-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać189
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Po „Cinder” sięgnęłam z czystej ciekawości. Nie byłam niesamowicie pozytywnie nastawiona do tej powieści mimo, że oceny były wysokie. Kolejne paranormal ramance tyle tylko, że akcja rozgrywa się w przyszłościowym Pekinie. Tak myślałam, a miałam powody, gdyż czytając np. Nevermore, które zagarnęło świetne recenzje, ja najzwyczajniej w świecie się nudziłam. Skusiłam się jednak na pierwszą część „Sagi Księżycowej”. I oto co dostałam.
Nasza tytułowa bohaterka mieszka w Nowym Pekinie wraz z dwiema przybranymi siostrami oraz opiekunką prawną i pracuje jako mechanik na pobliskim targu. Niby nic w tym dziwnego, ale Cinder jest cyborgiem, który nie pamięta nic ze swojej przeszłości. Całe lata przed wypadkiem to biała plama w jej pamięci. Cinder żyje w niespokojnych czasach, kiedy to trwa polityczna walka między Ziemianami a Lunarami, mieszkańcami Księżyca. Dziewczyna zostaje wciągnięta w nierówną walkę władców o prymat nad mieszkańcami Ziemi oraz w bitwę o przyszłość ludzkości.
Obawiałam się, że Nowy Pekin zostanie przedstawiony w samych superlatywach i nie będzie tu miejsca na cierpienie i chore gry polityków. Sielanka, miłość, młodzieńcze zakochanie i wiele innych podniosłych uczuć. Jednak już na pierwszych stronach można zaobserwować, że w tym świecie coś jest nie tak. Za dużo brudu, biedoty i chorób. Nagle wykreowany świat stał mi się bliższy i bardziej naturalny. I taki pozostał do końca powieści – nieidealny.
W świecie Cinder mamy całą gamę istot – Ziemianie, Lunarzy, cyborgi, androidy, a każdy z nich ma inny charakter. Jedyne postacie, których szczerze nienawidziłam to przybrane siostry Cinder. Rozumiem, że miały odgrywać głupiutkie małolaty, ale chyba autorka zbytnio się rozpędziła, tworząc z nich bezrozumne księżniczki. Nawet cesarz Kai, mimo że zabójczo przystojny i zabawny, był przedstawiony bardzo naturalnie.
Kolejna sprawa to przeszłość Cinder, czym autorka kompletnie mnie nie zaskoczyła. Już na początku zorientowałam się, co się dzieje dlatego też, nie miałam niespodzianki, jeśli o to chodzi. Chociaż sam koniec bardzo mnie zaskoczył, ale nie pod tym względem.
Jeśli ktoś liczy na ckliwe PR, to nie znajdzie go w tej powieści. Uczucia nie są tutaj tak ważne jak fabuła, wręcz przeciwnie są one zepchnięte daleko, daleko w kąt. Co nie znaczy, że ich nie ma. Ja ich po prostu nie zauważałam głównie dlatego, że Marissa Meyer przedstawiła je realnie, a nie sztucznie i słodko.
Komu polecić tę książkę? Chyba wszystkim. Biorąc pod uwagę moje upodobania (fantasy, science fiction, PR dotykam tylko dwumetrowym kijem), ta książka jest dla każdego. Bez względu na to co czytałeś/aś jest to jedna z tych powieści, które zapadają w pamięci.
Opinia zamieszczona także na portalu http://paranormalbooks.pl/
Po „Cinder” sięgnęłam z czystej ciekawości. Nie byłam niesamowicie pozytywnie nastawiona do tej powieści mimo, że oceny były wysokie. Kolejne paranormal ramance tyle tylko, że akcja rozgrywa się w przyszłościowym Pekinie. Tak myślałam, a miałam powody, gdyż czytając np. Nevermore, które zagarnęło świetne recenzje, ja najzwyczajniej w świecie się nudziłam. Skusiłam się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Przyznam, że obawiałam się kontynuacji „Drużyny”, gdyż autor planował zakończyć serię na 3 części. Jednakże John Flanagan wyznał, że nie zamiesza rozstawać się ze swoimi skandyjskimi bohaterami i pragnie napisać kolejne tomy. Być może wiele osób skakałoby z radości na wieść o dalszych przygodach Hala i jego przyjaciół, ale ja się nie zaliczam do tego radosnego grona. W 3 tomie pt. „Pościg” wszystkie wątki zostały domknięte na ostatni guzik i więcej do szczęścia nie było mi potrzeba, a tym bardziej kolejnego książkowego tasiemca. Niemniej, kiedy pojawili się „Niewolnicy z Socorro”, kupiłam i tę część, lecz głównie z sentymentu do Johna Flanagana. Pojawia się jednak pytanie, czy australijski pisarz nie spoczął na laurach i czy kolejna powieść nie jest tylko dodatkowym tworem dla nabicia kieszeni pieniędzmi.
Drużyna Czapli, po zakończonej przygodzie z Zavaciem, już nie podróżuje po niebezpiecznych morzach i oceanach. W tej chwili stacjonują u wybrzeży Skandii, pilnując porządku na wodach i chroniąc statki handlowe. Oberjarl Erak widząc, że Hal i jego przyjaciele nie są stworzeni do sterczenia w jednym miejscu, powierza im pewne zadanie. Czaple wyruszają do Araluenu, by na mocy dawnego kontraktu bronić tamtejszą ludność przed atakami nieprzyjaciół. Z pozoru łatwe zadanie wcale nie jest tak proste i przyjemne, jak mogłoby się wydawać. Pewnego dnia Czaple są świadkami napaści na aralueńską ludność. Okazuje się, że mieszkańcy Arydii prowadzą handel niewolnikami i w ten sposób pozyskują nowy „towar”. Nawet Gilan, jeden z członków Korpusu Zwiadowców, zostaje wciągnięty w pogoń za okrutnymi handlarzami. Tylko czy spryt Hala, zgranie Czapli, siła Thorna i zwiadowcze umiejętności Gilana są w stanie pokonać tak ogromną szajkę?
„Niewolnicy z Socorro” zaczynają się naprawdę niepozornie. Nie ma kolorowych fajerwerków, szaleńczych pościgów i efektownych wybuchów – jest nadzwyczaj spokojnie. Dopiero, kiedy nasi chłopcy docierają do Araluenu, zaczyna się coś dziać. John Flanagan stopniowo dawkuje czytelnikowi kolejne dawki wartkiej akcji tak, aby całość nie gnała na łeb, na szyję. Spodobało mi się to zagranie, gdyż nie lubię bezsensownych gonitw za wszystkim, a w gruncie rzeczy – za niczym. Książka trzyma w napięciu szczególnie wtedy, gdy Flanagan przerzuca swych bohaterów na właściwy grunt, czyli miasto, w którym prężnie rozwija się handel niewolnikami – Socorro. O tak, wtedy sporo się działo i nie było siły, abym się odkleiła od ostatnich stron „Niewolników z Socorro”. Może nie ma wielkich i krwawych wojen, ale za to są mniejsze bitwy i potyczki, które także powinny zadowolić fana „Drużyny”, a także „Zwiadowców”.
Jeszcze przed wydaniem 4 części „Drużyny” pojawiły się pogłoski, że spotkamy się ze starymi przyjaciółmi z serii „Zwiadowcy”. Oprócz takich postaci jak Erak czy Svengal, na kartach powieści zagościł także dobrze nam znany Gilan – drugoplanowa postać z poprzedniego cyklu Flanagana. Występują także inne osobistości poznane przez fanów „Zwiadowców”, choć niekoniecznie biorą udział w akcji. Czasami po prostu są wymieniani z imienia czy nazwiska, a przy niektórych czytelnik musi domyślić się, o kogo chodzi. Wspomniany już tutaj Gilan odgrywa nieco większą rolę niż w „Zwiadowcach”. Jednakże Flanagan nie stworzył z „Niewolników Socorro” 13 tomu sławnej serii. Bohater ten nie został przeniesiony na pierwszy plan, aby świecił niczym gwiazda i przysłaniał swym blaskiem całą drużynę Czapli. Nadal pierwsze skrzypce gra Hal i jego przyjaciele, a Gilan jest po prostu miłym akcentem w powieści dla tych, którzy wcześniej przeczytali „Zwiadowców” i polubili charyzmatycznego zwiadowcę.
Kreacja postaci także nieźle wypadła. Czaple już nie są przestraszonymi chłopaczkami, którzy nie wierzą w siebie i w swoje umiejętności. Wiedzą, co im wychodzi lepiej, a co gorzej i nie starają się mędrkować w sprawach, które nie są ich mocną stroną. Widać tę przemianę, za co jestem niezwykle wdzięczna Flanaganowi. Autor nie przeskoczył sobie ot tak na kolejny poziom, lecz pokazał ich trudną drogę na szczyt, a w 4 części „Drużyny” rezultaty tej przemiany. Nadal jednak są niedoświadczeni i, jak każdy, posiadają pewne wady. Tyle że teraz każdy członek załogi „Czapli” próbuje je przekuć na zalety. Australijski pisarz nie robi z tych postaci superbohaterów, którzy radzą sobie w sytuacji bez wyjścia. Tworzy po prostu zwykłych ludzi, którzy może i nie mają supermocy, ale za to starają wykrzesać z siebie tyle, ile się da.
W poprzednich częściach humor był strasznie naciągany. Flanagan na siłę chciał urozmaicić powieści, dodać nieco dowcipu, który ani śmieszny, ani szczególnie górnolotny nie był. W „Niewolnikach z Socorro” pisarz nieco przystopował z zabawnymi momentami i nie wtyka ich, gdzie popadnie. Może nie zwijałam się ze śmiechu, lecz też nie czytałam poszczególnych fragmentów z zażenowaniem. Przy niektórych frazach uśmiechałam się pod nosem, więc uważam, że humor aż taki tragiczny nie był, a wręcz całkiem niezły.
Jednakże nie w każdym aspekcie jest tak kolorowo i przyjemnie. Niewątpliwym minusem powieści jest przewidywalność fabuły. Z pozoru niewyjaśnione zdarzenia tak naprawdę można było bardzo łatwo skojarzyć z postaciami, występującymi w książce. Flanagan właściwie niczym mnie nie zaskoczył. Wertowałam kartki z nadzieją, że a nuż zdarzy się coś nieoczekiwanego, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Szkoda, gdyż gdyby ten element został dopracowany, to jeszcze bardziej cieszyłabym czytaniem tego dzieła.
„Niewolnicy z Socorro” są zadziwiająco dobrą lekturą dla dzieci i młodzieży. Trudno mi było się oderwać od przygód Hala i pozostałych Czapli, gdyż Flanagan nie tylko świetnie budował napięcie, ale też stworzył ciekawą i dość nietuzinkową fabułę. Na warsztat pisarski autora także nie mogę narzekać. Pozostaje mi tylko czekać na kolejną część serii, która, mam nadzieję, okaże się równie dobra, a może i lepsza od swojej poprzedniczki.
Recenzja zamieszczona na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/06/recenzja-druzyna-niewolnicy-z-socorro.html
Przyznam, że obawiałam się kontynuacji „Drużyny”, gdyż autor planował zakończyć serię na 3 części. Jednakże John Flanagan wyznał, że nie zamiesza rozstawać się ze swoimi skandyjskimi bohaterami i pragnie napisać kolejne tomy. Być może wiele osób skakałoby z radości na wieść o dalszych przygodach Hala i jego przyjaciół, ale ja się nie zaliczam do tego radosnego grona. W 3...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Aaron – dobrze wychowany nastolatek z bogatej rodziny, który ma określone plany na przyszłość.
Leo – czarna owca rodziny, rozrabiaka z zawyżonym ego i Casanova, człowiek żyjący z dnia na dzień.
Wydaje się, że nic ich nie łączy, lecz więzów krwi nie da się tak łatwo zerwać. Po nagłym odejściu starszego brata, Aaron nie pała do niego miłością, kiedy to Leo powraca do domu niczym syn marnotrawny. Próbują na nowo odkryć siebie i znów stać się najlepszymi przyjaciółmi. Nie jest to jednak takie proste. Aaron przeżywa swoją nieudaną, wakacyjną miłość, natomiast Leo cały czas pragnie wznieść się na wyżyny sławy. Pewnego dnia starszy brat odkrywa na swoim zapomnianym dysku komputera piosenki autorstwa Aarona, które, o dziwo, mają spory potencjał. Leo wpada na szatański pomysł nagrania amatorskiego teledysku, w którym jego kruczoczarne włosy i niesamowicie zielone oczy mogą zrobić furorę, ale głos "pożyczy" od Aarona. Międzynarodowa sława, wielkie pieniądze i hordy fanek – oto spodziewana przyszłość rodzeństwa. Lecz czy to oszustwo ma szansę bytu? Co jeśli ktoś odkryje sekret, a na wierzch wypłyną wszystkie przekręty Leo Serafina? Czy Aaron odzyska Dalilę, swoją dawną ukochaną?
Macie prawo pomyśleć, że „Play” jest kolejną powieścią młodzieżową, w której główne skrzypce gra młodociana miłość i nierealna droga do sławy. Jednak ta sztampowość zostaje przełamana. Autorem powieści jest 26-letni Hiszpan, który rzuca inne światło na fabułę. Zazwyczaj tego typu książki pisane są przez młode kobiety, które nie do końca wiedzą czego spodziewają się po swoim dziele, a bohaterki powieści są często surrealistyczne i niezdecydowane. Javier Ruescas potraktował ten z pozoru oklepany temat inaczej, a najważniejsze postaci –Aaron i Leo – nie zostały całkowicie zdominowane przez przesłodzone uczucia. Sama miłość została przedstawiona z punktu widzenia chłopaka, a nie, jak to zazwyczaj bywa, dziewczyny. Trzeba też zauważyć, że Ruescas nie opisał miłosnych uniesień w jeden, z góry nakazany sposób. Z jednej strony czuć na odległość miłość na wieki, lecz np. spoglądając na podboje Leo, ma się wrażenie, że to raczej jednorazowy wypad. Romantyczne wątki nie przesłaniają relacji braci i ich drogi do sławy. Niezmiernie się z tego powodu cieszę, gdyż męczą mnie już wszędobylskie romanse zawarte w literaturze dla nastolatków.
Każdy rozdział poprzedzony jest fragmentem piosenki. Autor wybrał playlistę do powieści, więc czytelnik ma szansę dowiedzieć się co nieco o jego guście muzycznym. Co ciekawe, co drugi rozdział został napisany z perspektywy innego brata. Raz Aaron wysuwa się na prowadzenie, a kiedy indziej to Leo daje świetny koncert. Pierwszoosobowa narracja pozwala odbiorcy przyjrzeć się z bliska rodzeństwu i poznać ich odmienne charaktery. Każdy z braci ma inne spojrzenie otaczające ich osoby oraz na pewne sytuacje, które nierzadko prowadzą do katastrofy.
Leo i Aaron, choć mają sporo talentów, to jednak ich ścieżka sławy nie jest usłana różami. Javier Ruescas obok bandy rozentuzjazmowanych fanów ich muzyki i wyglądu dodaje jeszcze niecierpliwych producentów oraz ciężką pracę. Skutecznie zabił stereotyp, mówiący o tym, że sława nie wymaga poświęceń, a wystarczy tylko popijać drinki z palemką w ekskluzywnym apartamencie.
Autor świetnie spisał się w tworzeniu napięcia tak, aby czytelnik mógł przeżywać wszystkie wydarzenia „Play” wraz z bohaterami książki. Zżerała mnie trema, kiedy Leo i Aaron wprowadzali w życie swoje przekręty. Jak widać, nie tylko wielkie bitwy i gorące namiętności podnoszą adrenalinę.
Niestety wychwyciłam także wady w powieści Ruescasa. Niektóre romantyczne momenty były przesłodzone i nierealne. Miejscami brakowało tylko przeogromnego bukietu egzotycznych kwiatów, płatków czerwonych róż wpadających przez okno i błyszczących od łez oczu zakochanych. Przesadzono też z tak zwanym amerykańskim snem. Bracia nie mieszkali z rodziną w ziemiankach i nie żywili się samym chlebem i wodą. Radzili sobie całkiem nieźle, a wręcz bardzo dobrze w dużym domu i pokaźnymi pensjami rodziców. Nie chciało mi się wierzyć w ten zachwyt nad wspaniałościami Ameryki.
Spod pióra Ruescasa wyszła naprawdę dobra powieść młodzieżowa, która po części przełamuje stereotypy typowej książki dla nastolatków. Nie dziwię się, że „Play” w Hiszpanii został okrzyknięty bestsellerem. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom trylogii oraz na dalsze przygody Aarona i Leo. Na YouTube możecie znaleźć piosenki zespołu Play Serafin, które przypadły mi do gustu i teraz pałętają się na mojej playliście gdzieś pomiędzy Rammsteinem a Depeche Mode.
Recenzja zamieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-play.html
Aaron – dobrze wychowany nastolatek z bogatej rodziny, który ma określone plany na przyszłość.
Leo – czarna owca rodziny, rozrabiaka z zawyżonym ego i Casanova, człowiek żyjący z dnia na dzień.
Wydaje się, że nic ich nie łączy, lecz więzów krwi nie da się tak łatwo zerwać. Po nagłym odejściu starszego brata, Aaron nie pała do niego miłością, kiedy to Leo powraca do domu...
„Cicho, bo przyjdzie licho!”. Ileż to razy słyszeliśmy to zdanie z ust rodzica, kiedy byliśmy niegrzeczni i nieposłuszni. Dziecięcy rozum podpowiadał nam, że potwory to tylko wymysł i bujda, gdyż jeszcze nikt nas nie porwał, ani nie pożarł. Jednakże w głębi serca tliła się iskierka niepewności i szeptała nam, że może te straszliwe monstra czają się pod naszym łóżkiem. Czy potwory istnieją? – to pytanie od wieków zaprząta myśli ludzi wszelkiej maści, a Rick Yancey poddaje w wątpliwość to z pozoru retoryczne pytanie.
Los ciężko doświadczył dwunastoletniego Williama Jamesa Henry’ego. Pożar strawił cały jego dom, lecz nie to okazało się najgorsze. Płomienie zabrały ze sobą jego jedyną rodzinę w postaci rodziców. Od tej pory jest pod opieką monstrumologa, badacza polującego i tropiącego rozmaite kreatury, u którego pracował jego ojciec. Pellinore Warthrope, bo o nim mowa, nie szczędzi swojego asystenta. Nie jeden raz Will uczestniczył w nocnych wyprawach na cmentarz, spotkaniach z grabarzami lub przy krwawych operacjach na poczwarach. Pewnej nocy do drzwi monstrumologa zawitał kolejny klient. To miała być kolejna nieco brudna robota, lecz tym razem Pellinore i Will mieli stawić czoła czemuś, co nie mieściło się nawet w najtęższej głowie. Monstrum, zwane antropofagiem, sieje spustoszenie w miasteczku, a także odkrywa makabryczne tajemnice ludzi, którzy w pewnym sensie też należą do potworów. Monstrumolog i jego asystent muszą zmierzyć się z maszkarami, lękami i własną przeszłością. Czy uda im się pokonać strach i powstrzymać krwiożercze antropofagi?
Już sama okładka mówi czytelnikowi, że słodkości i barwnych przygód nie uświadczymy w powieści Ricka Yancey’a. Wyschnięte konary drzew, stary cmentarz i wielki kruk na tle jasnego księżyca. Nie ma wątpliwości, ze „Badacz potworów” jest książką dla ludzi o mocnych nerwach. Potwierdza to także to, iż nawet wydawca wskazuje, że lektura jest przeznaczona dla osób powyżej czternastego roku życia.
Oprawa graficzna jest mocną stroną tej pozycji. Wspominałam już, że okładka jest niczego sobie, lecz wnętrze powieści to swoiste arcydzieło. Na kartkach możemy znaleźć ilustracje stylizowane na grafiki sprzed stu lat. Tak jak pacjent na stole operacyjnymi, tak i „Badacz Potworów” nie zieje pustką w środku.
Widać, że pisarz nie podszedł do serii „Monstrumolog” z niewielką wiedzą. Samo umiejscowienie akcji i bohaterów w czasie, jest przemyślane. XIX wiek to nie byle jakie stulecie w historii medycyny. Jeszcze na jego początku uważano chirurgów za szarlatanów i wysłanników piekieł, gdyż tylko niewielki procent pacjentów przeżywało operacje. Dziedzina badań Pellinore’a Warthrope’a niezaprzeczalnie wiąże się z medycyną, lecz w nieco inny sposób. Czytelnik, który zna choć zarys historii lekarskiego fachu, znajdzie w „Badaczu potworów” kilka perełek.
Cóż mogę powiedzieć o bohaterach powieści? Są to postacie, które bardzo polubiłam, lecz niemożliwością by było zamieszkanie z nimi. Doktor Pellinore jest do zniesienia niestety tylko na papierze. Cieszy mnie to, że Will nie zachowuje się jak płaczliwy dzieciak, choć zdarzają mu się chwile słabości. Drugoplanowi bohaterowie w żadnej mierze nie odstają od Williama i Warthrope’a. Są równie ciekawi, a miejscami bardziej dopracowani od głównych postaci. Pokochałam nawet największego drania książki.
Co ciekawe, biorąc do rąk „Badacza potworów”, wiedziałam, że trafiła do mnie powieść z wątkiem fantastycznym. Natomiast kończąc książkę, nie byłam już tego taka pewna. Antropofagii i inne nienaturalne elementy zostały tak dobrze wkomponowane w całość, że nie czuło się tego irracjonalnego świata. Nigdy jeszcze nie czytałam powieści fantasy, w której to wszystko łączyło się w jedną, realną sytuację. Myślę, że to zasługa nie tylko autora, ale też genialnego tłumacza, Stanisława Kroszczyńskiego, który nie raz urzekł mnie swoim słowem. Język powieści nie jest trudny, a precyzyjny i dokładny. Świetne dialogi między bohaterami dodają smaczku i czarnego humoru.
Po lekturze „Badacza Potworów” zapewne nadal będziecie głosić jak mantrę, że monstra nie istnieją. Lecz być może zawahacie się przez chwilę, nim to powiecie. Odważycie się zejść do lochów lub spojrzeć w nocy pod ramę łóżka? Kończąc o drugiej w nocy ostatnią stronę książki Ricka Yancey’a, nie wysunęłam stóp spod kołdry, bojąc się, że szponiaste łapy chwycą mnie za kostki.
Czy potwory istnieją?
"Ależ tak dziecino. Potwory istnieją, a jakże. Ot, choćby w mojej piwnicy właśnie jeden taki wisi sobie na haku."
Recenzja zamieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-badacz-potworow.html
„Cicho, bo przyjdzie licho!”. Ileż to razy słyszeliśmy to zdanie z ust rodzica, kiedy byliśmy niegrzeczni i nieposłuszni. Dziecięcy rozum podpowiadał nam, że potwory to tylko wymysł i bujda, gdyż jeszcze nikt nas nie porwał, ani nie pożarł. Jednakże w głębi serca tliła się iskierka niepewności i szeptała nam, że może te straszliwe monstra czają się pod naszym łóżkiem. Czy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nastoletnia Hazel od lat zmaga się z nowotworem, który może powrócić każdego dnia. Dziewczyna najlepiej czuje się w domu z książką w ręku lub przed telewizorem oglądając kolejne odcinki „America’s Next Top Model”. Nie ufa ludziom, a jednak jej rodzice namawiają ją do uczęszczania na zajęcia grupy wsparcia. Nie dość, że nie toleruje narzekających, dwunożnych istot, to jeszcze musi nosić butlę tlenową pokaźnych rozmiarów. Podczas jednego ze spotkań Hazel natrafia na Augustusa, który wydaje się być nią bardzo zainteresowany. To nowość dla dziewczyny z rakiem tarczycy, której jedynymi przyjaciółmi od wielu lat były przeróżne tabletki. Tak zaczyna się historia dwójki młodych ludzi, którzy z każdym dniem poznają siebie i otaczający ich świat.
Do książki podchodziłam dość sceptycznie. Rzadko kiedy sięgam po powieści obyczajowe, a szczególnie z wątkiem miłosnym. Zdecydowanie wolę mityczne stwory i fantastyczne istoty. Nie byłam przekonana do „Gwiazd naszych wina” także dlatego że już wtedy John Green był znany i wychwalany pod niebiosa. Gdzieś musi być haczyk… I jeszcze te wszystkie teksty, które zazwyczaj mnie odstraszają: NAJLEPSZA KSIĄŻKA ROKU, GENIALNA POWIEŚĆ itp. Nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak z tą pozycją. A jednak sięgnęłam po nią, gdy tylko biblioteka zaopatrzyła się w egzemplarz. Do dzisiaj cieszę się, że udało mi się dorwać „GNW”, gdyż prawdopodobnie nigdy bym nie poznała Johna Greena.
„Gwiazd naszych wina” nie jest powieścią fantastyczną i nie chodzi mi tylko o brak latających smoków i ostrouchych elfów. Często w powieściach mamy przekoloryzowane postacie, które wydają się, jakby zostały wyjęte wprost z bajki. Nieskazitelna i nieprawdopodobnie piękna księżniczka oraz honorowy i przystojny książę. Jeżeli czytelnik oczekuje perfekcyjności w zachowaniu, wyglądzie czy osobowości bohaterów, to na pewno się zawiedzie. Mam jednak nadzieję, że żaden z nas nie pragnie w powieści wyidealizowanego świata, a ludzi z krwi i kości, którzy popełniają błędy i nie radzą sobie z niektórymi sprawami. Ten brak perfekcyjności jest pogłębiony poprzez choroby, które dotykają główne postacie. Wszystko to sprawia, że czytając książkę, czułam, jakby Hazel, Agustus, Isaac i inni byli moimi kumplami, z którymi zaliczałam wzloty i upadki.
Co do samej choroby, to jestem niezmiernie wdzięczna Greenowi za to, że nie zdominowała ona powieści. To ważny element, ale autor zdrowo podszedł do niej. Bohaterowie nie leżą bezczynnie i nie czekają na śmierć. Starają się żyć normalnie jak na swój wiek. Same postacie podchodzą do swoich dolegliwości dość ironiczne, co możemy zauważyć chociażby w wypowiedziach Augustusa, który co rusz „dogryza” swoim dolegliwościom.
Zakochałam się w stylu pisana Johna Greena. Tłumaczowi także należą się wielkie brawa, gdyż potrafił przełożyć na nasz język te śmieszne, a także smutne momenty. Potrafiłam wczuć się w sytuację bohaterów. Język nie jest trudny. „Gwiazd naszych wina” to książka dla młodzieży, więc pisarz musiał dostosować się do tej grupy odbiorców. Nie jest to język dziecinny, ani też wyszukany – taki w sam raz. Nie oznacza to jednak, że dorośli będą uważać książkę za infantylną. Stosunkowo prosty język nie jest wadą, a wręcz zaletą, gdyż można skupić się na fabule, a nie na naukowych wyrażeniach .
Pierwsze strony „Gwiazd naszych wina” nie były dla mnie zaskoczeniem. Fabuła kroczyła takim torem, jakim się spodziewałam, ale od połowy nie zgadzała się z moimi zamierzeniami. Miejscami chciałam coś dopisać, coś zmienić, byleby tylko nie doprowadzić do nieuchronnego końca. To jak wycieczka w egzotyczne kraje – przewodnik pokazuje ci piękne rośliny, a całość eksploduje gamą barw. W końcu jednak zauważasz śmiertelnie niebezpiecznego węża i wiesz, że twój los jest przesądzony.
John Green sprawił, że zalałam się łzami, a weekend został zdominowany przez wyzywanie autora i szukanie kolejnych jego książek. To jeden z tych autorów, których kocha się za to, co stworzyli, ale jednocześnie też nienawidzi. „Gwiazd naszych wina” przeczytałam już kilka miesięcy temu, ale dopiero teraz napisałam jej recenzję. Dlaczego? Chciałam się przekonać, czy rzeczywiście ta książka jest najlepszą w dorobku Johna Greena. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że „Gwiazd naszych wina” jest jego najlepszym dziełem, które chwyta za serce i nie pozwala spać po nocach.
Recenzja umieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-gwiazd-naszych-wina.html
Nastoletnia Hazel od lat zmaga się z nowotworem, który może powrócić każdego dnia. Dziewczyna najlepiej czuje się w domu z książką w ręku lub przed telewizorem oglądając kolejne odcinki „America’s Next Top Model”. Nie ufa ludziom, a jednak jej rodzice namawiają ją do uczęszczania na zajęcia grupy wsparcia. Nie dość, że nie toleruje narzekających, dwunożnych istot, to...
więcej mniej Pokaż mimo to
W Chipenden ponownie nastaje czas pokoju. Wrogowie wycofali się, ale pozostawili za sobą spalone domy i zniszczone dobytki. Dom Stracharza został zrównany z ziemią, lecz Stary Gregory oraz jego uczeń, Tom Ward, starają odtworzyć bibliotekę, którą pochłonęła pożoga. Z niespodziewaną pomocą przybywa młoda jejmość Fresque z Todmorden Jednak w tym małym miasteczku dzieją się rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Wydaje się, że jest to idealne miejsce pracy dla Stracharza. Niestety młody Tom musi zmierzyć się z jeszcze większym zagrożeniem, a także ze swoimi słabościami. Zły, mimo że nie tak silny, jak w przeszłości, to nadal ma swoich sprzymierzeńców, którzy spełniają jego wolę. Wrogowie ludzkości rozszerzają swoje terytoria, a Tom ma obowiązek stanąć twarzą w twarz z jednym z najniebezpieczniejszych i najpotężniejszych istot Mroku…
Seria „Kroniki Wardstone” ma grono wielbicieli na świecie, także w Polsce. Nie można się temu dziwić, gdyż Joseph Delaney reprezentuje wysoki poziom, jeśli chodzi o literaturę młodzieżową. Styl autora jest na tyle dobry, że odbiorca nie męczy się, a wręcz świetnie się bawi, czytając. Prosty język sprawia, że czytelnik nie ma szans pogubić się w fabule. Sam autor pisze mini przypomnienia poprzednich części – czasami wspomina w kilku zdaniach dlaczego to, dlaczego tamto. Według mnie jest to idealne rozwiązanie, gdyż nie kojarzyłam wielu wątków. W końcu seria liczy sobie aż 10 tomów, więc ciężko utrwalić w pamięci poszczególne wydarzenia.
Kiedy zaczynałam swoją przygodę z „Kronikami Wardstone”, byłam nieco zawiedziona, gdyż pierwsze części były zdominowane przez czarownice. Cieszę się, że Joseph Delaney przełamał tę passę i w kolejnych tomach wprowadził nowe stwory i wrogów Hrabstwa. W „Krwi Stracharza” mamy do czynienia z wierzeniami prosto z Rumunii. Muszę przyznać, że transylwańskie poczwary zostały interesująco przedstawione i są jednymi z ciekawszych istot ukazanych w serii. Dodatkowym plusem było to, że posiadałam „Bestiariusz Stracharza”, w którym opisano maszkary występujące także w „Krwi Stracharza”. Dzięki kompendium mogłam dowiedzieć się o kilku niewymienionych w 10 tomie faktach na temat tychże stworów.
„Krew Stracharza” nie jest bezcelową rąbanką, której bohater ma za zadanie rozpłatać parę gardeł. Gdyby książka obracała się tylko i wyłącznie wokół bitew, krwi i zemście, to uznałabym ją za bardzo przeciętną nowelkę. Jednak Joseph Delaney i tutaj spisał się na medal. Tomem targają przeróżne emocje, a on sam nie jest bez wad. Każdy popełnia błędy, więc i uczeń stracharza okazuje swoje słabości. Gdyby nie to, „Krew Stracharza” nie nabrałaby charakteru, a cała powieść wydawałaby się niedopracowana i bezsensowna.
Niestety mam zastrzeżenia do wydania tegoż tomu. Mimo że wydawnictwo zawarło małą mapkę, krótki opis postaci oraz szkice symboli strycharza, to jednak nie wszystko było idealne. Niektóre strony były wyblakłe, a inne, wręcz przeciwnie, zawierały za dużo tuszu. Natomiast między 21 a 23 rozdziałem nie ma 22. Nie jestem jedyna – spotkałam się z wieloma opiniami czytelników, którzy także nie byli zadowolenia z wydania powieści.
„Krew Stracharza” trzyma poziom swoich poprzedników. Joseph Delaney po raz kolejny udowodnił, że potrafi zaciekawić czytelnika, a także zaskoczyć fabularnie. Myślę, że fani „Kronik Wardstone” nie zawiodą się, a ten tom tylko rozbudzi wyobraźnię.
Recenzja zamieszczona na blogu http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/01/recenzja-krew-stracharza.html
W Chipenden ponownie nastaje czas pokoju. Wrogowie wycofali się, ale pozostawili za sobą spalone domy i zniszczone dobytki. Dom Stracharza został zrównany z ziemią, lecz Stary Gregory oraz jego uczeń, Tom Ward, starają odtworzyć bibliotekę, którą pochłonęła pożoga. Z niespodziewaną pomocą przybywa młoda jejmość Fresque z Todmorden Jednak w tym małym miasteczku dzieją się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wydawnictwo Jaguar uraczyło czytelników kolejną książką, lecz tym razem nie jest to tradycyjna powieść z zarysowaną fabułą i postaciami. „Bestiariusz Stracharza” to kompendium wiedzy Johna Gregory’ego, jednego z głównych bohaterów „Kronik Wardstone”. W tymże przewodniku stary Stracharz umieścił całe mnóstwo notatek, które sporządzał przez wiele, wiele lat. To także skarbnica wiedzy dla przyszłych pokoleń. Czytając, można dowiedzieć się jak rozpoznawać potwory występujące w „Kronikach Wardstone”, w jaki sposób walczyć z istotami Mroku oraz czy jest szansa, aby przetrwać atak nadnaturalnych bestii.
Jeśli ktoś uważa „Bestiariusz Stracharza” za nudną pozycję, która zawiera tylko długie i nieciekawe opisy, to jest w ogromnym błędzie. Książka została podzielona na kilka części: Boginy, Starzy Bogowie Czarownice, Magowie, Niespokojni zmarli, Demony, Wodne stwory oraz Żywiołaki. Każdy rozdział jest rozbudowany, ale nie na tyle, aby nużyć czytelnika. Oprócz wspomnianych przedstawień poszczególnych postaci, możemy jeszcze doszukać się map oraz swoistych poradników jak rozpoznać oraz pozbyć się danych potworów. Autor postarał się, aby nie była to sucha lektura. Wzbogacił ją o krótkie opowieści z przeszłości Johna Gregory’ego, w których Stracharz rozprawia się z siłami Mroku.
Joseph Delaney nie ograniczał się tylko i wyłącznie do własnej wyobraźni. Autor inspirował się innymi mitologiami. Można doszukać się elementów kultury rumuńskiej, celtyckiej oraz greckiej. Choćby opisy lamii oraz scylli świadczą o wpływie tradycji Półwyspu Bałkańskiego, a wspomnienia o banshee wskazują na wierzenia pochodzące prosto z Irlandii.
Dlatego też „Bestiariusz Stracharza” to nie tylko książka dla fanów przygód Toma Warda, Alice i Starego Gregory’ego. Jest to świetne uzupełnienie serii, ale osoby, które interesują się fantastycznymi stworami i tego rodzaju przewodnikami, też nie będą zawiedzione.
Gdyby nie wykonanie bestiariusza, to nie byłby on genialną pozycją. Książka została oprawiona w twardą okładkę z elementami, które imitują złoto. Już tutaj dostrzegamy ilustracje sławnego grafika Julka Hellera (ilustrował m.in. „Opowieści z Narnii”). Prawie na każdej stronie znajdziemy prace Hellera, który wniósł życie do „Bestiariusza Stracharza”. Stwory Mroku zostały zobrazowane, choć w nieco straszny i czasami wręcz obrzydliwy sposób. Jednak te istoty nie powinny być piękne, a autor szkiców spisał się na medal. Strony są stylizowane na stary, nieco poniszczony pergamin, co nadaje charakteru.
Najważniejsze w „Bestiariuszu Stracharza” jest to, że rzeczywiście wygląda on jak notatnik. Stracharz John Gregory ma swoją własną niepowtarzalną czcionkę, a jego uczniowie, którzy dopisywali swoje przemyślenia na marginesach, także posiadają inny styl pisania. Kiedy w innych książkach stosuje się powszechnie znany Times New Roman, to w przewodniku po istotach Morku czytelnik natknie się na przeróżne formy zapisu.
„Bestiariusz Stracharza” to świetny dodatek do serii „Kroniki Wardstone” oraz kompendium wiedzy dla fanów fantasy. Wspaniałe ilustracje dodają uroku, a swobodny język Josepha Delaney’a idealnie wkomponowuje się w całość. Czekam na kolejne tego typu wydania.
Recenzja umieszczona na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/01/recenzja-bestiariusz-stracharza.html
Wydawnictwo Jaguar uraczyło czytelników kolejną książką, lecz tym razem nie jest to tradycyjna powieść z zarysowaną fabułą i postaciami. „Bestiariusz Stracharza” to kompendium wiedzy Johna Gregory’ego, jednego z głównych bohaterów „Kronik Wardstone”. W tymże przewodniku stary Stracharz umieścił całe mnóstwo notatek, które sporządzał przez wiele, wiele lat. To także...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jest 19 stycznia 1990 roku. W małej miejscowości w sercu Norwegi mieszka 17-letni Jarle Kelpp wraz ze swoją matką. Dla zbuntowanego nastolatka liczy się jego punkowy zespół, seks i wszędobylska polityka. W życiu Jarlego jest miejsce tylko dla jego dziewczyny, Katrine, oraz najlepszego kumpla, Helgego. Nagle świat wywraca się do góry nogami, kiedy poznaje Yngvego, fana popu, tenisistę zafascynowanego starożytnym Egiptem. Jarle chce zapomnieć o pięknym blondynie, jednak on działa na niego jak narkotyk. Mimo że próbuje wygnać go ze swego umysłu, to nadal nie może pozbyć się wrażenia, że być może Yngve nie jest przypadkowym chłopakiem w jego życiu.
Po przeczytaniu opisu, wydaje się, że główny wątek w książce to homoseksualizm. Nic bardziej mylnego. To prawda, że uczucie Jarle’a do Yngvego jest ważne i fabuła obraca się wokół ich znajomości, ale to nie jest książka, która poucza prawicowców. To powieść o dojrzewaniu, o życiu młodego człowieka, które nie zawsze jest usłane różami. Jarle nie jest tutaj jedynym bohaterem powieści. Tore Renberg nie skupił się tylko na 17-latku, ale też pochylił się nad problemami jego rodziców, Katrine oraz Helgego. Oczywiście nie zapomniał o Yngvem, który jest jedną z kluczowych postaci. Jednak o nim wiemy stosunkowo niewiele. Dlaczego? Autor postarał się i trzymał mnie w napięciu oraz niewiedzy do samego końca…
Autor zawarł w niecałych 350 stronach historię młodego człowieka, którym może być każdy z nas. Nie uczynił Jarle’a super bohaterem, ani wybitną jednostką. Dlatego uważam, że w pewien sposób utożsamiałam się z tą postacią. Czytając miałam wrażenie, że niektóre sytuacje zostały wyjęte z mojego życia i nieco przerobione na potrzeby książki. To nie jest powieść, która ubarwia bohaterów i ich historie. Są to, czasami aż do bólu, prawdziwe przeżycia zwykłych ludzi, którzy pragną zmienić coś w swoim życiu. I właśnie to wywoływało moje skrajne emocje. Czasami śmiałam się histerycznie z głupich decyzji Jarle'a czy jego przyjaciół, ale zdarzało mi się zapłakać nad książką.
„Człowiek, który pokochał Yngvego” nie jest książką, którą czyta się ot tak, dla zabicia czasu. Prosty język i wciągający wątek to tylko przykrywka. Fabuła także wydaje się dość lapidarna, ale powieść ma drugie dno, które nie tak łatwo odkryć. Czytanie twórczości Tore Renberga w zatłoczonej komunikacji miejskiej, czy przy hałaśliwych gościach rodziców jest możliwe, ale jaki w tym sens, jeśli nie zrozumie się najważniejszego. Czegoś, co nie jest wprost napisane. Dlatego polecam czytać „Człowieka, który pokochał Yngvego” w spokoju i ciszy, aby wgłębić się w historię rodziny Jarle’a oraz ich przyjaciół.
Jest 21 listopada 2013 roku. Wiek wolności, pokoju i dobrobytu. Na pewno? Co chwilę słyszymy w wiadomościach o konfliktach zbrojnych, głodujących dzieciach i kolejnych aferach politycznych. Telewizja serwuje nam na srebrnej tacy przeróżne poglądy i wciska na siłę widzom ogromne porcje absurdu oraz nieprawdziwych informacji. Potrzebujemy jeszcze dużo czasu, abyśmy zaakceptowali szczęście dwojga ludzi. Jednakże „Człowiek…” daje sporo do myślenia i sprawia, że zaczynamy nieco inaczej, a może nawet łaskawiej, patrzeć na świat i otaczające nas osoby.
Recenzja zamieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/11/recenzja-czowiek-ktory-pokocha-yngvego.html
Jest 19 stycznia 1990 roku. W małej miejscowości w sercu Norwegi mieszka 17-letni Jarle Kelpp wraz ze swoją matką. Dla zbuntowanego nastolatka liczy się jego punkowy zespół, seks i wszędobylska polityka. W życiu Jarlego jest miejsce tylko dla jego dziewczyny, Katrine, oraz najlepszego kumpla, Helgego. Nagle świat wywraca się do góry nogami, kiedy poznaje Yngvego, fana popu,...
więcej mniej Pokaż mimo to
‘Dreams’ to młode wydawnictwo i na początku nie pałałam chęcią do czytania ich książek. Pojawiało się wiele „dziewczyńskich” powieści z elementami fantasy, które skupiały się na uczuciach młodej dziewczyny do przystojnego chłopaka. A musicie wiedzieć, że nie jestem wielbicielką paranormal romance. Wszystko się zmieniło, kiedy na stronie wydawnictwa zauważyłam zapowiedź „Baśniarza”. Jednakże nadal był on promowany jako „Historia miłości, rozwiewająca wszelkie wątpliwości”. Dlatego też długo zastanawiałam się nad przeczytaniem dzieła Antonii Michaelis. W końcu zaryzykowałam i sięgnęłam po 400-stronicową współczesną baśń.
Abel – samotnik i indywidualista, polski handlarz pasmanterii oraz nałogowy wagarowicz.
Anna – przykładna uczennica, młoda flecistka, której życie jest zaplanowane od początku do końca.
Nic nie wskazuje na to, że tych dwoje będzie łączyć coś więcej niż tylko wspólna szkoła i ławka w sali języka niemieckiego. Czekając na kolejne zajęcia, Anna znajduje szmacianą lalkę, która prawdopodobnie należy do kilkuletniego dziecka. Nastolatka przeprowadza małe dochodzenie, podczas którego natrafia na Abla. Okazuje się, że chłopak ma wiele tajemnic, a jedną z nich jest jego młodsza siostra, Michi. Anna zaczyna delikatnie ingerować w życie rodzeństwa, nie zdając sobie sprawy, jakie skutki może to za sobą pociągnąć.
Pierwsza rzecz, na którą zwróciłam uwagę, to okładka. Teoretycznie nie ocenia się po niej powieści, ale nie oszukujmy się – większość z nas to wzrokowcy, więc pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Mimo że „Baśniarz” został wydany w miękkiej okładce ze skrzydełkami, to książka nie niszczy się szybko, a sama grafika sprawia, że człowiek zaczyna zastanawiać się nad jej symboliką.
Z początku myślałam, że „Baśniarz” będzie książką fantastyczną. Myliłam się, choć czytając, nadal miałam wrażenie, że elementy fantasy w końcu pojawią się i zawładną fabułą. Tak się jednak nie stało. To w pełni realistyczna powieść osadzona we współczesnym, niemieckim miasteczku. W takim razie, o co chodzi z tytułem? To już musicie sami rozgryźć, kim jest tajemniczy baśniarz i jakie historie opowie czytelnikowi.
Wydawałoby się, że autorka skupi się na uczuciach Anny, ale zaskoczyło mnie to, że nie pozostawiła na pastwę losu Abla, Michi i innych ważnych bohaterów książki. Żadna postać nie jest pominięta i mamy szansę wgłębić się w ich, niekiedy złożoną, psychikę. W tym momencie muszę wspomnieć, że „Baśniarz” nie jest stereotypową powieścią ‘grzeczna dziewczyna – niebezpieczny chłopak’. Anna i Abel rzeczywiście różną się charakterem, lecz Antonina Michaelis sprawiła, że nie są oni sztuczni i bezosobowi.
Autorka posługuje się prostym językiem, co jest zrozumiałe (w końcu to powieść dla młodzieży, a nie praca dyplomowa). Natomiast piękne, a zarazem przerażające jest to, że poprzez słowa bawi się czytelnikiem. Polski handlarz pasmanterii, który jest najbardziej tajemniczy spośród całej gamy bohaterów, w pewnym stopniu zataja pewne informacje i nie pozwala nam poznać jego sekretów. Kiedy myślałam, że już znam rozwiązanie zagadki, pisarka nagle podawała nowe informacje, które kompletnie zbijały mnie z tropu.
„Baśniarz” to niepowtarzalna książka, która na długo zapadnie mi w pamięci. Żałowałam tylko jednego – tych ostatnich pięćdziesięciu stron, przez które zalałam się łzami. Szczęścia czy smutku? Tego wam nie powiem, sami musicie przeczytać powieść niemieckiej pisarki. Pięknie wykreowane postacie i ciekawa, zaskakująca fabuła pozwala wgłębić się w baśń, która nie dla każdego zakończy się happy endem. Mimo że fantastyki tutaj nie uświadczyłam, to spędziłam piękne chwile z „Baśniarzem”. Nieważne jakie książki preferujecie – Antonia Michaelis oddaje w wasze ręce literaturę, która potrafi oczarować nawet najwybredniejszego czytelnika.
Recenzja zamieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/12/recenzja-basniarz.html
‘Dreams’ to młode wydawnictwo i na początku nie pałałam chęcią do czytania ich książek. Pojawiało się wiele „dziewczyńskich” powieści z elementami fantasy, które skupiały się na uczuciach młodej dziewczyny do przystojnego chłopaka. A musicie wiedzieć, że nie jestem wielbicielką paranormal romance. Wszystko się zmieniło, kiedy na stronie wydawnictwa zauważyłam zapowiedź...
więcej mniej Pokaż mimo to
To już dwunasty (i prawdopodobnie ostatni) tom przygód Willa i jego przyjaciół.
Tym razem czytelnik przenosi się w czasie, a dokładnie 20 lat później od opisywanych wydarzeń w Zaginionych Historiach, jedenastej części cyklu. Nie tylko w królestwie Araluenu zachodzą zmiany. Na murach zamków i mieszkańcach wiosek czas odcisnął swoje piętno. Los nie oszczędził Willa, dla którego ostatnie półtora roku było piekłem na ziemi. Człowiek, który zawsze zarażał wszystkich śmiechem, od tej feralnej nocy zamknął się w sobie, stał się ponury i nieobliczalny. Aby ulżyć przyjacielowi w cierpieniu, jego dowódca korpusu Zwiadowców znajduje mu ucznia. Jednakże nie jest to byle jaki podopieczny…
Dwadzieścia lat to sporo czasu. Przyzwyczaiłam się do charakteru postaci, do ich wyglądu i zachowań. Człowiek się zmienia, a czas nikogo nie oszczędza. Tak jest i w tym przypadku. Bohaterowie, którzy już zapadli mi w pamięci, stali się inni. Czy to dobrze? Nie potrafię tego określić, ale w tym tomie Flanagan sprawił, że zobaczyłam drugą stronę osobowości postaci.
Początek jest nieziemski – od razu wskoczyłam na głęboką wodę bez żadnego przygotowania. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw i przez to nie mogłam psychicznie się pozbierać. Ukłon w stronę autora za taki szok. Mało książek potrafi mnie zadziwić.
Styl i język Johna Flanagana pozostał prosty, ale nie dziecinny. Wszystko jest zrozumiałe, przez co książkę czyta się bardzo szybko. Nie zauważałam prawie pięciuset stron, które na mnie czekały.
Najsłabszym ogniwem, o dziwo, była fabuła. Chciałam wykrzyknąć „to już było!”, gdyż wiele wątków się powtarzało. Miał być powiew świeżości, a miejscami znajdowałam odgrzewane kotlety. Ostatnie sto stron trzymało mnie w napięciu i nie mogłam oderwać się od powieści. Jednak epilog, rozwiązanie akcji, był według mnie naciągany. Nie oczekiwałam takiego zakończenia i kompletnie się na nim zawiodłam.
Krótko mówiąc: Zwiadowcy to seria dla wytrwałych, ale Ci, którzy się za nią zabrali nie żałują tego. Może i „Królewski Zwiadowca” nie jest książką stulecia, ale fani Flanagana nie zawiodą się. Polecam wszystkim tym, którzy kochają przygody oraz tym, którzy zawarli już niejedną noc czytając Zwiadowców.
Recenzja umieszczona również na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/10/recenzja-zwiadowcykrolewski-zwiadowca.html
To już dwunasty (i prawdopodobnie ostatni) tom przygód Willa i jego przyjaciół.
Tym razem czytelnik przenosi się w czasie, a dokładnie 20 lat później od opisywanych wydarzeń w Zaginionych Historiach, jedenastej części cyklu. Nie tylko w królestwie Araluenu zachodzą zmiany. Na murach zamków i mieszkańcach wiosek czas odcisnął swoje piętno. Los nie oszczędził Willa, dla...
Nie zrecenzuję tej książki w tradycyjny sposób, ponieważ nagromadzenie przypadkowych słów czy zdań wcale nie zachęci innych do sięgnięcia po "Powiedz wilkom, że jestem w domu".
Pierwsze słowo, które nasunęło mi się podczas czytania tej książki, to 'spokój'. Taki wszechogarniający spokój, przez który w pewien sposób się odprężałam, choć sama historia do najlżejszych nie należała. Nie mogę powiedzieć, że przywiązałam się do bohaterów "Powiedz wilkom, że jestem w domu". Byli oni dla mnie osobami X i Y, lecz nie dlatego że zostali źle wykreowani czy po prostu obojętnie podchodziłam do ich życiowych dramatów. Wręcz przeciwnie - przejmowałam się, ale zarazem ogarniał mnie spokój. Byli dla mnie w pewien sposób anonimowi, ponieważ mogło się to zdarzyć każdemu, kto żył w latach 80., czasie, gdy AIDS zbierało ogromne żniwa. Tym samym nie potrafię też ocenić do końca historii zawartej w "Powiedz wilkom, że jestem w domu" - jest uniwersalna i niezwykle poruszająca.
Powieści Brunt nie czytałam z zapartym tchem, nie czekałam na pościgi samochodowe, ani na gorące namiętności. Chciałam spokoju, którego teraz tak brakuje na świecie. I go dostałam, za co jestem bardzo wdzięczna Brunt i jej niezwykłej książce.
Nie zrecenzuję tej książki w tradycyjny sposób, ponieważ nagromadzenie przypadkowych słów czy zdań wcale nie zachęci innych do sięgnięcia po "Powiedz wilkom, że jestem w domu".
więcej Pokaż mimo toPierwsze słowo, które nasunęło mi się podczas czytania tej książki, to 'spokój'. Taki wszechogarniający spokój, przez który w pewien sposób się odprężałam, choć sama historia do najlżejszych nie...