-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
Nastoletnia Hazel od lat zmaga się z nowotworem, który może powrócić każdego dnia. Dziewczyna najlepiej czuje się w domu z książką w ręku lub przed telewizorem oglądając kolejne odcinki „America’s Next Top Model”. Nie ufa ludziom, a jednak jej rodzice namawiają ją do uczęszczania na zajęcia grupy wsparcia. Nie dość, że nie toleruje narzekających, dwunożnych istot, to jeszcze musi nosić butlę tlenową pokaźnych rozmiarów. Podczas jednego ze spotkań Hazel natrafia na Augustusa, który wydaje się być nią bardzo zainteresowany. To nowość dla dziewczyny z rakiem tarczycy, której jedynymi przyjaciółmi od wielu lat były przeróżne tabletki. Tak zaczyna się historia dwójki młodych ludzi, którzy z każdym dniem poznają siebie i otaczający ich świat.
Do książki podchodziłam dość sceptycznie. Rzadko kiedy sięgam po powieści obyczajowe, a szczególnie z wątkiem miłosnym. Zdecydowanie wolę mityczne stwory i fantastyczne istoty. Nie byłam przekonana do „Gwiazd naszych wina” także dlatego że już wtedy John Green był znany i wychwalany pod niebiosa. Gdzieś musi być haczyk… I jeszcze te wszystkie teksty, które zazwyczaj mnie odstraszają: NAJLEPSZA KSIĄŻKA ROKU, GENIALNA POWIEŚĆ itp. Nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak z tą pozycją. A jednak sięgnęłam po nią, gdy tylko biblioteka zaopatrzyła się w egzemplarz. Do dzisiaj cieszę się, że udało mi się dorwać „GNW”, gdyż prawdopodobnie nigdy bym nie poznała Johna Greena.
„Gwiazd naszych wina” nie jest powieścią fantastyczną i nie chodzi mi tylko o brak latających smoków i ostrouchych elfów. Często w powieściach mamy przekoloryzowane postacie, które wydają się, jakby zostały wyjęte wprost z bajki. Nieskazitelna i nieprawdopodobnie piękna księżniczka oraz honorowy i przystojny książę. Jeżeli czytelnik oczekuje perfekcyjności w zachowaniu, wyglądzie czy osobowości bohaterów, to na pewno się zawiedzie. Mam jednak nadzieję, że żaden z nas nie pragnie w powieści wyidealizowanego świata, a ludzi z krwi i kości, którzy popełniają błędy i nie radzą sobie z niektórymi sprawami. Ten brak perfekcyjności jest pogłębiony poprzez choroby, które dotykają główne postacie. Wszystko to sprawia, że czytając książkę, czułam, jakby Hazel, Agustus, Isaac i inni byli moimi kumplami, z którymi zaliczałam wzloty i upadki.
Co do samej choroby, to jestem niezmiernie wdzięczna Greenowi za to, że nie zdominowała ona powieści. To ważny element, ale autor zdrowo podszedł do niej. Bohaterowie nie leżą bezczynnie i nie czekają na śmierć. Starają się żyć normalnie jak na swój wiek. Same postacie podchodzą do swoich dolegliwości dość ironiczne, co możemy zauważyć chociażby w wypowiedziach Augustusa, który co rusz „dogryza” swoim dolegliwościom.
Zakochałam się w stylu pisana Johna Greena. Tłumaczowi także należą się wielkie brawa, gdyż potrafił przełożyć na nasz język te śmieszne, a także smutne momenty. Potrafiłam wczuć się w sytuację bohaterów. Język nie jest trudny. „Gwiazd naszych wina” to książka dla młodzieży, więc pisarz musiał dostosować się do tej grupy odbiorców. Nie jest to język dziecinny, ani też wyszukany – taki w sam raz. Nie oznacza to jednak, że dorośli będą uważać książkę za infantylną. Stosunkowo prosty język nie jest wadą, a wręcz zaletą, gdyż można skupić się na fabule, a nie na naukowych wyrażeniach .
Pierwsze strony „Gwiazd naszych wina” nie były dla mnie zaskoczeniem. Fabuła kroczyła takim torem, jakim się spodziewałam, ale od połowy nie zgadzała się z moimi zamierzeniami. Miejscami chciałam coś dopisać, coś zmienić, byleby tylko nie doprowadzić do nieuchronnego końca. To jak wycieczka w egzotyczne kraje – przewodnik pokazuje ci piękne rośliny, a całość eksploduje gamą barw. W końcu jednak zauważasz śmiertelnie niebezpiecznego węża i wiesz, że twój los jest przesądzony.
John Green sprawił, że zalałam się łzami, a weekend został zdominowany przez wyzywanie autora i szukanie kolejnych jego książek. To jeden z tych autorów, których kocha się za to, co stworzyli, ale jednocześnie też nienawidzi. „Gwiazd naszych wina” przeczytałam już kilka miesięcy temu, ale dopiero teraz napisałam jej recenzję. Dlaczego? Chciałam się przekonać, czy rzeczywiście ta książka jest najlepszą w dorobku Johna Greena. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że „Gwiazd naszych wina” jest jego najlepszym dziełem, które chwyta za serce i nie pozwala spać po nocach.
Recenzja umieszczona także na blogu: http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/02/recenzja-gwiazd-naszych-wina.html
Nastoletnia Hazel od lat zmaga się z nowotworem, który może powrócić każdego dnia. Dziewczyna najlepiej czuje się w domu z książką w ręku lub przed telewizorem oglądając kolejne odcinki „America’s Next Top Model”. Nie ufa ludziom, a jednak jej rodzice namawiają ją do uczęszczania na zajęcia grupy wsparcia. Nie dość, że nie toleruje narzekających, dwunożnych istot, to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
W Chipenden ponownie nastaje czas pokoju. Wrogowie wycofali się, ale pozostawili za sobą spalone domy i zniszczone dobytki. Dom Stracharza został zrównany z ziemią, lecz Stary Gregory oraz jego uczeń, Tom Ward, starają odtworzyć bibliotekę, którą pochłonęła pożoga. Z niespodziewaną pomocą przybywa młoda jejmość Fresque z Todmorden Jednak w tym małym miasteczku dzieją się rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Wydaje się, że jest to idealne miejsce pracy dla Stracharza. Niestety młody Tom musi zmierzyć się z jeszcze większym zagrożeniem, a także ze swoimi słabościami. Zły, mimo że nie tak silny, jak w przeszłości, to nadal ma swoich sprzymierzeńców, którzy spełniają jego wolę. Wrogowie ludzkości rozszerzają swoje terytoria, a Tom ma obowiązek stanąć twarzą w twarz z jednym z najniebezpieczniejszych i najpotężniejszych istot Mroku…
Seria „Kroniki Wardstone” ma grono wielbicieli na świecie, także w Polsce. Nie można się temu dziwić, gdyż Joseph Delaney reprezentuje wysoki poziom, jeśli chodzi o literaturę młodzieżową. Styl autora jest na tyle dobry, że odbiorca nie męczy się, a wręcz świetnie się bawi, czytając. Prosty język sprawia, że czytelnik nie ma szans pogubić się w fabule. Sam autor pisze mini przypomnienia poprzednich części – czasami wspomina w kilku zdaniach dlaczego to, dlaczego tamto. Według mnie jest to idealne rozwiązanie, gdyż nie kojarzyłam wielu wątków. W końcu seria liczy sobie aż 10 tomów, więc ciężko utrwalić w pamięci poszczególne wydarzenia.
Kiedy zaczynałam swoją przygodę z „Kronikami Wardstone”, byłam nieco zawiedziona, gdyż pierwsze części były zdominowane przez czarownice. Cieszę się, że Joseph Delaney przełamał tę passę i w kolejnych tomach wprowadził nowe stwory i wrogów Hrabstwa. W „Krwi Stracharza” mamy do czynienia z wierzeniami prosto z Rumunii. Muszę przyznać, że transylwańskie poczwary zostały interesująco przedstawione i są jednymi z ciekawszych istot ukazanych w serii. Dodatkowym plusem było to, że posiadałam „Bestiariusz Stracharza”, w którym opisano maszkary występujące także w „Krwi Stracharza”. Dzięki kompendium mogłam dowiedzieć się o kilku niewymienionych w 10 tomie faktach na temat tychże stworów.
„Krew Stracharza” nie jest bezcelową rąbanką, której bohater ma za zadanie rozpłatać parę gardeł. Gdyby książka obracała się tylko i wyłącznie wokół bitew, krwi i zemście, to uznałabym ją za bardzo przeciętną nowelkę. Jednak Joseph Delaney i tutaj spisał się na medal. Tomem targają przeróżne emocje, a on sam nie jest bez wad. Każdy popełnia błędy, więc i uczeń stracharza okazuje swoje słabości. Gdyby nie to, „Krew Stracharza” nie nabrałaby charakteru, a cała powieść wydawałaby się niedopracowana i bezsensowna.
Niestety mam zastrzeżenia do wydania tegoż tomu. Mimo że wydawnictwo zawarło małą mapkę, krótki opis postaci oraz szkice symboli strycharza, to jednak nie wszystko było idealne. Niektóre strony były wyblakłe, a inne, wręcz przeciwnie, zawierały za dużo tuszu. Natomiast między 21 a 23 rozdziałem nie ma 22. Nie jestem jedyna – spotkałam się z wieloma opiniami czytelników, którzy także nie byli zadowolenia z wydania powieści.
„Krew Stracharza” trzyma poziom swoich poprzedników. Joseph Delaney po raz kolejny udowodnił, że potrafi zaciekawić czytelnika, a także zaskoczyć fabularnie. Myślę, że fani „Kronik Wardstone” nie zawiodą się, a ten tom tylko rozbudzi wyobraźnię.
Recenzja zamieszczona na blogu http://recenzjenadine.blogspot.com/2014/01/recenzja-krew-stracharza.html
W Chipenden ponownie nastaje czas pokoju. Wrogowie wycofali się, ale pozostawili za sobą spalone domy i zniszczone dobytki. Dom Stracharza został zrównany z ziemią, lecz Stary Gregory oraz jego uczeń, Tom Ward, starają odtworzyć bibliotekę, którą pochłonęła pożoga. Z niespodziewaną pomocą przybywa młoda jejmość Fresque z Todmorden Jednak w tym małym miasteczku dzieją się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Jestem Grimalkin” to kontynuacja cyklu dla młodzieży autorstwa Josepha Delaney’a. Tym razem czytelnik pozna bliżej Grimalkin, czarownicę, zabójczynię, a od niedawna sojuszniczkę Toma Warda. Wspólnie pragną zniszczyć Mrok i ich największego wroga – Złego. Mimo że Zły został ścięty, to jego szkaradna głowa nie może zostać zniszczona. Grimalkin za wszelką cenę musi zdobyć nieco czasu dla Toma, a sama nie może pozwolić, aby Zły wpadł w niepowołane ręce. Jednak powodzenie misji jest zagrożone, bowiem na czarownicę poluje istota stworzona do zabijania, a jej celem jest właśnie Grimalkin…
To już dziewiąty tom znakomitej serii „Kroniki Wardstone”. Do Josepha Delaney’a mam szczególny sentyment. To jeden z pierwszych pisarzy, który sprawił, że zaczęłam nałogowo czytać fantastykę. Dlatego też nie mogłam odpuścić kolejnej części tegoż cyklu, choć przyznam, że nie byłam pewna czy „Jestem Grimalkin” dorówna swoim poprzedniczkom. Dlaczego?
A to dlatego, że akcja nie została napisana z perspektywy młodego Toma, ale z zabójczyni Grimalkin, która diametralnie różni się charakterem (i oczywiście wyglądem) od ucznia stracharza. Skoro główny bohater, z którym przeżyłam dobrych kilka lat, teraz zostaje przeniesiony na drugi plan, to oczekiwałam innej osobowości, wyrazu i sposobu bycia. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Grimalkin jest niepowtarzalna i nie ma drugiej takiej czarownicy w całej serii książek.
Teraz rodzi się pytanie, czy zabójczyni jest lepszym bohaterem i narratorem niż Tom. To już musicie sami ocenić, gdyż każdy na swój sposób jest inny. Według mnie Grimalkin jest bardziej wyrazista niż uczeń starego Gregory’ego i dużo bardziej dojrzalsza. Joseph Delaney zmienił nawet swój styl pisania, aby czarownica wybiła się w książce swoim charakterkiem. Gdyby autor pozostawił narrację taką, jaka była w poprzednich tomach, uznałabym „Jestem Grimalkin” za nieudane dzieło i niepotrzebną kontynuację.
„Kroniki Wardstone” to powieści dla trochę bardziej wyrośniętych dzieci, czyli +10. Właśnie dlatego Delaney operuję prostym językiem, ale, o dziwo, nie dziecinnym. Nie znajdziemy tutaj tylko i wyłącznie pojedynczych zdań, ale całą gamę rozbudowanych wypowiedzi.
Z tyłu książek Josepha Delaney’a widnieje napis „Nie czytać po zmroku”, z którym się w zupełności zgadzam. Niby nie mam problemów z oglądaniem horrorów, ale czytając, moja wyobraźnia działa na maksymalnych obrotach i miejscami robiło się nieprzyjemnie. W powieści jest dużo krwawych pojedynków, a sama magia czarownic przyprawiała mnie o dreszcze. Niestety czasami mi to przeszkadzało, gdyż w najmniej niespodziewanym momencie okropieństwa i krwistoczerwony kolor przesłaniały fabułę.
Fani Delaney’a na pewno się nie zawiodą. Owszem, do ich rąk trafi coś innego, ale z pewnością udanego. Wszystkim tym, którzy nie zapoznali się z twórczością tego autora, polecam czytać od początku, gdyż nie zawsze zdołają połapać się w akcji. Niemniej „Jestem Grimalkin” to świetny przykład literatury młodzieżowej z elementami fantasy.
Recenzja zamieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/11/recenzja-jestem-grimalkin.html
„Jestem Grimalkin” to kontynuacja cyklu dla młodzieży autorstwa Josepha Delaney’a. Tym razem czytelnik pozna bliżej Grimalkin, czarownicę, zabójczynię, a od niedawna sojuszniczkę Toma Warda. Wspólnie pragną zniszczyć Mrok i ich największego wroga – Złego. Mimo że Zły został ścięty, to jego szkaradna głowa nie może zostać zniszczona. Grimalkin za wszelką cenę musi zdobyć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
‘Dreams’ to młode wydawnictwo i na początku nie pałałam chęcią do czytania ich książek. Pojawiało się wiele „dziewczyńskich” powieści z elementami fantasy, które skupiały się na uczuciach młodej dziewczyny do przystojnego chłopaka. A musicie wiedzieć, że nie jestem wielbicielką paranormal romance. Wszystko się zmieniło, kiedy na stronie wydawnictwa zauważyłam zapowiedź „Baśniarza”. Jednakże nadal był on promowany jako „Historia miłości, rozwiewająca wszelkie wątpliwości”. Dlatego też długo zastanawiałam się nad przeczytaniem dzieła Antonii Michaelis. W końcu zaryzykowałam i sięgnęłam po 400-stronicową współczesną baśń.
Abel – samotnik i indywidualista, polski handlarz pasmanterii oraz nałogowy wagarowicz.
Anna – przykładna uczennica, młoda flecistka, której życie jest zaplanowane od początku do końca.
Nic nie wskazuje na to, że tych dwoje będzie łączyć coś więcej niż tylko wspólna szkoła i ławka w sali języka niemieckiego. Czekając na kolejne zajęcia, Anna znajduje szmacianą lalkę, która prawdopodobnie należy do kilkuletniego dziecka. Nastolatka przeprowadza małe dochodzenie, podczas którego natrafia na Abla. Okazuje się, że chłopak ma wiele tajemnic, a jedną z nich jest jego młodsza siostra, Michi. Anna zaczyna delikatnie ingerować w życie rodzeństwa, nie zdając sobie sprawy, jakie skutki może to za sobą pociągnąć.
Pierwsza rzecz, na którą zwróciłam uwagę, to okładka. Teoretycznie nie ocenia się po niej powieści, ale nie oszukujmy się – większość z nas to wzrokowcy, więc pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Mimo że „Baśniarz” został wydany w miękkiej okładce ze skrzydełkami, to książka nie niszczy się szybko, a sama grafika sprawia, że człowiek zaczyna zastanawiać się nad jej symboliką.
Z początku myślałam, że „Baśniarz” będzie książką fantastyczną. Myliłam się, choć czytając, nadal miałam wrażenie, że elementy fantasy w końcu pojawią się i zawładną fabułą. Tak się jednak nie stało. To w pełni realistyczna powieść osadzona we współczesnym, niemieckim miasteczku. W takim razie, o co chodzi z tytułem? To już musicie sami rozgryźć, kim jest tajemniczy baśniarz i jakie historie opowie czytelnikowi.
Wydawałoby się, że autorka skupi się na uczuciach Anny, ale zaskoczyło mnie to, że nie pozostawiła na pastwę losu Abla, Michi i innych ważnych bohaterów książki. Żadna postać nie jest pominięta i mamy szansę wgłębić się w ich, niekiedy złożoną, psychikę. W tym momencie muszę wspomnieć, że „Baśniarz” nie jest stereotypową powieścią ‘grzeczna dziewczyna – niebezpieczny chłopak’. Anna i Abel rzeczywiście różną się charakterem, lecz Antonina Michaelis sprawiła, że nie są oni sztuczni i bezosobowi.
Autorka posługuje się prostym językiem, co jest zrozumiałe (w końcu to powieść dla młodzieży, a nie praca dyplomowa). Natomiast piękne, a zarazem przerażające jest to, że poprzez słowa bawi się czytelnikiem. Polski handlarz pasmanterii, który jest najbardziej tajemniczy spośród całej gamy bohaterów, w pewnym stopniu zataja pewne informacje i nie pozwala nam poznać jego sekretów. Kiedy myślałam, że już znam rozwiązanie zagadki, pisarka nagle podawała nowe informacje, które kompletnie zbijały mnie z tropu.
„Baśniarz” to niepowtarzalna książka, która na długo zapadnie mi w pamięci. Żałowałam tylko jednego – tych ostatnich pięćdziesięciu stron, przez które zalałam się łzami. Szczęścia czy smutku? Tego wam nie powiem, sami musicie przeczytać powieść niemieckiej pisarki. Pięknie wykreowane postacie i ciekawa, zaskakująca fabuła pozwala wgłębić się w baśń, która nie dla każdego zakończy się happy endem. Mimo że fantastyki tutaj nie uświadczyłam, to spędziłam piękne chwile z „Baśniarzem”. Nieważne jakie książki preferujecie – Antonia Michaelis oddaje w wasze ręce literaturę, która potrafi oczarować nawet najwybredniejszego czytelnika.
Recenzja zamieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/12/recenzja-basniarz.html
‘Dreams’ to młode wydawnictwo i na początku nie pałałam chęcią do czytania ich książek. Pojawiało się wiele „dziewczyńskich” powieści z elementami fantasy, które skupiały się na uczuciach młodej dziewczyny do przystojnego chłopaka. A musicie wiedzieć, że nie jestem wielbicielką paranormal romance. Wszystko się zmieniło, kiedy na stronie wydawnictwa zauważyłam zapowiedź...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Sytuacja jest beznadziejna i marna jak twoje własne życie. Najlepszym wyjściem dla ciebie i całego świata jest samobójstwo. Miło byłoby spędzić ostatnie chwile istnienia w pięciogwiazdkowym hotelu, w którym bez skrupułów można się urżnąć do nieprzytomności, a przy okazji łyknąć kilka tabletek. Gdyby nie to, że jesteś totalnie spłukany, to z chęcią byś tak uczynił. Na domiar złego właśnie w tej chwili dzwoni zakurzony telefon, znajdujący się w zapyziałym pokoju motelowym…
Tak, niedoszły samobójca, a niegdyś sławny prezenter telewizyjny i podróżnik, dostaje propozycję pracy w tajemniczej firmie Axon. W przypływie emocji przyjmuje ofertę i zatrudnia się jako królik doświadczalny, który ma za zadanie przetestować wehikuł czasu i wymiarów. Jednak używanie Maszyny ma swoje konsekwencje, które z każdą chwilą stają się coraz bardziej nieprzewidywalne.
Na drugiej półkuli Ziemi w gabinecie psychologa palce wyłamuje młoda, ale doświadczona przez życie tłumaczka i uczestniczka wojny w Afganistanie, Samira. Kobieta nie umie poradzić sobie z przeszłością, a jej największą fobią jest brud. Właśnie podczas upartego zmywania podłogi w kuchni do Samiry dzwoni (podobno nieżyjący) Tak, przyjaciel z dzieciństwa. Tak wciąga Samirę w niebezpieczną wyprawę i próbują ocalić świat przed żądzami Yatesa, dyrektora firmy Axon…
Na pierwszy ogień muszę przyczepić się do okładki, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Przed przeczytaniem książki uważałam grafikę za ładną i całkiem udaną, ale dopiero po przeczytaniu kilkunastu stron dostrzegłam symbolikę poszczególnych elementów. Cieszy mnie to, że nie jest to zwykła plątanina szczegółów bez większego znaczenia, a połączenie ważnych detali.
Jako że nie jestem umysłem ścisłym, to szukam powieści z gatunku science fiction, do których nie jest wymagana wiedza fizyczna, chemiczna czy matematyczna. Głównie dlatego sięgnęłam po „Piękny Kraj”, który nie jest trudny do zrozumienia pod tymi względami. Jest to książka science fiction dla osób, które nie czytują tego gatunku. Prosty język i tłumaczenie Samirze (a także czytelnikowi) od podstaw zasad działania Maszyny oraz innych światów niż Ziemia, bardzo pomaga, przez co można łatwo zrozumieć „Piękny Kraj”. Może to się jednak nie podobać zapaleńcom science fiction, gdyż niektóre zjawiska są pominięte lub byle jak wytłumaczone. Miejscami przeszkadzało mi to, ponieważ ciekawiło mnie, jak to czy tamto było w ogóle możliwe.
Kolejnymi rzeczami, na które warto zwrócić uwagę, są postacie. Prawie każdy bohater jest inny, lecz nie nienaturalny. Jednakże i Tak, i Samira czasami mnie denerwowali swoją bezmyślnością i naiwnością. Niektóre decyzje powinny doprowadzić ich do nagłej i mało przyjemnej śmierci, lecz autor ciągnął ich historię.
Jedynym stereotypowym bohaterem jest Yates, szalony naukowiec pragnący władzy nad światem. Opis wyjęty jakby z pierwszego lepszego thrillera, jednak ten utarty schemat bardzo mi się podobał. Ta postać ukazuje, jak bardzo żądza panowania nad daną grupą może zdemoralizować człowieka. Alan Averill pokazał czytelnikowi, że zaspokajanie własnych zachcianek i podejmowanie nieprzemyślanych decyzji prowadzi do zguby i samozagłady.
Fabuła nie jest zbyt wyszukana – ratowanie świata przed opętanym naukowcem, to chleb powszedni. Natomiast wykonanie to już całkiem inna sprawa. Akcja nie zatrzymuje się ani na chwilę, a autor umiejętnie buduje napięcie. Nasza ciekawość jest podsycana z każdą stroną powieści. Nawet pod koniec „Pięknego Kraju” czułam niedosyt i chciałam więcej. Być może w niedalekiej przyszłości Alan Averill pokusi się o dopisanie kontynuacji. Jednakże teraz chcę polecić „Piękny Kraj” czytelnikom, którzy nie mają dużego doświadczenia w gatunku science fiction, a także chcą przeżyć niezapomnianą przygodę z Takiem i Samirą.
Recenzja umieszczona na: http://recenzjenadine.blogspot.com/2013/12/recenzja-piekny-kraj.html
Sytuacja jest beznadziejna i marna jak twoje własne życie. Najlepszym wyjściem dla ciebie i całego świata jest samobójstwo. Miło byłoby spędzić ostatnie chwile istnienia w pięciogwiazdkowym hotelu, w którym bez skrupułów można się urżnąć do nieprzytomności, a przy okazji łyknąć kilka tabletek. Gdyby nie to, że jesteś totalnie spłukany, to z chęcią byś tak uczynił. Na domiar...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Po „Cinder” sięgnęłam z czystej ciekawości. Nie byłam niesamowicie pozytywnie nastawiona do tej powieści mimo, że oceny były wysokie. Kolejne paranormal ramance tyle tylko, że akcja rozgrywa się w przyszłościowym Pekinie. Tak myślałam, a miałam powody, gdyż czytając np. Nevermore, które zagarnęło świetne recenzje, ja najzwyczajniej w świecie się nudziłam. Skusiłam się jednak na pierwszą część „Sagi Księżycowej”. I oto co dostałam.
Nasza tytułowa bohaterka mieszka w Nowym Pekinie wraz z dwiema przybranymi siostrami oraz opiekunką prawną i pracuje jako mechanik na pobliskim targu. Niby nic w tym dziwnego, ale Cinder jest cyborgiem, który nie pamięta nic ze swojej przeszłości. Całe lata przed wypadkiem to biała plama w jej pamięci. Cinder żyje w niespokojnych czasach, kiedy to trwa polityczna walka między Ziemianami a Lunarami, mieszkańcami Księżyca. Dziewczyna zostaje wciągnięta w nierówną walkę władców o prymat nad mieszkańcami Ziemi oraz w bitwę o przyszłość ludzkości.
Obawiałam się, że Nowy Pekin zostanie przedstawiony w samych superlatywach i nie będzie tu miejsca na cierpienie i chore gry polityków. Sielanka, miłość, młodzieńcze zakochanie i wiele innych podniosłych uczuć. Jednak już na pierwszych stronach można zaobserwować, że w tym świecie coś jest nie tak. Za dużo brudu, biedoty i chorób. Nagle wykreowany świat stał mi się bliższy i bardziej naturalny. I taki pozostał do końca powieści – nieidealny.
W świecie Cinder mamy całą gamę istot – Ziemianie, Lunarzy, cyborgi, androidy, a każdy z nich ma inny charakter. Jedyne postacie, których szczerze nienawidziłam to przybrane siostry Cinder. Rozumiem, że miały odgrywać głupiutkie małolaty, ale chyba autorka zbytnio się rozpędziła, tworząc z nich bezrozumne księżniczki. Nawet cesarz Kai, mimo że zabójczo przystojny i zabawny, był przedstawiony bardzo naturalnie.
Kolejna sprawa to przeszłość Cinder, czym autorka kompletnie mnie nie zaskoczyła. Już na początku zorientowałam się, co się dzieje dlatego też, nie miałam niespodzianki, jeśli o to chodzi. Chociaż sam koniec bardzo mnie zaskoczył, ale nie pod tym względem.
Jeśli ktoś liczy na ckliwe PR, to nie znajdzie go w tej powieści. Uczucia nie są tutaj tak ważne jak fabuła, wręcz przeciwnie są one zepchnięte daleko, daleko w kąt. Co nie znaczy, że ich nie ma. Ja ich po prostu nie zauważałam głównie dlatego, że Marissa Meyer przedstawiła je realnie, a nie sztucznie i słodko.
Komu polecić tę książkę? Chyba wszystkim. Biorąc pod uwagę moje upodobania (fantasy, science fiction, PR dotykam tylko dwumetrowym kijem), ta książka jest dla każdego. Bez względu na to co czytałeś/aś jest to jedna z tych powieści, które zapadają w pamięci.
Opinia zamieszczona także na portalu http://paranormalbooks.pl/
Po „Cinder” sięgnęłam z czystej ciekawości. Nie byłam niesamowicie pozytywnie nastawiona do tej powieści mimo, że oceny były wysokie. Kolejne paranormal ramance tyle tylko, że akcja rozgrywa się w przyszłościowym Pekinie. Tak myślałam, a miałam powody, gdyż czytając np. Nevermore, które zagarnęło świetne recenzje, ja najzwyczajniej w świecie się nudziłam. Skusiłam się...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to