Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Iza Klementowska przechadza się ulicami Maputo, dawnego Lourenço Marques, z połamanych kawałków bruku starając się wyczytać historię miasta, tłucze się przeludnionymi autobusami po dziurawych drogach Mozambiku, by rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać z jego mieszkańcami ‒ tak metaforycznie, bezpośrednio odnosząc się do treści książki, można scharakteryzować technikę pisarską reportażystki.

Mozambik ‒ kraj w Afryce południowo-wschodniej, dawna kolonia portugalska, która w 1975 roku odzyskała niepodległość po okresie walki ruchu narodowowyzwoleńczego, by następnie na długie lata pogrążyć się w zamęcie wojny domowej. Przed przeczytaniem "Szkieletu białego słonia" niewiele byłabym w stanie powiedzieć o tym afrykańskim kraju, po przeczytaniu czuję niedosyt ‒ rzeczywistość opisywana w reportażu Klementowskiej okazała się na tyle fascynująca, że chcę więcej.

Klementowska przedstawia historię Mozambiku od czasów najstarszych, gdy portugalscy podróżnicy dotarli do wschodnich wybrzeży czarnego kontynentu, pisze o osadnictwie portugalskim i utworzeniu kolonii będącej ośrodkiem handlu ludźmi, a także o dominacji kolonistów nad rdzenną ludnością, o trudnych, nieakceptowanych przyjaźniach pomiędzy czarnymi i białymi. Opowieść o dawnych czasach przeplata autorka z dwudziestowieczną historią Mozambiku ‒ pisze o działaniach narodowowyzwoleńczego ruchu FRELIMO, o represjach, jakim poddawani byli działacze dążący do zrównania w prawach białych i czarnych, o prawie 24h/20 zmuszającym mieszkańców portugalskiego pochodzenia, także tych urodzonych w Afryce, do opuszczenia Mozambiku w ciągu 24 godzin z możliwością spakowania 20-kilogramowego bagażu.

Jednak nie są to suche reporterskie informacje ‒ w reportażu Klementowskiej najważniejszy jest człowiek; bohaterów jest wielu, a każdy przedstawia swoją historię (nawet o wydarzeniach z XVII wieku autorka pisze w czasie teraźniejszym), dzięki czemu czytelnik może emocjonalnie wczuć się w tragiczne z reguły wydarzenia. Autorka rozmawiała zarówno z czarnymi Mozambijczykami, jak i z potomkami portugalskich osadników, dlatego obraz Mozambiku, jaki wyłania się z reportażu, wydaje się pełny.

Bez większej przesady można stwierdzić, iż Klementowska posiada jakąś szczególną zdolność obrazowania, wizualizacji wydarzeń, o których pisze. Nawet jeśli te zdarzenia miały miejsce 400 lat temu, w czasie gdy do wybrzeży dzisiejszego Mozambiku przybili pierwsi podróżnicy i jezuiccy misjonarze, czytelnik może odnieść wrażenie, iż jest ich świadkiem. Dzięki temu oraz za sprawą umiejętnego operowania charakterystycznym szczegółem "Szkielet białego słonia" ‒ a szczególnie fragmenty o historii portugalskiej kolonii ‒ czyta się niczym wciągającą powieść.

Mozambik, jak niemal cała Afryka, jest krajem postkolonialnych kontrastów, które udało się oddać w "Szkielecie białego słonia". W czasie gdy czytałam reportaż Klementowskiej, robiłam korektę "Lustra o północy" Adama Hochschilda ‒ reportażu o przemianach w RPA pod koniec lat osiemdziesiątych, który ukaże się w Czarnym w lipcu ‒ i momentami miałam wrażenie, że miesza mi się treść obu książek, na tak wielu poziomach losy rdzennych mieszkańców Mozambiku i Południowoafrykańczyków pod jarzmem apartheidu są zbieżne.

Jedyne, co mogę zarzucić autorce: tekstu jest za mało. Myślę, że z korzyścią dla książki i dla nas, jej czytelników, byłoby, gdyby reportaż był ciut obszerniejszy. Mimo małego niedosytu wywołanego objętością jestem pod wielkim wrażeniem balansu pomiędzy faktografią a literackością i chętnie przeczytałabym kolejną książkę o Mozambiku.


http://www.manufakturatekstu.pl/

Iza Klementowska przechadza się ulicami Maputo, dawnego Lourenço Marques, z połamanych kawałków bruku starając się wyczytać historię miasta, tłucze się przeludnionymi autobusami po dziurawych drogach Mozambiku, by rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać z jego mieszkańcami ‒ tak metaforycznie, bezpośrednio odnosząc się do treści książki, można scharakteryzować...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

W Wigilię 1976 roku na drodze z Połańca do wsi Zrębin w Świętokrzyskiem troje młodych ludzi zostało brutalnie zamordowanych przez swoich sąsiadów. Przed śmiercią potrącił ich autobus pełen mieszkańców Zrębina wracających z pasterki. Żaden ze świadków nie kiwnął palcem, kiedy kaci dobijali swoje ofiary. Bezpośrednim impulsem do zbrodni było oskarżenie o kradzież kiełbasy na weselu. Wiesław Łuka był w domach zrębinian, w sądzie w Sandomierzu, gdzie świadkowie zdarzenia i ich rodziny zorganizowali niepojęty spektakl matactwa ‒ efektem reporterskiej pracy Łuki jest książka niezwykła, więcej: lektura obowiązkowa, bo mimo iż oparta na wydarzeniach z maleńkiej świętokrzyskiej wsi ‒ niezwykle uniwersalna i przerażająca w swej wymowie.

Ofiarami zbrodni w sprawie połanieckiej ‒ jak nazywany jest mord z 1976 roku ‒ byli młoda ciężarna kobieta, jej mąż i nastoletni brat. Oprawcami ‒ trzej mieszkańcy Zrębina, odrobinę zamożniejsi niż ich sąsiedzi, a przez to cieszący się we wsi niepojętym wręcz posłuchem, dzięki któremu udało im się zastraszyć ludzi. Mordercy po dokończeniu swego dzieła odprawili przed znajdującymi się w autobusie gapiami swoistą czarną mszę ‒ przebijali im palce agrafką i kazali przysięgać na krew, iż dochowają tajemnicy, świadkowie całowali różaniec i otrzymywali medaliki przywiezione z Jasnej Góry. Oprawcy wzmacniali efekt zwitkami banknotów przez kilka miesięcy regularnie wręczanymi osobom, które były w autobusie. Gdy sprawa wyszła na jaw i podejrzani o morderstwo zostali aresztowani, świadkowie postanowili rozpocząć grę mataczenia: wielokrotnie zmieniali zeznania, jako świadków wskazywali osoby, których tej strasznej nocy nie było na miejscu zbrodni, udawali nie do końca sprawnych intelektualnie. Słowem: ze śmierci trojga niewinnych młodych ludzi, prawie dzieci, uczynili farsę. Efektem były masowe wyroki za fałszywe składanie zeznań.

Z reportażu Łuki przebija straszliwa obojętność na ludzką krzywdę i jakieś totalne pomieszanie wartości ‒ takie czyste zło. Nie mogłam pojąć, gdy czytałam, że babcia zamordowanych tłumaczyła, iż może nie warto oskarżać Wojdy [nazwisko zniekształcone], bo "dzieci nikt nie wróci", a Wojda "wczoraj przyszedł i za flaszkę miodu pomógł naszej krowie się wycielić". To musiało być jakieś zbiorowe szaleństwo, jakaś czarna kurtyna musiała spaść na tych ludzi i zamroczyć ich umysły. Ciągłe kłamstwa powtarzane przez świadków doprowadziły do tego, że w końcu sami nie byli pewni, co jest prawdą, a co fałszem. Wielość "prawd" przedstawianych przez zeznających sprawiła, że sąd, zarówno pierwszej, jak i drugiej instancji, miał niezwykle trudne zadanie. I te ciągłe zapewnienia oskarżonych o swojej niewinności, pokrętna logika mająca dowieść, iż w Zrębinie doszło do wypadku ‒ po prostu groza ogarnia człowieka. Znamienne jest, iż osobą, dzięki której milicja zaczęła badać sprawę jako morderstwo, a nie wypadek, był czternastoletni Stasio, który pod domem jednego z morderców krzyknął: "Bandyto, zabiłeś mojego kolegę Miecia!".

Przez kilka lat trwania procesu Zrębin wrzał, ludzie żyli niemal tylko i wyłącznie zbrodnią, szaleli z obaw, bo prawie każdy miał coś na sumieniu, choćby był jedynie niemym świadkiem lub usłyszał opowieści innych. Rodzice zamordowanych młodych ludzi przeżywali piekło. Rodzina Wojdów zastraszyła wieś (powstała rzekomo nawet lista ludzi "do sprzątnięcia"), tak że nawet gdy oskarżeni przebywali w areszcie, mieszkańcy Zrębina zbierali się małymi grupkami, by deliberować, "co to będzie, gdy chłopy Wojdowe wrócą?". To zbiorowe szaleństwo zakończył wyrok kary śmierci przez powieszenie na dwóch oskarżonych i po dwadzieścia pięć lat więzienia dla dwóch pozostałych. Tylko czy dzięki temu Zrębin spokojnie śpi w nocy?

Za tytuł reportażu posłużyły kuriozalne słowa oskarżonych, którzy mówiąc "Nie oświadczam się", odmawiali składania zeznań. Wiesławowi Łuce udało się oddać atmosferę sali sądowej i w sposób bardzo realistyczny przedstawić przesłuchania i rozmowy ze świadkami, gdyż obszernie posłużył się cytatami, wypisał całe dialogi z sal sądowych, wszedł w język mieszkańców Zrębina. Wydaje się, że w sferze technicznej jest to wielka sztuka, ale też potrzeba do tego ogromnej wrażliwości, umiejętności słuchania, wyjątkowego wyczucia i wyczulenia na słowa drugiego człowieka. Łuka z pewnością posiada ten dar, dlatego jego reportaż ma wymiar uniwersalny i nawet wydany cztery dekady po tragicznych wydarzeniach nie zdezaktualizował się. "Nie oświadczam się" to reportaż z półki "must-read". Nie jest przyjemną lekturą, ale kto jeszcze nie czytał ‒ szczególnie jeśli zaczytuje się w literaturze faktu ‒ musi sięgnąć!

http://www.manufakturatekstu.pl/

W Wigilię 1976 roku na drodze z Połańca do wsi Zrębin w Świętokrzyskiem troje młodych ludzi zostało brutalnie zamordowanych przez swoich sąsiadów. Przed śmiercią potrącił ich autobus pełen mieszkańców Zrębina wracających z pasterki. Żaden ze świadków nie kiwnął palcem, kiedy kaci dobijali swoje ofiary. Bezpośrednim impulsem do zbrodni było oskarżenie o kradzież kiełbasy na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tragiczne zdarzenia z przeszłości sprawiły, iż pewnej nocy zimą 1954 roku mieszkająca na Tasmanii Maria Buloh opuszcza męża i małą córeczkę Sonję, by przepaść w śnieżycy, która nadciągnęła nad wyspę. Odejście matki będzie miało ogromny wpływ na dalsze życie Sonji, odbije się na jej dzieciństwie i zaważy na relacji z ojcem. Po latach ciężarna Sonja wraca do Butlers Gorge, aby uporządkować sprawy z przeszłości i utwierdzić się w decyzji o usunięciu ciąży. Richard Flanagan umieścił akcję swej powieści w środowisku australijskich osadników z Europy, oderwanych od swoich korzeni ludzi, których życie w dużej mierze determinuje trudna wojenna przeszłość, lęk przed wspomnieniami oraz marzenia o własnym domu i upragnionym poczuciu bycia u siebie.

Najważniejszym i najbardziej bolesnym wątkiem powieści jest historia trudnej miłości ojca i córki. Bojan Buloh po odejściu żony nie potrafił zająć się Sonją, dlatego oddał ją pod opiekę obcym ludziom. Opiekunowie zmieniali się co kilka czy kilkanaście miesięcy, dlatego Sonja nigdzie nie czuła się u siebie, a jej największym marzeniem stało się mieszkanie z ojcem. Jednak w okresach kiedy dziewczynka pomieszkiwała z Bojanem, ten nie potrafił jej zapewnić bezpiecznego, szczęśliwego dzieciństwa. Trauma po odejściu matki i trudne dzieciństwo pozbawione ciepła rodzinnego domu i miłości ojca zaważyły na całym życiu dorosłej już kobiety ‒ sprawiły, że zobojętniała na wszystko, co jej się w życiu przydarzało, jakby stała z boku i patrzyła na trzydziestoośmioletnią kobietę, jakby nic nie czuła, niczego nie planowała, jakby wszystko w życiu działo się poza nią i w żaden sposób nie było poparte jej wolą.

By przeżyć, Sonja uzbroiła się w emocjonalny pancerz, który miał za zadanie nie dopuścić do niej więcej rozczarowań. Autorowi udało się interesująco ukazać trudne, bolesne relacje pomiędzy Bojanem a Sonją ‒ wiarygodnie oddał zarówno przeżycia porzuconej dziewczynki, jak i jej ojca, który nie był w stanie zająć się córką po odejściu żony. Szczególnie przekonująco pokazane zostały rozterki Bojana: z jednej strony pragnienie dobra dla córki, z drugiej głębokie przekonanie, że żeby była ona szczęśliwa, musi poczuć się w nowym świecie u siebie, a aby do tego doszło, konieczne jest zerwanie ze wszystkim, co łączy się z przeszłością ‒ także z ojcem. To rozdarcie Bojana zdecydowało o dramacie jego córki. W efekcie ojca i córkę połączyła skomplikowana relacja będąca mieszanką miłości, nienawiści, niezrozumienia i wzajemnych oskarżeń.

Bohaterem powieści czyni Flanagan także grupę ludzi skrzywdzonych przez los, słoweńskich uchodźców wojennych ściągniętych na antypody świata, by pracowali na Tasmanii jako robotnicy. Wszyscy oni zostawili gdzieś w Europie swój dom, zostali wrzuceni w całkowicie obcą rzeczywistość, nie znają języka ani kultury miejsca, do którego trafili, ale pragną zbudować sobie nowe, lepsze życie, marzą o własnym domu i poczuciu bycia u siebie. Początkowo nowi osadnicy wierzą, że "aby mieć przyszłość, trzeba zapomnieć o przeszłości". Jednak z czasem okazuje się, że jakoś nie potrafią docenić daru w postaci "angielskiej cywilizacji, języka angielskiego i wiary w sprawiedliwość i fair play", bo tak naprawdę są jedynie bambo na obcej ziemi, pochodzącymi z drugiego końca świata, skazanymi na biedę, ciężką pracę i brak akceptacji. Autor oddał straszliwą beznadzieję ludzi, którzy pragną uciec przed przeszłością, zdają sobie sprawę, że nie ma dla nich przyszłości, o jakiej marzą, a teraźniejszość jest nie do zniesienia.

Flanagan ujmującym stylem pisze o ludzkich lękach, strachu przed wspomnieniami, przeszłością i obawie, że trauma wojenna się powtórzy. Jeśli jednak spodziewacie się porywającej akcji, szybkiego tempa i wielu wydarzeń, rozczarujecie się. Z tego, co poczytałam na innych blogach, wynika, że "Klaśnięcie" zostało przyjęte w Polsce dość krytycznie ‒ sama przez pierwsze pięćdziesiąt stron odrobinę męczyłam tę powieść, ale potem się wciągnęłam i absolutnie nie mogę się zgodzić z opiniami wielu czytelników, jakoby wątek psychologiczny ojca i córki został źle poprowadzony. Co nie zmienia faktu, że "Klaśnięcie jednej dłoni" to powieść z rodzaju trudnych, których czytanie jest dość bolesne.

http://www.manufakturatekstu.pl/

Tragiczne zdarzenia z przeszłości sprawiły, iż pewnej nocy zimą 1954 roku mieszkająca na Tasmanii Maria Buloh opuszcza męża i małą córeczkę Sonję, by przepaść w śnieżycy, która nadciągnęła nad wyspę. Odejście matki będzie miało ogromny wpływ na dalsze życie Sonji, odbije się na jej dzieciństwie i zaważy na relacji z ojcem. Po latach ciężarna Sonja wraca do Butlers Gorge,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Piotr Ibrahim Kalwas, mieszkający w Egipcie Polak, który kilkanaście lat temu przeszedł na islam ‒ dosłownie ‒ wychodzi na ulicę Aleksandrii, by opowiedzieć czytelnikowi o islamie, tradycjach muzułmańskich, o codziennym życiu w Egipcie i o jego mieszkańcach. W zbiorze "Egipt: haram halal" nie ma wielbłądów, plaż Hurghady, tłumów turystów kłębiących się przy piramidach w Dolinie Królów. Są za to tętniące życiem ulice Aleksandrii, pyszne jedzenie i Egipcjanie, którzy opowiadają o swoim niezwykłym egzotycznym świecie.

"Egipt: haram halal" to zbiór reportaży o życiu w Egipcie, o kulturze i tradycjach islamskich. Kalwas pisze o sprawach niezwykle istotnych z punktu widzenia nie tylko Egipcjanina czy obcokrajowca mieszkającego w Aleksandrii, ale ogólnie z perspektywy ludzkiej. Wydarzenia, które opisuje, m.in. rewolucje i przewroty w państwach islamskich z ostatnich lat, mają wpływ na cały świat. Ważne miejsce w tekstach Kalwasa zajmuje demokracja i spojrzenie na ten ustrój społeczny z punktu widzenia Europejczyka i Egipcjanina, a także tradycja, która w zbiorze "Egipt: haram halal" jawi się raczej jako hamulec przemian społecznych niż wartość godna pielęgnowania. Tradycjonalizm w świecie islamskim prowadzi do łamania praw człowieka, całkowitego odbierania kobietom prawa do samostanowienia, a nierzadko nawet do śmierci.

Przeczytałam w internecie, że w poprzednich książkach Kalwas rozlicza się z cywilizacją i kulturą Zachodu, także z katolicyzmem, i szczerze mówiąc, przez chwilkę obawiałam się mało obiektywnych peanów islamskiego konwertyty, dowodzącego wyższości kultury muzułmańskiej nad chrześcijańską. Jakże miło się rozczarowałam! "Egipt: haram halal" to książka, której autor krytycznie podchodzi właśnie do islamu i kultury arabskiej, ale jest to mądra krytyka człowieka, który kocha i docenia tamten świat, zdaje sobie sprawę z jego wartości, chce go nam pokazać i opisać, nie zamierza jednak robić tego fałszywie, nieobiektywnie. Mimo że przeszedł na islam i uwielbia Egipt, Kalwas pisze z perspektywy Europejczyka. Jego zachodnie pochodzenie pozwala mu zachować dystans i trzeźwy osąd w zderzeniu z tamtejszą kulturą i religią.

Chyba najbardziej fascynującym wątkiem zbioru Kalwasa jest stosunek Egipcjan do kultury zachodniej, która miesza się w Egipcie w wielkim tyglu tradycji i zasad religijnych najczęściej nieakceptowalnych z perspektywy Europejczyka. Wynikiem tej kotłowaniny jest dziwaczna mieszanka pragnień o nowoczesnej demokracji ‒ której większość Egipcjan zupełnie nie rozumie ‒ ze ślepym, wręcz nierozumnym kierowaniem się restrykcyjnymi zasadami religijnymi, co tak naprawdę wynika z nieumiejętności czy strachu przed samodzielnym myśleniem, z obawy przed popełnieniem bluźnierstwa. Kalwas na każdym kroku wytyka to swoim egipskim rozmówcom. Swoją drogą jego rozmowy z mieszkańcami Aleksandrii, sklepikarzami, właścicielami restauracji i egipskimi przyjaciółmi są doprawdy fascynujące. Wyjątkowe są szczególnie filozofujące rozmowy z egipskim intelektualistą ‒ profesorem A.

Swoje reportaże z Egiptu Kalwas bogato okrasza opisem tradycji i obyczajów, które dla Europejczyka często są trudne do pojęcia, także tych najbardziej dramatycznych i kontrowersyjnych, jak obrzezanie kobiet, kara śmierci przez ukamienowanie czy okrucieństwo kobiet wobec swoich córek i wnuczek. Egipt w zbiorze Ibrahima Kalwasa jawi się jako kraj ogromnych kontrastów: młode kobiety pod hidżabem i burką noszą ostry makijaż i obcisłe "europejskie" ubrania; mężczyźni, którym zależy na tym, by ożenić się z obrzezaną dziewicą, regularnie odwiedzają burdele, przemysł pornograficzny kwitnie, a za zdradę kobiet karze się ukamienowaniem; dzieciom zasłania się oczy przed telewizorem na scenach pocałunków, lecz nikt nie widzi niczego zdrożnego, gdy oglądają choćby najkrwawsze filmy. W obyczajowości muzułmańskiej autor dostrzega obsesję seksualności i kobiecego ciała, które ‒ nieosiągalne (przynajmniej przed ślubem), zabronione ‒ postrzegane jest jako zagrożenie, dlatego trzeba je zakryć lub zniszczyć.

Kalwas bezlitośnie obnaża to zakłamanie, obłudę i totalny brak logiki. Jednak mimo tych wszystkich gorzkich aspektów życia w świecie muzułmańskim po przeczytaniu reportaży Kalwasa poczułam wielką ochotę, by zobaczyć Bibliotekę Aleksandryjską, poczuć na twarzy pył i podmuch gorącego powietrza znad Sahary i spróbować tego pysznego jedzenia. "Egipt: haram halal" to taka książka, która na chwilę przenosi na afrykańskie wybrzeże Morza Śródziemnego nawet w środku północnoeuropejskiej zimy.

http://www.manufakturatekstu.pl/

Piotr Ibrahim Kalwas, mieszkający w Egipcie Polak, który kilkanaście lat temu przeszedł na islam ‒ dosłownie ‒ wychodzi na ulicę Aleksandrii, by opowiedzieć czytelnikowi o islamie, tradycjach muzułmańskich, o codziennym życiu w Egipcie i o jego mieszkańcach. W zbiorze "Egipt: haram halal" nie ma wielbłądów, plaż Hurghady, tłumów turystów kłębiących się przy piramidach w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Memy i graffy. Dżender, kasa i seks Marta Frej, Agnieszka Graff
Ocena 6,8
Memy i graffy.... Marta Frej, Agniesz...

Na półkach: ,

Recepta na świetny duet pisarsko-ilustratorski? Dwie zatwardziałe feministki, kilkadziesiąt mocno ociekających ironią felietonów, trochę szalonych ilustracji stworzonych ciekawą techniką i fioletowo-różowa okładka. Agnieszka Graff pisze bardzo konkretnie, nie boi się poruszać nawet najbardziej kontrowersyjnych tematów, często ironizuje, co nadaje tekstom smaczku, bezlitośnie obnaża i wyszydza brak wiedzy i pokrętny sposób myślenia przeciwników równouprawnienia oraz równych szans życiowych kobiet i mężczyzn.

Graff pisze o tym, co w Polsce uznawane jest za niepodważalną świętość ‒ wszak wszyscy Polacy są katolikami i nikomu nic do tego, ile co roku z naszych podatków otrzymuje szacowna instytucja Kościoła katolickiego. Konwencja przeciw przemocy w rodzinie? Toż to zamach na świętą podstawową komórkę życia społecznego, w której żona posłusznie sprząta, zmywa, pierze, gotuje, pracuje zawodowo, pomaga w odrabianiu lekcji i uważa, coby nie dostać w pysk, kiedy szanowny małżonek wróci z pracy na lekkim rauszu i coś mu się nie spodoba. Patologia? To nas nie dotyczy! Taka rzeczywistość to tylko w najgorszych nizinach społecznych! Really? Naprawdę tak myślicie czy po prostu przyjemniej jest tak myśleć i nie dostrzegać, co się dzieje u sąsiadów?


Ingerencja władz i protesty przeciwko sztukom teatralnym? Pff, dobre sobie. Agnieszka Graff swój felieton o Golgota Picnic pisała w styczniu 2015 roku. Teraz dopiero rzeczywistość polityczna stworzyła jej prawdziwy materiał pisarski. Zresztą stwarza na co dzień. Weźmy pod uwagę chociażby wspaniałe równouprawnienie na rynku pracy. Chciałyście pracować? To macie swoją pracę! A że o kilkaset złotych gorzej płatną niż mężczyźni to już inna sprawa. Bez przesady, nawet równouprawnienie musi mieć swoje granice! Facet musi więcej zarabiać, w przeciwnym razie mógłby zwątpić w wagę roli ojca i żywiciela rodziny. A to już prosta droga do wyginięcia gatunku.


Tematyka felietonów Graff ściśle oscyluje wokół najnowszych wydarzeń z życia społeczno-politycznego w Polsce, dlatego w wielu tekstach autorka jawi się jako demaskatorka obłudy i zakłamania opinii publicznej. Każdy rozdział otwiera rozmowa Marty Frej i Agnieszki Graff na tematy, które zostaną poruszone w tej konkretnej części. Oczywiście jest tu sporo tych diabelskich słów, których tak bardzo boi się polska prawica, za którymi od razu wietrzy czarne rogi i zapach wrzącej smoły: gender, in vitro, aborcja, antykoncepcja, równouprawnienie itd. Same zberezeństwa. Z drugiej strony biorąc pod uwagę, jak bardzo nośne są to obecnie tematy, a każdy polityk w Polsce jest specjalistą od tego, co kobiecie potrzeba, chyba wszyscy ci znawcy powinni się zapoznać z książką "Memy i graffy". Swoją drogą jestem pod wrażeniem, jaką karierę zrobiło słowo gender. Taka sobie badawcza kategoria humanistyczna stosowana przez akademików do opisu rzeczywistości społecznej. A mówią, że humaniści w odwrocie...


Jako osoba ceniąca ładnie zaprojektowane książki nie mogę nie wspomnieć o szacie graficznej "Memów i graffów". Felietony Agnieszki Graff zostały sensownie podzielone na cztery części, a wyselekcjonowane memy Marty Frej dobrano tak, że idealnie pasują do tekstów. Trochę cukierkowa, lekko kiczowata, ale jednak interesująca szata graficzna książki to mrugnięcie okiem, gra ze stereotypami kulturowymi, które każą widzieć w feministkach wykolczykowanego babochłopa obnażającego się na manifach i innych marszach szmat. Książka ma ciekawy format ‒ trochę obniżone B5, pierwsza i czwarta strona okładki mają skontrastowany kolor i ‒ z czym się wcześniej nie spotkałam ‒ szerokie skrzydełko tylko na pierwszej stronie okładki.


Nie jestem szczególnie obiektywnym krytykiem tekstów Graff, a memy Frej uwielbiam od dawna. Dla mnie "Memy i graffy" to świetna książka i czytało mi się ją doskonale przede wszystkim dlatego, że niemal w stu procentach zgadzam się światopoglądowo z paniami autorkami. Zatem jeśli nie boicie się tych wszystkich zberezeństw i bluźnierstw, jakże niepasujących do współczesnej polskiej rzeczywistości politycznej, w której niebawem pewnie zaczną nam wszystkiego zabraniać, polecam "Memy i graffy". Ja pewnie nie raz wrócę do tej książki.

http://manufakturatekstu.blogspot.com/

Recepta na świetny duet pisarsko-ilustratorski? Dwie zatwardziałe feministki, kilkadziesiąt mocno ociekających ironią felietonów, trochę szalonych ilustracji stworzonych ciekawą techniką i fioletowo-różowa okładka. Agnieszka Graff pisze bardzo konkretnie, nie boi się poruszać nawet najbardziej kontrowersyjnych tematów, często ironizuje, co nadaje tekstom smaczku,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Szwecja czyta. Polska czyta Agata Diduszko-Zyglewska, Katarzyna Tubylewicz
Ocena 7,1
Szwecja czyta.... Agata Diduszko-Zygl...

Na półkach:

Planowałam rozpocząć ten tekst przytoczeniem statystyk czytelnictwa w Polsce, ale są tak fatalne i dołujące, że zrezygnowałam. Powiem krótko: Polska nie czyta. Powtarzanie wyników corocznego badania Biblioteki Narodowej nic nie da. Trzeba się zastanowić, co zrobić, by zmienić tę sytuację. Przyczynkiem do dyskusji na ten temat może być książka "Szwecja czyta. Polska czyta" pod redakcją Katarzyny Tubylewicz oraz Agaty Diduszko-Zyglewskiej ‒ zbiór wywiadów ze szwedzkimi oraz polskimi bibliotekarzami, wydawcami, księgarzami, tłumaczami, organizatorami festiwali literackich, także z politykami decydującymi o budżecie przeznaczanym na kulturę, słowem: z ludźmi, którym zależy ‒ a przynajmniej powinno ‒ na tym, byśmy czytali.

Dwa największe problemy związane z niskim poziomem czytelnictwa w Polsce, jakie nasunęły mi się po lekturze "Szwecja czyta. Polska czyta" i jakie dostrzegam w swoim otoczeniu, to: 1. przekonanie wielu Polaków, że czytanie jest nudne, czytają wyłącznie kujony, ewentualnie kobiety pochłaniające romansidła, czytanie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, z realnym światem, to nie jest prawdziwe życie; 2. kręgi osób czytających i nieczytających nie przenikają się ‒ bardzo często są to dwa odrębne środowiska. Blogerzy piszą dla ludzi, którzy już czytają książki, podobnie jest zresztą z profesjonalnymi tekstami krytycznoliterackimi. Środowiska krytycznoliterackie i tzw. elity intelektualne izolują się od "szerokich mas" potencjalnych czytelników, mamy do czynienia ze swoistym elitaryzmem środowisk wykształconych, o czym świadczy chociażby sceptyczne podejście krytyków literackich do poszerzającej się grupy blogerów książkowych.

Rozmówcy Tubylewicz i Diduszko-Zyglewskiej ‒ zarówno opowiadający o czytaniu książek w Szwecji, jak i w Polsce ‒ wskazują, jaki wpływ na rozwój czytelnictwa miała sytuacja historyczna i polityczna obu krajów. Po przełomie demokratycznym 1989 roku Polacy zachłysnęli się dostępem do zachodniej kultury masowej, wolnym rynkiem i możliwością dorobienia się. Szwecja bez wątpienia może być dla nas wzorem w promowaniu czytelnictwa i w traktowaniu książki jako ważnego czynnika wpływającego na rozwój społeczeństwa obywatelskiego ‒ co szczególnie ważne, politycy w Skandynawii doceniają wagę kultury, w tym literatury, podczas gdy w Polsce, jak zauważa wydawczyni Beata Stasińska, "brak woli politycznej, by kulturę, edukację i naukę uznać za priorytety cywilizacyjne równie ważne, jak gospodarka i budowanie instytucji demokratycznych". Skoro roli książki nie doceniają polscy politycy, to dlaczego mieliby to robić obywatele?

"Szwecja czyta. Polska czyta" to pozycja obowiązkowa przede wszystkim dla osób, które w jakimkolwiek stopniu związane są z promocją czytelnictwa ‒ dla bibliotekarzy, księgarzy, wydawców, tłumaczy, redaktorów, specjalistów ds. promocji, także dla blogerów książkowych. Dzięki temu, że redaktorki przeprowadziły wywiady z osobami stojącymi po różnych stronach rynku wydawniczego i w różny sposób związanymi z promocją czytelnictwa, mamy możliwość poznania odmiennych perspektyw i problemów, z jakimi borykają się uczestnicy rynku.

Jako że mam wykształcenie edytorskie i właśnie męczę podyplomowo archiwistykę i bibliotekoznawstwo, zbiór "Szwecja czyta. Polska czyta" zainteresował mnie szczególnie. Jakoś tam jednak orientuję się w problemach współczesnego rynku wydawniczego i księgarskiego, dlatego w czasie lektury co rusz potakiwałam rozmówcom Katarzyny Tubylewicz oraz Agaty Diduszko-Zyglewskiej. Myślę jednak, że ta książka może być ciekawa także dla osób czytających wyłącznie dla przyjemności, które chciałyby zrozumieć mechanizmy rynku wydawniczo-księgarskiego i przyczyny zapaści czytelniczej w naszym kraju.

Katarzyna Tubylewicz we wstępie pisze, że książka "wzięła się z frustracji i nadziei". I mimo że czytelnictwo w Polsce naprawdę leży, gdy przeczytałam, jak to wygląda w Szwecji, pomyślałam, że skoro u nas nie może być już gorzej, może być tylko lepiej. Poza tym ile to przestrzeni do pracy, może wystarczy zacząć czerpać z obcych, dobrych wzorców. Przeszło mi też przez myśl, że może by tak niebawem zaangażować się w jakąś blogerską akcję promującą czytelnictwo, zamiast tylko narzekać...

http://manufakturatekstu.blogspot.com/

Planowałam rozpocząć ten tekst przytoczeniem statystyk czytelnictwa w Polsce, ale są tak fatalne i dołujące, że zrezygnowałam. Powiem krótko: Polska nie czyta. Powtarzanie wyników corocznego badania Biblioteki Narodowej nic nie da. Trzeba się zastanowić, co zrobić, by zmienić tę sytuację. Przyczynkiem do dyskusji na ten temat może być książka "Szwecja czyta. Polska...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie powieści, które na początku lektury, często nazywam dziwnymi i zazwyczaj nie od razu potrafię opowiedzieć, o czym jest książka. To powieści, w których nie dzieje się zbyt wiele, narracja zazwyczaj wlecze się tempem ślimaka, a mimo to jest w nich coś, co sprawia, że dawkujemy sobie lekturę, by delektować się nią jak najdłużej. Za takie książki kocham polską literaturę. Nie jesteśmy zbyt dobrzy w tworzeniu skomplikowanych, wciągających fabuł, jak na przykład Szwedzi, ale mamy autorów, którzy piszą cudowne powieści, ocierające się o prozę poetycką i realizm magiczny. Tokarczuk, Stasiuk, Myśliwski, Huelle to polscy twórcy literatury pięknej, do których mam największy sentyment. Istnieje szansa, że dołączy do nich Andrzej Muszyński ‒ autor zbiorów opowiadań i reportaży oraz niezwykłej, napisanej pięknym, poetyckim językiem powieści „Podkrzywdzie”.

Jednym z narratorów w „Podkrzywdziu” jest chłopiec mieszkający z dziadkami we Wsi leżącej na skraju Pustyni Błędowskiej. W warstwie fabularnej powieści nie dzieje się zbyt wiele ‒ chłopiec opisuje codzienne życie we Wsi i w gospodarstwie dziadków: gęsiobicie, grzybobranie, rozrzucanie nawozu, siejba. We Wsi pojawia się Stójkowy, który uosabia Miasto, to, co zewnętrzne, obce mieszkańcom Wsi. Stójkowy stara się zaprowadzić we Wsi racjonalny porządek, wypędza księdza, zajmuje dwór, wprowadza zasady i dekrety, próbuje okiełzać pierwotny chaos Wsi. Jednocześnie coś dziwnego zaczyna się dziać z dziadkiem: bywają dni, gdy dopada go chandra, niemal popada w obłęd, nie wychodzi ze swej kryjówki w piwnicy, gdzie obficie raczy się napitkami własnej produkcji, a jednocześnie skrupulatnie prowadzi swój Diariusz Dni Słonecznych. Chłopiec podejrzewa, że dziadek wypuszcza się w miejsce o złowieszczo brzmiącej nazwie ‒ chodzi na Podkrzywdzie...

Z jednej strony „Podkrzywdzie” jest powrotem do mitycznej krainy dzieciństwa, w której nawet zwykłe grzybobranie staje się w pewnym sensie etapem dojrzewania, inicjacji. Z drugiej strony z książki Muszyńskiego przebija poczucie degradacji współczesnej wsi, która utraciła swój pierwotny rytm życia wyznaczany przez naturę i tradycyjne obyczaje oraz święta. Można odnieść wrażenie, że świat „Podkrzywdzia” stoi na skraju, coś się nieuchronnie kończy, a podstawową oznaką nadchodzących zmian są anomalia pogodowe: wyjątkowo ciepła zima, a potem upalne lato, które zaczyna się właściwie już w maju. Świat staje na głowie i nawet dziadek, drobiazgowy kronikarz pogody, nie jest w stanie zapanować ani nawet zrozumieć tych zmian.

Czasoprzestrzeń „Podkrzywdzia” wywoływała u mnie skojarzenia z powieścią „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk ‒ jedną z moich ulubionych współczesnych polskich książek. W obu powieściach opisana wioska stanowi centrum wszechświata, taki mikroświat, w którym żyją tuziemcy ‒ jak nazywa mieszkańców wioski Andrzej Muszyński ‒ a jego granice stanowią jednocześnie granice bezpieczeństwa. Wspólna jest także perspektywa uniwersalna. W „Podkrzywdziu” czuć tęsknotę za tętniącą życiem wsią, za naturą, w której tkwi jakaś magia, pierwotna energia i ogromna witalność ‒ to od niej zależne jest życie mieszkańców, z niej czerpią siły i ona im je czasami odbiera. To świat, w którym ożywa materia, czego metaforą może być kwitnąca igła i księgi w zaanektowanym przez Stójkowego dworze.

„Podkrzywdzie” do pewnego stopnia wpisuje się w dwa ważne nurty literatury polskiej XX i XXI wieku: tzw. prozę chłopską i narrację o małej ojczyźnie. Jednak nie jest to ani Redliński, ani Myśliwski, ani Stasiuk. Każde słowo Muszyńskiego przesiąknięte jest całkowicie prywatną tęsknotą za krainą dzieciństwa, uniwersalną potrzebą zakorzenienia oraz niezwykłą wrażliwością. A wszystko wyrażone pięknym, poetyckim językiem, dzięki któremu czytelnik odbiera świat przedstawiony w sposób wręcz sensualny.

PS. Ogromny plus dla wydawnictwa za świetny projekt typograficzny książki z szerokimi marginesami wewnętrznymi, dzięki czemu książka łatwo się otwiera, i za miękką oprawę ze skrzydełkami.

manufakturatekstu.blogspot.com

Są takie powieści, które na początku lektury, często nazywam dziwnymi i zazwyczaj nie od razu potrafię opowiedzieć, o czym jest książka. To powieści, w których nie dzieje się zbyt wiele, narracja zazwyczaj wlecze się tempem ślimaka, a mimo to jest w nich coś, co sprawia, że dawkujemy sobie lekturę, by delektować się nią jak najdłużej. Za takie książki kocham polską...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ed Vulliamy jest brytyjskim dziennikarzem i reporterem, który w 1992 roku wraz z dziennikarką Penny Marshall odkrył obóz koncentracyjny w Omarskiej na terenie byłej Jugosławii. Był to jeden z wielu obozów na północy dzisiejszej Bośni i Hercegowiny, w którym Serbowie więzili, torturowali i masowo zabijali przedstawicieli grupy etnicznej nazywanej dziś Boszniakami lub Muzułmanami*. Od początku wojny na Bałkanach z lat 1992‒1995 Vulliamy angażował się w sprawę ludobójstwa: zaprzyjaźnił się z wieloma ofiarami prześladowań oraz członkami rodzin zamordowanych, a także zeznawał jako świadek w czasie procesów zbrodniarzy wojennych sądzonych przez Trybunał w Hadze. Za to ostatnie został zresztą oskarżony przez swych kolegów po fachu o brak obiektywizmu. W ciągu dwudziestu lat, jakie minęły od ludobójstwa, Vulliamy wielokrotnie jeździł na Bałkany i spotykał się z Boszniakami na całym świecie, a kontakty te zaowocowały przejmującym reportażem „Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki”.

Książka Vulliamy’ego składa się z trzech obszernych rozdziałów. W pierwszym autor pokrótce opisał przebieg wojny z lat 1992‒1995 oraz funkcjonowanie obozów koncentracyjnych w Omarskiej, Trnopolju, Keratermie i kilku innych pobliskich miejscowościach ‒ Vulliamy przedstawił straszliwą rzeczywistość: głód, wymyślne tortury, gwałty, okrutne mordy i masowe groby, ale zrobił to jakby mimochodem, gdy było to konieczne. W drugiej części autor skupił się na ocalałych, którym cudem udało się przeżyć i którzy otrzymali azyl w krajach europejskich, w Stanach Zjednoczonych lub w Kanadzie. Trzeci rozdział dotyczy chyba najważniejszego aspektu ludobójstwa po upływie dwudziestu lat ‒ rozrachunku.

Tak naprawdę rozrachunek ‒ a raczej jego brak ‒ jest głównym tematem „Wojny...”. Nie ma dziś mowy o przyznaniu się do winy, prośbie o wybaczenie, a po pewnym czasie wybaczeniu. Serbski rząd przy wsparciu wielu europejskich dyplomatów prowadzi politykę „równoważenia win”, twierdząc, iż w czasie działań wojennych z lat 1992‒1995 obie strony były winne, obie dokonywały mordów, zatem ponoszą równą odpowiedzialność. Jakby zapomnieli, że embargo nałożone przez ONZ na kraje byłej Jugosławii właściwie zaważyło na losach tej wojny, bo Bośniacy byli o wiele słabiej uzbrojeni. Dziś w Serbii można mówić o „zdegenerowanej historii” ‒ w szkole młodzi Serbowie uczą się o „wielkiej wojnie ojczyźnianej”, wielu Serbów twierdzi, że obozy koncentracyjne nigdy nie powstały, zostały wymyślone, by oczernić ich naród.

Wielu spośród ocalałych po kilkunastu latach zaczęło wracać do Bośni, odbudowują swoje spalone lub zdewastowane domy, z których zostali nagle wyrwani i wywiezieni do obozów. Tyle że tak naprawdę nikt ich tam nie chce ‒ Serbowie w 1992 roku masowo szabrowali lub zajmowali mieszkania zamordowanych Muzułmanów. Jedna z bohaterek opowiada, jak po uwolnieniu z obozu wróciła do swego mieszkania, które ‒ jak się okazało ‒ zostało zajęte przez znajomą Serbkę. Nowa lokatorka przyjęła byłą właścicielkę mieszkania w jej ubraniach, podała kawę w porcelanie jej matki, po czym skomentowała, że ocalała kobieta dziwnie się zachowuje. Byli strażnicy z Omarskiej, Trnopolja i innych obozów jak gdyby nigdy nic mieszkają obok Boszniaków, którzy wrócili do ojczyzny. Spotykają się oni z jawną wrogością ‒ wielu bohaterów Vulliamy’ego uważa, że gdyby nadarzyła się okazja, Serbowie znów dopuściliby się zbrodni na swych sąsiadach, tyle że tym razem nie izolowaliby ich w obozach, ale zabili od razu.

„Wojna...” nie jest książką o samych obozach; Vulliamy nie skupia się na szczegółach zbrodni dokonanych przez Serbów na Boszniakach, pisze o nich wtedy, gdy jest to konieczne ‒ dzięki temu nie epatuje makabrą, nie żeruje na krzywdzie ofiar. Autora interesuje szczególnie to, co działo się po wojnie. Aby zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się w byłej Jugosławii, Vulliamy pojechał do Auschwitz i spotkał się z ludźmi, którzy przeżyli Shoah. Będąc niezwykle delikatnym, jeśli chodzi o porównania ludobójstwa w Bośni do Holokaustu, autor nazywa wydarzenia sprzed dwudziestu lat echem Shoah.

I tutaj szczególne miejsce zajmuje pamięć jako kolejny etap po rozrachunku. Niemcy potrafili pogodzić się ze swoją straszną przeszłością i prosić o wybaczenie. Dzięki temu możliwe było utworzenie muzeów Holokaustu i pomników upamiętniających ofiary ludobójstwa. Natomiast na Bałkanach panuje atmosfera wyparcia lub zaprzeczenia. Wśród Boszniaków przeważają nastroje głębokiego rozczarowania i nawet skazanie zbrodniarzy wojennych nie było w stanie ukoić ich bólu, skoro tzw. zwykli Serbowie, spośród których wielu grabiło i mordowało, myślą tak samo jak w roku 1992. Nie ma mowy o upamiętnieniu ofiar, skoro Serbowie próbują zamazać historię. Tymczasem czy jest coś, co w większym stopniu może uchronić nas od powtórzenia błędów z przeszłości, jak pamięć o nich?

Czasami zastanawiamy się, jak to możliwe, że w czasie drugiej wojny światowej mieszkańcy Europy nie wiedzieli lub nie chcieli wiedzieć o istnieniu nazistowskich obozów koncentracyjnych na terenie Polski. A co my wiemy o ludobójstwie w byłej Jugosławii? Kojarzymy pojedyncze nazwy ze Srebrenicą ‒ symbolem tych zbrodni ‒ na czele. A przecież te straszne wydarzenia miały miejsce zaledwie dwadzieścia lat temu, u progu XXI wieku. We wstępie do polskiego wydania Ed Vulliamy pisze, że jego książka nie sprzedawała się dobrze w Wielkiej Brytanii ‒ tak już jest, że jak coś złego dzieje się „trzy kroki od Wenecji”, to Europejczyków to nie interesuje. Mam nadzieję, że książka w Polsce odniesie wielki sukces i znajdzie wielu czytelników.

* Chodzi o przynależność narodową, nie religijną, stąd wielka litera w słowie Muzułmanin.


http://manufakturatekstu.blogspot.com/

Ed Vulliamy jest brytyjskim dziennikarzem i reporterem, który w 1992 roku wraz z dziennikarką Penny Marshall odkrył obóz koncentracyjny w Omarskiej na terenie byłej Jugosławii. Był to jeden z wielu obozów na północy dzisiejszej Bośni i Hercegowiny, w którym Serbowie więzili, torturowali i masowo zabijali przedstawicieli grupy etnicznej nazywanej dziś Boszniakami lub...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Agnieszka Wójcińska postanowiła kontynuować rozmowy z reporterami. Po wydanym w 2011 roku zbiorze „Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami” przyszedł czas na wywiady ze światowymi przedstawicielami szkoły reportażu. Na publikację składa się dwanaście rozmów z twórcami z różnych zakątków świata, piszącymi reportaże wojenne, społeczne, dotyczące życia codziennego, także reportaże historyczne.

Mimo iż „Perspektywa mrówki” z założenia miała być zbiorem rozmów z reporterami niepolskimi, zbiór otwiera wywiad z mieszkającym w Szwecji i piszącym po szwedzku polskim dziennikarzem ‒ Maciejem Zarembą Bielawskim, autorem książki „Higieniści. Z dziejów eugeniki”. Pozostałymi rozmówcami Wójcińskiej są: autor reportaży o ludobójstwie w Rwandzie, francuski reporter Jean Hatzfeld; kubańska blogerka Yoani Sánchez; chiński poeta, prozaik i dziennikarz Liao Yiwu; niemiecki pisarz i dziennikarz Günter Wallraff; australijska pisarka i dziennikarka Chloe Hopper; piszący między innymi o wojnie na granicy amerykańsko-meksykańskiej brytyjski dziennikarz Ed Vulliamy; tegoroczna noblistka, autorka reportaży o człowieku postsowieckim Swietłana Aleksijewicz; Mark Danner ‒ amerykański pisarz i reporter, autor książki o masakrze w Salwadorze; lekarz onkolog, autor książek o brazylijskich więzieniach Drauzio Varella; austriacki tłumacz, eseista i publicysta Martin Pollack; a także norweski dziennikarz Kjetil Stensvik Østli.

Jak autorka pisze we wstępie, w czasie pracy nad „Reporterami bez fikcji” interesował ją przede wszystkim warsztat reportera. W wypadku „Perspektywy mrówki” pytania Wójcińskiej zdecydowanie bardziej skupiały się na samym reporterze, jego odpowiedzialności wobec społeczeństwa, roli (misji?), jaką na siebie przyjął, o obciążeniu emocjonalnym i psychicznej cenie, jaką twórca płaci za pisanie o trudnych tematach, a także skomplikowanej nierzadko relacji pomiędzy reporterem a jego bohaterami. Ten ostatni problem dotyczy przede wszystkim reportażu wojennego oraz tekstów, w których autor musi dotrzeć do ludzi po różnych traumach i, nieuchronnie, rozdrapać przyschnięte rany. Wójcińska zadaje też pytania o osobiste wyrzeczenia i poświęcenie, na jakie musi się zdobyć reporter: w zasadzie brak życia rodzinnego, samotność nie tylko związana z rozdzieleniem z najbliższymi, ale także po prostu samotność w czasie pisania, które u większości twórców wymaga odosobnienia, trudne emocje wywołane przez traumy, o jakich reporter pisze.

W rozmowach przewija się pytanie o wpływ reportażu na społeczeństwo i współczesną rzeczywistość. Teksty Macieja Zaremby Bielawskiego o przymusowych sterylizacjach, jakie stały się elementem polityki socjalnej w Szwecji w XX wieku, doprowadziły do wypłaty odszkodowań ofiarom tego procederu. Oczywiście zaangażowanie osobiste dziennikarza jest zależne od wymagań tematu, jaki porusza. Szczególnie zainteresowała mnie metoda pracy Güntera Wallraffa, który od wielu lat wciela się w różnorodne postaci, wchodzi w środowisko ludzi, o których zamierza napisać i w ten sposób pozyskuje materiał na przyszłe teksty. Przykładowo odgrywał role budowniczego, pracownika Lidla, telemarketera, Turka czy czarnoskórego Niemca. Oczywiście te (niebezpieczne niejednokrotnie) przebieranki mają (po)ważny cel ‒ Wallraff pisze o nierównościach społecznych, dyskryminacji i wykorzystywaniu pracowników. Jest to specyficzny rodzaj dziennikarstwa zaangażowanego, a co najlepsze ‒ reporter ma naśladowców i założył fundację, która przyznaje stypendia dla młodych dziennikarzy pracujących w ten sposób.

W sumie z każdej z rozmów wyłania się trochę inny obraz reportera i każdy trochę inaczej widzi jego rolę. Oczywiście wszyscy skromnie zarzekają się, że nie postrzegają swojego pisania jako czegoś w rodzaju „misji”, jednak wydaje mi się, że z wywiadów wyłania się ogólny obraz reportera ‒ jest to obraz człowieka bardzo wrażliwego na problemy społeczne, krzywdy dotykające słabszych, ofiary przeróżnych wydarzeń dziejowych na całym świecie, decyzji politycznych czy opresyjnych systemów społecznych. Bardzo podobała mi się wypowiedź Jeana Hatzfelda, że rolą dziennikarza nie jest dawanie świadectwa czy zmienianie świata, to czytelnik może go zmienić. Reporter ma za to mówić o trudnych tematach, szukać, odkrywać, co zapomniane, przypominać, co czasami niewygodne i o czym społeczność, której dotyczy problem, może wolałaby zapomnieć, stawiać hipotezy, wywoływać dyskusje. Rolą reportera nie miałoby być zatem szukanie odpowiedzi, ale właśnie stawianie pytań.

Wójcińska i jej rozmówcy zastanawiają się nad statusem reportażu w dobie multimediów. Szczególnie w rozmowie z blogerką Yoani Sánchez ciekawie przedstawione zostało zderzenie pomiędzy tradycyjnym reportażem (z założenia dłuższą formą pisarską) a typowym dla naszego zabieganego społeczeństwa upodobaniem do krótki tekstów i „dyktatury” obrazu. Okazuje się, że teksty dziennikarskie mogą się odnaleźć nie tylko jako krótkie notki blogerskie, ale nawet ograniczone do stu czterdziestu znaków tweety. Wszystko jednak wskazuje, że śmierć gatunku jest wieszczona przedwcześnie, a reportaż potrafi się całkiem nieźle odnaleźć w otoczeniu nowych technologii.

Mimo iż znałam większość rozmówców Agnieszki Wójcińskiej i czytam sporo non-fiction, i tak wypisałam sobie kilka tytułów, do których muszę zajrzeć. Poza tym zamierzam nadrobić rozmowy z polskimi reporterami. W sumie mogłabym podsumować krótko, że „Perspektywa mrówki” to ciekawa, wartościowa lektura. Ale jak skończyłam czytać, pomyślałam, że chyba nie jest jeszcze tak źle z tym światem, skoro są ludzie, którzy podejmują naprawdę trudne, niewygodne, wymagające poświęcenia tematy i, jak wynika z wywiadów (a mnie przekonali), robią to z jakiejś wewnętrznej potrzeby czy przymusu, by w ten sposób angażować się społecznie. Mimo że nieszczególnie wzniośle postrzegają swoją rolę i możliwość realnego wpływu na rzeczywistość. I nie robią tego dla milionów zarobionych na sprzedanych egzemplarzach, choć w sumie jedno nie wyklucza drugiego.

http://manufakturatekstu.blogspot.com/

Agnieszka Wójcińska postanowiła kontynuować rozmowy z reporterami. Po wydanym w 2011 roku zbiorze „Reporterzy bez fikcji. Rozmowy z polskimi reporterami” przyszedł czas na wywiady ze światowymi przedstawicielami szkoły reportażu. Na publikację składa się dwanaście rozmów z twórcami z różnych zakątków świata, piszącymi reportaże wojenne, społeczne, dotyczące życia...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Silva rerum” to kronika życia szlacheckiej rodziny Narwojszów, mieszkającej na Litwie w drugiej połowie XVII wieku. Głównymi bohaterami powieści uczyniła autorka bliźniacze rodzeństwo Urszulę i Kazimierza, którzy właśnie wchodzą w dorosłość. Ich sielskie dzieciństwo w wiejskim dworku w Milkontach kończy przeprowadzka do Wilna. Urszula ma w życiu jeden cel ‒ zamierza zostać świętą, dlatego upiera się, by wstąpić do wileńskiego klaszoru Bernardynek; natomiast Kazimierz zaraz po przyjeździe trafia w środowisko studentów Akademii Wileńskiej, w którym dwie frakcje toczą ze sobą wojnę, polegającą głównie na bójkach ulicznych i pisaniu paszkwili. I przede wszystkim w Wilnie losy Narwojszów stykają się ze studentem, awanturnikiem Janem Kirdejem Birontem, co zaważy na dalszym życiu tych trojga młodych ludzi.

Mianem silva rerum (w dosłownym tłumaczeniu z łaciny „las rzeczy”) w czasach staropolskich określano popularne w kręgach szlacheckich rękopiśmienne księgi domowe, w których opisywano różne mniej lub bardziej istotne wydarzenia z życia rodzinnego: chrzty, śluby, pogrzeby, ale też informacje o wielkości zbiorów, o problemach z sąsiadami, opisy najazdów obcych wojsk, a nawet teksty poetyckie, jeśli akurat gospodarz miał ku temu smykałkę. Księgi te przekazywane były z pokolenia na pokolenie i kolejni przedstawiciele rodu uzupełniali je. Powieść Kristiny Sabaliauskaitė jest rodzajem takiej sylwy, wielką rodową opowieścią, to książka o ludziach pełnych namiętności, o wielkim apetycie na życie, a przy tym napisana z humorem i ironią.

„Silva rerum” ma specyficzną narrację i styl, a składnia stylizowana jest na barokową, autorka przemyca też trochę leksyki charakterystycznej dla tekstów dawnych, ale nie przytłacza czytelnika trudnym barokowym stylem. Mimo bardzo długich, składających się nawet z kilkudziesięciu wierszy zdań i obecności leksemów pochodzących z języka litewskiego, powieść czyta się naprawdę szybko i lekko. Przekład Izabeli Korybut-Daszkiewicz zasługuje na uznanie. Co ciekawe, w książce nie ma dialogów ‒ oczywiście wszystkowiedzący narrator przedstawia nam uczucia i zamiary bohaterów, ale dzięki rezygnacji z dialogów powieść staje się prawdziwą sylwą, epicką opowieścią o losach rodziny.

Jednym z bohaterów „Silva rerum” jest miasto. To Wilno drugiej połowy XVII wieku, przez które przetoczyła się nawałnica szwedzka i które przetrwało najazdy kozackie. Oczywiście zostało ono splądrowane i zniszczone, jednak mimo tych ran nie jest miastem smutnym i ponurym, ale pełnym gwaru, odradzającym się do życia. Autorce wyraźnie zależało na realistycznym oddaniu obrazu miasta i myślę, że jej się to udało. Pokazała, że Wilno było takim wielokulturowym, wielojęzycznym i wieloreligijnym tyglem, w którym mieszali się Litwini, Polacy, Rusini, Żydzi, a nawet przybysze z Zachodu Europy ‒ Niemcy czy Francuzi. Pokazanie tej energii, jaką kipiało Wilno, udało się autorce między innymi dzięki temu, że skupiła się na młodych mieszkańcach miasta ‒ na studentach Akademii.

Autorka bardzo rzetelnie przygotowała się do napisania książki ‒ Sabaliauskaitė jest historykiem sztuki, ale ma też ogromną wiedzę dotyczącą historii obyczajów i literatury wieków dawnych. Na spotkaniu autorskim organizowanym w ramach Festiwalu Conrada autorka opowiadała, że inspiracja do napisania książki pojawiła się dawno temu, gdy pracując naukowo, przeglądała dokumenty archiwalne w bibliotekach i archiwach zarówno w Polsce, jak i zagranicą. Sabaliauskaitė obszernie korzystała też z opracowań naukowych, jak powiedziała: szczególnie polskich badaczy dawnych obyczajów i kontaktów polsko-litewskich.

Jak tylko przeczytałam o tej książce w internecie, wiedziałam, że muszę ją kupić. Powieść odniosła wielki sukces na Litwie (była wielokrotnie wznawiana), wygląda na to, że stanie się także bestsellerem w Polsce, co może odstraszać czytelnika stroniącego od publikacji z top list EMPiK-u, ale „Silva rerum” rzeczywiście zasługuje na uwagę i dobrze, że odniosła sukces komercyjny. Moje szczególne zainteresowanie wiązało się z tym, że zajmuję się opracowywaniem twórczości pewnego wileńskiego jezuity z pierwszej połowy XVII wieku i niebawem wybieram się do Wilna. Uważam, że powieść Sabaliauskaitė to jedno z lepszych czytadeł, jakie ukazały się w tym roku. Czekam, aż ktoś z talentem równym Sabaliauskaitė napisze powieść o XVII-wiecznym Krakowie. A co najlepsze ‒ „Silva rerum” to pierwszy tom trylogii.

http://manufakturatekstu.blogspot.com/

„Silva rerum” to kronika życia szlacheckiej rodziny Narwojszów, mieszkającej na Litwie w drugiej połowie XVII wieku. Głównymi bohaterami powieści uczyniła autorka bliźniacze rodzeństwo Urszulę i Kazimierza, którzy właśnie wchodzą w dorosłość. Ich sielskie dzieciństwo w wiejskim dworku w Milkontach kończy przeprowadzka do Wilna. Urszula ma w życiu jeden cel ‒ zamierza zostać...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Alysia Abbott, córka amerykańskiego poety Steve'a Abbotta, biseksualisty i działacza ruchu LGBT, postanowiła oddać hołd swojemu zmarłemu na AIDS ojcu i opisać ich życie w San Francisco lat 70. i 80. Autorka wychowywała się bez matki, która tragicznie zginęła w wypadku samochodowym, gdy Alysia miała trzy lata. Dziewczynka mieszkała z ojcem i jego kochankami, a także kolejnymi współlokatorami ‒ głównie transwestytami i drag queen w Haight-Ashbury, dzielnicy San Francisco, która stała się centrum życia hipisowskiego w mieście. Mieszkańcy domu wiedli typowe życie bohemy lat 70.: dużo poezji, przypadkowego seksu i narkotyków. Brzmi strasznie? Każdy, komu po takim wstępie wyświetlają się w głowie dantejskie sceny i zaczyna współczuć biednej sierotce wychowywanej przez grupę naćpanych zboczeńców, w dodatku poetów, powinien przeczytać tę książkę.

Z założenia książka miała być opowieścią o życiu poety Steve'a Abbotta, dlatego Alysia wiele miejsca poświęciła opisowi jego pierwszych prób literackich, związanych z tym frustracji, ale także sukcesów, których owocami były opublikowane tomiki poezji. Alysia po śmierci ojca znalazła w szafie jego dzienniki i uznała, że ojciec chciałby, by opisała ich wspólne życie w Haight-Ashbury. Autorka, bogato cytując dzienniki poety, skonfrontowała własny punkt widzenia z tym, jak ich życie i relacje postrzegał Steve Abbott. Wyszła z tego poruszająca opowieść o trudnej, dziś powiedzielibyśmy może ‒ nienormatywnej relacji pomiędzy ojcem i córką, w której on jest odrobinę niedojrzały, zagubiony w roli ojca, czasami nieodpowiedzialny, a ona nad wiek dorosła, spragniona obecności matki, „normalnego” domu i jakichkolwiek granic wyznaczonych przez rodziców. Jednak pomimo tych trudności okazuje się, że ich relacja pełna jest oddania, miłości i całkowitej akceptacji dla tej drugiej osoby.

Oczywiście, co sugeruje już tytuł, bohaterem książki stało się też San Francisco ‒ kolorowe miasto bohemy lat 70. i 80. Najpierw jest to miasto widziane oczami małej dziewczynki, która autobusem jeździ do szkoły, a po zajęciach bawi się z ojcem w parku Golden Gate. Potem widzimy San Francisco z perspektywy dwudziestolatki, która przeniosła się do Nowego Jorku, odwiedza rodzinne miasto i zauważa zmiany, jakie w nim zaszły w ciągu dekady. Nowe knajpy i sklepy, ale przede wszystkim brak dawnych znajomych ojca, przyjaciół, wśród których Alysia się wychowywała, a którzy teraz, zamknięci w domach, odizolowani, w samotności umierają na straszną chorobę.

Czytałam tę książkę i nie mogłam powstrzymać emocji. Wkurzałam się, gdy Steve zachowywał się nieodpowiedzialnie i zostawiał swoją małą córkę z obcymi ludźmi, gdy frustrowało go, że nie może żyć tak, jak by chciał, bo musi zajmować się dzieckiem, denerwowała mnie nastoletnia Alysia, która wolała myśleć o swojej przyszłości, niż zająć się umierającym na AIDS ojcem. Patrząc z perspektywy osoby mającej jakieś tam pojęcie, czym jest ta choroba, denerwowałam się, jak mogła nie dostrzegać, że jej ojciec umiera. Mimo to Steve i Alysia byli do siebie tak niesamowicie przywiązani, że wszystkie te trudne chwile nie miały znaczenia. Skończyłam czytać i pomyślałam, że to było cholernie prawdziwe. To jedno słowo chyba najlepiej opisuje książkę „Tęczowe San Francisco”.

http://manufakturatekstu.blogspot.com/2015/10/teczowe-san-francisco-wspomnienia-o.html#more

Alysia Abbott, córka amerykańskiego poety Steve'a Abbotta, biseksualisty i działacza ruchu LGBT, postanowiła oddać hołd swojemu zmarłemu na AIDS ojcu i opisać ich życie w San Francisco lat 70. i 80. Autorka wychowywała się bez matki, która tragicznie zginęła w wypadku samochodowym, gdy Alysia miała trzy lata. Dziewczynka mieszkała z ojcem i jego kochankami, a także...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś premiera „Wszystkich ziaren piasku” Bartka Sabeli. Książkę otwiera świetny, niemalże poetycki tekst o parzeniu herbaty; opowieść, której nie powstydziliby się mistrzowie reportażu literackiego i która wprowadza czytelnika w taki leniwy egzotyczny klimat Sahary Zachodniej. Ale to nie jest opowieść o afrykańskich wakacjach w Maroku. Już chwilę później Sabela zabiera nas do El Aaiúnu, stolicy okupowanej Sahary Zachodniej, ostatniej afrykańskiej kolonii, której mieszkańcy od kilkudziesięciu lat walczą z Marokańczykami o odzyskanie niepodległości. Mimo iż ich państwo, Saharyjska Arabska Republika Demokratyczna, proklamowane zostało już w 1976 roku, połowa Saharyjczyków żyje i wychowuje kolejne pokolenia w obozach dla uchodźców w Algierii. Ci, którzy zostali na okupowanych terenach, są represjonowani, nie mają takich samych praw jak Marokańczycy i w zasadzie nie wiedzą, czy pewnego dnia nie znikną w mrokach marokańskiego więzienia.

Można by się zastanawiać, po co Marokańczykom kawałek jałowej pustyni. Niestety, jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. Na terenach Sahary Zachodniej znajdują się jedne z największych na świecie złoża fosforytów, na eksporcie których Maroko robi doskonały biznes. Oczywiście państwom europejskim i Stanom Zjednoczonym nie przeszkadza, że robią interesy z państwem okupującym teren sąsiada i brutalnie tłumiącym wszelkie zrywy niepodległościowe. Sabela duży nacisk położył na demaskowanie tej obłudy politycznej. I wcale nie jest to naiwne oburzanie się na współpracę handlową z państwem, które zagarnęło ziemie sąsiada i drenuje je na wielką skalę, ale poparty dokładnymi danymi, także historycznymi, wywód ukazujący hipokryzję państw uważających siebie za demokratyczne i stojące na straży wolności człowieka, a także bezradność i jedynie pozorowane działania organizacji takich jak ONZ.

I chyba to właśnie najbardziej cenię we „Wszystkich ziarnach piasku”. Sabela nie dość, że podjął się trudnego i ważnego tematu, o którym większość polskich czytelników reportażu dotychczas pewnie miała mgliste pojęcie, to jeszcze zrobił to wyjątkowo rzetelnie. Wiele ryzykując, nawiązał kontakty z Saharyjczykami z El Aaiúnu i pojechał tam, mimo iż było wielce prawdopodobne, że zostanie aresztowany, a także odwiedził algierskie obozy dla uchodźców z Sahary Zachodniej i zaprzyjaźnił się z niektórymi spośród ich mieszkańców. Ponadto najwyraźniej doskonale przygotował się naukowo ‒ przeprowadził kwerendę, która pozwoliła mu napisać świetny rozdział o historii Sahary Zachodniej, począwszy od XIX wieku, dzięki czemu czytelnikowi łatwiej zrozumieć współczesne społeczno-polityczne zawiłości tamtego regionu świata, a także niechlubne dziedzictwo kolonializmu. Sabela pokazał okrutną grę i obojętną kalkulację państw europejskich, które najpierw na zimno podzieliły się bogatym afrykańskim tortem, a potem ‒ gdy dekolonizacja stała się koniecznością ‒ nie omieszkały wyciągnąć z tych ziem, ile się da. W Afryce północno-zachodniej sposobem na to stały się umowy handlowe z Marokiem.

Muszę przyznać, że trochę nudziła mnie część o działaniach wojennych pomiędzy saharyjskim Frontem POLISARIO a armią marokańską. Ale z drugiej strony trudno o większy polot i epicki opis wojny, która opiera się głównie na rozproszonych działaniach partyzanckich. Natomiast zafascynowało mnie autentyczne zainteresowanie autora kulturą społeczności saharyjskiej, i nie mam tu na myśli jakichś uroczystych rytuałów, jak z filmów o dzikich plemionach, ale takie zwykłe, małe, codzienne czynności, które przełożyły się na kilka świetnych fragmentów książki: poza tymi o parzeniu herbaty jest to fragment o myciu się przed modlitwą i kapitalny, moim zdaniem, rozdział o „murze wstydu” i o wielu innych murach budowanych na całym świecie. Powiedziałabym nawet, że to takie minitraktaty wpisane w reportaż.

Dla mnie książka Sabeli jest przede wszystkim zastrzykiem wiedzy o sytuacji na okupowanych terenach Sahary Zachodniej, opowieścią o walecznych ludziach, którzy z takim uporem od lat biją się o niepodległość swojego kraju i o ich fascynującej kulturze.

http://manufakturatekstu.blogspot.com/

Dziś premiera „Wszystkich ziaren piasku” Bartka Sabeli. Książkę otwiera świetny, niemalże poetycki tekst o parzeniu herbaty; opowieść, której nie powstydziliby się mistrzowie reportażu literackiego i która wprowadza czytelnika w taki leniwy egzotyczny klimat Sahary Zachodniej. Ale to nie jest opowieść o afrykańskich wakacjach w Maroku. Już chwilę później Sabela zabiera nas...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dawno, dawno temu w cygańskim taborze gdzieś na wschodzie Polski przyszła na świat dziewczynka. Miała wielkie oczy i czarne włosy, była śliczna jak laleczka, dlatego wszyscy zaczęli ją nazywać Papuszą, co po cygańsku znaczy „lalka”. Dziewczynka dorastała wśród swoich, ucząc się, jaka jest rola kobiety w taborze. Była częścią tego cygańskiego świata, ale przede wszystkim częścią lasu. Jednak nie była to jedna z wielu kobiet żyjących w taborze, które zajmowały się głównie zdobywaniem jedzenia i pieniędzy i rodzeniem dzieci. Młoda Cyganka okazała się Inna, gdyż obdarzona została niezwykłym darem tworzenia poezji, przez co wkrótce doznała odrzucenia ze strony swoich ziomków i już do końca życia miała nosić piętno odtrącenia.

Równie dobrze tak mogłaby się zaczynać biografia [?] Bronisławy Wajs ‒ Papuszy, cygańskiej poetki, która została odsunięta przez środowisko romskie, gdyż kontaktując się z warszawskim literatem, romologiem Jerzym Ficowskim, rzekomo zdradziła mu cygańskie tajemnice, które opublikował w swojej książce "Cyganie polscy". Alienacja i piętno zdrajczyni sprawiły, że Papusza doznała załamania nerwowego i do końca życia wielokrotnie leczyła się w szpitalach psychiatrycznych. Historia tragicznego życia poetki została poruszona w najnowszej książce Angeliki Kuźniak "Papusza", która moim zdaniem, mimo niekwestionowanych walorów literackich, nie ma prawa pretendować do miana biografii. Czyż można napisać biografię postaci, na mapie życia której jest tak wiele czarnych plam? Niemal każda publikacja dotycząca życia Papuszy będzie kolejną legendą, w której akcentuje się niezwykłą wrażliwość, piętno odrzuconej, bezpłodność czy wreszcie chorobę psychiczną. Bez wątpienia są to fakty, które najłatwiej sprzedać i które wywołują najwięcej emocji. Jakże łatwo z tych informacji wykreować historię "poetki przeklętej", jak nazwała Papuszę Julia Hartwig.

Swoją opowieść o Bronisławie Wajs rozpoczyna Kuźniak w gorzowskim mieszkaniu Wajsów rok po śmierci Dyźka ‒ męża Papuszy. Dzięki temu książka kompozycją przypomina wspomnienia starej kobiety, która opowiada swoje życie ‒ autorka oddaje głos poetce. O tym, że Papusza była postacią niezwykłą, nie trudno przekonać. Cyganka, która pisała wiersze, czuła ogromną potrzebę rozwijania się w kierunkach, które nie były do końca typowe dla społeczności romskiej, sama nauczyła się czytać i pisać; a z drugiej strony poetka, która ‒ jak większość cygańskich kobiet ‒ nie miała żadnego wykształcenia, była przesądna, a kiedy zaszła taka potrzeba, kradła. Papusza była kobietą z lasu, tam tkwiło źródło jej niezwykłej poezji i po osiedleniu się aż do śmierci tęskniła za życiem w taborze. Można by się zastanawiać, jak potoczyłoby się życie Papuszy, gdyby urodziła się kilkadziesiąt lat później. Bez wątpienia początek lat 50. ‒ czas debiutu poetki, a jednocześnie inicjacja akcji narzucającej Cyganom osiadły tryb życia ‒ sprawił, że Papusza tak naprawdę żyła poza środowiskiem cygańskim, ale nie była też pełnoprawnym członkiem społeczeństwa gaździów. Dla jednych i drugich była Inna, nie dziwi zatem, że sytuacja ta odbiła się na jej zdrowiu psychicznym.

Tematyka cygańska stała się ostatnio niezwykle modna, ruszyły badania naukowe dotyczące Romów, w 2011 roku ukazała się rozprawa Magdaleny Machowskiej "Papusza. Bronisława Wajs. Między biografią a legendą", a film Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze o poetce stał się wydarzeniem na festiwalu filmowym w Karlowych Varach. Największą zaletą reportażu Angeliki Kuźniak, poza rzetelnym opracowaniem źródeł, bez wątpienia jest ogromna empatia autorki, którą czytelnik wyczuwa na kartach książki (tak ważna, by nie pójść o krok za daleko, nie popuścić wodzy fantazji i nie wykreować kolejnej legendy) ‒ próba przybliżenia nam niezwykłej wrażliwości poetki.

Dawno, dawno temu w cygańskim taborze gdzieś na wschodzie Polski przyszła na świat dziewczynka. Miała wielkie oczy i czarne włosy, była śliczna jak laleczka, dlatego wszyscy zaczęli ją nazywać Papuszą, co po cygańsku znaczy „lalka”. Dziewczynka dorastała wśród swoich, ucząc się, jaka jest rola kobiety w taborze. Była częścią tego cygańskiego świata, ale przede wszystkim...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Siedemdziesiąta rocznica powstania w getcie warszawskim stała się impulsem do wznowienia przez wydawnictwo Czarne książki Anki Grupińskiej "Ciągle po kole". Jak mówi podtytuł, są to rozmowy z żołnierzami getta, które autorka przeprowadziła w latach 1985-2000. Wywiady opatrzone zostały szczegółowymi objaśnieniami opracowanymi przez Grupińską z pomocą Aliny Skibińskiej, dzięki czemu czytelnik nie gubi się w morzu faktów, nazw, miejsc, które dla nas mogą jawić się niczym z innego świata ‒ bo w pewnym sensie są z innej rzeczywistości, ze świata, który przestał istnieć. Większość rozmówców Grupińskiej już nie żyje, tym bardziej zapis rozmów jest ważnym dokumentem tamtych lat, ale nie tylko ‒ przede wszystkim jest to świadectwo tego, jak różni ludzie różnie mogą odbierać te same wydarzenia.

Autorka starała się dowiedzieć jak najwięcej, by skonfrontować ze sobą informacje usłyszane od poszczególnych osób, i mimo że często pytała o szczegóły, dociekała, myślę, że jej głównym celem było po prostu wysłuchanie wspomnień kobiet i mężczyzn ‒ żołnierzy, którzy walczyli w powstaniu w getcie; ludzi, których rodziny i przyjaciele ginęli w obozach koncentracyjnych, którzy musieli żyć z myślą, że zostali skazani na śmierć. Grupińską interesują powojenne losy rozmówców, ale też ich opinie na temat Holokaustu, ocena szans powstańców z getta warszawskiego czy przetrwania państwa Izrael. Ważniejszy niż dążenie do prawdy przez duże P jest człowiek.

Grupińska przeprowadziła dziesięć wywiadów, spośród których pierwszy i ostatni ‒ z Markiem Edelmanem ‒ spinają tom swoistą klamrą kompozycyjną. Pozostali rozmówcy to: Szmuel Ron, Masza Glajtman Putermilch, Pnina Grynszpan-Frymer, Aron Karmi, Luba Gawisar, Adina Blady Szwajger, Halina, Hajka, Bełchatowska i jej mąż Bronek Szpigel oraz Kazik Ratajzer. W rozmowach z Edelmanem, zatytułowanych "Co było znaczące w getcie? Nic! Nic! Nie mówcie bzdur!" oraz "To wszystko nie ma żadnego znaczenia", zadziwia zniecierpliwiony ton rozmówcy, Edelman mówi niechętnie, jakby miał dosyć tego tematu, jego odpowiedzi są krótkie i dosadne, jest ironiczny, a jednocześnie bardzo bezpośredni. Uważa, że te rozmowy są bez sensu, bo współcześnie nie jesteśmy w stanie zrozumieć tamtych strasznych wydarzeń, a poza tym przecież "to wszystko nie ma żadnego znaczenia"...

Wstrząsającym jest ‒ choć być może wcale nie powinno dziwić ‒ iż na pytanie "Czy odwiedzisz kiedyś Polskę?" większość z tych ludzi stanowczo odpowiada "nie". Szmuel Ron mówi: "Mój stosunek do Polski jest taki, jak do starej ukochanej miłości... której nie chcę widzieć". Mimo iż minęło kilkadziesiąt lat, powrót do tamtych czasów musiał być trudny, choć był to też powrót do okresu dzieciństwa, które w większości przypadków aż do wybuchu wojny toczyło się szczęśliwe. Byli wśród nich tacy, którzy pochodzili ze zasymilowanych rodzin, wszyscy czuli się w Polsce u siebie. Przerażające jest, że tak często się zapomina, iż polscy Żydzi nie mieszkali u nas, ale u siebie. Polska była ich krajem i tak się tutaj czuli. Szczególnie zainteresował mnie wywiad z Adiną Blady Szwajger zatytułowany "Tak naprawdę ‒ w 1942 roku wyszłam z domu i nigdy do niego nie wróciłam" ‒ rozmowa o bardzo osobistych sprawach: o strachu, śmierci, Bogu, człowieczeństwie, bohaterstwie, winie, o na zawsze utraconym domu. Rozmowa mądra i głęboka.

Z opowieści rozmówców Grupińskiej wyłania się obraz żydowskiego nastolatka, w zasadzie jeszcze dziecka, które w obliczu nadchodzącej śmierci buntuje się i postanawia walczyć, bronić się, a przy tym uratować jak najwięcej swoich. To opowieść o dzieciństwie w przedwojennej Warszawie, o wymordowanej w obozach rodzinie, o miłości i pragnieniach, których zrealizowanie okazało się niemożliwe w tamtych okrutnych latach. Ich słowa są świadectwem zadziwiającego pragnienia życia młodych ludzi, którym codziennie zaglądał w oczy strach i głód, wokół ginęli ich bliscy i znajomi, a oni sami przez kilka lat żyli ze świadomością, że wydano na nich wyrok, chociaż nikomu niczego złego nie zrobili. Po prostu urodzili się Żydami.

Książka Anki Grupińskiej, jakże ważna w czasach gdy deprecjonuje się rolę i postawę bohaterów z getta warszawskiego, jest moim zdaniem obowiązkową lekturą dla zainteresowanych tematyką Holocaustu, ale chyba też dla wszystkich, którzy ośmielają się wyrażać sądy na temat tamtych wydarzeń.

Siedemdziesiąta rocznica powstania w getcie warszawskim stała się impulsem do wznowienia przez wydawnictwo Czarne książki Anki Grupińskiej "Ciągle po kole". Jak mówi podtytuł, są to rozmowy z żołnierzami getta, które autorka przeprowadziła w latach 1985-2000. Wywiady opatrzone zostały szczegółowymi objaśnieniami opracowanymi przez Grupińską z pomocą Aliny Skibińskiej,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pasterz Zikiya dorasta w Irango na płaskowyżu we wschodnim Kongu. Mieszka tylko z matką ‒ nie ma ojca, a wujowie zrobią wszystko, by zagrabić jego krowy. Aby zapewnić sobie prawo do majątku po ojcu, nastoletni Zikiya żeni się. Mimo że rodzi mu się dwójka dzieci, chłopak nie zamierza zostać w rodzinnej miejscowości. Chce się uczyć ‒ w tym celu wyrusza daleko od domu. Na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy Assani (Zikiya zmienia imię) studiuje, zaogniający się konflikt pomiędzy Hutu i Tutsi zaczyna przekraczać granice Rwandy. Po zestrzeleniu prezydenckiego samolotu w Rwandzie na uniwersytecie, na którym studiuje Assani, wrze, Hutu jawnie podburzają do mordowania Tutsi. Powiedzenie "dobry Tutsi to martwy Tutsi" staje się normą.

Gdy Assani dowiaduje się, że jest Tutsi, postanawia wstąpić do nowo utworzonego Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, partii założonej przez Tutsi, którzy w obliczu czystek musieli uciekać z Rwandy. Dodatkowo odkrycie rodzinnej tajemnicy skłania młodego mężczyznę do zerwania z kulturą, w której został wychowany. Ma dość despotycznych wujów, ciągle czyhających na jego majątek, którzy chcą wpływać na każdy aspekt życia chłopaka, m.in. wybierają mu żonę. Wszystko to stanowi drogę Assaniego w kierunku wojny ‒ jednego z najbardziej krwawych konfliktów zbrojnych na świecie od zakończenia II wojny światowej.

"Godzina rebeliantów" to przejmująca opowieść o losach młodego człowieka, który nagle dowiaduje się, że należy do znienawidzonej nacji. Assani niejako urodził się jako ktoś uwikłany w straszny konflikt ‒ jest Tutsi, jego przodkowie pochodzą z Rwandy. Historia dorastającego Zikiyi przeplata się z jego losami jako dorosłego mężczyzny ‒ Assaniego, generała kongijskiej armii. Lieve Joris przedstawiła czytelnikowi prawdziwą historię życia człowieka u władzy, jednak musiała przekształcić jego biografię tak, by nie został rozpoznany ‒ mogłoby to sprowadzić na niego konsekwencje karne za działania z najmroczniejszego okresu jego życia. Autorka miała niełatwe zadanie ‒ w konsekwencji powstało coś pomiędzy reportażem a powieścią, dzieło do pewnego stopnia uniwersalne, w którym najbardziej istotna jest relacja pomiędzy człowiekiem i historią. Chyba właśnie głównie do tego dążyła autorka.

Książka Joris to opowieść o konflikcie pomiędzy Hutu i Tutsi widziana z perspektywy konkretnego człowieka, o życiu w niebezpiecznym kraju w czasie gwałtownych przemian. Jednak tak naprawdę nie historia jest tu najważniejsza. To przede wszystkim przejmująca narracja o przyjaźni i zdradzie, o dotkliwej samotności i trudnych wyborach pojedynczego człowieka, od których zależy życie wielu ludzi. "Godzina rebeliantów" nie jest łatwą lekturą; europejski czytelnik, który najczęściej ma mgliste pojęcie o afrykańskich konfliktach zbrojnych, brnie przez nią jak przez błoto, ale kiedy już się przedrze, zobaczy dramat człowieka, nie żołnierza, nie Tutsi, nie Murzyna, po prostu człowieka.

Pasterz Zikiya dorasta w Irango na płaskowyżu we wschodnim Kongu. Mieszka tylko z matką ‒ nie ma ojca, a wujowie zrobią wszystko, by zagrabić jego krowy. Aby zapewnić sobie prawo do majątku po ojcu, nastoletni Zikiya żeni się. Mimo że rodzi mu się dwójka dzieci, chłopak nie zamierza zostać w rodzinnej miejscowości. Chce się uczyć ‒ w tym celu wyrusza daleko od domu. Na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Autorka książki była trzydziestoparoletnią singielką mieszkającą w Nowym Jorku, gdy poznała Marka ‒ ekscentrycznego farmera, którego marzeniem było zbudować samowystarczalne gospodarstwo. Farma miała zapewniać ekologiczną żywność mieszkańcom okolicy: wołowinę, wieprzowinę, kurczaki, jajka, warzywa, mąkę i ziarna. Wychowana w mieście dziewczyna stanęła przed dylematem, czy zrezygnować z wygodnego wielkomiejskiego życia na rzecz ciężkiej pracy na farmie i wspólnego życia z ukochanym mężczyzną.

Kristin i Mark postanowili postawić wszystko na jedną kartę, kupili starą, zapuszczoną farmę, konie, krowy, nasiona, mimo że wydali przy tym ostatnie oszczędności. To wszystko wymagało od nich mnóstwo determinacji, wiary, że im się uda i ciężkiej pracy. Ale udało się. Delikatna, wychowana w mieście Kristin nagle musi się nauczyć doić krowy, hodować świnie i obsługiwać maszyny rolnicze. Kobieta opisuje, jak obserwowała fizyczne zmiany, które w niej zaszyły: szerokie barki, zmarszczki, coraz bardziej szorstka skóra. Ale najbardziej zadziwiające jest, że mimo ogromnego wysiłku, codziennego zmęczenia, naprawdę jej to sprawia radość.

Książka dla mieszczuchów, którzy marzą, by zmienić swoje życie, wyprowadzić się na wieś, zlikwidować konto na Facebooku, zostawić telewizor i komputer, ale nie mają odwagi. Sugestywne opisy autorki pozwalają się oderwać od rzeczywistości, poczuć zapach cudownego jedzenia i zrelaksować się. "Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości" to książka o ludziach, którzy osiągnęli szczęście tam, gdzie wielu widzi tylko trud i znój. Potrafili znaleźć sens życia w ciężkiej pracy, jednak to wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie uczucie, które ich połączyło.

Autorka książki była trzydziestoparoletnią singielką mieszkającą w Nowym Jorku, gdy poznała Marka ‒ ekscentrycznego farmera, którego marzeniem było zbudować samowystarczalne gospodarstwo. Farma miała zapewniać ekologiczną żywność mieszkańcom okolicy: wołowinę, wieprzowinę, kurczaki, jajka, warzywa, mąkę i ziarna. Wychowana w mieście dziewczyna stanęła przed dylematem, czy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dla większości ludzi, a na pewno dla większości Polaków, słowo Cygan jest synonimem złodzieja, oszusta, lenia, któremu nie chce się pracować, woli natomiast, wykorzystując jakieś niecne sztuczki, wyłudzać pieniądze od uczciwie zarabiających, acz naiwnych ludzi. Dowodem na to, że myślimy w taki sposób są choćby stereotypy językowe, typu cyganić. Romowie kojarzą nam się pewnie również z kolorowymi taborami, specyficzną muzyką i tańcem – po dodaniu jednego do drugiego mamy wizerunek człowieka prowadzącego łatwy i wesoły żywot, niczym się nieprzejmującego. Szkoda, że nie potrafimy patrzeć obiektywnie i przede wszystkim realnie.

Właśnie taki – nieuproszczony, rzeczywisty obraz Romów ukazuje Lidia Ostałowska w zbiorze reportaży Cygan to Cygan. Jest to właściwie czternaście opowieści pisanych od 1996 do 2012 roku, które przedstawiają losy grup Cyganów w kilku krajach Europy, między innymi w Rumunii, Bułgarii, Czechach i na Słowacji, również w Polsce. Autorka na przykładzie konkretnych ludzi i rodzin obrazuje obyczaje Cyganów, biedę i problemy socjalne, pragnienie lepszego życia, a przede wszystkim trudności w budowaniu więzi między Romami i gadziami (nie-Cyganami). Niestety nadal bardzo często Cyganom zarzuca się, że są aspołeczni, nie potrafią żyć we wspólnocie narodowej, mówi się o nich, że nie potrafią się nigdzie osiedlić, wędrówkę mają we krwi, wolą żebrać niż uczciwie pracować. Szkoda, że nie zauważamy, że sami nie potrafimy stworzyć Romom dogodnych warunków do zbudowania wspólnoty, izolujemy ich i odsuwamy jak brudny, niewygodny problem.

Każdy z reportaży Ostałowskiej jest wyjątkowy, każdy stanowi krótką formę, ale przekazuje mnóstwo treści. Pisząc o Cyganach, autorka stara się walczyć z falą stereotypów, które w nas siedzą i których jakoś nie można wyplenić. Wielką wartością książki jest to, że w gruncie rzeczy nie pokazuje ofiar, jest to obraz bardzo wiarygodny, wcale nie podmalowany, autorka nie zaprzecza niektórym zarzutom, które stawiamy Cyganom, ale pokazując bardzo różnorodne problemy ludności cygańskiej, stara się skłonić czytelnika do zastanowienia się, skąd te wszystkie problemy się biorą. Bo na pewno nie z natury czy usposobienia Romów, jak twierdzą ludzie, którzy wolą zamknąć oczy na to, co na świecie jest nie do końca dobre i poukładane.

Dla mnie ta książka jest esencją humanizmu i na pewno wiele razy do niej wrócę. Odbieram ją trochę jak wielki wyrzut skierowany w stronę władz państw europejskich, ale też do zwykłych obywateli, przypominający, że w XXI pierwszym wieku nadal odsuwamy, izolujemy drugiego człowieka, bo ma inny kolor skóry czy inne obyczaje, a nie potrafimy stworzyć mu miejsca wśród nas. Zbiór po raz pierwszy został wydany w roku 2000, naprawdę warto sięgnąć po uzupełnione wznowienie, w dodatku z piękną okładką. Cóż dodać – lektura obowiązkowa dla każdego, kto, jak ja, interesuje się historią Romów i innych odsuniętych przez historię grup etnicznych. Dla mnie była wstępem do drugiego reportażu Lidii Ostałowskiej Farby wodne, którego recenzja wkrótce pojawi się na moim blogu.

Dla większości ludzi, a na pewno dla większości Polaków, słowo Cygan jest synonimem złodzieja, oszusta, lenia, któremu nie chce się pracować, woli natomiast, wykorzystując jakieś niecne sztuczki, wyłudzać pieniądze od uczciwie zarabiających, acz naiwnych ludzi. Dowodem na to, że myślimy w taki sposób są choćby stereotypy językowe, typu cyganić. Romowie kojarzą nam się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tym razem przyszło mi recenzować książkę Wielki Szu Jana Purzyckiego, na podstawie której powstał kultowy dziś film Sylwestra Chęcińskiego z Janem Nowickim w roli głównej. Przyznam szczerze, że przez kilkadziesiąt pierwszych stron historia szulera, który wychodzi z więzienia, by zacząć nowe życie, średnio mnie zainteresowała. Jednak, na szczęście, im dłużej się czyta, tym bardziej książka się rozkręca i ma więcej cech tego klimatu PRL-u, o którym wydawca pisze na okładce.

Fabuła rozkręca się głównie wokół spotkania Wielkiego Szu z młodym chłopakiem z prowincji Jurkiem Gamblerskim, który widzi w tym spotkaniu okazję do wzbogacenia się ‒ liczy na to, że Szu nauczy go kilku swoich sztuczek i będzie mógł się w ten sposób dorobić, a przy okazji utrzeć nosa lokalnemu bogaczowi, Mikunowi. Zapewne czytelnik, który ma choćby zielone pojęcie o grze w karty, będzie się lepiej bawił przy tej książce (a może nawet sam się czegoś nauczy ;). Dla mnie to była czarna magia, niemniej jednak sam wątek sensacyjny mnie wciągnął. A zakończenie jest na tyle intrygujące, że mam ochotę przeczytać kolejną część książki ‒ Doktor Szu.
Polecam zwłaszcza fanom filmu Chęcińskiego oraz grającym w karty.

Tym razem przyszło mi recenzować książkę Wielki Szu Jana Purzyckiego, na podstawie której powstał kultowy dziś film Sylwestra Chęcińskiego z Janem Nowickim w roli głównej. Przyznam szczerze, że przez kilkadziesiąt pierwszych stron historia szulera, który wychodzi z więzienia, by zacząć nowe życie, średnio mnie zainteresowała. Jednak, na szczęście, im dłużej się czyta, tym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mokradełko ‒ Katarzyna Surmiak-Domańska
Kiedy w 2011 roku ukazała się książka Kato-tata. Nie-pamiętnik Halszki Opfer (pseudonim, niem. opfer ‒ ofiara), recenzenci z oburzeniem pisali o wstrząsającym dzieciństwie dziewczynki przez lata gwałconej przez ojca przy cichym przyzwoleniu matki. Najczęściej używane określenia to "szokujący", "przerażający", "trauma", "przestroga". Katarzyna Surmiak-Domańska postanowiła sprawdzić, jakie reakcje wywołała książka Opfer w jej rodzinnej miejscowości ‒ w Mokradełku (nazwa zmyślona, ale jakże trafna). W tym celu przeprowadziła rozmowy z jej sąsiadami, członkami rodziny: mężem, bratową, teściową, oraz tę najważniejszą, z matką Halszki. I tu wielkie zaskoczenie. Najprzychylniejsze opinie mówią, że to, co autorka Kato-taty pisze w swojej książce, jest prawdą, ale nie powinna tego robić, bo tak nie zachowuje się ofiara, powinna wziąć pod uwagę, jaki to będzie miało wpływ na jej rodzinę. Inni uważają, że to wszystko kłamstwa, a nawet jeśli nie, to Halszka być może "czarowała" swego ojca (opinia matki!).

Poza tym sąsiadom się nie podoba, że Halszka ‒ osoba energiczna, gadatliwa, taki kolorowy ptak ‒ przedstawia siebie jako ofiarę. Jakże to? Jaka z niej ofiara? Przecież ofiara molestowania powinna być cichą szarą myszką stroniącą od ludzi, a przede wszystkim od mężczyzn. A tu nie dość, że mąż, to jeszcze kochanek. Większość osób wypowiadających się w książce jest zdania, że nawet jeśli w tym domu doszło do tragedii, to po co od razu o tym pisać książkę, po co szkalować zmarłego już ojca, starą matkę? Jakże łatwo nam jest utożsamić się z oprawcami, szkoda, że nie potrafimy wczuć się w sytuację ofiary. Szczególnie jeśli jej obraz nie ma zbyt wiele wspólnego z naszymi wyobrażeniami. Do tego dochodzi skomplikowana relacja z matką, która do dziś nie chce przyznać, że Halszka napisała w swojej książce prawdę o ich rodzinie. Surmiak-Domańska doskonale zobrazowała sytuację ofiary, która im bardziej jest poniżana, tym bardziej zależna od kata, tym bardziej pragnie jego akceptacji. Mam wrażenie, że dziś tak przedstawia się relacja Halszki z jej matką. Mokradełko stanowi obraz PRL-owskiej rodziny, w której panuje sztywny patriarchat, a ojcu, niezależnie od tego, czy pije, bije i poniża, należy się bezwzględny szacunek. Ale nie łudźmy się, że to minęło wraz ze zmianą systemu.

Zastanawia mnie, jak wielu ludzi myśli podobnie głupio i naiwnie jak sąsiadka Halszki: "Pocieszające jest przynajmniej to, że tak niewielu ludzi pisze takie książki. To znaczy, że, na szczęście, niewielu ludzi jest tak krzywdzonych". Czytając komentarze pod recenzjami Kato-taty na blogach, zwróciłam uwagę, że wiele osób pisze, że to nie jest książka dla nich, że jest zbyt traumatyczna, niektórzy piszą nawet, że trudno im było doczytać wywiady z Halszką Opfer. No tak, nikt nie twierdzi, że to jest temat łatwy, ale ze względu na to, że jest trudny, jest też ważny. A najłatwiej się zamknąć w swoim kolorowym świecie i udawać, że reszta świata jest równie piękna i nic złego się w nim nie dzieje. A gdy, nie daj Boże, coś do nas dotrze przez tę szczelną powłokę, reagujemy, tworząc własne Mokradełko. W końcu najłatwiej jest zanegować trudne fakty, podkopać trochę wiarygodność ofiary, bo przecież "ten pan wyglądał tak sympatycznie". Tylko czy to nie jest czysta hipokryzja? Poza tym, cóż jest warta taka zakłamana rzeczywistość?

Reakcje mieszkańców Mokradełka niestety świetnie odzwierciedlają zachowania naszego społeczeństwa, które doskonale potrafi zignorować krzyki zza ściany i inne łatwo dostrzegalne oznaki krzywdy u sąsiadów, bo "przecież to nie moja sprawa", co nie przeszkadza nam na co dzień plotkować o tym, kto ile ma pieniędzy, jakim jeździ samochodem i czy ma kochanka. Książka Katarzyny Surmiak-Domańskiej, poza tym że przedstawia tragiczną historię Halszki, stanowi bardzo negatywną diagnozę polskiego społeczeństwa. Mokradełko to ważna książka, dlatego że zadaje mnóstwo ważnych, choć trudnych, pytań. Nie sugeruje gotowych rozwiązań, ale skłania do myślenia. Nie mogę również nie wyrazić swojego zachwytu nad samą formą ‒ książka jest przede wszystkim świetnie skomponowana. Myślę, że tę książkę po prostu należy przeczytać i nie bać się, że popsujemy sobie własny obraz ludzkości i polskiego społeczeństwa. I tak prędzej czy później do tego dojdzie. Chyba czas najwyższy, żeby coś zmienić. Polecam wszystkim, którzy nie boją się otworzyć oczu.

Mokradełko ‒ Katarzyna Surmiak-Domańska
Kiedy w 2011 roku ukazała się książka Kato-tata. Nie-pamiętnik Halszki Opfer (pseudonim, niem. opfer ‒ ofiara), recenzenci z oburzeniem pisali o wstrząsającym dzieciństwie dziewczynki przez lata gwałconej przez ojca przy cichym przyzwoleniu matki. Najczęściej używane określenia to "szokujący", "przerażający", "trauma", "przestroga"....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Motto do Morderstwa na mokradłach brzmi: "Najbardziej krwawe morderstwa zawsze zdarzają się w sennych angielskich wioskach". Po przeczytaniu debiutanckiej książki Saszy Hady nie jestem pewna, czy są one najbardziej krwawe, ale na pewno wyjątkowo intrygujące. Fabułę swojego utworu umieściła autorka na angielskiej prowincji, w małej wiosce położonej pośród moczarów. I właśnie w tej, wydawałoby się nudnej, prowincjonalnej wsi, gdzie wszyscy się doskonale znają i wszystko o sobie wiedzą, dochodzi do makabrycznego morderstwa ‒ kucharka państwa Bradburych w spiżarni znajduje odciętą głowę mężczyzny. Niestety policja nie potrafi sobie poradzić z tą zagadką, dlatego Helen Bradbury postanawia zatrudnić legendarnego detektywa Alfreda Bendelina (dyskrecja gwarantowana). Problem tylko w tym, że Alfred Bendelin nie istnieje ‒ jest bohaterem książki Ruperta Marleya i przyczyną bólu głowy Nicholasa Jonesa. Zaplątałam fabułę i nikt już nie wie, o co chodzi? Zapewne tak, ale to kolejny powód, żeby przeczytać Morderstwo na mokradłach. Pewne jest tyle, że Nick i Rupert wyjeżdżają do Little Fen, by rozwiązać sprawę tajemniczego mordu.

Morderstwo to nie jest klasyczny kryminał z dynamiczną akcją, wręcz przeciwnie ‒ wydarzenia toczą się tak jak zwykle się to dzieje na prowincjonalnej wiosce, tyle że teraz wszystko kręci się wokół morderstwa w domu Bradburych. Aby rozwiązać zagadkę, Nick musi poznać wszystkich mieszkańców Little Fen i to właśnie bohaterowie są największą zaletą powieści. Poczynając od głównego bohatera ‒ nieśmiałego funkcjonariusza Scotland Yardu, który za każdym razem, gdy zrobić coś "niestosownego", słyszy w głowie głosy swoich ciotek, przez ekscentrycznego pisarza Ruperta Marleya (który czasami przywodzi na myśl sympatyczną wersję Doriana Graya), jedyną w swoim rodzaju plotkarę pannę March, matkę idealną Ann Hope, aż po pozostałe postaci. Właściwie każda z nich jest wyjątkowa, każdą z nich można lubić, ale też można odnieść wrażenie, że każda z bohaterów coś ukrywa. To nie są bohaterowie papierowi, czarno-biali. No i najważniejsze: każdy z nich może okazać się mordercą.

Autorka spełniła istotny warunek powieści detektywistycznej ‒ fabuła podsuwa czytelnikowi wskazówki dotyczące rozwiązania, jednak nie wszystkie są właściwe, dlatego mimo że każda z postaci budzi sympatię, każdą z nich podejrzewamy o najgorsze w różnych fragmentach książki. W dodatku atmosfera wioski, w której wszyscy się znają i interesują się głównie wydarzeniami z życia innych mieszkańców, powoduje mnóstwo komicznych sytuacji (moim typem jest ciekawski sklepikarz, pan Mead).

Myślę, że książka zainteresuje czytelników także dlatego, że wypełnia lukę na polskim rynku kryminałów jako jedna z niewielu, która czerpie z tradycji angielskiej powieści detektywistycznej. Zadowoli zarówno fanów Arthura Conan Doyle'a, jak i Agathy Christie, ale także tych, których znudziły już rodzime kryminały, powtarzające te same rozwiązania. Powieść rzeczywiście wciąga, poczynając od pierwszej, aż po ostatnią (swoją drogą świetną) scenę. Ale nic dziwnego, nic tak nie rozładowuje napięcia jak dawka śmiechu.

Polecam książkę i czekam na kolejne części przygód Nicka Jonesa vel Alfreda Bendelina.

Motto do Morderstwa na mokradłach brzmi: "Najbardziej krwawe morderstwa zawsze zdarzają się w sennych angielskich wioskach". Po przeczytaniu debiutanckiej książki Saszy Hady nie jestem pewna, czy są one najbardziej krwawe, ale na pewno wyjątkowo intrygujące. Fabułę swojego utworu umieściła autorka na angielskiej prowincji, w małej wiosce położonej pośród moczarów. I właśnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to