonka. W końcu...po co daleko szukać?
Nick i Amy Dunne są małżeństwem od pięciu lat. W kolejną rocznicę ich ślubu Amy szykuje swojemu mężowi romantyczną, coroczną niespodziankę, zjada z nim śniadanie, po czym przepada. Nick po powrocie do domu znajduje w salonie niepokojący i złowrogi obraz - poprzewracane meble, rozgardiasz. Porwanie? Morderstwo? Kto chciałby skrzywdzić Wspaniałą Amy, pierwowzór dziewczyny z powieści dla dzieci i młodzieży? Piękną, miłą, uczynną i kochaną przez wszystkich Amy? Dlaczego Nick Dunne, ponoć niewinny mąż, zachowuje się tak podejrzanie? Dlaczego kłamie i nie okazuje emocji? Jaki obraz małżeństwa pojawia się w regularnie przecinających akcję właściwą wpisów z pamiętnika Amy?
To jedna z tych książek, po których jestem w pełni usatysfakcjonowana. Powieść, która działa jak trzydaniowy obiad w drogiej restauracji prowadzonej przez podziwianego mistrza kuchni. Wypełniająca każdy fragment wolnej przestrzeni, zaskakująca, choć zawierająca dobrze znane składniki. Perfekcyjnie skonstruowana, trzymająca w napięciu, przedstawiająca cały wachlarz interesujących bohaterów. Bohaterów, którzy stworzeni są w sposób głęboko przemyślany i złożony. Małżeństwo. Temat, który gotowy do wyeksploatowania otacza nas ciasno, żyje obok nas, którego może jesteśmy już częścią. Małżeństwo, stosunek dwojga ludzi, których charakteryzuje między innymi to, jak dobrze się znają. A co, jeśli znają się aż za dobrze? Co, jeśli znają się tylko pozornie?
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/04/zaginiona-dziewczyna-gillian-flynn.html
Małżeństwo jest przedsięwzięciem niebezpiecznym - wiemy to nie od dziś. Szaleństwa, nienawiść, czarne wdowy i namiętni starzy kawalerowie, małżeństwa nieszczęśliwe, rozbite, zawistne, rozwiedzione pary wydrapujące sobie oczy, rozrywanie na dwoje dzieci i majątków. Małżeństwo jest, z jednej strony, zwieńczeniem prawie wszystkich Disneyowskich bajek; z drugiej - w razie...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10
Chociaż objętość książki może niektórych przerażać, nie odczułam tych ponad sześciuset stron jako czegoś bolesnego, męczącego lub - po prostu - niezwykle długiego. Wręcz przeciwnie. Próbując usystematyzować jakoś moje odczucia dotyczące tej lektury, najważniejsze wydaje mi się to, że powieść Doerra od początku do końca wywoływała u mnie dreszcze. Chciałam przeczytać ją jak najszybciej, chciałam wziąć ją do siebie jednym haustem, mieć już tę historię w sobie. A jednocześnie sama się przed tym powstrzymywałam, bo przecież książkę po raz pierwszy czyta się...tylko raz.
Powieść składa się z dwóch narracji czasowych. Otwiera ją akcja rozgrywająca się w czasie bombardowania Saint-Malo, następnie autor przedstawia wcześniejszą historię Marie-Laure i Wernera. W końcu opowieści dotyczące ich życia docierają do tego punktu, od którego rozpoczęła się cała książka - i akcja rozgrywa się dalej. To, co na początku niejasne i wyrwane z kontekstu, ukazuje się w całej okazałości. Wiele jest w tej powieści momentów, kiedy pozornie bardzo odległe od siebie rzeczy splatają się w logiczną, uporządkowaną całość. Wszystkie drogi prowadzą w jedno miejsce. Ludzie, którzy teoretycznie nie mają z sobą nic wspólnego, którzy nie mają żadnego powodu, by się spotkać - spotykają się. Rzeczy, które nie miały żadnego większego znaczenia, które, wspomniane, budowały tło - zostają wyrwane na pierwszy plan. Narracja jest absolutnie mistrzowska. Sposób obrazowania, budowania świata, rysowania bohaterów, splatania wątków - wszystko jest na swoim miejscu, każdy z elementów współgra z pozostałymi. To powieść, o której można śmiało powiedzieć, że została zbudowana, skonstruowana. Z rozmysłem, z wielką dbałością o szczegóły; precyzyjnie. Podczas lektury odczuwałam całą uwagę, jaką autor tchnął w powieść, czas, jaki poświęcił na jej pisanie. Nie można powiedzieć o niej nic złego - i nie zrobię tego. Wiem, że być może nie każdego wzruszy historia Marie-Laure i Wernera, ale o ile emocjonalny stosunek do książki jest kwestią indywidualną, pod względem warsztatowym Światło, którego nie widać prezentuje najwyższy poziom. I tego nie można zakwestionować.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/11/swiato-ktorego-nie-widac-anthony-doerr.html
Chociaż objętość książki może niektórych przerażać, nie odczułam tych ponad sześciuset stron jako czegoś bolesnego, męczącego lub - po prostu - niezwykle długiego. Wręcz przeciwnie. Próbując usystematyzować jakoś moje odczucia dotyczące tej lektury, najważniejsze wydaje mi się to, że powieść Doerra od początku do końca wywoływała u mnie dreszcze. Chciałam przeczytać ją jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08
Na początku miałam problem, ponieważ nie byłam pewna, co mam przed sobą. Wątek romansowy rozpisany został wyraziście - nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć między którymi postaciami będzie chemia. Chemia ta zresztą jest zbudowana w zgrabny sposób. Przeszkody, fascynacja, uczucie, wątpliwości, zwycięstwo. Z taką samą lekkością odkrywamy kolejne stopnie wątku kryminalnego - zawirowania dotyczące premiery książki Wiktorii oraz niepokojące zwłoki wyławiane z rzeki. Książka mogłaby być romansem. Mogłaby być kryminałem. Jest jednym i drugim. Z ogromną radością zrozumiałam w trakcie czytania, że nie przeszkadza mi ta międzygatunkowość - wręcz przeciwnie, odetchnęłam dzięki 450 stronom od książek bardzo oczywistych, gdzie kryminał był kryminałem, a sensacja sensacją. Zazwyczaj nie sięgam po romanse, dlatego takie wymieszanie gatunków kupuję całkowicie - bo dzięki temu romans mnie porwał, wzruszył i nie wynudził. Tempo wydarzeń nie zwalnia, a stopniowe odpowiadanie na nurtujące czytelnika pytania pozwala na lekturę ciągle aktywną i pełną zainteresowania. Z prostoty Gryciuk potrafiła stworzyć coś niezwykle intrygującego, a sam pomysł na tajemnicę kryminalną jest niezwykle błyskotliwy i na pewno zainteresuje każdego książkoholika.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/09/450-stron-patrycja-gryciuk.html
Na początku miałam problem, ponieważ nie byłam pewna, co mam przed sobą. Wątek romansowy rozpisany został wyraziście - nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć między którymi postaciami będzie chemia. Chemia ta zresztą jest zbudowana w zgrabny sposób. Przeszkody, fascynacja, uczucie, wątpliwości, zwycięstwo. Z taką samą lekkością odkrywamy kolejne stopnie wątku kryminalnego...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08
Książka trafiła do mnie przypadkowo i po raz kolejny okazało się, że przypadek może skończyć się bardzo dobrze. Trudno było mi oderwać się od książki Rollinsa, a nawet po jej zamknięciu lektura nadal na mnie oddziaływała. To mocny, wciągający i trzymający czytelnika w napięciu thriller, który pobudza wyobraźnię. Rollins wie jaką historię chce sprzedać - i robi to świetnie. Każdy z aktów powieści otwiera systematyka jednej z roślin istotnych dla akcji. Są to m.in. kurara czy barwinek. I już tylko to wprowadza czytelnika w nastrój z pogranicza kryminału. Dlaczego właśnie ta roślina? Gdzie zostanie wykorzystana? Kiedy dowiemy się o niej czegoś więcej? A przede wszystkim - czym jest siła, która potrafi zainicjować w ludzkim organizmie proces wykształcania utraconej kończyny? Nie od dziś mówi się o szkodliwych skutkach wycinania lasów równikowych. James Rollins bierze ten temat i obrabia go w sposób, który nie wyklucza porywającej akcji. Właśnie w tym momencie nie możemy ominąć bez słowa wykształcenia Jamesa Rollinsa. Opisy roślin, zwierząt oraz innych biologiczno-chemicznych elementów świata przedstawionego świadczą nie tylko o wiedzy, ale także o gruntownych badaniach prowadzonych w czasie tworzenia powieści. To lubię i tego wymagam od tego typu książek - faktów naukowych i opisów obdartych z poetyckiego prawa do mydlenia oczu czytelnikowi. Indianie są Indianami, niebezpieczne stworzenia są niebezpiecznymi stworzeniami, a śmierć jest śmiercią. Nie miałam żadnego problemu, by wyobrazić sobie przedstawiane przez Jamesa Rollinsa obrazy, czuć zapach i słyszeć dźwięki, o których pisał. W tę powieść się wchodzi - wchodzi z buciorami, z potem i strachem. Rollins ożywia niepokoje i fascynacje tkwiące w Amazonii, tajemniczym miejscu, które na własnej skórze doświadczy zapewne nieliczny ułamek czytelników. A jednak, nawet będąc pozbawioną możliwości zanurzania się w realny, namacalny las, nie czułam, by czegoś mi brakowało. Rollins tworzy świetną imitację, buduje nie tylko napięcie, ale też świat przedstawiony. Nie tylko się dzieje, ale też wszystko dzieje się gdzieś, w konkretnym miejscu, czasie; wszystko ma konkretny klimat.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/08/amazonia-james-rollins.html
Książka trafiła do mnie przypadkowo i po raz kolejny okazało się, że przypadek może skończyć się bardzo dobrze. Trudno było mi oderwać się od książki Rollinsa, a nawet po jej zamknięciu lektura nadal na mnie oddziaływała. To mocny, wciągający i trzymający czytelnika w napięciu thriller, który pobudza wyobraźnię. Rollins wie jaką historię chce sprzedać - i robi to świetnie....
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02
Co by się stało - tak czysto hipotetycznie - gdyby w chwili, kiedy czytasz ten tekst, drogi czytelniku tego tekstu, siadł prąd? Oczywiście wiemy, że tego typu historie miewają miejsce raz na jakiś czas. W moim domu - niezależnie od tego, czy jest środek dnia, czy może wieczór - na samym początku sprawdza się korki. Jeśli to tylko korki, to właściwie nie ma sprawy i bez sensu piszę ten tekst. Jeśli nie korki, to sprawa odrobinę się komplikuje.
Odrobinę. Przecież chwilowe awarie prądu mają miejsce chociażby wtedy, gdy w okolicy prowadzone są prace konserwacyjne - zazwyczaj stosuje się stosownie wyprzedzającą informację, dzięki czemu wszyscy wiedzą, że obiad będzie trochę spóźniony, laptopa trzeba naładować wcześniej no i nici ze smętnego wpatrywania się w telewizor. Kilka godzinek bez prądu to dobra okazja na drzemkę.
Chyba, że to niezapowiedziana awaria. Wtedy robi się mniej przyjemnie. Właściciele małych, rodzinnych sklepów spożywczych nie lubią niezapowiedzianych awarii. Bo strzelanie prądem to zabawa, której nie tolerują sklepowe sprzęty. Co jeśli lodówka odmówi posłuszeństwa i mrożonki będą skazane na noc w cieplejszym klimacie?
A co jeśli w chwili, gdy czytasz ten tekst, siądzie prąd nie tylko w twoim domu, w twoim najbliższym sąsiedztwie, ale też w całej dzielnicy, mieście, powiecie, województwie - w całym kraju? Jeśli prądu nie będzie nie przez kilka czy kilkanaście, ale kilkadziesiąt godzin? Jeśli kraje sąsiednie staną przed tym samym problemem?
Co, jeśli po upływie tego czasu okaże się, że awaria jest bardziej poważna i nikt nie może zagwarantować, kiedy konkretnie prąd zacznie znów płynąć?
Oto "Blackout", historia o tym, jak scenariusz z filmu katastroficznego mógłby rozegrać się w prawdziwym życiu - na szczeblu głów państw, zarządu spółek elektrowni, osób zamożnych i całkiem zwyczajnych, takich jak Ty czy ja. Co stanie się z wielkimi blokami, w których woda dostarczana jest na górne piętra za pomocą prądu, co ze szpitalami, domami opieki, co z rodzinami wielodzietnymi, z osobami dializowanymi, co z aptekami, bankami, supermarketami... Słowem: czy poradzilibyśmy sobie?
I tu zaczyna się najlepsza część powieści. Otóż Marc Elsberg sam na końcu książki przyznaje, że to tylko jeden z możliwych scenariuszy. Scenariusz nieco hollywoodzki, niepokojący, emocjonujący - ale nadal tylko potencjalny. Główna siła powieści to nie tylko sposób jej napisania, ale także wszystkie pytania pozostawione bez odpowiedzi. Pytania, których nie stawia autor, narrator czy któryś z bohaterów - ale te, które czytelnik stawia przed sobą sam.
Pełna opinia na: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/02/blackout-marc-elsberg.html
Co by się stało - tak czysto hipotetycznie - gdyby w chwili, kiedy czytasz ten tekst, drogi czytelniku tego tekstu, siadł prąd? Oczywiście wiemy, że tego typu historie miewają miejsce raz na jakiś czas. W moim domu - niezależnie od tego, czy jest środek dnia, czy może wieczór - na samym początku sprawdza się korki. Jeśli to tylko korki, to właściwie nie ma sprawy i bez...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01
2016-03
2016-03
Nie jest to biografia, nie jest to rozprawa historyczna, daleko jest tej książce do dywagacji na temat reżimu oraz sposobów walki z nim. To książka o kobietach. Później książka o życiu, nie tylko tym między latami trzydziestymi a sześćdziesiątymi, gdy siostry dorastały, a krajem rządził Trujillo, ale też o życiu po tym wszystkim, o przepracowywaniu legendy. A jeszcze później to historia walki z bezprawiem i dyktaturą. Obawiałam się tego, że nie dam rady przebrnąć przez patos, jaki narzuca się w skojarzeniu do "bohaterek narodowych", ale patosu brak. Poszczególne rozdziały prowadzone są z perspektywy każdej z sióstr, nie tylko tych trzech, które brały czynny udział w opozycji, ale także czwartej, Dedé, która przetrwała i która na kartach książki w jakiś sposób tłumaczy, przepracowuje fakt swojego dalszego życia. Okazuje się, że to powieść nie o legendach, nie o marmurach, nie o bohaterkach, których życie było walką, a wszystkie słowa mówiły o wyzwoleniu. To powieść o czterech młodych dziewczynach, które idą do szkoły z internatem, o czterech młodych kobietach, które przeżywają swoje pierwsze miłości, a których przeżycia wewnętrzne możemy śledzić w rozdziałach przyjmujących formę wpisów z pamiętników. Dalej to powieść o młodych żonach, matkach, powieść o porządkowaniu swojego życia, budowaniu światopoglądu, dostrzeganiu nierówności, bezprawia, brutalności i wszystkich innych chorób trawiących Dominikanę. I dopiero wtedy zaczyna się walka, a czytelnik może obserwować drogę, jaką pokonuje każda z kobiet, by do niej dojrzeć. I jest to fascynujące, ciekawe, porywające, a w niektórych momentach tak przejmujące, że - będąc kobietą - doskonale rozumiałam wszystkie wątpliwości, obawy sióstr Mirabal. Nie bohaterek o sprawę narodową, ale córek, matek, żon, które musiały pogodzić swoje życie rodzinne nie tylko z sobą jako człowiekiem, który ma własne plany i marzenia, ale także z walką o wolny, sprawiedliwy kraj. Ja właśnie tak to widzę - w perspektywie na wskroś kobiecej.
Każda z sióstr to całkowicie osobny organizm. Każda z sióstr charakteryzuje się innym zbiór cech, innymi doświadczeniami, innym spojrzeniem na świat. Mamy stateczną Patrię, nieuporządkowaną i buntowniczą Minervę, pogodną i oddaną Marię Teresę, wycofującą się Dedé. Ich zbeletryzowane losy zelektryzowały mnie tak mocno, że od razu po zamknięciu książki rozpoczęłam dalsze poszukiwania. Chciałam dowiedzieć się więcej, chciałam zobaczyć, w jaki sposób mówi o nich historia - te rzetelne, twarde fakty. Cieszę się, że powstała taka książka i bardzo chciałabym przeczytać więcej podobnych historii kobiet, które zapisały się w historii. Kobiet ze wszystkimi ich wątpliwościami, problemami, trudami i niepowodzeniami. Bo po lekturze tej powieści siostry Mirabal nie są dla mnie tylko krótką notatką biograficzną w wirtualnej encyklopedii, ale ludźmi z krwi i kości. Posiadającymi upór i siłę, ale też wiele słabości - stały się osiągalne, tak, jak tego chciała Julia Alvarez. Trudno mi powiedzieć, czy więcej myślę teraz o historii Motyli, czy o losach Dedé, jedynej ocalałej.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2016/03/czas-motyli-julia-alvarez.html
Nie jest to biografia, nie jest to rozprawa historyczna, daleko jest tej książce do dywagacji na temat reżimu oraz sposobów walki z nim. To książka o kobietach. Później książka o życiu, nie tylko tym między latami trzydziestymi a sześćdziesiątymi, gdy siostry dorastały, a krajem rządził Trujillo, ale też o życiu po tym wszystkim, o przepracowywaniu legendy. A jeszcze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12
Czytanie tego zbioru sprawiło mi niemałą przyjemność. Najchętniej zakończyłabym teraz moje pisanie podsumowując lekturę krótkim: "kupcie, pożyczcie, przeczytajcie!". Zanim jednak do tego dojdzie (tak, mam zamiar powtórzyć to na samym końcu), wypada, żebym napisała coś więcej. Zacznę może od tego - trudno mi zdecydować się na jedno opowiadanie. Nie potrafię określić, które było moim ulubionym, ponieważ - serio! - w każdym z nich dostrzegam coś niepowtarzalnego, błyskotliwego i fascynującego. Do każdego z opowiadań można stworzyć rozbudowaną analizę i interpretację, i choć wnioski z nich wszystkich mogą być podobne, każde przedstawia tę prawdę na swój sposób. Dawno już nie spotkałam się z tym, by tytuł książki tak dokładnie odpowiadał jej zawartości i w tak dowcipny sposób komentował treść opowiadań. Drobiazgów jest wiele - kamienie szlachetne, uschnięte liście, tabletki, błysk noża. Ciężar wniosków, które wysnuwa się z poszczególnych rozdziałów rośnie w miarę lektury. Uśmiech pojawia się na ustach bardzo często, ale równie szybko zamiera i przeistacza się w wyraz zaskoczenia. Gorzko czasem pogodzić się z tym, co autor chciał przekazać, zbierając w jedno miejsce takie opowieści. Nie mogę pisać o tym nic więcej, bo cała przyjemność płynąca z czytania opowiadań, bawienia się ich treścią i bycia zaskakiwanym rozwiązaniami wybranymi przez autora może za łatwo prysnąć. Kneale opisuje zwyczajną, nudą rzeczywistość, po czym z pełną premedytacją burzy pozory niewinności i powszedniości. Diabeł tkwi w szczegółach. Łatwo jest odnaleźć samego siebie w bohaterach tych opowiadań, trudno jednak odpowiedzieć na pytanie: jak postąpiłabym, gdybym była na ich miejscu?
Każdy z rozdziałów można czytać osobno, chociaż prawdziwą siłę mają dopiero razem. Drobne występki w czasach obfitości ukazują ludzkie niedoskonałości - pychę, zazdrość, strach, próżność. Ukazują także niedoskonałości świata, w którym łatwiej dostosować się do regularnego, monotonnego ruchu całego społeczeństwa, niż wyjść przed szereg i wyrazić na głos swoje pragnienia, zaprzeczyć czemuś, zadać pytanie lub wyrazić brak aprobaty. Matthew Kneale zrobił rzecz niezwykłą. Poszczególne opowiadania są skończonymi, dopieszczonymi całościami, opisującymi odrębne ułamki rzeczywistości. Narracja w każdym z utworów jest solidnie przemyślana i zaplanowana, a budowa odpowiada zamiarom. Kto kiedyś próbował pisać, ten wie, że nie jest łatwo zmieścić dużo treści na ograniczonej liczbie stron, że mocne nakreślenie charakteru, miejsca i fabuły w opowiadaniu wymaga zręcznego pióra i ogromnej dbałości o słowa. Nie wszystko można i nie wszystko powinno się umieścić w krótkiej formie. Kneale zrobił kawał dobrej roboty. I równie ważną pracę wykonał tłumacz.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/12/drobne-wystepki-w-czasach-obfitosci.html
Czytanie tego zbioru sprawiło mi niemałą przyjemność. Najchętniej zakończyłabym teraz moje pisanie podsumowując lekturę krótkim: "kupcie, pożyczcie, przeczytajcie!". Zanim jednak do tego dojdzie (tak, mam zamiar powtórzyć to na samym końcu), wypada, żebym napisała coś więcej. Zacznę może od tego - trudno mi zdecydować się na jedno opowiadanie. Nie potrafię określić, które...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09
Niech nie przeraża nikogo data pierwszego ukazania się Dziejów Tristana i Izoldy, niech nie przeraża też nazwisko tłumacza. Nie ma się bowiem czego bać, wręcz przeciwnie: nie wyobrażam sobie, żeby ktoś próbował przetłumaczyć na nowo tę historię. Tłumaczenie Boya-Żeleńskiego jest jasne, komunikatywne pomimo występujących trudniejszych, starszych słów. Można się w to bez problemu wczytać, nie jest raczej potrzebny żaden słowniczek trudniejszych wyrazów. Język jest oszczędny, pozbawiony zbyt patetycznych, męczących opisów czy dygresji. Akcja toczy się od wydarzenia do wydarzenia, chociaż oczywiście nie ominie czytelnika przyjemność zatapiania się w miłosne wyznania.
Na osobny akapit zasługuje wydanie tej książki. Twarda oprawa, mocne szycie, dobrej jakości papier, który nie ma intensywnej, białej barwy, dzięki czemu oczy nie męczą się podczas czytania. Skład książki to piękne odwołanie się do tradycji książki dawnej, tradycji, w której zdążyłam zakochać się w czasie studiów i której szukam we współcześnie wydawanych powieściach czy tomikach poezji. Wydawnictwo MG w tym wypadku przeszło samo siebie. Niech przykładem będzie duża wolna przestrzeń wokół tekstu, dzięki czemu ten "oddycha", a czytelnik nie ma poczucia ściskania, oszczędzania na książce. Żywa pagina, nietypowa numeracja po jednej stronie kart. Cieszy mnie to, że tłumaczenie Boya-Żeleńskiego doczekało się tak estetycznego nowego wydania. Dodam tylko, że czytelnik ma okazję przeczytać wstęp tłumacza z 1917 roku, w którym dowiadujemy się m.in. o historii samej legendy oraz dziejach zebrania różnych jej wersji w całość. Autorem ilustracji zawartych w książce jest Jacques Marie Gaston Onfroy de Bréville (Job), francuski ilustrator żyjący na przełomie XIX i XX wieku. Nie muszę chyba dodawać, jak doskonale oprawa graficzna wpływa na jakość lektury, jak fantastycznie wprowadza czytelnika w nastrój.
Pełna opinia: http://pannakac-pisze.blogspot.com/2015/09/dzieje-tristana-i-izoldy-autor-nieznany.html
Niech nie przeraża nikogo data pierwszego ukazania się Dziejów Tristana i Izoldy, niech nie przeraża też nazwisko tłumacza. Nie ma się bowiem czego bać, wręcz przeciwnie: nie wyobrażam sobie, żeby ktoś próbował przetłumaczyć na nowo tę historię. Tłumaczenie Boya-Żeleńskiego jest jasne, komunikatywne pomimo występujących trudniejszych, starszych słów. Można się w to bez...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10
Ostatnie pięćdziesiąt stron tej powieści to był kosmos. Nie wiem, czy to znacie, ale ja czasem muszę trzymać mocno książkę w dłoniach, żeby "przypadkiem" nie przewrócić kilku stron i nie zaspoilerować sobie ciągu dalszego. Właśnie tak miałam z "Dziewczyną z pociągu". Ostatnie pięćdziesiąt stron tej powieści - powtarzam - to był kosmos. Jazda bez trzymanki. Jasne, zaczynała mi gdzieś świtać myśl, podejrzenie dotyczące głównej zagadki, ale nie aż tak śmiałe. Będę teraz potrzebowała kilku minut na zresetowanie się, na przepchnięcie tej historii dalej. Nie będzie łatwo, bo to jedna z tych powieści, które czyta się w niewygodnej pozycji, nie zauważając, że jest się w niewygodnej pozycji. To ta powieść, która MUSI zostać zekranizowana. Nie ma innej możliwości.
Ostatnie pięćdziesiąt stron tej powieści to był kosmos. Nie wiem, czy to znacie, ale ja czasem muszę trzymać mocno książkę w dłoniach, żeby "przypadkiem" nie przewrócić kilku stron i nie zaspoilerować sobie ciągu dalszego. Właśnie tak miałam z "Dziewczyną z pociągu". Ostatnie pięćdziesiąt stron tej powieści - powtarzam - to był kosmos. Jazda bez trzymanki. Jasne, zaczynała...
więcej mniej Pokaż mimo to
Piękna, zachwycającą, bez niepotrzebnych ekscesów doprowadzająca do dreszczy!
Piękna, zachwycającą, bez niepotrzebnych ekscesów doprowadzająca do dreszczy!
Pokaż mimo to