-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2023-06
2023-05
Mam bardzo mieszane uczucia wobec tej książki.
Z jednej strony zdecydowanie wierzę, że taka książka jest potrzebna - świadectwo kobiety, której sukcesu nikt nie podał na tacy, a po drodze musiała jeszcze przejść walkę o samą siebie z ciężką depresją.
Z drugiej strony - nie potrafię się z nią do końca utożsamić. Być może tego właśnie dotyka najbardziej "Jestem dość", bo wydaje mi się, że znacznie łatwiej jest powiedzieć sobie, że jesteś dojść, kiedy odnosisz sukcesy zawodowe i masz fajnie ułożone życie, a trochę gorzej, kiedy właśnie wylali cię z pracy i mąż zostawił. Nie przynosi też fajnego wzorca, jak radzić sobie z ambicją, żeby nie stała się potworem, ani jak nie wpaść w pułapkę spod znaku "jestem dość, nic nie muszę, nawet brać odpowiedzialności za swoje życie".
To niewątpliwie wartościowa pozycja: urzeka mnie dystans, wyrozumiałość i czułość do samej siebie, jakich można uczyć się od pani Magdaleny. To rzeczy, których chyba nigdy nie dość - znam, kobietom, które nigdy nie są dość dobre, mają syndrom oszusta, nieidealne ciała i budują siebie na gruncie oczekiwań mitycznych Innych.
A mimo to - czegoś mi w niej brakuje, zostawia niedosyt relatywnie płytkimi refleksjami, których ostatnio pełno na instagramie i w pop-psychologicznych poradnikach.
Szukam dalej.
Mam bardzo mieszane uczucia wobec tej książki.
Z jednej strony zdecydowanie wierzę, że taka książka jest potrzebna - świadectwo kobiety, której sukcesu nikt nie podał na tacy, a po drodze musiała jeszcze przejść walkę o samą siebie z ciężką depresją.
Z drugiej strony - nie potrafię się z nią do końca utożsamić. Być może tego właśnie dotyka najbardziej "Jestem...
2021-07
Chciałabym, żeby tak właśnie wyglądał seks, który co i rusz pojawia się w formie Greyów, iluśtam dni, w takich i śmakich książkach, filmach, komiksach i fanfikach.
Nie dlatego, że u Marty nie ma BDSM, ale dlatego, że kobieta ma tam moc sprawczą, jej przyjemność jest równorzędna względem męskiej, ale nie zawsze musi zaczynać się od dotyku, nie zawsze musi ograniczać się do jednej płci i na pewno nie zawsze musi być czysta. W każdym sensie.
Pojawiały się tu zarzuty, że w opowiadaniach nie dość zaznaczona jest psychika bohaterek, że gdzieś się gubią cechy charakterystyczne i cały "background" - ale chyba każda z nas potrafi dopowiedzieć je sobie sama, kiedyś przeżyła coś podobnego, gdzieś tam w środku wie, co się dzieje z bohaterką.
Kusi mnie, żeby powiedzieć, że pisząc o kobiecych miłościach, o masturbacji, o relacjach, które nie wiadomo - nazwać już zdradą czy jeszcze nie - Marta Dzido porusza tematy tabu, że jest odważna i obrazoburcza. Rzecz w tym, że nie jest. Jest po prostu bardzo ludzka w tym, jak nie ocenia (nareszcie! po oceny moralne proszę do Balzaca albo Flauberta), tylko rozumie.
A do tego wszystkiego - wiecie, że w tej książce nie ma w zasadzie żadnego wulgaryzmu, żadnego słowa trącącego prosektorium? Taka miłość ostatni raz to u Leśmiana...
Chciałabym, żeby tak właśnie wyglądał seks, który co i rusz pojawia się w formie Greyów, iluśtam dni, w takich i śmakich książkach, filmach, komiksach i fanfikach.
Nie dlatego, że u Marty nie ma BDSM, ale dlatego, że kobieta ma tam moc sprawczą, jej przyjemność jest równorzędna względem męskiej, ale nie zawsze musi zaczynać się od dotyku, nie zawsze musi ograniczać się do...
2021-07
Smutno mi po tej książce. Emilie Pine nie wciąga nas wcale w żadną feministyczną dysputę, nie odłożycie jej zapisków wkurzeni jak po książkach Solnit, dajmy na to. Pisze osobiście, niemal czule zwierza się sama sobie - z dzieciństwa naznaczonego alkoholizmem ojca w czasach, kiedy w Irlandii prawo nie dawało możliwości rozwodu. Pisze o dojrzewaniu imprezowiczki i doświadczeniach z seksem, które jasno pokazywały, gdzie jest miejsce nastolatki i młodej kobiety. Pisze wreszcie o menstruacji, o dojrzewaniu do macierzyństwa, o niepłodności.
Widzicie? To są zwyczajne doświadczenia, zwyczajne historie, rzeczy, które spokojnie może opowiedzieć o sobie połowa mieszkańców tej planety. A jednak ta opowieść jest jak ostrożne smarowanie balsamem starych, niezagojonych ran - i dla mnie to tu zasadza się jej feminizm. Nie na tym, że pokazuje bez osłonek jak seksizm nasz codzienny warunkuje w zasadzie każdy aspekt życia, bo to w "O tym się nie mówi" dzieje się jakby mimochodem.
Feminizm tej książki polega na zauważeniu swoich ran, oczyszczenia ich ze zapaskudzonego milczenia i ostrożnym, czułym leczeniu. Dowiedziałam się, ile odwagi trzeba mieć, żeby dotknąć swoich traum, kiedy musiałam odkładać tę książkę średnio co pięć stron, żeby się trochę wypłakać.
Z korzyści praktycznych: nie miałam pojęcia, co to jest leczenie niepłodności. Nie wyobrażałam sobie, że niemożność poczęcia dziecka to taki dramat. I koszty. Była okazja do zrewidowania kilku poglądów.
Smutno mi po tej książce. Emilie Pine nie wciąga nas wcale w żadną feministyczną dysputę, nie odłożycie jej zapisków wkurzeni jak po książkach Solnit, dajmy na to. Pisze osobiście, niemal czule zwierza się sama sobie - z dzieciństwa naznaczonego alkoholizmem ojca w czasach, kiedy w Irlandii prawo nie dawało możliwości rozwodu. Pisze o dojrzewaniu imprezowiczki i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-02
Pisanie o takich książkach zawsze zostawia mnie z uczuciem pewnego dyskomfortu. Nie wypada wręcz nie podpisać się pod tezami zawartymi i w "Mężczyźni objaśniają mi świat", i w jej równie krytycznych "krewniaczkach".
Żeby nie było: Solnit niestety w wielu punktach ma rację, co jest przerażające i doprowadza do rozpaczy, kiedy pisze o przemocy domowej i agresji, z którą kobiety muszą sobie radzić.
Takie książki niestety ciągle są potrzebne, skoro podświadomie szukamy takich rozwiązań, które nie naruszają wygodnego (dla kogo?) status quo. Weźmy choćby historię o gwałtach na kampusach amerykańskich uczelni: dlaczego radzi się studentkom, aby nie wychodziły po zmroku, żeby uniknąć zaczepek, przemocy i gwałtów, a nie nakłania mężczyzn, żeby sami nie wychodzili, jeśli nie panują nad sobą?
Niepoprawna politycznie część mojego marudzenia na tę książkę może pozbawić mnie łatki lewaka i obywatela drugiej kategorii, mimo wszystko odważę się: ta książka cholernie męczy. Maleństwo nie ma nawet dwustu stron, a nie wiem, czy nie wolałabym zamiast tego jeszcze raz przebrnąć przez tego grafomana Sieniewicza na przykład.
Jest pesymistycznie łamane przez zagrzewająco do walki i nawet najbardziej uprzywilejowana, bezpieczna, poważana i niedyskryminowana kobieta po tych 190 stronach może poczuć się wystraszona, osaczona, skazana na ciężki żywot i na dobre wtłoczona w rolę ofiary.
Może tak trzeba. Może to jedyny sposób, aby pisać takie książki. Może to jesteśmy winni kobietom okaleczanym, gwałconym, zastraszanym, zakrzykiwanym, którym mężczyźni tłumaczą, że taka jest ich rola w świecie, który objaśniają z uporem godnym lepszej sprawy.
Czytajcie zatem, ale czytajcie tylko, kiedy uzbroicie się w odwagę i sumienie gotowe do niezbyt miłych rachunków. Tak, również u pań.
Pisanie o takich książkach zawsze zostawia mnie z uczuciem pewnego dyskomfortu. Nie wypada wręcz nie podpisać się pod tezami zawartymi i w "Mężczyźni objaśniają mi świat", i w jej równie krytycznych "krewniaczkach".
Żeby nie było: Solnit niestety w wielu punktach ma rację, co jest przerażające i doprowadza do rozpaczy, kiedy pisze o przemocy domowej i agresji, z którą...
2017-05
Do Dity von Teese mam stosunek mocno ambiwalentny: z jednej strony jej w pełni świadoma autokreacja i żelazna konsekwencja, z jaką wprowadza ją w życie, budzą mój podziw, z drugiej - dyskutowałabym, czy rzeczywiście sprowadzanie "sztuki życia" do kultywowania wyglądu, image'u, jest zjawiskiem pozytywnym.
Jeśli w odmętach internetów natrafiam na jakieś wzmianki o Dicie, opatrzone są zwykle kilkoma zabójczo dobrymi zdjęciami. Kilkoma, podkreślam. Nie całą wielką paczką w wysokiej rozdzielczości. Dlatego właśnie - przyznaję - dałam się uwieść okładce, skuszona okazją do napatrzenia się do woli na obrazki HQ.
No to się napatrzyłam.
Proszę nie lekceważyć tej książki. Nie można lekceważyć czegoś, co waży jakieś pół tony, jest wielkie, nieporęczne i z daleka wydziela intensywną woń papieru kredowego i druku. Znaczy - zapach czytelniczego luksusu i glamouru. Czytelniku, czytelniczko - tej książki się nie wozi w żadnym tam dziadowskim zbiorkomie, tu potrzeba pięciodrzwiowego kombi z tragarzem (wiem, o czym mówię, bo przytargałam tomiszcze w badziewnej nieglamowej płóciennej siatce za pomocą zbiorkomu i miałam za swoje. Dobrze, że zasuwam na płaskim, a nie na szpilkach i bez makijażu, bo by mi tapetka spłynęła z buźki).
Jakie są zatem sekrety tego ekscentrycznego piękna? W skrócie sprowadzają się do kilku zaledwie zasad: wysypiaj się, jedz zdrowo, ćwicz regularnie, dbaj o siebie nieustannie, stosuj kosmetyki odpowiednie dla twojej skóry, a nie drogie, rozpieszczaj się czasem, bądź konsekwentna, nie zmieniaj stylu, bądź tym, kim chcesz być, a jak nie możesz, to albo to zaakceptuj, albo się zmień.
Na pierwszy rzut oka widać, że część z porad Dity ma głęboki sens, choć daleko im do jakichś rewolucyjnych prawd; że część można zaadoptować na swoje potrzeby tylko, jeśli ktoś cię utrzymuje i dba o twoje sprawy, podczas gdy ty szorujesz uda gąbką z trukwy egipskiej; a część jest - przynajmniej dla mnie - mocno przygnębiająca.
Dlaczego przygnębiająca? Bo zrobiłam sobie krótki rachunek stylu: przez ostatnie 20 lat swojego życia przeszłam etap noszenia się jak metal, jak got, jak rasowy przedstawiciel japońskiej sceny rockowej połączony z choinką (serio), jak dziwadło i wreszcie tak, żeby dało się nałożyć ciuchy szybko i bez wewnętrznego fuj - jak widać, im starsza jestem, tym bardziej mój styl grawituje do mało stylowego "czysto i w kolorze, jaki lubię, są naprawdę ważniejsze rzeczy w życiu". Na samą myśl o tym, że wzorem Dity miałabym przez kolejne dziesięć lat nosić się tylko w jeden sposób i robić makijaż tylko w jeden sposób robi mi się trochę smutno i trochę żal.
I dotyczy to nie tylko ciuchów - chodzi o całość: o dom, w jakim mieszkasz, o rzeczy, jakimi się otaczasz, o wybory, jakie podejmujesz. Wymyślasz siebie na resztę życia i praktykujesz tak długo, aż naprawdę staniesz się tym kimś.
O tym mniej więcej jest ta książka i w ujęciu Dity sprowadza się do tego, żeby z bezwzględną konsekwencją dbać o swój wizerunek i pielęgnować urodę. Brzmi jak mentalne więzienie o zaostrzonym rygorze? Cóż, tu się właśnie objawia mój ambiwalentny stosunek do Dity: wierzę, że ona jest w tym szczęśliwa, a sztywny gorset zasad i żelazna konsekwencja dają jej życiowe spełnienie, ale serdecznie współczuję dziewczynom, które nie będąc jak Dita zrobią wszystko, żeby stać się jej odpowiednikiem.
Co zatem mamy w książce? Część poświęconą pielęgnacji - od diety i ćwiczeń po styl życia. Mamy część poświęconą tylko makijażowi i układaniu włosów - bez zbędnej złośliwości, ale są blogerki i vlogerki, z których stron dowiecie się więcej niż od Dity, bo tu wszystko sprowadzi się do tony korektora, sztucznych rzęs, tony pomadki i tony lakieru do włosów. Mamy również rozdział poświęcony poprawianiu urody (casus "nie akceptujesz sobie, to zaakceptuj, a jak nie możesz, to popraw, co trzeba, bo od tego jest skalpel, żeby z niego korzystać") i wreszcie obszerny opis, jak wyglądają profesjonalne przygotowania do profesjonalnego występu - to tak gdyby ktoś miał wątpliwości, dlaczego ekscentryczny glamour nijak się ma do zwyczajnego życia.
Przez pierwsze 100 stron (czyli pierwszy rozdział) książka sprawia niezłe wrażenie: jest trzeźwa i rozsądna. Niestety pada ofiarą swojej własnej objętości - nie da się przeczytać tego na raz bez uczucia narastającej frustracji, zniechęcenia, obrzydzenia powierzchownością, płytkością i kultem wyglądu amerykańskich starletek. Momentami człowiek ma ochotę potrząsnąć "Bądź piękna" (ha, dlatego ta książka jest taka wielka! nie da się p[otrząsnąć!) i zapytać, czy naprawdę nie liczy się nic poza wyglądem?
Całość sprawia wrażenie dość schizofreniczne. Z jednej strony jest manifestem, z drugiej poradnikiem. Z jednej strony zachęca dziewczyny, żeby robiły swoje i czuły się sobą, z drugiej - tylko jeśli w ten sposób będą wyglądały inaczej niż inni. Z jednej strony wreszcie Dita stara się przedstawić swój styl życia jako możliwy do zaadoptowania w codzienności przeciętnego człowieka z jego ośmiogodzinnym dniem pracy i dziećmi w domu, z drugiej na każdym kroku wychodzi, że jednak nie, nie bardzo, do tego trzeba mieć sporo czasu i motywacji zysków, jakie dają te wszystkie poświęcenia.
Bądź lepszą wersją siebie. Lepszą, ładniejszą, zgrabniejszą, zdrowszą, bardziej zdeterminowaną, bardziej konsekwentną, bardziej zniewoloną swoimi własnymi oczekiwaniami, wiecznie na twoim własnym cenzurowanym i zapomnij o luzie.
Na koniec dwie jeszcze uwagi.
W jednym miejscu Dita stwierdza wprost, że jeśli ma do wyboru rozmawiać z kimś, kto wygląda oryginalnie i kimś przeciętnym, zdecydowanie wybierze tego pierwszego. Przepraszam, jeśli zabrzmi to okropnie mentorsko, ale jeśli jakaś młodsza i mniej pewna siebie czytelniczka Dity trafi na tę recenzję - kochanie, to nie działa w ten sposób, nie jesteś tym, jak wyglądasz, ale tym, co myślisz i nie daj sobie wmówić, że jest inaczej, szczególnie jeśli wmawia ci to wymalowana cizia, która żyje z pokazywania sztucznych piersi (nawet jeśli są to mistrzowsko zrobione sztuczne piersi i nawet jeśli robi to w naprawdę piękny i artystyczny sposób).
W innym miejscu Dita dowodzi z kolei, że dobry wygląd to kwestia priorytetów. Jeśli masz do wyjścia 20 minut, zdążysz przypudrować nosek, zrobić dziobek i schować oczy za okularami, narzucić sukienkę i włożyć baletki. Z drugiej strony zauważa, że są dziewczyny, które w 20 minut wolą wbić się w rurki, nastroszyć włosy i nałożyć grubą warstwę tapety na twarz. Co wolisz? Wybór należy do ciebie.
Głęboko zastanowił mnie ten ustęp. Dziewczyna z nałożoną szminką w sukience i w baletkach wygląda, cóż, jak dziewczyna w sukience, czyli zupełnie przeciętnie. Mało tego, jeśli celem kultywowania ekscentrycznego piękna wybierze sukienkę bardziej "strojną", bez pełnego makijażu można wyglądać w niej dość niechlujnie. Z kolei za dziewczyną z natapirowanymi tlenionymi włosami i makijażem a'la japońska gyaru na sto procent wzbudzi zainteresowanie. I co jest teraz bardziej glam i ekscentryczny? Kto łamie konwenanse i drwi z mody, bo ma własny styl?
Wszystkim, którzy rano mają 20 minut do wyjścia serdecznie polecam, żeby zjedli śniadanie. W pracy przed kompem to nie to samo, co w domu i na spokojnie. A bez makijażu skóra trochę odpocznie i wolniej się zestarzeje. Przepraszam, jeśli nie brzmi to dość ekscentrycznie i glamour.
Dziewczynom, którym naprawdę zależy na kultywowaniu piękna, wszystko jedno, jak je zaszufladkujemy, serdecznie polecam książkę Dity schować głęboko na półce, od czasu do czasu wyciągać, żeby obejrzeć jedno zdjęcie - nie ma potrzeby więcej, bo na każdym Dita wygląda w zasadzie tak samo - i robić swoje po swojemu, bez cudzych rad.
Wszystkim PT Czytelniczkom i Czytelnikom z dużą ilością wolnego czasu i odpowiednim zacięciem zwracam uwagę, że nie mamy jeszcze na rynku książki o tym, jakie lektury wybierać, aby kultywować swój ekscentryczny glamour i tworzyć odpowiedni wizerunek za pomocą swojej biblioteczki na LC. Dostrzegam tu poważny marketingowy brak. Proszę tylko, aby umieścić mój nick w podziękowaniach na ostatniej stronie.
Do Dity von Teese mam stosunek mocno ambiwalentny: z jednej strony jej w pełni świadoma autokreacja i żelazna konsekwencja, z jaką wprowadza ją w życie, budzą mój podziw, z drugiej - dyskutowałabym, czy rzeczywiście sprowadzanie "sztuki życia" do kultywowania wyglądu, image'u, jest zjawiskiem pozytywnym.
Jeśli w odmętach internetów natrafiam na jakieś wzmianki o Dicie,...
2012-10
Dawno nie zdarzyło mi się kupić książki "w ciemno" i nie spodziewałam się, że z księgarni PWN wyjdę z nowym nabytkiem - a jednak! Przyznaję, kupiłam pod wpływem wybranego na chybił trafem fragmentu, w którym króla przestrzega królewicza przed spoufalaniem się z królewnami, które mogą odebrać mu prawictwo, niezmiernie przecież ważne dla przyszłej króli. Jak można oprzeć się czemuś tak przewrotnemu?
Książka skonstruowana jest według ciekawej formy: najpierw autorka nowych baśni Agnieszka Suchowierska i psycholog Wojciech Eichelberger analizują przekaz zawarty w oryginalnych wersjach baśni, odsłaniając ich drugie dno - nierzadko bardzo zaskakujące, co każe się również zastanowić nad tym, jak bardzo rzeczy, które uważamy za oczywiste, dotyczące naszych lęków czy rzeczy uznawanych "powszechnie" za słuszne i właściwe, są ugruntowane przez kulturę. Podobnie omawiane są również baśnie opowiedziane na nowo przez Agnieszkę Suchowierską.
Pomysły autorki bywają naprawdę błyskotliwe, kobieco mądre i gorzko celne, a przewrotne odwrócenie ról książąt i księżniczek lepiej niż jakakolwiek feministyczna diatryba pokazuje, jak absurdalne są wymogi nakładane na kobiety przez kulturę - i jaka jest druga strona tego medalu. Mam co prawda wrażenie, że Agnieszka Suchowierska mogła "wycisnąć" z tych baśni więcej i pójść dalej, ale i tak sam pomysł i jego realizacja są zjawiskiem tak niezwykłym, cennym i godnym uwagi, że lepiej skupić się na pozytywach i na takie czy inne niedociągnięcia w grze schematami przymknąć oko.
To, co trochę zaciemniło ogólnie pozytywny obraz książki, to poziom omówień obydwu autorów, dryfujący swobodnie od celnych "terapeutycznych" analiz i spostrzeżeń, do najgorszych klisz, w których jak na dłoni widać, jak bardzo trudno jest uciec od schematu. Myślę, że na dobre wyszłoby całości, gdyby państwo Suchowiecka i Eichelberger porzucili ton pogaduszek na kawce i podjęli trochę ambitniejsze tematy niż to, czego oczekuje autorka od swojej starości, żeby nie szukać daleko.
Jeśli podejść do tej książki bez wygórowanych intelektualnych oczekiwań, okaże się ciekawą lekturą. Może nie rewolucyjną albo przewracającą świat, ale przynajmniej podejmującą dyskusję ze schematami.
No i obowiązkowo dla wszystkich rodziców, którzy czytają baśnie swoim pociechom. Dla świadomości i wzbogacenia lektur.
Dawno nie zdarzyło mi się kupić książki "w ciemno" i nie spodziewałam się, że z księgarni PWN wyjdę z nowym nabytkiem - a jednak! Przyznaję, kupiłam pod wpływem wybranego na chybił trafem fragmentu, w którym króla przestrzega królewicza przed spoufalaniem się z królewnami, które mogą odebrać mu prawictwo, niezmiernie przecież ważne dla przyszłej króli. Jak można oprzeć się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-07
Najpierw przeczytałam tytuł - "Dlaczego kobiety uprawiają seks?" - i pierwsze, co chciałam sprawdzić, to czy przypadkiem autorem tego opracowania nie są "amerykańscy naukowcy". Nie, żebym zarzucała cokolwiek amerykańskiej nauce, ale jakoś po lekturze tej książki przestało mnie dziwić, dlaczego to Ameryka w obiegowej opinii jawi się jako ojczyzna absurdalnych i głupich badań.
Na dobry początek wzięłam sobie karteczkę i jako kobieta dokonałam naukowego podsumowania, dlaczego w zasadzie uprawiam seks. Potem głęboko zastanowiłam się, dlaczego powstają takie książki? Czy kobiety naprawdę są takim naukowym, społecznym i ewolucyjnym ewenementem, że trzeba badać podobne kwestie? Jeśli tak, to proponuję zbadać również, dlaczego kobiety jedzą (a co za tym idzie, dlaczego nie jedzą) albo dlaczego kobiety wydalają (i jakie wiążą się z tym kłopoty - nieprzypadkowo japońskie sedesy mają funkcję zagłuszania niepożądanych odgłosów szumem wody). Ja natomiast spokojnie poczekam, aż ukaże się książka przystępnie wyjaśniająca, dlaczego mężczyźni uprawiają seks - książka "amerykańskich naukowców" wyraźnie sugeruje, że nie mają po temu żadnej motywacji.
Dlaczego zatem kobiety uprawiają seks? Otóż dlatego, że lubią, mogą i chcą, dlatego, że poprawia im samopoczucie, wpływa na ocenę, prestiż społeczny i awans zawodowy, a także w celu załatwienia pewnych społecznych kwestii w postaci, na przykład, zemsty. Ach, no i oczywiście dla świętego spokoju oraz dlatego, że wydaje im się, że tak trzeba. Czy ktoś naprawdę jest zaskoczony?
To, co w takich opracowaniach jest najgorsze, najbardziej wstrętne, obmierzłe i krzywdzące, to utrwalanie koszmarnie krzywdzących stereotypów pod płaszczykiem naukowej powagi. Panie z natury dążą do związków monogamicznych, żeby zapewnić potomstwu jak najlepsze warunki do rozwoju, panowie z natury dążą do poligamii, żeby zostawić po sobie jak najwięcej genów. Rzeczywiście, mentalność zmienia się znacznie wolniej niż warunki gospodarcze, ale ponieważ zeszliśmy z drzew jakiś czas temu, to może czas by było przestać usprawiedliwiać pewne nierówności ewolucją i zachowaniami atawistycznymi - albo chociaż nadmienić, że można inaczej?
Oczywiście, rozumiem, że jest to opracowanie roszczące sobie pretensje do naukowości, skutkiem czego autorzy nie mogli sobie pozwolić na żaden osobisty komentarz. Tyle tylko, że obok kwestii seksuologicznej poruszone zostały kwestie społeczne, obecnie, według mnie, w najwyższym stopniu godne uwagi i jako takie zasługujące na komentarz. Pewnie, że kobieta po trzydziestce planująca założenie rodziny będzie zwracać uwagę na sytuację materialną swoją i partnera, nie ma w tym nic dziwnego ani cynicznego. Ale dlaczego siedemnastolatka czuje presję społeczną, żeby sypiać z chłopcem, chociaż wcale tego nie chce - usprawiedliwianie takiego niewyrażonego wprost przymusu naturą, ewolucją i całą masą podobnych bzdur zakrawa na absurd.
Przy okazji, nie przemawia do mnie sama idea tej książki: bardzo wygodnie jest usprawiedliwiać biologią i ewolucją zachowania seksualne kobiet w USA, także emigrantek. Tyle tylko, że jest paskudne naciąganie i fałszowanie obrazu - uczciwiej byłoby przyznać, że nie wszystkie zachowania są wynikiem spuścizny po małpich przodkach, a na większość z nich ma niebagatelny wpływ kultura i normy społeczne. Na dobry początek proponuję małą analizę, dlaczego kobiety uprawiały seks w XIX wieku. Jest szansa, że para światłych badaczy zakopie się w bibliotekach, a na kolejne podobne dziełko poczekamy szczęśliwie dłużej niż dekadę.
Jedyna zaleta tej książki to śliczne opisy preferencji seksualnych respondentek, które zrywają z mitem o opozycyjnych seksualnościach homo-hetero. Moim faworytem było określenie "na ogół heteroseksualna". Światełko w tunelu, zaiste.
Najpierw przeczytałam tytuł - "Dlaczego kobiety uprawiają seks?" - i pierwsze, co chciałam sprawdzić, to czy przypadkiem autorem tego opracowania nie są "amerykańscy naukowcy". Nie, żebym zarzucała cokolwiek amerykańskiej nauce, ale jakoś po lekturze tej książki przestało mnie dziwić, dlaczego to Ameryka w obiegowej opinii jawi się jako ojczyzna absurdalnych i głupich...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07
Chciałam błyskotliwie zacząć, że piersi, jakie są, każdy widzi - ale właśnie nie każdy, bo tylko połowa populacji, a punkt widzenia, wiadomo, zależny jest od punktu siedzenia, zatem czy kobieta obarczona taką, cóż, odpowiedzialnością, problemem, radością, cudem względnie tkanką widzi to samo, co mężczyzna? A jeśli mężczyzna jest amantem, romantykiem, szowinistą, mizoginem albo religijnym oszołomem? O tym mniej więcej jest ta książka.
Czy każdy widzi, czy nie widzi, to inna rzecz, ale wszyscy mniej więcej wiemy, do czego służą piersi: mają karmić i wyglądać. Tutaj znowu zdania mogą być podzielone: o karmieniu inne zdanie będzie miał wyznawca prehistorycznego albo chociaż starożytnego kultu, a inne noworodek - proszę się nie śmiać, Freud i Melanie Klein nawet w wieku zaawansowanym mieli sporo do powiedzenia na temat karmienia i piersi jako takich. Podobnie jeśli chodzi o wygląd - mniejsza, jak piersi mają wyglądać, rzecz raczej w tym, że w ogóle pojawiają się oczekiwania co do wyglądu, oraz - kto wie, czy to nie bardziej istotne - czy piersi w ogóle mają prawo wyglądać, na przykład zza dekoltu albo na plaży? A co, jeśli nie wyglądają albo wygląda tylko jedna?
O tym, w największym uproszczeniu, traktuje książka Marylin Yalom. Temat wdzięczny, pozornie tylko banalny... ale. I tu zaczynają się schodki.
Fakt, że autorka zajmuje bardzo wyważone stanowisko i ani z mężczyzn nie robi katów i potworów fałszujących obraz kobiecego ciała na szkodę swoich odbiorczyń, ani z kobiet nie czyni tylko bezwolnych ofiar męskich rozporządzeń co do kształtu, funkcji, roli względnie przeznaczenia i docelowego odbiorcy (potomek czy kochanek?) - a trudno się nie zgodzić, że takowe były. Wyjątkowo żałuję, że tak jest, bo może solidna dawka bluzgania jadem dodałaby tej książce ognia, a tak, cóż - jest nudno. Kto chociaż pobieżnie zna historię kultury starożytnej i średniowiecznej nie będzie zaskoczony. Kto zna mniej więcej historię kultury nowożytnej Europy ziewnie sobie zdrowo. Nie pośmieje się nawet ten, kto zetknął się ze zwariowanymi pomysłami dra Freuda.
Jedyne, co w tej książce naprawdę nie urzekło, to ostatnie rozdziały, poświęcone kobietom, które wyszły z raka, które nauczyły się kochać swoją kobiecość z jedną piersią i głosy tych autorek - nareszcie, po latach męskich farmazonów o kulach z kości słoniowej - które wykarmiwszy dzieci doceniały i akceptowały, jak zmieniły się przez to ich piersi.
Prywatnie bardzo chciałabym wiedzieć, kto tę książkę przetłumaczył. Wydawnictwo poskąpiło tej skądinąd ważnej informacji, a wygląda na to, że tłumacz? tłumaczka? też nie mogli pogodzić się z anonimowością, bo tekst jest dosłownie upstrzony irytującymi, niepotrzebnymi i nic niewnoszącymi dopowiedzeniami autora - autorki? - przekładu.
Zaczęłam się już przy średniowieczu, kiedy tłumaczka - tłumacz? - przy okazji zdania o obrazach spieszy podzielić się z nami jakże ważną, potrzebną i szerzej nieznaną informacją, że w średniowieczu nie malowano na płótnach, tylko na deskach, stąd o średniowiecznym malowidle nie można napisać "płótno". Nikt oczywiście nie ma wątpliwości, że bez tej pożytecznej wiedzy nie sposób ogarnąć tematu damskiego biustu. Podobnych kwiatków jest sporo przy każdej nadarzającej się - i nienadarzającej, a co - okazji. Mamy zatem w tekście angielskim słówko "chreeleaderka", znane nam i w spolszczeniu, nasz dzielny tłumacz - tłumaczka - spieszy zatem natychmiast z uzupełnieniem, że chodzi o "pomponiarkę". I tak dalej, i tak dalej, bez żadnej konsekwencji, bez potrzeby, najczęściej bez sensu. Raz w tekście, raz w przypisach, raz podając datę wydania polskiego przytaczanego cytatu, innym razem nie - wiwat niechlujstwo i pseudo-profesjonalizm.
Nadal nie wiem, kto to przetłumaczył. Jestem natomiast pewna dwóch rzeczy: inicjały "J. F." do końca roku będą mi się źle kojarzyć, to raz, a dwa: wstyd dla wydawnictwa, którego redakcja i tłumacz szaleją po przekładzie jak chcą, kiedy korektor najwidoczniej zasnął.
Chciałam błyskotliwie zacząć, że piersi, jakie są, każdy widzi - ale właśnie nie każdy, bo tylko połowa populacji, a punkt widzenia, wiadomo, zależny jest od punktu siedzenia, zatem czy kobieta obarczona taką, cóż, odpowiedzialnością, problemem, radością, cudem względnie tkanką widzi to samo, co mężczyzna? A jeśli mężczyzna jest amantem, romantykiem, szowinistą, mizoginem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06
Co za fascynująca rzecz!
Każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z poezją grecką, zwłaszcza archaiczną pozna od razu, że "Pieśni Bilitis" nie mają nic wspólnego z tym, co mają naśladować - ale nie ma to żadnego znaczenia, skoro ucieleśniają mit, wyobrażenie i pojmowania egotycznego świata Safony i kultów Astarte lepiej niż jakikolwiek antyczny zabytek literatury.
Jest to najbardziej kobieca, zmysłowa poezja, jaką czytałam, a paradoksalnie stworzył ją mężczyzna. Ta poezja jest kobieca w tym, jak przedstawia emocje związane z miłością i intymnością, jak cudownie afirmuje kobiecą erotykę i zmysłowość, jakimś cudem nie wpadając ani w pornografię, ani nie czyniąc z kobiety i jej przeżyć dodatku do mężczyzny. Ta subtelna różnica sprawia, że Louys stworzył piękny hymn na cześć kobiecości - nie agresywnej, nie bojowej, nie słabej i pokornej, ale świadomej siebie i cieszącej się swoją naturą, tym piękniejszy że, co by o tym nie mówić, podobnych literackich perełek można ze świecą szukać.
Z edytorskich uściśleń: wydanie Oficyny naukowej to pełny zbiór, w przeciwieństwie do poprzedniego wyboru w przekładzie Staffa, wydanego przez Krajową Agencję Wydawniczą.
Co za fascynująca rzecz!
Każdy, kto miał jakąkolwiek styczność z poezją grecką, zwłaszcza archaiczną pozna od razu, że "Pieśni Bilitis" nie mają nic wspólnego z tym, co mają naśladować - ale nie ma to żadnego znaczenia, skoro ucieleśniają mit, wyobrażenie i pojmowania egotycznego świata Safony i kultów Astarte lepiej niż jakikolwiek antyczny zabytek literatury.
Jest to...
2011-08-01
Co za fantastyczna książka! Przede wszystkim, autorka dotarła do prawdziwych kulturowych rarytasów: opracowań medycznych na temat życia seksualnego, listów, pamiętników, poradników i czasopism, przedstawiających całą społeczną złożoność kwestii związanych z małżeństwem: zalotów, oczekiwań obu stron, narzeczeństwa a także tego, co wiązało się z tajemnicami alkowy - nie tylko małżeńskiej.
Fragmenty opracowań i uczonych dysertacji o szkodliwości onanizmu (który według ówczesnych uczonych prowadził do "ziyocenia" i "znikczemnienia fizycznego"), które dziś śmieszą do łez, przeplatają się z cudownie oddającymi atmosferę tamtej epoki anegdotami i wskazówkami z poradników dla panienek na wydaniu, kawalerów szukających żony oraz świeżo upieczonych pań domu - a wszystko to wzbogacone jest wartką, barwną i pełną dowcipu narracją autorki.
Monografia jest tak dobra, że aż szkoda, że autorka tak ściśle trzymała się tematu i nie pokusiła się o żaden rys kobiecych związków homoseksualnych, koncentrując się na roli i pozycji kobiety oglądanej tylko poprzez pryzmat małżeństwa.
Tak napisanych książek chciałoby się więcej!
Co za fantastyczna książka! Przede wszystkim, autorka dotarła do prawdziwych kulturowych rarytasów: opracowań medycznych na temat życia seksualnego, listów, pamiętników, poradników i czasopism, przedstawiających całą społeczną złożoność kwestii związanych z małżeństwem: zalotów, oczekiwań obu stron, narzeczeństwa a także tego, co wiązało się z tajemnicami alkowy - nie tylko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-02-01
Naprawdę można odnieść wrażenie, że bycie kobietą to nie po prostu bycie jako istota ludzka, ale bardzo Odpowiedzialne Zadanie, konieczność Ochrony Kobiecej Duchowości względnie Pielęgnowania Energii Twórczej i kwestia o takiej doniosłości, że nawet prosta czynność namalowania kreski na powiece urasta do odrębnego problemu.
Z jednej więc strony "Biegnąca z wilkami" to mądra i naprawdę pożyteczna książka: analizy bajek zaproponowane przez autorkę są cudownie inspirujące, skłaniają do przemyśleń i, co najcenniejsze, prezentują pewien wzorzec czy propozycję dla kobiet alternatywną w stosunku do mainstreamu kultury, gdzie nacisk kładzie się raczej na wygląd i wartości materialne, a nie na kobiecą duchowość, wrażliwość i wolność.
Z drugiej strony natomiast mierzi mnie i telepie na podawanie dość prostych i w gruncie rzeczy uniwersalnych prawd - jak siła wybaczania, jak korzyści płynące ze świadomego życia i pielęgnowania swoich pasji - podlanych mało strawnym sosem o roboczej nazwie "my, kobiety, a Inny". Rzeczy, o których pisze Estes, są w gruncie rzeczy bardzo uniwersalne, ale dominująca retoryka "rzeczypospolitej babskiej" przekazu wcale nie ułatwia.
Poza tym ciężko powiedzieć, jakie kobiety ma na myśli autorka. Cały czas między wierszami przewija się gdzieś, że rzecz dotyczy biologicznych kobiet, produkujących stosowne gonady - a co z kobietami o innych ciałach? Albo tymi, które naprawdę nie czują tak gloryfikowanej przez autorkę konieczności tworzenia, ale realizują się jako kobiety w innych dziedzinach niż poezja albo malarstwo? Czy koniecznie, aby być duchowo spełnioną i zrealizowaną kobietą, trzeba pałać miłością do natury i prowadzić życie artystki? Oczywiście, w żadnym punkcie nie jest napisane, że ta książka jest uniwersalna albo że rości sobie prawa do wyłączności - ale i tak prywatnie mnie boli, że nawet tu między wierszami siedzi ten dychotomiczny podział na kobieta (dość jasno zdefiniowana) - Inne.
Ciekawe jest zresztą, że chociaż autorka przestrzega wielokrotnie, żeby nie dać się zadziobać i stłamsić, że udziela rad, jak temu zapobiec i ochronić swoja wewnętrzną wolność, jakby wszystkie kobiety były ofiarami groźnych zakusów Innego, nie ma ani jednego miejsca poświęconego radom, jak nie zadziobywać. Bardzo łatwo jest operować pojęciami "kultury" albo "społeczeństwa" jako mitycznych bestii czyhających na kobiece dobro, a pomijać przy tym prosty i smutny fakt, że nie ma bardziej zajadłego wroga kobiety niż druga kobieta.
Zasadniczo - tak, warto czytać. Nie powiem, że trzeba, a jeśli nawet, to trzeba długo, raz na kilka lat, z namysłem i w małych ilościach, ale warto.
Warto zrobić jeszcze dwie rzeczy: po pierwsze skrócić o połowę, wyrzucić niepotrzebne powtórzenia i wałkowanie tego samego w kółko (chroń swoją kobiecą duchowość, pielęgnuj siły twórcze, nie zadawaj się z ludźmi, którzy cię niszczą), a po drugie poddać rozsądnej i trzeźwej krytyce. Dla równowagi.
Naprawdę można odnieść wrażenie, że bycie kobietą to nie po prostu bycie jako istota ludzka, ale bardzo Odpowiedzialne Zadanie, konieczność Ochrony Kobiecej Duchowości względnie Pielęgnowania Energii Twórczej i kwestia o takiej doniosłości, że nawet prosta czynność namalowania kreski na powiece urasta do odrębnego problemu.
Z jednej więc strony "Biegnąca z wilkami" to...
2011-12-01
W myśl zasady "Dla każdego coś miłego", a to niejako implikuje pewną nierówność: im obszerniejszy temat, tym większe prawdopodobieństwo, że żaden z aspektów problemu nie zostanie przedstawiony dość szczegółowo. W tym jednak wypadku wydaje mi się, że autorkom i autorom oraz redaktorkom tomu przyświecały inne założenia niż nakreślenie spójnego, kompleksowego wizerunku kobiet w krajach Orientu na przestrzeni wieków.
Dlatego też w tomie można znaleźć monograficzne eseje o kobietach w bliższej i dalszej starożytności, czasem jako o grupie społecznej (Mezopotamia, kobieta w świetle tradycji talmudycznej) a czasem jako o pojedynczych wyjątkach (Chiny), a oprócz tego eseje, powiedzmy, przekrojowe (Wietnam, Japonia, Korea, Czarna Afryka, Turcja).
W moim odczuciu osobną grupę stanowią artykuły i opracowania dotyczące kobiet w świecie islamu, znacznie bardziej zróżnicowane jeśli chodzi o poziom - począwszy od raczej popularnonaukowych ("Sytuacja kobiety w islamie i społeczeństwie muzułmańskim - obraz w prasie polskiej prze 11.09.2001" Agaty Nalborczyk z żenującymi komentarzami w przypisach czy "Małżeństwa Polek z wyznawcami islamu..." Anny Ewy Rzepeckiej) aż do rzetelnych i solidnych esejów ("Kobieta bez zasłony. Muzułmanka w świetle wiary i kultury" Ewy Machut-Mendeckiej).
Za niektóre rozdziały powinnam przyznać maksymalną ilość gwiazdek, za niektóre wlepić gwiazdki ujemne - dlatego też będzie w środek.
W myśl zasady "Dla każdego coś miłego", a to niejako implikuje pewną nierówność: im obszerniejszy temat, tym większe prawdopodobieństwo, że żaden z aspektów problemu nie zostanie przedstawiony dość szczegółowo. W tym jednak wypadku wydaje mi się, że autorkom i autorom oraz redaktorkom tomu przyświecały inne założenia niż nakreślenie spójnego, kompleksowego wizerunku kobiet...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-09-01
Bardzo chciałabym uniknąć krzywdzącego dla obu stron stwierdzenia, że kobiety pracują mniej, bo robią wszystko lepiej za pierwszym razem, ale w kontekście niedawno zmęczonego gniota Pawła Fijałkowskiego "Homoseksualizm. Wykluczenie, transgresja, akceptacja") książka Bonnet powinna znaleźć się w Sèvres jako wzór rzetelnie napisanej monografii.
Przede wszystkim mam przyjemność oddać autorce, że nie bije po oczach krzyczącym feminizmem, nikogo nie obraża, nie koloryzuje, unika wszelkiej mitomanii - a przynajmniej w znacznym stopniu - i zachowuje naukową obiektywność.
Nie chcę dowodzić, że praca ta jest epokowa, przełomowa czy odkrywcza, bo nie śledzę na bieżąco trendów naukowych w tej dziedzinie, ale dla mnie zasługuje przynajmniej na uwagę ze względu na temat i jego ujęcie. Co prawda Marie-Jo Bonnet koncentruje się na obrazie związków miłosnych między kobietami we Francji, ale nie zmienia to faktu, że drobiazgowa, rzetelna analiza źródeł może budzić zawstydzenie u innych badaczy.
Cóż miała do dyspozycji Bonnet? Słowniki, encyklopedie i opracowania medyczne, oraz garść wzmianek w literaturze pięknej, co ciekawe - w większości stworzone przez mężczyzn. Wnioski, jakie wyciąga z analizy źródeł i żelazna logika, z którą przedstawia swoje tezy odsłaniają ten obraz kobieco-kobiecych relacji, który zwykle umyka uwadze. Próżno tu szukać ognistych opowiastek albo historii czułych sentymentalnych przyjaźni, omówiony został natomiast obraz relacji lesbijskich na przestrzeni wieków tak, jak był on widziany przez ówczesnych zainteresowanych (podkreślam: zainteresowane pozostają dziwnie wykluczone z dyskursu).
Być może niektóre tezy Bonnet nie wzbudzają entuzjazmu, inne mogą szokować czy budzić opór (pytanie wtedy - dlaczego?), ale dla samej konfrontacji i zmierzenia się z punktem widzenia autorki obowiązkowo trzeba.
Bardzo chciałabym uniknąć krzywdzącego dla obu stron stwierdzenia, że kobiety pracują mniej, bo robią wszystko lepiej za pierwszym razem, ale w kontekście niedawno zmęczonego gniota Pawła Fijałkowskiego "Homoseksualizm. Wykluczenie, transgresja, akceptacja") książka Bonnet powinna znaleźć się w Sèvres jako wzór rzetelnie napisanej monografii.
Przede wszystkim mam...
2013-02-01
Nareszcie ktoś napisał to, co sama widzę, ale nie umiałam tego nazwać ani ocenić, czy to, jak media przyczyniają się do kształtowania postaw kobiet, nie tylko tych najmłodszych, są pozytywne czy wręcz przeciwnie.
Mało tego. Ktoś nareszcie wnikliwie i uważnie prześledził, jakie elementy składają się na obraz współczesnej kobiety i co robić, żeby dziewczynki i dorastające dziewczyny nie zapominały, że wbrew przekazowi popkulturowej papki, inne modele realizowania swojej kobiecości - nie tylko zorientowane na osiągnięcie seksualnie atrakcyjnego wyglądu i zaskarbienie sobie męskiej uwagi - też są możliwe.
Kontrowersyjna może się wydawać teza łącząca obraz dziewczynek i kobiet propagowany w mediach z coraz powszechniejszym przyzwoleniem na wykorzystywanie kobiet w seksbiznesie (w którym praca ukazywana jest nierzadko jako szczyt kobiecych możliwości), ale trzeba przyznać, że autorka przeprowadza wywód logicznie i przytacza rzetelne dane na poparcie swojej tezy - to, czy kogoś przekona, to już odrębna sprawa.
Naprawdę żałuję, że tak mało.
Nareszcie ktoś napisał to, co sama widzę, ale nie umiałam tego nazwać ani ocenić, czy to, jak media przyczyniają się do kształtowania postaw kobiet, nie tylko tych najmłodszych, są pozytywne czy wręcz przeciwnie.
Mało tego. Ktoś nareszcie wnikliwie i uważnie prześledził, jakie elementy składają się na obraz współczesnej kobiety i co robić, żeby dziewczynki i dorastające...
2013-03-01
Obowiązkowa dla wszystkich, którzy zachwycają się, jakie dowcipne, mądre i życiowe są wszystkie pseudo-naukowe książki wyjaśniające, dlaczego one gadają, a oni nie potrafią słuchać, dlaczego one nie potrafią czytać mapy, a oni nie lubią pytać i drogę - i święcie wierzą, że mózgi męskie i kobiece szalenie różnią się między sobą.
Obowiązkowa dla wszystkich, którzy zachwycają się, jakie dowcipne, mądre i życiowe są wszystkie pseudo-naukowe książki wyjaśniające, dlaczego one gadają, a oni nie potrafią słuchać, dlaczego one nie potrafią czytać mapy, a oni nie lubią pytać i drogę - i święcie wierzą, że mózgi męskie i kobiece szalenie różnią się między sobą.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ależ to jest rozkoszne maleństwo! Murek nie sięga do trudnodostępnych źródeł; czasem jej wyobraźnię i wrażliwość porusza jeden fragment monografii, reklamy, zasłyszanego zdania - i rozpoczyna opowieść ze strzępków wspomnień, refleksji, czułości i fascynacji tajemniczym światem dziewczynek.
Owszem, ja też jestem trochę rozczarowana, że to nie jest potężne opracowanie z zakresu girl studies. Ale "Dziewczynki" mają też dla mnie inną wartość, stąd wysoka ocena - gdzieś między wierszami autorce udało się uchwycić dziewczynkowość z ich sekretami, z kampowym, wywrotowym potencjałem, z negocjowaniem i rozsadzaniem granic tego, co wypada. Moje dzieciństwo i moją mdłość.
To duża sztuka - w blisko czterdziestoletniej czytelniczce obudzić wspomnienie dziewczynki...
Ależ to jest rozkoszne maleństwo! Murek nie sięga do trudnodostępnych źródeł; czasem jej wyobraźnię i wrażliwość porusza jeden fragment monografii, reklamy, zasłyszanego zdania - i rozpoczyna opowieść ze strzępków wspomnień, refleksji, czułości i fascynacji tajemniczym światem dziewczynek.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toOwszem, ja też jestem trochę rozczarowana, że to nie jest potężne opracowanie z...