-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać392
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2013-05-07
2015-04-02
2015-03-25
2015-03-17
2014-06-28
Czy macie na swoim czytelniczym koncie powieści od samego początku traktowane jako lekkie i odmóżdżające czytadełka, które później chcieliście od razu puścić dalej w świat, ale… No właśnie! „Ale” po ich lekturze po prostu nie wyobrażacie sobie, aby nie mieć jej na półce. Znacie to? Ta! Ja też!. Doskonałym tego przykładem jest książka, autorstwa Abbie Glines, nosząca tytuł O krok za daleko.
Blair ma jedynie dziewiętnaście lat, ale życie jej nie oszczędzało. Jej matka zmarła po długiej chorobie, a siostra bliźniaczka zginęła, kiedy były jeszcze dziećmi. Dziewczyna nie ma więc nikogo, jeżeli nie liczyć oczywiście ojca, który zostawił je jakiś czas temu i teraz ma nowa rodzinę. Blair, chociaż nie ma na to najmniejszej ochoty, musi prosić go o pomoc. Nie zostało jej bowiem nic oprócz paru rzeczy osobistych, starego pikapa i broni schowanej w jego schowku. Jednak „tatuś” po raz kolejny udowadnia jak bardzo można na nim polegać i zapomina daty, kiedy jego córka ma przyjechać. Zostawia ją tym samym na pastwę swojego pasierba…
Rush ma wszystko, czego tylko dusza zapragnie. W końcu jest synem znanego muzyka, jest przystojny i świetnie zbudowany. O dziewczyny nie musi się starać, bo to one same pchają mu się do łóżka.
Kiedy ta dwójka spotykała się po raz pierwszy, z pewnością nie przypuszczali, jak to wszystko się skończy. Co się wydarzy?
Abbi Glines jest amerykańską, bestsellerową pisarką tworzącą powieści zaliczane do gatunku New Adult. Zadebiutowała w 2012 roku, wydając w formie e-booka oraz papierowej, właśnie O krok za daleko, a to wszystko za pomocą self-publishingu. Zarówno ten tom, jak i dwa kolejne wchodzące w skład serii Za daleko… należącej do cyklu Rosemary Beach, zyskały ogromna przychylność wśród starszej młodzieży.
Tak jak pisałam już na samym początku, w ogóle nie myślałam, że ta historia, tak strasznie mnie wciągnie. Nawet gdy zaczęłam ją czytać, a historia dosłownie wessała mnie w szpony swoich słów, zdań, linijek, akapitów, stron i rozdziałów, nie do końca zdawałam sobie sprawę, co się święci. Moje myślenie po prostu się wyłączyło. Ot, tak! Jakby ktoś przełączył w moim mózgu jakiś pstryczek i nie zostało nic oprócz przesuwającej się przed moimi oczami historii. Szok i niedowierzanie dopadły mnie dopiero po paru godzinach, kiedy to dotarłam po prosty do samego końca. Wtedy zaczęły pojawiać się pytania: to już koniec? Jakim cudem? Jednak to najważniejsze było zupełnie inne: dlaczego, do jasnej anielki, nie mam pod ręką kolejnych tomów? O krok za daleko przysporzyła mi tak ciężkiego i przeogromnego kaca książkowego, że do tej pory jak o niej myślę, to inne powieści odchodzą na bok, a mnie cały czas nurtuje pytanie: co było dalej? Fakt, niektórych wątków mogę się łatwo domyślić po blurbach pozostałych dwóch tomów, ale nie zmienia to niczego. Ciekawość nadal pozostaje niezaspokojona.
Doskonale zdaje sobie sprawę, że fabuła jest prosta i schematyczna, zupełnie jak budowa cepa. W końcu wcześniej było już tyle podobnych historii. Muszę jednak przyznać, że Glines udało się parę razy mnie zaskoczyć. Może nie do końca w pozytywny sposób, ale to i tak zawsze coś. O krok za daleko to naprawdę niesamowita książka, która nie tylko rozpala zmysły, ale też sprawia, że uroni się kilka łez. Zwłaszcza przy jej zakończeniu. Czym autorka całkowicie i niezaprzeczalnie podbiła moje serce, aż boję się pomyśleć co to będzie, kiedy dorwę w swoje ręce oraz przeczytam pozostałe jej książki.
Jeżeli chodzi o język, jakim posługuję Abbie Glines, często w innych recenzjach czytałam, że jest on zbyt wulgarny, a autorka ciut przegina z ciągłym nazywanie wszystkiego „po imieniu”. Szczerze? Mnie to jakoś nie przeszkadzało. Może jest to spowodowane tym, że mój wiek jest już znacznie ponad te 16+ (bo taki prób wieku dla swoich historii, wpisuje autorka), a może po prostu nie zwracałam na to zbytniej uwagi. Jednak jakakolwiek byłaby tego przyczyna, zupełnie nie miało to wpływu na ogólną ocenę całej powieści.
Dla mnie O krok za daleko okazało się przeogromna niespodzianką. Dlatego tych, którzy jeszcze nie mieli okazji zetknąć się zarówno z powieścią, jak i twórczością autorki, zachęcam do przekonania się na własnej skórze, jak je odbierzecie. Gorąco polecam!
Czy macie na swoim czytelniczym koncie powieści od samego początku traktowane jako lekkie i odmóżdżające czytadełka, które później chcieliście od razu puścić dalej w świat, ale… No właśnie! „Ale” po ich lekturze po prostu nie wyobrażacie sobie, aby nie mieć jej na półce. Znacie to? Ta! Ja też!. Doskonałym tego przykładem jest książka, autorstwa Abbie Glines, nosząca tytuł O...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-17
Z twórczością, a przynajmniej z niewielkim jej kawałkiem, Cory Camack miałam możliwość zaznajomić się w trakcie lektury Coś do ukrycia i muszę przyznać, że od razu dałam się podejść. Autorka niezaprzeczalnie podbiła moje serce. Tak więc nie trudno się domyślić, że po każdą kolejną jej książkę będę sięgała z ogromną przyjemnością i równie wielką niecierpliwością. Doskonałym tego przykładem jest Coś do ocalenia — trzeci i ostatni tom trylogii Coś do stracenia, jak tylko dostałam ją w swoje ręce, od razu zabrałam się za lekturę i po raz kolejny dałam się pochłonąć… ale zacznijmy od początku.
Kelsey Summers ma dość swoje życia. Jest zmęczona ciągłą walką z apodyktycznym ojcem, który za cel postawił sobie zaplanowanie całego jej życia. Dlatego dziewczyna zaraz po ukończeniu college’u postanawia uciec od problemów i wyrusza w podróż po krajach Europy. Jej głównym celem jest zapomnienie o wszelkich troskach, ciągła i szalona zabawa mocno zakrapiana alkoholem i od czasu do czasu przystojni partnerzy na jedną noc. Tylko na jak długo taki styl życia pomoże zapomnieć?
Wszystko zaczyna się jednak zmieniać, kiedy Kelsey przypadkowo poznaje Jacksona Hunta. Między tą dwójką pojawia się mocne przyciąganie i wszechogarniająca chemia pożądania. Porywają się więc na szalony plan i wspólnie wyruszają w dalszą podróż, która na zawsze może odmienić ich serca i życie. Tylko że przeszłość nigdy nie odpuszcza, a wspomnienia uderzają w najmniej spodziewanym momencie. W jakim kierunku wszystko się potoczy? Jakie sekrety skrywają oboje?
Muszę powiedzieć, że w moim mniemaniu lektura Coś do ukrycia postawiła poprzeczkę naprawdę wysoko. Trochę się więc obawiałam, czy kolejna powieść dotycząca zupełnie innej pary bohaterów tego nie zepsuje. Szybko jednak została wyprowadzona z błędnego myślenia.
Powieść wciąga od samego początku, kiedy to autorka zwraca uwagę czytelnika na zupełnie inny charakter historii Kelsey niż te poprzednie dotyczące Bliss czy choćby Cade’a. Znajdziemy tutaj dużo więcej podtekstów i pikantniejszych scen, a co za tym idzie, cały klimat książki jest bardziej… hmm… seksowny (chociaż nie do końca akurat to słowo mi pasuje).
Zarówno Kelsey, jak i Jackson są naprawdę wyraziści i do bólu realni. Każde z nich niesie własny bagaż nienajlepszych doświadczeń z przeszłości i na swoje sposoby starają się, aby sobie z nimi poradzić. Innymi słowy, mówiąc: kolejny raz Carmack należą się wielkie brawa z kreację bohaterów. Autorka po raz kolejny zestawiła ze sobą dwa zupełnie inne charaktery, udowadniając tym samym, że czasem przeciwieństwa dość mocno się przyciągają. Ta dwójka jest niczym ogień i woda mimo to, od samego początku czuć pomiędzy nimi niesamowite przyciąganie.
Fabuła jest może i w dużej mierze przewidywalna, bo przecież nie trudno się domyślić, że Kelsey i Hunt będą starali się stworzyć jakiś tam związek. Łatwo też od razu odgadnąć, jaką rolę autorka przypisała męskiemu pierwiastkowi protagonistów. Nie umniejsza to jednak frajdy z lektury, zwłaszcza że wszystkie braki nadrobione są dzięki doskonałym opisom wszystkich emocji i uczuć, jakie targały dwójką głównych bohaterów.
Dzięki lekturze Coś do ukrycia pokochałam styl autorki, a po zapoznaniu się z Coś do ocalenia mogę spokojnie powiedzieć, że całkowicie przepadłam. Teraz z całą pewnością każdą książkę Carmack będę brała w ciemno. Wam – gorąco polecam!
Z twórczością, a przynajmniej z niewielkim jej kawałkiem, Cory Camack miałam możliwość zaznajomić się w trakcie lektury Coś do ukrycia i muszę przyznać, że od razu dałam się podejść. Autorka niezaprzeczalnie podbiła moje serce. Tak więc nie trudno się domyślić, że po każdą kolejną jej książkę będę sięgała z ogromną przyjemnością i równie wielką niecierpliwością. Doskonałym...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-19
Nigdy nie wiem, co mnie czeka, gdy rozpoczynam lekturę kolejnej książki. Tym bardziej, jeżeli jest ona pierwszym tomem jakiejś większej serii. Podobnie było również w przypadku Miasta kości otwierającego cykl Dary Anioła autorstwa Cassandry Clare. Naprawdę długo się przed tym wzbraniałam, ale w końcu ciekawość (co też jest takiego w twórczości tej pisarki, że zdobywa tylu fanów na całym świecie) okazała się znacznie silniejsza. I co? Po pierwszych kilku rozdziałach po prostu przepadłam. Z zapartym tchem zaczęłam śledzić kolejne przygody ulubionych bohaterów, aż w końcu przyszedł czas całkowite zakończenie…
Sebastian nie kłamał – nadchodzi. Jego celem jest zgładzenie wszystkich Nefilim i skąpanie całego świata we krwi i przemocy. Jednak by tego dokonać musi mieć armię oraz sojuszników, dlatego rozpoczyna swoją vendettę od ataków na instytuty rozrzucone po świecie, aby ich mieszkańców siłą zmusić do przemiany w Mrocznych.
Clave, zamiast działać i spróbować przeciwstawić się Sebastianowi, woli ewakuować wszystkich Nocnych Łowców do Alicante. Jednak nawet tam nie jest bezpiecznie. Już nie…
Jace, Clary, Alex, Izzy oraz Simon mają dość bezczynności i postanawiają działać na własną rękę. Każde z nich zdaje sobie bowiem sprawę, że tylko oni mogą pokonać wroga. W tym celu udają się do Edomu, gdzie zaszył się Sebastian. Co ich tam czeka? Jaki finał będzie miało to starcie?
Z utęsknieniem, ale i przerażeniem czekałam na Miasto niebańskiego ognia. Nie mogłam się doczekać, kiedy poznam finał ukochanej serii, równocześnie nie miałam ochoty rozstawać się z jej bohaterami. Ot, przewrotność kobiecej logiki. Jednak jak zawsze wygrała babska ciekawość, więc z wypiekami na twarzy zasiadłam do lektury. Starałam się naprawdę ograniczać, a co za tym idzie dozować sobie te powieść, aby nie musieć za szybko odkładać jej na półkę. Udało się? Ani trochę. Wystarczyło przeczytać kilka pierwszych zdań, aby historia stworzona przez Cassandrę Clare porwała mnie i pochłonęła bez reszty. Jak zawsze zresztą.
Nim jednak przejdę do właściwej części mojego wywodu, chcę napomknąć o jednej sprawie. Mianowicie, nim jeszcze zebrałam się w sobie i dałam się skusić powieści, często podczytywałam jej recenzje na blogach i cały czas mnie zastanawiało, dlaczego spory gros osób pisze, że warto najpierw zapoznać się z tomem finałowym Diabelskich maszyn. Teraz już wiem i naprawdę zachęcam do skorzystania z tej rady. Są bowiem ku temu dwa dość ważne (według mnie) powody. Po pierwsze – sporo wątków z Darów Anioła jest dość mocno powiązanych ze sobą, zarówno za sprawą bohaterów, jak i niektórych wydarzeń rozgrywających się na kartach Mechanicznej księżniczki. Po drugie i chyba najważniejsze – w Mieście niebiańskiego ognia Clare wyjawia kilka istotnych tajemnic, które w zakończeniu wiktoriańskiej trylogii nie są do końca rozwiązane. Poznanie ich przed czasem może po prostu odebrać frajdę z czytania MK.
Pisarka, jak zawsze zresztą, już od prologu wrzuca czytelnika w sam środek akcji, dzięki czemu ma pewności, że późniejsze wyciszenie tempa, nie spowoduje odłożenia książki na bok. Zresztą nie ma się temu, co dziwić, bo chociaż wszystkie wydarzenia toczą się spokojniej, to jednak stan niepewności, ciężkiego oczekiwania na to, co jeszcze przytrafi się bohaterom oraz przeczucie, że nie będzie to nic miłego, stają się praktycznie nieodłącznym i narastającym (z rozdziału na rozdział) elementem klimatu czytanej powieści. Poza tym, Clare ma smykałkę do zaskakiwania niespodziewanymi zwrotami w najmniej odpowiednich momentach. Chodzi mi oczywiście zarówno o ten pozytywny, jak i negatywny wydźwięk tego stwierdzenia. Jednak niezależnie od tego, każdy taki moment niesie ze sobą wiele różnych emocji od strachu poprzez lekkie obrzydzenie, aż do nadmiernej ekscytacji. Jeżeli chodzi o fabułę, pisarka w iście mistrzowski sposób łączy ze sobą elementy różnych serii, dzięki czemu mamy okazję nie tylko spotkać starych znajomych, cieszyć się przygodami obecnych, ale także poznać zupełnie nowych, których losy przyjdzie nam poznać już niedługo. Jednak mimo to, nie ustrzegła się kilku wpadek: niektóre sytuacje były dość przewidywalne, a szczególnie ich wpływ na dalszy głównego wątku, nie umniejsza to jednak frajdy z czytania.
Miasto niebiańskiego ognia to naprawdę świetne zakończenie wspaniałej serii, choć przyznaję, że po cichutku liczyłam na coś ciut bardziej spektakularnego. Mowa tu oczywiście zarówno o wątku Sebastian, jak i ogólnego finału serii. Mimo to, gorąco polecam każdemu, kto zna poprzednie tomy i chociaż w najmniejszym stopniu zapałał do nich sympatią. Naprawdę warto!
Nigdy nie wiem, co mnie czeka, gdy rozpoczynam lekturę kolejnej książki. Tym bardziej, jeżeli jest ona pierwszym tomem jakiejś większej serii. Podobnie było również w przypadku Miasta kości otwierającego cykl Dary Anioła autorstwa Cassandry Clare. Naprawdę długo się przed tym wzbraniałam, ale w końcu ciekawość (co też jest takiego w twórczości tej pisarki, że zdobywa tylu...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-15
Peter V. Brett, tego nazwiska chyba niewiele osób w ogóle nie kojarzy. Ostatnio jest o tym autorze nawet dosyć głośno, chociażby ze względu na fakt, że już za kilka dni ukazuje się kolejny tom z Cyklu demonicznego, którego jest autorem. Malowany człowiek cz.2 to jak sama nazwa mówi, druga część pierwszej księgi wyżej wspomnianego cyklu. Swoją drogą, nadal się głowię dlaczego wydawnictwo zdecydowało się na dzielenie wszystkich tomów na dwa. Oczywiście jeżeli pominie się korzyści pieniężne.
Tutaj także poznajemy dalsze losy Arlena, Leeshy oraz Rojera. Są już znacznie starsi i wreszcie możemy poznać przyczyny, które skłoniły ich do wybrania takich dróg na rozstaju, które doprowadziły w końcu do ich spotkania i połączenia swoich sił w wendetcie przeciwko otchłańcom. Co więcej, autor zarysowuje również pewne wątki, które będzie rozwijał oraz przedstawiał dużo bardziej szczegółowo w kolejnych tomach.
Taki króciutki… nie wiem jak to nazwać, bo na pewno nie jest to skrót fabuły, ponieważ ten mógłby zdradzić Wam za dużo informacji, a co za tym idzie, pogrzebałabym także Waszą frajdę z czytania. Uznajmy więc, że jest to przytoczenie pewnych faktów, które chociaż trochę pomogą rozeznać się w tym co możemy sobie zaserwować w momencie gdy sięgniemy po ten tom. Muszę powiedzieć jeszcze, że dosyć ciężko jest pisać o kolejnej części jednego tomu, bo przecież normalnie, to powinnam odnosić się do całości tekstu. No ale cóż. Stało się i jakoś sobie z tym poradzę.
Dopiero w tej części widać jak bardzo autor przyłożył się do kreacji poszczególnych bohaterów. Nawet Ci drugoplanowi lub pojawiający się tylko w epizodach mają złożone charaktery i osobowości, o których nie da rady powiedzieć, że poznaliśmy je do końca. Każda z nich przechodzi długą drogę nim odkryją właściwe pobudki w swoich celach do osiągnięcia których dążą. Co więcej, nie da rady jednoznacznie przypisać jakąś postać do „złych” lub „dobrych”, ponieważ mają oba rodzaje cech, które mogłyby warunkować ich „przydział”. Jest to naprawdę świetne posunięcie. Dzięki temu każdy z bohaterów staje się dużo bardziej realny i łatwiejszy do zwizualizowania.
Troszkę lepiej możemy poznać większą część uniwersum w jakim rozgrywa się cała historia zawarta w Cyklu demonicznym. Nie można jednak jednoznacznie określić czy to świat wymyślony i powołany do życia przez samego autora, czy też to nasz świat po kataklizmie, który nie tylko cofnął ludzi do, niemal, średniowiecza, okraszony ogromną ilością magii i fantastyki. Myślę, że właśnie o to chodziło autorowi, ponieważ każdy czytelnik może przyjąć taką wersję jaka mu pasuje i na różne sposoby odbierać informacje jakie Peter V. Brett przekazuje nam dalej.
Podsumowując. Malowany człowiek cz. 2, chociaż niejako tworzy z poprzednią nierozerwalną całość, to dla mnie osobiście ta część jest znacznie lepsza i ciekawsza. A zresztą! Strasznie lubię cały ten cykl, więc po prostu polecam przekonać się na własnej skórze, jak go odbierzecie.
Peter V. Brett, tego nazwiska chyba niewiele osób w ogóle nie kojarzy. Ostatnio jest o tym autorze nawet dosyć głośno, chociażby ze względu na fakt, że już za kilka dni ukazuje się kolejny tom z Cyklu demonicznego, którego jest autorem. Malowany człowiek cz.2 to jak sama nazwa mówi, druga część pierwszej księgi wyżej wspomnianego cyklu. Swoją drogą, nadal się głowię...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06-27
Nów to bardzo szczególna faza Księżyca. Noc nie jest mącona jego światłem, więc na Ziemi panują nieprzeniknione ciemności. To właśnie tym czasie wszelkiej maści demony i otchłańce są najsilniejsze, a z najdalszych kątów Otchłani przybywają najgroźniejsi z książąt mroku, chcący położyć kres rebelii, jaką, w ich mniemaniu, rozpoczęli ludzie. Zadanie to wcale nie okaże się takie proste, jak myślały potwory. Na ich drodze los postawi bowiem Arlena Balesa – Naznaczonego, który ponownie posiadł wiedzę na temat zapomnianych runów wojennych, ale nie tylko…
Nim dojdzie jednak do starcia w Zakątku Drwali będą miały miejsce jeszcze inne ważne wydarzenia, mogące znacznie wpływać na późniejszą sytuację. Przede wszystkim, trójka przyjaciół spotyka się ponownie po długiej rozłące, tylko że nic już nie jest takie samo. Leesha skrywa tajemnicę, która może doprowadzić do tego, iż kobieta straci swoją wysoką pozycję w Zakątku. Rojer poślubił dwie Krasjanki, a Arlen zjawił się w osadzie z narzeczoną – Renną Tanner. Także w Lennie Everama sytuacja nie będzie się miała zbyt ciekawie.
Peter’a V. Brett’a mało komu trzeba przedstawiać. Już od pierwszego tomu Cyklu demonicznego zdobył rzesze fanów, których z każdą kolejną wydaną częścią tylko przybywa. Jednak Wojna w Blasku Dnia t. 2 w Polsce (bo tylko u nas poszczególne księgi zostały podzielone na dwie części) była tą najbardziej wyczekiwaną. Szczególnie po zakończeniu, jakie zostało zaserwowane w poprzedniej księdze. Przyznaję, że nie mogłam się doczekać lektury kontynuacji i chociaż powinnam już przyzwyczaić się do tego, jak bardzo historie serwowane przez tegoż autora wciągają mnie w swoje sidła, to i tym razem byłam pod ogromnym wrażeniem. Nie dałam rady się od niej oderwać. Do tego stopnia, że w ogóle nie odczuwałam ubywających stron, które następnie zmieniały się w całe rozdziały. Najlepsze jest jednak to, iż do książki zajrzałam z ciekawości, tylko na chwilkę, aby przypomnieć sobie, w jakim momencie historia została urwana. No i wsiąkłam.
Fabuła to po prostu doskonały przykład tego, jak powinno się pisać książkę. Autor, chociaż nie narzuca szybkiego i dynamicznego tempa akcji, to i tak potrafi oczarować czytelnika poprzez łączenie wątków, nie mających na pierwszy rzut oka ze sobą nic wspólnego. Dzięki temu wytwarza się także niesamowite napięcie przez które lektura powieści jest jeszcze bardziej gorączkowa i niecierpliwa, aby jak najprędzej dowiedzieć się co się dalej wydarzy. Szczególnie, że autor „upstrzył” wszystko kilkoma niespodziankami wbijającymi w fotel lepiej niż niejeden film sensacyjny. Co więcej, doskonale wyczuwa, kiedy powinno się to ze sobą mieszać, tak aby nikogo nie znudzić. W moim przypadku działało to naprawdę znakomicie.
Jeżeli chodzi o akcję, to tak jak już wspominałam w akapicie wyżej, nie ma ona zastraszającego tempa, ale potrafi zaskoczyć niespodziewanymi zwrotami. Początkowo autor skupił się głównie na emocjonalnej, a dokładniej, miłosnej stronie historii. Co ciekawe, właśnie do tego fragmentu doskonale pasuje mi okładka, w której przeważa kolor czerwony, a jest on przecież uznawany właśnie za barwę odpowiadającą miłości. To taka mała dygresja. Wracając do tematu, akcja zaczyna nabierać rumieńców wraz z nadejściem nowiu i hord otchłańców. Napięcie powstałe już na samym początku, a następnie systematycznie podsycane przez pisarza, uderzyło we mnie niczym bomba. Poczułam się jak pędem wrzucona do jadącego pociągu, z którego nie sposób wyskoczyć, dopóki nie dojedzie się do stacji docelowej, w przypadku Wojny w Blasku Słońca t.2 jest nią, oczywiście, zakończenie.
W tym temacie mam spory dylemat. Myślałam bowiem, że Peter wyjaśni niektóre kwestie, dzięki czemu ze spokojem przyjdzie mi czekać na kolejny tom. Próżne nadzieje. Fakt, niektóre wątki zostały wyjaśnione i przez to także zamknięte, ale co z tego, skoro na ich miejsce wskoczyły nowe, równie ciekawe. A zakończenie urywa się w takim momencie. Myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok. No ale cóż, nie pozostaje mi nic innego jak tylko zacisnąć zęby i z narastającą niecierpliwością wyczekiwać najpierw momentu, kiedy prace nad The Skull Throne (tytuł roboczy) zostaną ukończone przez autora, a potem na wyznaczenie daty polskiej premiery.
Warto również wspomnieć o bohaterach. Dopiero bowiem w tej części trzeciego tomu widać dwoistość ich natury. Autor od samego początku nie kreował żadnego z nich w jednoznacznym przydziale – ten dobry, a to ten zły. Dzięki temu zyskują oni na realności i dużo łatwiej jest wyobrazić sobie, że ktoś taki mógłby naprawdę żyć oraz funkcjonować w naszym społeczeństwie.
Podsumowując. Wojna w Blasku Dnia t.2 w moim przypadku okazała się najlepszym tomem z całego cyklu. Nie tylko utwierdziła mnie w tym, że jest to jedna z bardziej udanych serii fantastycznych, ale także jeszcze podsyciła ciekawość względem całej twórczości Pana Brett’a. Gorąco polecam.
Nów to bardzo szczególna faza Księżyca. Noc nie jest mącona jego światłem, więc na Ziemi panują nieprzeniknione ciemności. To właśnie tym czasie wszelkiej maści demony i otchłańce są najsilniejsze, a z najdalszych kątów Otchłani przybywają najgroźniejsi z książąt mroku, chcący położyć kres rebelii, jaką, w ich mniemaniu, rozpoczęli ludzie. Zadanie to wcale nie okaże się...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-01
Ostateczne rozwiązanie coraz bliżej
Wyobrażacie sobie życie gdzie noce są dużo niebezpieczniejsze niż w naszych czasach? Gdy po ziemi grasują prawdziwe demony prosto z samej Otchłani, a jedynym ratunkiem dla ludzi jest schronienie się za odpowiednimi barierami runicznymi. Jeszcze ni możecie sobie tego wyobrazić? Zaczekajcie, aż zapoznacie się z Cyklem demonicznym Peter’a V. Brett’a.
Jest to amerykański pisarz fantasy. Wyższe wykształcenie zdobył na Uniwersytecie Buffalo na wydziale literatury angielskiej oraz historii sztuki. Jednak później przez dziesięć lat pracował w przemyśle farmaceutycznym. Sławę jako pisarzowi, zarówno w kraju jak i na świecie przyniosła mu powyżej wspomniana seria, a Wojna w Blasku Dnia cz.1 to jak sam tytuł wskazuje, pierwsza część trzeciego tomu.
Sharak Ka zbliża się nieubłaganie. Do jej rozpoczęcia dzieli ludzkość jedynie 30 dni. To zbyt krótki czas, aby należycie przygotować się do odparcia demonicznych sił wprost z Otchłani. Tylko dwóch mężczyzn na świecie może stawić czoła mrocznym siłą i mieć chociaż cień na zwycięstwo. Arlen i Jardir byli kiedyś niczym bracia, jednak zdrada kasjańskiego wodza spowodowała, że teraz stali się największymi rywalami. Czy uda im się przezwyciężyć ich własne demony w sercach, aby stawić czoło tym prawdziwym? Jaki związek ma z tym Jiwah Ka Jardira – Inevera? Tego wszystkiego musicie koniecznie dowiedzieć się sami.
Pamiętam jak pierwszy raz miałam sięgnąć po Cykl demoniczny, miałam naprawdę wiele obaw, który zostały rozwiane od razu jak tylko zaczęłam czytać. Od tamtej pory stałam się wielką fantą twórczości Brett’a, więc raczej nikogo nie zdziwię, że premiery Wojny w Blasku Dnia wyczekiwałam z ogromną niecierpliwością. Gdy dorwałam ją w swoje ręce od razu miałam zamiar zabrać się za czytanie. Niestety zostałam uprzedzona przez mojego tatę i musiałam ustawić się w kolejce. Na szczęście oczekiwanie nie trwało długo i wreszcie mogłam zasiąść do czytania, doskonale zdając sobie sprawę, że jak tylko zacznę, nie odłożę jej dopóki nie skończę (oczywiście w przenośni).
Styl pisania Peter’a V. Brett’a jest… jest… no jest po prostu niesamowity. Z pozoru przedstawiana historia przeplatana jest w ogóle niezwiązanymi zdarzeniami z życia danego bohatera, a także sytuacjami wyrwanymi z kontekstu, które dzieją się w zupełnie innym miejscu i dotyczą innych postaci, niż na samym początku powieści. Jednak pod koniec wszystko zaczyna się ze sobą łączyć w spójną i klarowną całość, która ciągnie za sobą niespodziewane rozwiązania. Niech was to jednak nie zmyli, autor tak łatwo nie zdradza swoich tajemnic, a nawet jeżeli już do tego dochodzi, to szybko są one zastępowane czy to przez nowe niedopowiedzenia, czy też kolejne problemy piętrzące się na drodze do spokoju na Ziemi. To jest chyba właśnie ten najbardziej niezwykły element stylu pisania Brett’a. Nigdy nie możemy się bowiem spodziewać w jaki kierunku to wszystko się potoczy, a tworząc tak skomplikowaną siatkę z intryg, tajemnic, niedopowiedzeń i wspomnień, zaskarbia sobie całkowitą uwagę oraz zainteresowanie czytelnika. Co do tempa akcji, ze względu na ciągłą zmianę perspektyw i historii jakie mamy okazję poznać w tej części, jest raczej ciężkie do określenia. Nie mniej, możecie się spodziewać naprawdę sporej dawki niespodzianek.
W fabule nie znajdzie się żadnego błędu. Już na pierwszy rzut oka widać, że autor wszystko dobrze sobie przemyślał i zadbał o każdy, nawet najmniejszy szczególik. Z tego też powodu, opisy na jakie trafiałam w książce miały naprawdę sporą objętość, ale właśnie ta dbałość jedynie pobudzała wyobraźnię, a nie ją usypiała. Widać po nich bowiem, że autorowi nie brakuje pomysłowości szczególnie przy opisywaniu i tworzeniu różnych rodzajów otchłańców. Zresztą co tu dużo pisać, każda tematyka jaką podejmuje jest nader interesująca, nawet gdy dotyczy religii lub intryg na dworze władcy, w tym wypadku oba tematy dotyczą jedynie Krasji.
Nie mogę również nie wspomnieć o bohaterach, którzy są naprawdę niezwykli. W ich przypadku raczej nie można mówić o sympatiach lub antypatiach, ponieważ każda z nich ma zarówno te dobre jak i te złe strony. Przez całą powieść możemy obserwować raz jedną, raz drugą, a także przemiany jaki zachodzą w poszczególnych postaciach z powodu przeżytych wydarzeń. Wszystko to zostało doskonale uchwycone oraz ukazane z psychologicznego punkty widzenia. Wisienką na przysłowiowym torcie, są świetne ilustracje, które w Wojnie w Blasku Dnia cz.1 przedstawiają przede wszystkim bohaterów. Dzięki nim jeszcze lepiej możemy zwizualizować sobie na przykład Rennę, Ineverę czy też samego Arlena. Trochę żałuję, że nie ma tutaj przedstawionego Jardira, ale nie tracę nadziei, iż pojawi się w kolejnej części.
Podsumowując. Wojna w Blasku Dnia cz.1 kończy się w takim momencie, że aż zgrzytałam zębami ze złości, bo nie miałam pod ręką dalszej części, a także, iż przyjdzie mi na nią czekać do czerwca. Sama nie wiem jak ja to wytrzymam. Ta powieść jedynie zaostrza apetyt na dalsze przygody bohaterów Cyklu demoniczego. Tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z twórczością Brett’a, zachęcam do rozpoczęcia tej przygody od pierwszego tomu, czyli Malowanego człowieka. Otchłańczo polecam!
Ostateczne rozwiązanie coraz bliżej
Wyobrażacie sobie życie gdzie noce są dużo niebezpieczniejsze niż w naszych czasach? Gdy po ziemi grasują prawdziwe demony prosto z samej Otchłani, a jedynym ratunkiem dla ludzi jest schronienie się za odpowiednimi barierami runicznymi. Jeszcze ni możecie sobie tego wyobrazić? Zaczekajcie, aż zapoznacie się z Cyklem demonicznym Peter’a...
2014-12-12
Nadszedł w końcu czas, kiedy przyszło mi pożegnać się z uwielbianą serią i ukochanymi bohaterami. Było mi naprawdę żal tak szybko się za nią zabierać, ale babska ciekawość zepchnęła wszystko na bok i nie pozostawiła mi żadnego wyboru. Co miałam więc robić? Porwałam książkę z półki i po raz szósty dałam się porwać do świata Dory i reszty.
Bruno zawsze patrzył wilkiem na Dorę. Jednak to, co zrobił ostatnio, kiedy porwał się na jej wilczego partnera – Varga, było całkowitym przegięciem. Alfa stada Thornu powinien doskonale zdawać sobie sprawę, że dla przyjaciół gotowa jest skoczyć w ogień. A i tym razem wiedźma nie ma zamiaru odpuszczać. Nim jednak sięgnie po ostateczne środku, spróbuje kilku innych sztuczek podsuniętych, przez niespodziewanych sprzymierzeńców: wampirzego księcia – Romana oraz tajemniczą Dłoń.
Szczerze?! Myślałam, że po lekturze Egzorcyzmów Dory Wilk nic już bardziej mnie nie zaskoczy. Myliłam się… i to bardzo. Chociaż z drugiej strony, powinnam wiedzieć: po Anecie Jadowskiej zawsze należy spodziewać się niespodziewanego. Choćby tego, że tym razem problem, z jakim przyjdzie zmierzyć się Dorze, uderzy z kilku różnych a czasami nawet dość niespodziewanych stron, z jakich zupełnie się tego nie spodziewałam. Nasza ulubiona wiedźma, również. Także tego…
Hmm… Jak zawsze w przypadku tej serii, mam zupełną pustkę w głowie. Pewnie powtórzę się po raz któryś tam z rzędu, ale w tym przypadku nie da się inaczej. Najlepszymi określeniami, jakie ciągle kołacza mi się po głowie w przypadku przygód Dory to: świetna, niesamowita, wspaniała i w ogóle jeszcze „och” i „ach”. No, ale trzeba w końcu zebrać się w sobie i napisać, chociaż coś względnie sensownego i spójnego (z tym ostatnim może być najciężej).
Fabuła… hmm… tutaj ponownie pasowałyby mi wymieniane powyżej określenia, ale miałam przecież pisać sensownie, więc jeszcze raz… Fabuła pełna jest napiętego oczekiwania na to, co się jeszcze wydarzy. Szczególnie że od samego początku wiemy „kto”, ale nie do końca można zrozumieć, z jakiego dokładnie powodu chce wykończyć Dorę. Gdyby tego było jeszcze mało, autorka co chwila dokłada nowe wątki i zagadki, które na pierwszy rzut oka nie mają nic wspólnego z główną sprawą. Dopiero wraz z rozwojem całej akcji powoli odkrywamy wszystkie nici łączące wszystko w spójną i sensowną całość. W międzyczasie Jadowska zaskakuje nas nie tylko niespodziewanymi zwrotami akcji, ale także i wprowadzeniem zupełnie nowych elementów do i tak rozbudowanego już świata magicznego. Dzięki temu poznajemy pszczele wilki, czy też szeptunkę. Dowiadujemy się także ciut więcej o tym, czym zajmuje się Witkacy, czy też elfy. Naprawdę ciężko jest wymienić wszystko to, o co autorka urozmaiciła swoje uniwersum, szczególnie że często są to niewielkie (ale jakże znaczące) niuanse. Zresztą sami się o wszystkim przekonacie, kiedy sięgniecie nie tylko po ten tom, ale ogólnie o całą serię.
Jak wielu fanów serii byłam ciekawa, jak Aneta Jadowska poradzi sobie z pozamykaniem tych wszystkich wątków, których przez sześć tomów uzbierała się naprawdę spora liczba. Co prawda, sporo z nich swoje zwieńczenie znalazło w tomie poprzednim, jednak tyle samo nadal pozostawało w zawieszeniu. Teraz, będąc dawno po lekturze Na wojnie nie ma niewinnych mogę spokojnie powiedzieć, że pisarka poradziła sobie wyśmienicie. To, co powinno zostać zakończone, takie się stało. Szkoda tylko, iż nie doczekałam się opisu ślubu Mirona i Dory, na co bardzo liczyłam. No ale kto wie, może autorka kiedyś się na to skusi. Obecnie nie pozostaje mi nic innego jak tylko zachęcać do sięgnięcia po heksalogię. Samej powracać do niej najczęściej jak się da i czekać z niecierpliwością na trylogię o Witkacym oraz wszystkie inne powieści Jadowskiej.
Nadszedł w końcu czas, kiedy przyszło mi pożegnać się z uwielbianą serią i ukochanymi bohaterami. Było mi naprawdę żal tak szybko się za nią zabierać, ale babska ciekawość zepchnęła wszystko na bok i nie pozostawiła mi żadnego wyboru. Co miałam więc robić? Porwałam książkę z półki i po raz szósty dałam się porwać do świata Dory i reszty.
Bruno zawsze patrzył wilkiem na...
2013-12-09
Medium to osoba, która potrafi komunikować się z duchami lub innymi siłami nadprzyrodzonymi. Taką definicję serwuje nam stara i poczciwa wikipedia. Jednak jest ona dość „sucha” i ogólnikowa. Samantha Shannon poszła w swojej książce dużo dalej i nie tylko pokusiła się o dokładne przybliżenie nam osoby jaką jest medium, ale także stworzyła swój własny podział. Wszystko na potrzeby swojej debiutanckiej powieści – Czas żniw, która szturmem podbiła serca zarówno zagranicznych jak i polskich czytelników.
Jest rok 2059. Ludzie dzielą się na ślepców oraz jasnowidzów, przy czym Ci należący do drugiej grupy uważani są za wyrzutków. Notorycznie urządza się na nich także obławy, aby potem zamknąć, torturować i w końcu pozbawić życia. Właśnie dlatego jasnowidze zorganizowali się w gangi i zeszli do podziemia Sajonu Londyn.
Paige Mahoney jest sennym wędrowcem, który potrafi włamywać się do umysłów innych osób aby pozyskać informacje potrzebne jej mim-lordowi Jaxonowi Hallowi. Jej talent jasnowidzenia jest bardzo rzadki, dlatego dziewczyna jest doskonale chroniona po przez status faworyty swojego szefa. Mimo ciągłych obaw przed obławami, Paige wiedzie dość spokojne życie. Przynajmniej na tyle spokojne, na ile może być w kryminalnym świecie Sajonu. Jednak dziewczyna nigdy nie przypuszczała, że wszystko ulegnie tak drastycznym zmianom…
W wyniku splotu niefortunnych wydarzeń Paige zostaje złapana. Jednak nikt nie pozbawia ją życia. Otumaniona narkotykiem zostaje przetransportowana do kolonii karnej w Oksfordzie – mieście, które nie powinno w ogóle istnieć. Władzę sprawują tam Refaici – potężna rasa pochodząca z zupełnie innego świata. Każdy jasnowidz jaki tam trafi, dostaje się pod kuratelę jednego z Refaitów, który ma zadanie trenować i rozwijać jego talent. Dziewczyna jako jedyna trafia pod kuratelę Naczelnika… Czy dziewczyna sobie poradzi? Kim jest Naczelnik? Na te i kilka jeszcze innych pytań, odpowiedzi znajdziecie na kartach tejże powieści.
Samantha Shannon swoją przygodę z pisaniem rozpoczęła już w wieku piętnastu lat. Również wybierając kierunek studiów wybrała literaturoznawstwo, który ukończyła w tym roku na Uniwersytecie w Oksfordzie. Jak wspominałam na samym początku, Czas żniw to jej debiutancka powieść, ale nie tylko. Jest to bowiem, także tom pierwszy siedmiotomowej serii noszącej ten sam tytuł. Prawa do ekranizacji Czasu żniw zostały wykupione przez The Imaginarium Studios jeszcze przed premierą powieści.
Chyba nie ma osoby, która nie słyszałaby, nie czytała recenzji lub nie widziała zapowiedzi tejże książki. Muszę przyznać, że właśnie elementy przyciągnęły mnie do powieści Samanthy Shannon. No i oczywiście intrygujący tytuł oraz ciekawy opis także. Jednak nie na tyle aby od razu chcieć dostać książkę w swoje ręce. Ten stan rzeczy diametralnie się zmienił po wysypie niesamowicie pozytywnych recenzji na jej temat. Czy był to strzał w dziesiątkę, czy wręcz przeciwnie – w „kolano”. Chyba nie zdziwię nikogo jeżeli napiszę, że w moim przypadku w grę wchodzi (jak najbardziej) tylko pierwsza opcja, ale po kolei.
Zacznę może od tego co mi się nie spodobało, ponieważ… była to tylko jedna techniczna sprawa. Chodzi o wyjaśnienie co poniektórych terminów mających znaczący wpływ na zrozumienie czytanych fragmentów. Niestety ich wyjaśnienia zostały umieszczone na końcu książki, a nie bezpośrednio pod tekstem, więc co bardziej dociekliwi czytelnicy (w tym ja) wybijali się z rytmu czytania aby sprawdzić co dany termin oznacza. W końcu jednak doszłam do wniosku, że dam sobie spokój z tym ciągłym sprawdzaniem i pozwoliłam porwać się lekturze.
W tym momencie przechodzimy do samych pochwał, więc nie zdziwcie się jeżeli wyjdzie z tego istny hymn pochwalny dla autorki i jej książki.
Powieść wciągnęła mnie jak dawno żadna inna. Czas żniw to po prosty czytelnicza studnia bez dna, gdy już raz zacznie się ją czytać, to można być pewnym, że nie przestanie się dopóki nie pozna się zakończenia. Chociaż nie, nawet wtedy jej fabuła ciągle „siedzi” w głowie, ponieważ autorka zostawia nas w takim momencie, że aż skręca. Innymi słowy mówiąc, niedosyt i istny głów kolejnych przygód Paige i przyjaciół, murowany.
Aż trudno uwierzyć, że jest to debiut literacki. Shannon naprawdę ustawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Już na pierwszy rzut okaz widać, że pisarka miała doskonały pomysł na historię, a i jego wykonaniu nie można niczego zarzucić. Dystopijna fabuła zachwyca dokładnym rozplanowaniem i dopracowaniem nawet najmniejszych szczegółów. Także akcja jest na najwyższym poziomie. Jej tempo jest dynamiczne i pełne niespodziewanych zwrotów, które dosłownie wbijają w fotel. Muszę w tym momencie dodać jeszcze, że to naprawdę zaskakujące jak debiutująca autorka świetnie wyczuwa momenty w których należy podkręcić tempo akcji i wprowadzić czynnik zaskoczenia do fabuły, aby jeszcze bardziej przykuć uwagę i rozbudzić ciekawość względem dalszych wydarzeń, do niebotycznych rozmiarów.
Jeżeli chodzi o postacie to nie dajcie się zwieść. Każda z nich jest bowiem chodzącą tajemnicą, co i rusz odkrywającą kolejne oblicza. Właśnie dlatego ciężko jest wymienić swoich ulubieńców lub tych znienawidzonych, ponieważ każde odniesienie się do jakiejś sytuacji w której dana postać się znalazła, zmienia podejście do niej o 180 stopni. Innymi słowy mówiąc, perfekcja w kreacji bohaterów. Zresztą to samo tyczy się relacji pomiędzy nimi. Ich początkowa prostota to tylko pozory, które szybko przychodzi nam zweryfikować. Jednego czego można być pewnym to to, że nie raz nas zaskoczą. Zresztą widać to po samym zaskoczeniu, które jak dla mnie okazało się wisienką na torcie.
Podsumowując. Czas żniw całkowicie zasługuje na takie ilości pozytywów. Ja osobiście nie znalazłam nic do czego można byłoby się przyczepić (jeżeli chodzi o samą historię stworzoną przez autorkę). Gorąco polecam, a sama z niecierpliwością czekam na jakiekolwiek wiadomości o kolejnym tomie.
Medium to osoba, która potrafi komunikować się z duchami lub innymi siłami nadprzyrodzonymi. Taką definicję serwuje nam stara i poczciwa wikipedia. Jednak jest ona dość „sucha” i ogólnikowa. Samantha Shannon poszła w swojej książce dużo dalej i nie tylko pokusiła się o dokładne przybliżenie nam osoby jaką jest medium, ale także stworzyła swój własny podział. Wszystko na...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-01
Perfidny los…
Zacznę dość nietypowo, bowiem… od przyznania się, że to moja… chyba… czwarta lub piąta próba pisania opinii na temat Niewolnicy. Jednak ani razu nie byłam zadowolona z tego, co powstawało w ostatecznym rozrachunku. Pora w końcu się zmobilizować, bo trochę czasu już minęło…
Arina jest magiem… niestety zniewolonym, trzeba dodać, że to pierwszy taki przypadek. Jej rodzina została zabita na jej oczach, a ona wzięta w niewolę przez maga Aszarte – Azarela, który zrobił z niej w końcu także swoją nałożnicę. Gdy los obszedł się z Ariną tak okrutnie, miała ona wtedy zaledwie 13 lat. Jej moce zostały spętane przez Tojad, który musi zażywać regularnie od tamtej pory. Gdy zaczęła dorastać stała się nie tylko niewolnicą, ale także i nałożnicą swojego oprawcy. Takie życie wykończyłoby każdego. Po ośmiu latach wyzyskiwania Arina jest u kresu sił. W sukurs „przyszedł” jej w końcu niebywały splot wydarzeń, dzięki któremu wszystko zaczyna się zmierzać ku dobremu…
Jednak nie należy ślepo ufać losowi, bo jak wiadomo chadza on różnymi ścieżkami… Dziewczyna miała ten niefart, aby się o tym przekonać i wszystko mogłoby się skończyć tragicznie gdyby nie pomoc Severia – maga gwardzisty z Akademii Morza Deszczów…
Przyznaję się bez bicia, po książę sięgnęłam pod wpływem wszystkich tych mega pozytywnych recenzji, jakie miałam okazję czytać i wiecie, co… wcale, a wcale nie żałuję. Naprawdę jest w tej historii coś, co przyciąga niczym magnes, a potem jeszcze przez długi czas nie pozwala o niej zapomnieć. Ciężko jest określić, w czym kryje się to przyciąganie… jednak jedno jest pewne…, kiedy raz zacznie się czytać Niewolnicę – nie da się jej od tak odłożyć, a każde kolejne podejście do zgłębiania dalszej lektury przepełnione będzie palącą niecierpliwością. Sama jestem tego doskonałym przykładem.
Fabuła jest naprawdę doskonale przemyślana i dopracowana. Autorka doskonale wie jak namieszać czytelnikowi w głowie i zaskoczyć. Nawet wątek romantyczny z trójkątem, ale nie do końca takim trójkątnym, miłosnym nie wydaje się nudny i oklepany, a już na pewno nie można o nich powiedzieć jakoby były schematyczne. W końcu, czy udowadnianie, że miłość od nienawiści dzieli tylko cienka linia. Wracając jednak do ogólnego wrażenia z historii: fakt, chwilami wkrada się w to wszystko lekki chaos, czy to w wątkach, czy też wśród bohaterów (chwilami ciężko miałam zorientować się, kto wypowiada, jakie zdanie). Co do akcja, a właściwie jej tempa to jest ono zmienne niczym kapryśna kobieta (chociaż temu to raczej się nie dziwię, bo przecież historia narodziła się w wyobraźni właśnie przedstawicielki płci pięknej, i do niech jest przede wszystkim skierowana). Raz jest spokojnie, aby za chwilę wskoczyć na najwyższe obroty z mnóstwem niespodziewanych zwrotów potrafiących (dosłownie) wbić w fotel. Jednak to, co dla mnie jest bardzo ważne, A.M. Chaudiere nie popełniła głównego błędu, który zazwyczaj cechuje debiutantów. Chodzi mi mianowicie o fakt, że nie zostajemy od razu zarzuceni mnogością informacji. Autorka dozuje je z doskonałym wyczuciem, podrzucając tylko tyle ile znajomości wymaga dana sytuacja. Dzięki temu czytelnik lepiej może je sobie wszystkie przyswoić, poukładać i zapamiętać.
Świat, jaki Chaudiere „maluje” przed naszymi oczami, za sprawą wyobraźni jest wielowarstwowy i nie do końca określony, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wszystko, dlatego że łączą się w nim elementy charakterystyczne dla kilku różnych gatunków literackich. Tym sposobem możemy znaleźć detale stricte fantastyczne (wampiry, magowie lub czarownicy), antyutopijne (charakteryzujące się totalitarną władzą magów Aszarte, którzy to ponownie przywrócili do łask niewolnictwo) oraz dystopijne (katastrofa odpowiedzialna za taki stan rzeczy, czas akcji określony, jako rok 2025). To naprawdę intrygujący misz masz, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie.
Zresztą to samo można powiedzieć o bohaterach. W tym aspekcie historii pisarka również świetnie się spisała. W każdym znajdzie się coś wyjątkowego, co przyciągnie uwagę i myśli. Każde z nich ma swoje indywidualne cechy charakteru, a przede wszystkim także i wady, dzięki którym nabierają większej… hmm… realności. Są silni i nietuzinkowi. Zdeterminowani, co widać szczególnie, gdy wyznaczą sobie jakiś celi i dążą do jego osiągnięcia pomimo wszystko. Mnie osobiście, od samego początku intrygował Azarel i to w sumie dla niego (:P) czytałam praktycznie nieprzerwanie. To postać pełna tajemnic i niedomówień. Tak wiem, że to Arina jest protagonistką, więc to raczej na niej powinna skupiać się większość mojej uwagi. Jednak nic nie poradzę, że uwielbiam takich… takich… hmm… ciężko mi określić, jakich bo raczej młodzieżowe określenie „bad boy” w tym przypadku raczej nie pasuje. Mniejsza o większość. Chodzi po prostu o to, że Azarel wywoływał u mnie skrajne różne emocje, na czystej i gorącej nienawiści zaczynając, a na głębokiej fascynacji i współczuciu kończąc.
Zakończenie historii w takim momencie jak zrobiła to A.M. Chaudiere to po prostu czysta złośliwość. Jak tu po takim czymś wytrzymać do momentu ukazania się kolejnego tomu, zwłaszcza, że o nim nawet nie ma jeszcze żadnej wzmianki. Toż to istna katorga wypełniona przypuszczeniami i płonnymi nadziejami względem tego jak to wszystko się dalej potoczy. Jednym słowem mówiąc – POLECAM!
Perfidny los…
Zacznę dość nietypowo, bowiem… od przyznania się, że to moja… chyba… czwarta lub piąta próba pisania opinii na temat Niewolnicy. Jednak ani razu nie byłam zadowolona z tego, co powstawało w ostatecznym rozrachunku. Pora w końcu się zmobilizować, bo trochę czasu już minęło…
Arina jest magiem… niestety zniewolonym, trzeba dodać, że to pierwszy taki przypadek....
2014-10-12
2014-09-24
Chłopak potrzebny od zaraz!
Obecnie, powieści zaliczane zarówno do young adult jak i new adult przeżywają na polskim rynku wydawniczym istny „boom”. Pojawiają się coraz to nowsze powieści, które intrygują i ciekawią. Jednak jak w przypadku każdego nurtu, który wcześniej brylował na półkach księgarni, także tutaj trafiają się raz lepsze, raz gorsze historie. Nie mniej, każda z nich przyciąga mnie niczym światło ćmę. Wszystko, dlatego że jestem niepoprawną romantyczką.
Coś do ukrycia interesowało mnie od samego początku, nie tylko ze względu na typ historii, ale także na fakt, że nawiązuje do moich ukochanych filmów, które mogę oglądać wręcz na okrągło (Narzeczony mimo woli; Pretty Man, czyli chłopak do wynajęcia oraz Mąż idealny).
Mackenzie „Max” Miller była właśnie w kawiarni ze swoim chłopakiem, kiedy otrzymała niespodziewany telefon od swoich rodziców, że przylecieli z nieplanowaną wizytą i za parę chwil będą mogli się w końcu zobaczyć. Zaraz po rozłączeniu, dziewczyna zaczyna panikować. Jej rodzice dostaną ataku furii w momencie, gdy zobaczą jej przefarbowane włosy, mnóstwo kolczyków i tatuaże. Jednak to i tak będzie mały pikuś w porównaniu z tym, co się wydarzy, kiedy przedstawi im swojego faceta. Mace na pewno nie jest idealnym typem mężczyzny, z którym najchętniej widzieliby ją rodzice. Zresztą Max może sama być sobie winna, bo kto jak nie ona sama naopowiadała im kłamstw o tym, że spotyka się z miłym i dobrze poukładanym chłopakiem… poznanym w bibliotece. I jak tu wybrnąć z tej masakrycznej sytuacji?
Traf chciał, że w tym samym czasie i w tym samym miejscu, znalazł się Cade, który cały czas próbuje się otrząsnąć po stracie Bliss, a teraz jeszcze na dodatek przyszło mu usłyszeć rewelacje o planach Garricka względem tej samej dziewczyny. Żyć nie umierać. Być może właśnie chęć zapomnienia o tym wszystkim sprawia, że chłopak zgadza się na całkowicie absurdalny i szalony plan zaproponowany przez dziewczyną, na którą w innych okolicznościach nawet nie zwróciłby uwagi. Ale czy aby na pewno? Jest, bowiem w Max coś, co przyciąga do niej Cade'a, z wzajemnością. Ta dwójka w ogóle nie spodziewa się tego jak kilkudniowe udawanie zakochanej pary, przed rodzicami dziewczyny, zmieni ich życie.
Cora Carmack imała się najróżniejszych prac w swoim życiu. Od handlu, przez pracę w roli nauczyciela, aż po pracę w teatrze. Jednak dopiero pisząc zaczęła czuć się „spełniona zawodowo”. Jak sama mówi, jest to jej wymarzona praca. Coś do ukrycia to nie tylko druga powieść Carmack, jako autorki, ale także drugi tom trylogii Coś do stracenia.
Co mogę powiedzieć o tej powieści…? Najchętniej to po prostu napisałabym CUDOWNA! I tyle, ale jeżeli mam być szczera to niestety nawet to określenie nie oddaje tego jak bardzo pokochałam tę powieść! To, co zrobiła ze mną Coś do ukrycia i jej autorka jest nie do pojęcia! Nawet teraz, kiedy minęło naprawdę sporo czasu od zakończenia jej lektury, nie jestem do końca pewna czy uda mi się sklecić coś sensownego na tyle, żebyście nie wzięli mnie za jakąś pokręconą „kobitę”, co nawet dobrze nie umie opisać swoich emocji.
Historia Max i Cade’a to istny misz masz emocjonalny.… Istna jazda bez trzymanki! Pisarka doskonale wie, w jakich proporcjach serwować nam poszczególne emocje tak, aby wszystko się ze sobą równoważyło i uzupełniało. Dzięki temu, w trakcie lektury mamy okazję nie tylko śmiać się do łez (szczególnie w czasie, co bardziej zgryźliwych dialogów pomiędzy protagonistami), ale także wzruszyć, uronić kilka łez, a nawet poczuć irracjonalną wręcz złość na któregoś z głównych bohaterów (zwłaszcza, gdy nie dociera do ich pustych łbów, że „rodzi się” pomiędzy nimi coś naprawdę pięknego). Widać, że fabuła została doskonale przemyślana i przeanalizowana punkt po puncie. Fakt, Cormack nie do końca udało się uniknąć schematów, między innymi: ten trzeci czy też tragiczna przeszłość bohaterów, jednak mimo to nie odbierają one wcale frajdy z zapoznawania się z tą opowieścią. Akcja, jak to zwykle bywa w tego typu książkach, nie gna na łeb na szyję, ale nie można jej również uznać za spokojną czy monotonną. Zwłaszcza, że zdarzają się niespodziewane momenty (wybuchy namiętności pomiędzy Max i Cade’em), które dość mocno przyspieszają bicie serca.
Właśnie, jeżeli już o bohaterach mowa. Głównej dwójki protagonistów po prostu nie sposób nie polubić. Tak różnej, przez co zupełnie nie pasującej do siebie dwójki, uwikłanej dodatkowo w romantyczne sytuacje, jeszcze nigdy nie miałam okazji poznać (chyba? skleroza nie boli). Różni ich naprawdę wiele, ale jednocześnie, wraz z rozwojem historii, zaczęłam zauważać, że posiadają oni także sporo cech wspólnych. Chociażby cięty język lub niebanalne poczucie humoru. Jednak to jest właśnie w nich najlepsze. Może właśnie, dlatego chemia pomiędzy Max i Cade’em była tak bardzo wyczuwalna.
Spodziewałam się wiele po tej powieści, ale muszę przyznać, że to, co otrzymałam przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Być może stoi za tym fakt, że zaczęłam swoją przygodę z twórczością autorki dopiero od tej powieści, a może to, iż wszystko zostało napisane prostym i plastycznym językiem, dzięki czemu w ogóle nie odczuwałam ubywającego czasu oraz stron. Zresztą to już nie ważne! Ważne jest to, że Coś do ukrycia na stałe wpisało się na moją osobistą listę „naj… naj…”, więc jeszcze nie raz do niej powrócę. Was natomiast zachęcam do jak najszybszego zapoznania się z jej treścią (i wcale nie musicie znać pierwszego tomu trylogii, każda z nich dotyczy zupełnie innych bohaterów).
Chłopak potrzebny od zaraz!
Obecnie, powieści zaliczane zarówno do young adult jak i new adult przeżywają na polskim rynku wydawniczym istny „boom”. Pojawiają się coraz to nowsze powieści, które intrygują i ciekawią. Jednak jak w przypadku każdego nurtu, który wcześniej brylował na półkach księgarni, także tutaj trafiają się raz lepsze, raz gorsze historie. Nie mniej,...
2014-09-29
Bardzo długo zwlekałam z przeczytaniem Mechanicznej księżniczki. Powód? Powód jest banalnie prosty… Bałam się… Bałam się pożegnania z ukochanymi bohaterami i tego, że jednak mogę się w jakimś stopniu zawieść, co zepsuje całe moje uwielbienie dla tej trylogii Cassandry Clare. Najlepiej mój stan ducha pokazuje poniższy cytat (znajdziecie, go na 68 stronie):
„Znasz to uczucie, kiedy czytasz książkę i wiesz, że to będzie tragedia, czujesz, że nadciąga ciemność i zimno, widzisz, że sieć zaciska się wokół postaci, które żyją na jej stronicach. Ale jesteś przywiązany do tej historii, jakbyś był wleczony za powozem, nie możesz się go puścić ani zmienić kierunku.”
Cisza przed burzą. Tak Nocni łowcy odczuwają brak jakichkolwiek wieści o poczynaniach Mortmaina. Nikt nie wierzy, aby chciał on zaprzestać realizacji swojego planu i prób zdobycia Tessy. To ona jest ostatecznym elementem tego, aby wszystko się powiodło. Niestety tylko mieszkańcy londyńskiego instytutu zdają sobie sprawę jak ważna jest jej ochrona. Gdyby tego było mało, Charlotte Branwell musi stawiać czoło swojemu przełożonemu, który nie tylko nie chce jej słuchać, ale dodatkowo ciągle rzuca jej kłody pod nogi. Wszystko staje się jeszcze bardziej dramatyczne, kiedy po wielu próbach, Mistrzowi w końcu udaje się porwać Tessę, a Konsul pomimo informacji o miejscu jego pobyty, jakich udzieliła mu Charlotte nie ma zamiaru jej pomagać. Co zrobią Nocni Łowcy? Jak zachowają się Will i Jem, obaj zakochani bez pamięci w dziewczynie? Czy nieprzychylność Konsula nie odbije się na innych Łowcach?
Teraz mam tak wielkiego kaca książkowego po jej ukończeniu, że nie wiem czy coś da radę mnie z niego wyciągnąć… Lektura tej powieści kompletnie mnie rozstroiła i wcale nie dlatego, że mi się coś nie podobało. Wręcz przeciwnie. Jestem zachwycona każdym aspektem tej historii, a już z całą pewnością zakończeniem, które złamało mi serce (dosłownie i w przenośni). Wszystko z powodu niezaprzeczalnego pożegnania z ukochanymi bohaterami. Autorka podomykała wszystkie najważniejsze wątki i to definitywnie. Przede wszystkim jednak, sprawiła, że zarówno osoby kibicujące Willowi (do, których zaliczam się od samego początku) oraz te murem stojące za Jemem były równie usatysfakcjonowane. Jak to się mówi: „wilk syty i owca cała”. Lepszego zakończenia nie da się po prostu wyobrazić. Wiem, że nie powinnam rozpoczynać od… zakończenia, ale pal licho z tym! Musiałam się z Wami podzielić tym, co wywołało u mnie największy wybuch emocji, a także łez. Zresztą każda historia, jaka wyszła spod palcy Clare niesie w sobie naprawdę spora ilość najróżniejszych uczuć. To właśnie z ich powodu nie raz miałam ochotę rzucać wszystkim i we wszystkich, aby wraz z przekręceniem strony zacząć obgryzać paznokcie ze zdenerwowania, w końcu przechodząc do sporej ilości wzruszeń (najbardziej przy scenie pomiędzy dwoma parabatai, oraz w czasie rozmowy Willa i Tessy w trakcie przyjęcia świątecznego).
Teraz skoro wyrzuciłam to z siebie, mogę podzielić się pozostałymi spostrzeżeniami. Nie piszę, że na spokojnie, bo w przypadku tej książki nie da rady być spokojnym. Masa emocji nadal się we mnie kotłuje, kiedy myślę o Mechanicznej księżniczce, przez to też ciężko mi „ubrać” wszystkie myśli w odpowiednie słowa. Zacznę może, więc od tego, że o ile zakończenie sprawiło, ze popłynęły mi łzy, o tyle sam początek wywołał niepohamowany chichot. Wreszcie zrozumiałam, o co chodziło wszystkim z tym wielkim robalem, z jakim przyszło walczyć Nocnym Łowcom. Było mi tym bardziej do śmiechu, że nie miałam żadnego problemu z wyobrażeniem sobie tego osobnika w takiej roli, ponieważ od początku uważałam go za właśnie takiego. Gdy w końcu udało mi się ogarnąć, nie miałam już żadnych tak „drastycznych” wybuchów i mogłam dać się porwać kolejnym przygodom.
Fabuła została naprawdę doskonale dopracowana, chociaż w kliku miejscach była dość przewidywalna, ale to wcale nie umniejsza mojego zachwytu zarówno wobec powieści jak i całego talentu pisarskiego Cassandry Clare. To naprawdę niesamowite jak autorka potrafi doskonale zaabsorbować uwagę czytelnika do tego stopnia, że przestaje się zwracać uwagę na cokolwiek. W moim przypadku było to najbardziej widoczne kiedy czytałam o sytuacjach w jakich brali udział Tessa i Will.
Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego zakończenia całej historii Willa, Tessy oraz Jema. Co tu więcej pisać, gorąco polecam!
Bardzo długo zwlekałam z przeczytaniem Mechanicznej księżniczki. Powód? Powód jest banalnie prosty… Bałam się… Bałam się pożegnania z ukochanymi bohaterami i tego, że jednak mogę się w jakimś stopniu zawieść, co zepsuje całe moje uwielbienie dla tej trylogii Cassandry Clare. Najlepiej mój stan ducha pokazuje poniższy cytat (znajdziecie, go na 68 stronie):
„Znasz to...
2011-07
2014-02-21
2014-06-18
Ludzka głupota nie zna granic…?
Zaufanie to dość krucha i ulotna „rzecz”. Naprawdę bardzo szybko można je stracić, chociaż zyskanie go wcale nie było łatwe. Oczywiście można starać się, aby je odzyskać, jednak wtedy należy nastawić się na jeszcze cięższą „pracę” niż przy początkowym zyskiwaniu go.
Meg Corbyn nie musi się tym już martwić. Zyskała pełne zaufanie terra indigena żyjących na Dziedzińcu w Leakside. Ba! Należałoby powiedzieć więcej, stała się praktycznie nieodłączną ich częścią, a każdy rodzaj tych niebezpiecznych stworzeń, czuł nieprzemożoną potrzebę chronienia swojej cassandra sangui. Szczególnie po ostatnich wydarzeniach, w których Meg mogła stracić życie.
Mieszkańcy Dziedzińca obchodzą się z nią jak najdelikatniej z powodu nadwrażliwość jej skory, bowiem nawet najmniejsza ranka, z jakiej pojawi się krew, wywołuje niechciane wizje. Kobieta stara się walczyć z przemożoną chęcią cięcia i do tej pory jakoś udawało się jej utrzymać to pragnienie w ryzach. Jednak ostatnio stało się ono dużo silniejsze, a nawet wręcz nie do wytrzymania. Może mieć to związek z tym, że zaczęło być głośno o nietypowych atakach agresji wśród ludzi, a skierowanych przeciwko Innym należącym do Wroniej Straży. Nie wróży to niczym dobrym, a już na pewno nie dla ludzi, którzy dla terra indigena stanowią tylko zwierzynę. Jaki związek jest pomiędzy tymi wydarzeniami, a kompleksami, w których przetrzymuje się wieszczki krwi? W którym kierunku rozwinie się konflikt pomiędzy Innymi, a społeczeństwem?
Morderstwo wron to już drugi tom serii Inni, która wyszła spod palcy niesamowitej, amerykańskiej pisaki – Anne Bishop. Autorki mającej ogromne rzesze fanów na całym świecie… ja oczywiście również się do nich zaliczam…, którzy z nie małą niecierpliwością wyczekują każdej kolejnej historii, jakimi ta utalentowana kobieta chce ich raczyć. Trzeba przyznać, że wraz z każdą kolejną powieścią Bishop niezmiennie udowadnia, że nie brak jej ani pomysłów, ani talentu pisarskiego, aby wszystko to zebrać w jedną, wciągającą i spójną całość.
Od samego początku zostajemy wciągnięci w sam środek wydarzeń. Pisarka nawet na chwilę nie daje nam odsapnąć, sukcesywnie podnosi napięcie wraz z każdym kolejnym problemem, z jakim muszą zmierzyć się bohaterowie. Trzeba przyznać, że niektóre z zaproponowanych rozwiązań naprawdę zaskakują. Szczególnie, iż pierwsze wrażenie kieruje naszą wyobraźnię w zupełnie inne rejony. Doskonale widać to na przykładzie „związku” Meg i Simona Wilczej Straży. To, co autorka wyprawia ze swoimi fanami za sprawą tego wątku, ma tylko jedno określenie… literacki sadyzm. Naprawdę nastawiałam się na dużo szybszy rozwój sytuacji, a tu taki psikus. Bishop maksymalnie przeciąga te wydarzenia, ale wcale nie sprawia to, że temat uczucia rodzącego pomiędzy tą dwójką, staje się nudny. Jest wręcz przeciwnie, wszystko staje się coraz ciekawsze, a komiczne sytuacje, jakie z tego chwilami wynikają – bawią do łez.
Naprawdę jeszcze wiele ochów i achów mogłabym Wam na wypisywać o tej powieści, ale mogłoby to wyjść ciut nie składnie. Ciężko jest mi to ubrać w odpowiednie słowa, które oddałyby, chociaż w części, to jak bardzo uwielbiam zarówno tę historię jak i samą autorkę (mam nadzieję, że stworzy jeszcze wiele tak wspaniałych powieści :P). Chociaż w sumie, tak jak teraz o tym myślę, to jest jedna rzecz, jaką mogę zarzucić Morderstwu wron… jest zdecydowanie za krótka, sama nie wiem, kiedy dotarłam do ostatniej strony, no i trochę przyjdzie mi poczekać na jej kontynuację.
Fanów autorki raczej nie muszę przekonywać, bo z pewnością po nią sięgną. Jednak osobom, które nadal się wahają, bądź jeszcze nie rozważali tej decyzji… gorąco polecam zarówno tę serię jak i pozostałe powieści autorki. Naprawdę warto!
Ludzka głupota nie zna granic…?
Zaufanie to dość krucha i ulotna „rzecz”. Naprawdę bardzo szybko można je stracić, chociaż zyskanie go wcale nie było łatwe. Oczywiście można starać się, aby je odzyskać, jednak wtedy należy nastawić się na jeszcze cięższą „pracę” niż przy początkowym zyskiwaniu go.
Meg Corbyn nie musi się tym już martwić. Zyskała pełne zaufanie terra...
Mrok to wróg
Słońce zachodzi za horyzontem. Nad ziemię zaczynają podnosić się opary tajemniczej mgły, które w następnej chwili formują się w przerażające postacie otchłańców wychodzących na żer z samych trzewi podziemnego królestwa. Nam nie pozostaje nic innego jak skryć się we własnych domach, chronionych przez runiczne znaki, i modlić się do Wybawiciela o możliwość przetrwania kolejnej nocy. Czy potraficie wyobrazić sobie taką wizję naszego świata? Nie? To może sięgnięcie po powieści Peter’a V. Brett’a tworzące Cykl demoniczny chociaż trochę wam tę sprawę uproszczą. Malowany człowiek cz.1 rozpoczyna tę niesamowitą przygodę.
Osobę pisarza już Wam przybliżałam, przy okazji recenzji dalszego tomu wyżej wspomnianego cyklu, dlatego po prostu przejdę do przybliżenia (chociaż trochę) ogólnego zarysu fabuły.
Ludzie boją się nocy. Wszystko z powodu otchłańców wychodzących na powierzchnię ziemi wraz z zapadającym zmrokiem. Ludzkość została przez nie zdziesiątkowana, a odległości pomiędzy wszystkimi miastami i osadami są coraz większe, więc zamierają także chęci do podróży. Każdy woli trzymać się blisko domu, aby wraz z nocą schronić się za barierami runicznymi i modlić się o jak najszybsze nadejście świtu. W takim właśnie świecie dorasta trójka młodych ludzi, którzy nie wiele mają ze sobą wspólnego. Tym najważniejszym jest młody Arlen, który przekonuje się na własnej skórze, że od otchłańców dużo gorszy jest strach gnieżdżący się w ludzkich sercach. Leesha to młoda dziewczyna wyczekująca dnia, w którym stanie się kobietą i będzie mogła wreszcie uciec od matki. Jednak małe kłamstwo zaprzepaszcza wszystkie jej plany i popycha dziewczynę w stronę zielarstwa, do którego, według swojej mentorki, ma naturalny talent. Najmłodszym, ale wcale nie najgorszym, ani nie ostatnim jest Rojer, który jako jedyny z całej rodziny przeżył przełamanie bariery runicznej w ich domu. Od tamtego czasu jego życie splata się z życiem pewnego mistreal, który w końcu odkrywa niesamowity talent chłopaka do gry na skrzypcach.
Trzy tak różne osobowości, a mają ze sobą coś wspólnego. Cała trójka została ciężko doświadczona przez los, ale zamiast ich to złamać, tylko wzmocniło. Z uporem walczą o lepsze życie i odkrywają, że świat to coś więcej niż przekazywanie mrocznych informacji.
Powieść miałam okazję czytać już spory czas temu, jednak z powodu premiery „Wojny w Blasku Dnia”, postanowiłam odświeżyć sobie historię o początkach przygody Arlena i jego przyjaciół. Z ogromną przyjemnością powróciłam do mrocznego świata wykreowanego przez Peter’a V. Brett’a. Co ciekawe, dopiero czytając powieść powtórnie, zwróciłam uwagę na to, że pisarz wplótł w fabułę delikatne wątki antyutopijnej. Pewnie zachodzicie w głowę, w którym miejscu się one pojawiają. Jednak ja wam tego nie zdradzę, sami spróbujcie je odnaleźć w takcie czytania Malowanego człowieka cz.1.
Co do świata przedstawionego w książce, to musze powiedzieć, że autor zrobił naprawdę kawał dobrej roboty. Doskonałym pomysłem okazało się podzielenie fabuły na trzy, w których płynie ona swoim własnym torem. Dzięki temu, chociaż narracja jest w trybie trzecioosobowym, odniosłam wrażenie, że każdy z bohaterów sam opowiada swoją własną historię. Po prostu fabuła to niejako wprowadzenie, ale nie do świata w jakim rozgrywa się powieść, a do ich życia. Poznajemy charakter każego z nich na samym początku „drogi”, a także możemy równocześnie śledzić jak ulegają one przemianie wraz z kolejnymi, nieprzyjemnymi wydarzeniami, którymi doświadczył ich los. Akcja rozwija się w miarowym i spokojnym tempie, chociaż nie brakuje w niej także niespodziewanych zwrotów, które odpowiadają za ciągłe podwyższanie ciekawości czytelniczej względem tego, co dalej może się jeszcze wydarzyć.
Podsumowując. Gdyby nie fakt, że kolejna część Malowanego człowieka spokojnie sobie czeka na mojej półce, to po przeczytaniu zakończenia części pierwszej, z całą pewnością popłakałabym się ze złości, że nie wiadomo ile będę musiała czekać na dorwanie kolejne, aby poznać zakończenie tej historii.
Mrok to wróg
więcej Pokaż mimo toSłońce zachodzi za horyzontem. Nad ziemię zaczynają podnosić się opary tajemniczej mgły, które w następnej chwili formują się w przerażające postacie otchłańców wychodzących na żer z samych trzewi podziemnego królestwa. Nam nie pozostaje nic innego jak skryć się we własnych domach, chronionych przez runiczne znaki, i modlić się do Wybawiciela o możliwość...