-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2020-10-03
Wiedziałam, że to będzie coś dobrego, ale zazwyczaj długo bronię się przed popularnymi lub nagradzanymi pozycjami, tutaj nie mogłam dłużej oponować, skoro pojawiło się na liście Pingerowego Klubu Książki.
Bator zabiera nas do listopadowego Wałbrzycha, który jawi jej się jako smutne, szare i niebezpieczne miejsce. W tajemniczych okolicznościach znikają małe dzieci, a i tytułowa bohaterka, Alicja, musi zmierzyć się ze swoją przeszłością – poznać ją, przepracować, wybiegać.
Z jednej strony mamy tutaj wątek katolicki, który miesza się z niewyjaśnioną magią pod postacią kocich matek, szarlatana, w którego wierzy całe miasto, wygrzebywane kości, wszechobecną biedę i mocne poczucie krzywdy. Czytając doświadczałam masę emocji – czasem śmiech, uśmiech politowania, odrazę, czy złość. Bardzo dużo bohaterów, wiele wątków i te wszystkie kryminalne momenty bardzo skojarzyły mi się z niektórymi książkami Chmielewskiej – choć tutaj język jest ładniejszy, bardziej poetycki, poważny, Bator operuje różnymi środkami, żeby oddać istotę dialogów, dopasowuje język do bohaterów (nie podobał mi się jednak wątek rozmów z chatu – nic nie wnosząca do tekstu nuda).
Książka ta to taka opowieść o walce dobra ze złem, rzeczywistość w Wałbrzychu miesza się z fantazją, a przygotowując się do walki trzeba być gotowym na poniesienie klęski i ofiary. Refleksja, jaka nasuwa mi się po tej lekturze jest taka, że nie ma skutecznego antidotum na zło, smutek i brzydotę, ale rzeczy te ubrane w piękne słowa są do strawienia na kilka wieczorów.
Wiedziałam, że to będzie coś dobrego, ale zazwyczaj długo bronię się przed popularnymi lub nagradzanymi pozycjami, tutaj nie mogłam dłużej oponować, skoro pojawiło się na liście Pingerowego Klubu Książki.
Bator zabiera nas do listopadowego Wałbrzycha, który jawi jej się jako smutne, szare i niebezpieczne miejsce. W tajemniczych okolicznościach znikają małe dzieci, a i...
Moja znajomość z panem Kingiem zaczęła się już kilka dobrych lat temu i wiem, że można się od niego spodziewać powieści życia, czyli takiej, po lekturze której zastanawiałam się dlaczego nie sięgnęłam po nią wcześniej, jak i dość nudnawej powieści, która broni się tylko dobrym rzemiosłem autora.
Czytało mi się dobrze, ale długo. Długo, bo w e-booku, w ulubionej bibliotece ktoś zawsze sprzątnął mi ją sprzed nosa. Taką objętość nie dało się jednak połknąć w dwa wieczory, dodatkowo wciąż czytam na laptopie, bo odkładam kupno Kindle’a.
Trochę się obawiałam tej objętości. Facet przenosi się w czasie i próbuje zapobiec zabójstwu prezydenta Kennedy’ego i co? King opisze nam to krok po kroku? Czy może okaże się, że to horror, a sam prezydent jest jakimś rodzajem zombie, który jednak należy zabić?
I tu zaskoczenie, bo ta powieść była trochę inna, niż przyzwyczaił mnie do tego autor. Oczywiście, tak jak w każdej, każdy szczegół jest dopracowany, postacie rozpisane genialnie i nie ma tam przypadkowych bohaterów, czy nudnych i niepotrzebnych opisów. Wszystko jest na swoim miejscu. Kolejnym plusem jest sama fabuła – można by pomyśleć, że porywając się na taką tematykę może temu nie sprostać, ale wyszło mu to wyśmienicie. Bohater powieści, Jake Epping aka George Amberson, cofa się w czasie do roku 1958 i ma aż 5 lat, które musi tam spędzić, zanim dojdzie do wydarzeń, którym musi zapobiec. Poznaje ten świat od podszewki – segregacja rasowa, domy nie zamykane na klucz, brak telefonów komórkowych, to jedne z niewielu rzeczy, z którymi się zetknął.
Oprócz fantastycznej powieści przygodowej o podróży w czasie, mamy tutaj także trochę kryminału i szczyptę romansu, dzięki któremu wszystko nabrało nowego wymiaru – Dallas ’63 to nie tylko walka dobra ze złem, ale także podążanie za swoim marzeniem, miłości i zdolności do poświęceń w jej imieniu.
King w ciekawy sposób wplótł w powieść efekt motyla, wszystko miało tutaj swoje konsekwencje i choć bohater myślał, że przeszłość pozostaje bez wpływu przez jego wycieczki w czasie, to jednak po czasie okazało się, że się mylił.
Kolejny raz autor umiejscawia po części swoją powieść w Derry. Jeśli nie czytaliście „To”, to w pewnym momencie nie załapiecie momentu spotkania George’a Ambersona z tym mrocznym miastem.
Cóż mogę więcej powiedzieć? Ta powieść ma w sobie wszystko, czego oczekuję od powieści, dodatkowo ma, według mnie, najlepsze zakończenie ze wszystkich powieści Kinga, które przeczytałam. Idealnie nadaje się na ekranizacje i okazuje się, że już za rok trafi na mały ekran – podobno w rolę głównego bohatera w serialu wcieli się James Franco (nie, nie, nie, nie widzi mi się to!).
Mój czytelniczy świat byłby bardzo ubogi bez Stephena Kinga :)
Moja znajomość z panem Kingiem zaczęła się już kilka dobrych lat temu i wiem, że można się od niego spodziewać powieści życia, czyli takiej, po lekturze której zastanawiałam się dlaczego nie sięgnęłam po nią wcześniej, jak i dość nudnawej powieści, która broni się tylko dobrym rzemiosłem autora.
Czytało mi się dobrze, ale długo. Długo, bo w e-booku, w ulubionej bibliotece...
Dosłownie wszystko przemawiało za tym, że pokocham tę książkę – jest umiejscowiona na amerykańskim Południu, została jednym z największych bestsellerów New York Timesa i zostanie zekranizowana, a jeden z recenzentów określił ją jako połączenie „Służących” z „Przeminęło z wiatrem”.
Czy sprostała moim oczekiwaniom? Tak, a najlepiej niech świadczy o tym fakt, że ponad 400 stron przeczytałam w ciągu jednego dnia, ignorując życie poza nią.
Wiriginia, rok 1790, kapitan Pyke przywozi ze swojej podróży dziewczynkę, która została osierocona na statku płynącym z Irlandii. Zabiera ją na swoją plantację tytoniu, gdzie przekazuje na wychowanie do domu swoich niewolników. Mała Lavinia rośnie pod okiem Belle, nieślubnej córki kapitana, i całej rzeszy barwnych i ciepłych postaci, którym przewodzi Mama Mae.
Opowieść prowadzi nas z punktu widzenia dwóch osób, jest to narracja pierwszoosobowa Lavinii i w mniejszej części Belle. Zaczyna się od prologu, który nie pozostawia nam złudzeń, że ta historia skończy się dobrze – ciało czarnoskórego niewolnika zawiśnie na wielkim drzewie, a kolor chustki pozwoli nam uwierzyć, kogo spotka tak okrutny los. A niesprawiedliwe traktowanie i okrucieństwo, które odmalowa Grissom jest tak realistyczne, że czujemy się, jakbyśmy czytali pamiętniki prawdziwych osób. Obfituje ona w sceny, które sprawiają ból i które wzruszają (już pierwsze rozdziały opisują jak Lavinia przypomina sobie śmierć rodziców i ta scena, przepraszam za banał, ale łamie serce).
Postacie są doskonale zarysowane, zwłaszcza postać głównej bohaterki, która przez całe życie stawiała czoła konfliktowi rasowemu – ze względu na kolor skóry należała do białych, ale jej rodziną byli czarni. Bardzo dobrze ukazane jest też to, że niewolnictwo nie dotyczyło tylko jej rodziny, ona także była uwikłana i zanim znalazła wyjście z sytuacji zagrażającej życiu im wszystkim, wiele osób musiało się poświęcić, a i ona sama zmarnowała wiele lat w malignie i letargu.
Mamy w tej książce codzienność białych panów i ich czarnych niewolników, miłość, lojalność, uwikłanie i tajemnice rodzinne, a wreszcie wiele wynaturzeń, które prowadzą do wielkiej tragedii. Dla mnie była jedną z najbardziej emocjonujących i wzruszających pozycji.
Dosłownie wszystko przemawiało za tym, że pokocham tę książkę – jest umiejscowiona na amerykańskim Południu, została jednym z największych bestsellerów New York Timesa i zostanie zekranizowana, a jeden z recenzentów określił ją jako połączenie „Służących” z „Przeminęło z wiatrem”.
Czy sprostała moim oczekiwaniom? Tak, a najlepiej niech świadczy o tym fakt, że ponad 400...
Sięgając po książkę Johna Greena nie wiedziałam, że jest przede wszystkim autorem młodzieżowym i że ta pozycja będzie tak dobra. Szesnastoletnia Hazel Grace zmaga się z rakiem i depresją, nie wychodzi z domu, nie chodzi do szkoły, a mama zmuszą ją do uczęszczania na grupę wsparcia. Nie jest taka, jak inne nastolatki, ale nie użala się i nie chce zintegrować się z resztą grupy. Na jednym z takich spotkań poznaje Augustusa, który ze swoją chorobą już wygrał. Jest intrygujący, ironiczny, przystojny i na pierwszy rzut oka nie pasujący do delikatnej Hazel.
Przy takiej historii łatwo byłoby o banał - dziewczyna chora na raka spotyka miłość. Choć spodziewamy się zakończenia, to ich znajomość nie jest cukierkowa, autor wplata trafne metafory w tekst. Całość zmusza do refleksji, jest to smutna książka, a zarazem najśmieszniejsza, jaką ostatnio przeczytałam. Długo szukałam negatywnej opinii, ale żadnej nie znalazłam. Genialna, a w przygotowaniu film.
Sięgając po książkę Johna Greena nie wiedziałam, że jest przede wszystkim autorem młodzieżowym i że ta pozycja będzie tak dobra. Szesnastoletnia Hazel Grace zmaga się z rakiem i depresją, nie wychodzi z domu, nie chodzi do szkoły, a mama zmuszą ją do uczęszczania na grupę wsparcia. Nie jest taka, jak inne nastolatki, ale nie użala się i nie chce zintegrować się z resztą...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-02-10
2020-12-03
Powieść Hijuelosa to świat muzyki - gorące mambo, rumba, cha-cha, bębny, orkiestry, trąbki. Świat Kubańczyków w Nowym Jorku, którzy wyemigrowali tuż przed rewolucją. Świat i role społeczne mocno określone, niektóre wybory kontrowersyjne. Żyją mocno, a przynajmniej jeden z nich - Cesar. Relacja między braćmi serdeczna, pełno opiekuńczości i serdeczności. Co może razić, a może uzupełniać obraz tamtego życia w latach pięćdziesiątych, to dokładnie sceny seksu, ukazujące namiętność, ludzkie pragnienia czy tęsknoty.
Opowieść także o samotności, sukcesie i upadku. Wiele historii, spotkań, koncertów, wszystko oplecione muzyką i pięknym językiem Hijuelosa. Czytając miałam ochotę puścić sobie tęskne bolero.
W ekranizacji z 1992 roku ("Królowie Mambo") rolę jednego z braci, Nestora, zagrał Antonio Banderas.
Powieść Hijuelosa to świat muzyki - gorące mambo, rumba, cha-cha, bębny, orkiestry, trąbki. Świat Kubańczyków w Nowym Jorku, którzy wyemigrowali tuż przed rewolucją. Świat i role społeczne mocno określone, niektóre wybory kontrowersyjne. Żyją mocno, a przynajmniej jeden z nich - Cesar. Relacja między braćmi serdeczna, pełno opiekuńczości i serdeczności. Co może razić, a...
więcej Pokaż mimo to