-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant2
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński4
Biblioteczka
2024-05-01
2024-04-27
Dziwnie się czuję z myślą, że to już koniec historii o niebezpiecznym Szanghaju pełnym wojen, potyczek i eksperymentów naukowych. Że już nie dowiem się nic więcej o losach Juliette i Romy, Rosalind i Oriona czy Celii i Oliviera, bo nie ma się już czego dowiadywać. Odkąd poznałam „These Violent Delights”, naturalne stało się dla mnie odliczanie czasu do następnej części. Więc trochę smutek, że ta „era” dobiegła końca.
Co mogę powiedzieć o „Foul Heart Huntsman”? Przeczytałam 300 stron na jednym posiedzeniu, więc wciągnęła mnie bez reszty. Czy jednak usatysfakcjonowała mnie? I tak i nie.
Uwielbiam tę fabułę, która rozpoczęła się w czasach gangów i tajemniczych potworów, a skończyła się podczas japońskiej inwazji, partyjnej wojny domowej i naukowych eksperymentów nad osiągnięciem nieśmiertelności. To wszystko tak cudownie się zazębiało, pierwsza historia przeplatała się z drugą, a ja z zapartym tchem śledziłam tajne misje naszych agentów, ich intrygi i wzajemne oszukiwanie się. To jak wydarzenia z pierwszej dylogii odcisnęły piętno na drugiej, od nowa przeżywałam te same emocje i przypominałam sobie jak wiele czułam podczas zakończenia OVE i później FLF. Uwielbiam też bohaterów - nowych jak i starych i budujące się między nimi relacje. Absolutnie KOCHAM Rosalind i Oriona, czy Celię i Oliviera, ale moje serce podbiła Alisa pod każdym możliwym względem. Była GENIALNA. Sprytna, zdeterminowana, odważna i niesamowicie zabawna, a swoją obecnością potrafiła rozluźnić nawet najcięższą atmosferę.
Ale…
Ale męczył mnie troszkę wątek Silasa i Phoebe. Choć później przekonałam się do nich i do ich relacji, a sam plot-twist gdzieś po drodze był majstersztykiem, to przez pierwszą połowę przewracałam oczami na każdym rozdziale z nimi związanym. Dodatkowo akcja wydawała mi się troszkę nierówna. Niektóre wydarzenia działy się za szybko, żeby kolejne były zbyt przeciągnięte. Ten tom był też dużo bardziej cukierkowy niż poprzednie części i choć miało to swój urok, to liczyłam chyba na więcej dramatyzmu? Ciężko mi stwierdzić.
Nie zmienia to faktu, że nadal kocham te książki, kocham te postacie i powrót do tej historii był znowu cudowną przygodą, sprawił mi ogrom przyjemności i genialnie spędzonym czasem. Do końca nie wiedziałam jak rozwiąże się kwestia nieśmiertelności Rosalind, co będzie z Orionem, który był słoneczkiem wychodzącym zza chmur burzowych i finalnie - jak skończy się sprawa badań i zaślepionej naukowczyni. Polecam każdemu tę serię i ze swojej strony mogę Was tylko zapewnić, że maksymalną przyjemność ze wszystkich smaczków wyciągniecie po przeczytaniu Foul Lady Fortune jako drugą dylogię.
Dziwnie się czuję z myślą, że to już koniec historii o niebezpiecznym Szanghaju pełnym wojen, potyczek i eksperymentów naukowych. Że już nie dowiem się nic więcej o losach Juliette i Romy, Rosalind i Oriona czy Celii i Oliviera, bo nie ma się już czego dowiadywać. Odkąd poznałam „These Violent Delights”, naturalne stało się dla mnie odliczanie czasu do następnej części....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-12
2024-04-15
Cóż za niedowierzanie z mojej strony. Przyznam się, że moje, początkowo pozytywne, nastawienie do Kajkeji osłabło, kiedy zobaczyłam pierwsze negatywne opinie. Miałam wrażenie, że jednak nie polubię się z tą książką, że będzie to kolejne rozczarowanie w tym roku (a mam ich już kilka). Więc teraz – w jak ogromnym jestem szoku, że kiedy przeczytałam ostatnie zdanie, jedyna myśl jaka pojawiła się w mojej głowie brzmiała „wow, jaka dobra książka”.
To opowieść na podstawie Ramajany, w której głos dostaje Kajkeji – postrzegana jako wyrodna żona radży, która, żeby posadzić swojego syna na tronie, kazała wygnać z królestwa Ramę: drugiego z synów władcy, Boga w postaci chłopca, który w przyszłości miał pokonać wielkiego Króla Demonów. Całą historię poznajemy z jej perspektywy, zagłębiając się w jej życie – odkąd była najmniej ulubionym dzieckiem do czasów dorosłości, gdzie jej czyny MIAŁY znaczenie i momentami łamały innym serca.
Pierwszy raz miałam tak, że nie nudziłam się na książce, w której przeważały opisy. Mało tego, pochłaniałam stronę za stroną i w niecałe trzy dni przeczytałam prawie 600 stron. Ta opowieść mnie fascynowała. To, jak budowała się, cegiełka po cegiełce. Narastała. Zmieniała nastrój. Była niczym żywa. Kajkeji rozwijała się, dorastała, a ja jej w tym towarzyszyłam. Widziałam, kiedy uczyła się używać swojej magii. Kiedy poddała się i przestała modlić do Bogów, bo ci nigdy nie odpowiadali. Kiedy miotała się między uczuciami wobec brata, a wobec męża. Kiedy pragnęła mieć znaczenie, podejmować za siebie decyzje, kiedy pragnęła pomagać kobietom, bo nikt inny tego nie robił. Momentami ta historia była pełna ciepła, kiedy brat bliźniak Kajkeji – Judhadźit spędzał z nią godzinami czas i uczył walki, kiedy Kajkeji odnalazła dom w ramionach Daśarathy, który okazał się dobrym i sprawiedliwym mężem, kiedy jego pozostałe dwie żony stały się jej siostrami, kiedy razem wychowywali czwórkę chłopców, których każde z nich kochało najbardziej na świecie. Kiedy indziej z tej książki biło cierpienie. Zdrada. Brak zrozumienia. Dużo niesprawiedliwości.
Kajkeji nie była i nie jest dobrą bohaterką. Tak właściwie, każda postać tutaj jest szara moralnie i niesprecyzowana. Każda po części przyczyniła się do tragedii i każda w swoim czasie okazała dużo dobra. Uwielbiam ich wykreowanie. To, jak Rama, z chłopca, który ślepo ufał złemu człowiekowi, stał się bohaterem. To, jak Rawana z bohatera, który w pewnym momencie pomógł Kajkeji zamienił się w szaleńca i prawdziwego Króla Demonów. To, jak budowały się nicie przywiązania między postaciami i jak pękały w zastraszająco szybkim tempie.
A w końcu uwielbiam ten dodatkowy, feministyczny wydźwięk. Ten, który podkreśla, jak wiele siły mamy w sobie my, kobiety. Jak wiele jesteśmy w stanie znieść.
To nie będzie książka dla każdego. Jest specyficzna, momentami trudna w odbiorze. Może się wydawać lekko przegadana, czy można ją odbierać jako zniszczenie znanej Ramajany. Ja jednak nie mogę o niej zapomnieć i z całego serca mogę ją Wam polecić.
Cóż za niedowierzanie z mojej strony. Przyznam się, że moje, początkowo pozytywne, nastawienie do Kajkeji osłabło, kiedy zobaczyłam pierwsze negatywne opinie. Miałam wrażenie, że jednak nie polubię się z tą książką, że będzie to kolejne rozczarowanie w tym roku (a mam ich już kilka). Więc teraz – w jak ogromnym jestem szoku, że kiedy przeczytałam ostatnie zdanie, jedyna...
więcej mniej Pokaż mimo to
Oj jaki ja mam problem z „Furyborn”. Problem, bo z jednej strony kocham tę książkę za wszystkie teorie jakie mogłam wymyślać po zakończeniu, a z drugiej strony już dawno tak długo nie czytałam jakiejś historii.
Furyborn napisana jest z dwóch perspektyw – księżniczki Rielle, która musi dowieść, że jest jedną z Królowych z przepowiedni w siedmiu okrutnych próbach i łowczyni Eliany, która Rielle zna tylko z legend jako Krwawą Królową i która poluje na rebeliantów, żeby później musieć współpracować z ich przywódcą. Obie bohaterki są całkowicie różne, obie historie również wydają się niczym niepowiązane, a na dodatek pierwsze strony zdradzają nam, jak skończy się opowieść… Ale właśnie, tu wszystko „wydaje się”, gdzie w rzeczywistości autorka bardzo szybko uzmysławia nam, że nic tak naprawdę nie jest czarno-białe.
Muszę przyznać, że od początku byłam niesamowicie ciekawa tej książki, a Claire Legrand zdobyła całkowicie moją uwagę. Nic bowiem, co przeczytałam w prologu, nie pasowało do tego, o czym czytałam później. Nic nie wskazywało na to, że TAK skończą się losy Rielle i z niecierpliwością przewracałam kolejne strony poznając ją zupełnie od innej strony, jako dziewczynę odrzuconą ze względu na swoje moce, a później traktowaną jako broń i dobrą kartę przetargową w polityce. Jednak jej relacja z Auriciem dalej pozostawała dla mnie zagadką (i dalej pozostaje, bo to trylogia), bo jak bohaterka pełna miłości w sercu, która pragnęła tylko trochę uwagi i normalnego życia, mogła posunąć się do zabójstwa swojego męża? W tym miejscy muszę zauważyć, że fantastycznym wątkiem jest jej relacja z Corienem, który dla mnie był połączeniem Koszmaru z Darklingiem. Słyszałam, że ta „znajomość” w późniejszych tomach będzie miała mroczne zabarwienie i ogromnie tego wyczekuję. Jednak finalnie, co dziwne, najbardziej interesowały mnie wydarzenia z perspektywy Eliany i to, jak wyglądał świat po Wojnie wywołanej przez Rielle. Układy wśród rebeliantów, potworni żołnierze Imperatora, eksperymenty na porywanych kobietach… Trochę czułam się jak podczas grania w Thief, a to moja ulubiona gra. Konstrukcja fabuły, kreacja świata i bohaterów… naprawdę do niczego nie mogę się przyczepić, bo już dawno nie czytałam tak specyficznej książki, która ma jeszcze tyle tajemnic i smaczków zostawionych na później. Jest sporo akcji, są bohaterowie szarzy moralnie, są relacje romantyczne poprowadzone w naprawdę ciekawy sposób, a cała historia kojarzyła mi się z przepływem prądu i iskierkami, które pojawiały się jak jeden wątek z jednej pespektywy łączył się z innym z tej drugiej.
Jedyne do czego bym się przyczepiła, to że może początek jest lekko przeciągnięty i rozwleczony. To przez niego nie mogłam się tak wgryźć od razu w fabułę, a że dodatkowo niczego nie rozumiałam to bardzo mnie to frustrowało. Jednak im dalej tym lepiej, a teraz z niecierpliwością wyczekuję kolejnego tomu.
Oj jaki ja mam problem z „Furyborn”. Problem, bo z jednej strony kocham tę książkę za wszystkie teorie jakie mogłam wymyślać po zakończeniu, a z drugiej strony już dawno tak długo nie czytałam jakiejś historii.
Furyborn napisana jest z dwóch perspektyw – księżniczki Rielle, która musi dowieść, że jest jedną z Królowych z przepowiedni w siedmiu okrutnych próbach i łowczyni...
2024-03-30
Uwaga! Recenzja zawiera spojlery dotyczące pierwszego tomu Fourth Wing.
Nie muszę chyba nikomu mówić jak bardzo wyczekiwaną przeze mnie książką było „Iron Flame”. Oczywiście nie tylko przeze mnie, a praktycznie przez całego bookstagrama i TikToka, bo Fourth Wing w zeszłym roku całkowicie rozwaliło system i opanowało serca i umysły (prawie) każdego czytelnika. I teraz nagle mamy to, kolejna część, kolejne problemy, smoki, surowy Basgiath i dodatkowa dawka Xadena Riorsona i Violet Sorrengail. Jednak, czy kontynuacja jest lepsza niż pierwszy tom?
Według mnie nie. Ale! Nie zrażajcie się, bo ja nadal kocham tę serię całym swoim serduchem i przez ostatni tydzień biło ono w rytm szczękającej broni i ruchu skrzydeł Tairna. Nie mniej jednak nie czułam tyle emocji jak podczas czytania FW, a przynajmniej w końcowej części. Pierwsza połowa była dla mnie rewelacyjna. Brennan, powrót naznaczonych i Violet do Basgiathu w sam środek zakończenia roku. Zbliżająca się wojna z veninami i wiwernami. Pojawienie się Varrisha, który przejrzał zamiary Violet, ciągnąca się nieobecność Andarny, czy w końcu rozterki głównej bohaterki dotyczące zaufania względem zarówno Xadena jak i swoich najbliższych przyjaciół. Przewracałam kolejne strony jak oparzona, przeżywałam dosłownie KAŻDĄ scenę wstrzymując oddech, aż w końcu dotarłam do rozdziału 35, który (tak jak mi wszyscy obiecali) rozbił mnie na milion szklanych kawałków.
Jednak później coś się zmieniło. Przy kolejnej kłótni Violet i Xadena zaczęłam przewracać oczami (czemu każesz zadawać jej pytania, jeśli ona nie wie o co pytać? Czemu nie powiesz wprost?), pojawiła się Catriona wraz z Lotnikami, której osobowość zamykała się w byciu zazdrosną ex-dziewczyną, a samo zakończenie (z udziałem wskrzeszonej postaci, co było naprawdę głupim krokiem w mojej ocenie), choć było pompatyczne i smutne, wbrew wszystkiemu, nie wywołało we mnie tylu emocji co finał Fourth Wing. Może przez to, że nie do końca zrozumiałam decyzję bohatera? Ciężko mi to stwierdzić. Również motyw drugiej mocy jednej z postaci wywołał we mnie chwilę zawahania i zauważyłam u siebie, jak i u kilku innych osób, z którymi wymieniałam się poglądami, że zaczęłyśmy troszkę inaczej na nią patrzeć.
Nie mniej jednak każdy minus, Rebecca potrafi zastąpić plusami (tak, w liczbie mnogiej). I tutaj również ich nie zabrakło. Przede wszystkim kocham smoki. Smoki i cała kreacja świata to coś cudownego. Pomysł na Basgiath, przedmioty dla Jeźdźców i zadania zaliczeniowe, Riorson House i kwestia rebelii, forteca trzeciego króla… nigdy nie wyjdę z podziwu dla tej fabuły i jestem w niej całkowicie zakochana. Ale jestem również zakochana w postaciach pobocznych: Sloane, Aaricu, Rhiannon, Ridocu, Sawyerze (który nie przypomina Wam może Czkawki z „Jak wytresować smoka?”), Jesini, a nawet Dainie, który w tym tomie mocno się zreflektował. Jednak moją całkowitą miłość zyskała trójka rodzeństwa Mira, Brennan i Violet i ich scena na dworze Króla-kolekcjonera. Kocham tę trójkę i potrzebuję więcej ich obecności w kolejnej części. Dodatkowo bardzo podobało mi się to, że Xaden rozwija się na równi z postacią Violet. Nie jest tak, że Violet jako narratorka jest wykreowana najlepiej, tutaj Rebecca każdej swojej postaci poświęca tak samo dużo uwagi i to uwielbiam w jej twórczości. Uwielbiam ten moment, kiedy wszystkie fragmenty układanki zaczynają wskakiwać na swoje miejsce, a ja mogę podziwiać złożoność tej historii i wszystkie teorie, które wybuchają tuż po zakończeniu (te teorie to chyba najlepszy czas po zamknięciu książki, zaraz po przeglądaniu wszystkich dostępnych fanartów).
Tak więc, czy Iron Flame to idealna książka? Ani trochę, mogę wymieniać jej wady, ale w tym przypadku po co, jeśli finalnie i tak będę się zachwycać? Nie wiem, co by musiało się wydarzyć, żebym zraziła się do tych książek (i proszę cię Rebecco, nie próbuj tego sprawdzić). Mogę narzekać, ale i tak je kocham, i tak będę czytać kolejne tomy i, i tak mają specjalne miejsce w moim serduszku w gatunku romantasy (bo spicy sceny w wydaniu Rebecci również mile widziane).
Uwaga! Recenzja zawiera spojlery dotyczące pierwszego tomu Fourth Wing.
Nie muszę chyba nikomu mówić jak bardzo wyczekiwaną przeze mnie książką było „Iron Flame”. Oczywiście nie tylko przeze mnie, a praktycznie przez całego bookstagrama i TikToka, bo Fourth Wing w zeszłym roku całkowicie rozwaliło system i opanowało serca i umysły (prawie) każdego czytelnika. I teraz nagle...
2024-03-23
„Nietuzinkowy sklep całodobowy” to książka, która przyciągnęła mnie swoim opisem (okładką oczywiście też, ale to tak na marginesie). Mały sklepik prowadzony przez starszą panią. Nieznajomy bezdomny przypominający wyglądem trochę niedźwiedzia, który dostaje szansę wyjścia na prostą – pracę na noc w tym oto sklepiku. Zmiany w życiu jego, innych pracowników i klientów. Byłam zafascynowana, spodziewałam się lekkiej i przyjemnej historii, a otrzymałam parę opowiadań, piekielnie ważne tematy i przesłanie i trzysta stron wzruszenia.
Wiecie, to niesamowite jak nasze życie nagle może się potoczyć. Jak los może nas spleść z całkowicie obcymi ludźmi, z którymi, wydawałoby się, nic nas nie łączy. Jak nasza dalsza historia może zależeć od jednej małej zmiany – rozmowy, przełamania nieśmiałości, czy wyjścia komuś naprzeciw. Cudownie obserwowało mi się jak Dokko naprawia problemy innych prostotą i dobrocią i jednocześnie próbuje składać swoje życie kawałeczek po kawałeczku. Jak interakcje z innymi ludźmi zaczynają wydzierać go z amnezji alkoholowej, jak wracają mu wspomnienia, jak decyduje się podążać za głosem serca. Jednocześnie każde opowiadanie dokładało cegiełkę do całej historii, wszystko się ze sobą idealnie zazębiało. Każdy pracownik, czy klient wreszcie odnajdywał swoją drogę, a z każdej części jako czytelnik jesteśmy w stanie wyciągnąć inne wnioski. To książka, która daje nadzieję. Z której bije ciepło i dobroć. Która uczy, że najważniejsza jest szczerość i wyrozumiałość. Że warto żyć mimo wszelakich problemów i trudności, bo zawsze jest COŚ, co trzyma nas przy zdrowych zmysłach i o co warto walczyć. Że po upadku zawsze możemy wstać, otrzepać się i iść dalej, bo nie ma drugiej takiej wartości jak życie.
Dzięki tej książce zrozumiałam, że potrzebuję więcej takich historii. Rozgrzewających i kojących serce, niczym ciepła herbata wieczorem po trudnym dniu. Jeśli lubicie literaturę obyczajową i historie do przeczytania na raz, to „Nietuzinkowy sklep całodobowy” jest dla Was.
„Nietuzinkowy sklep całodobowy” to książka, która przyciągnęła mnie swoim opisem (okładką oczywiście też, ale to tak na marginesie). Mały sklepik prowadzony przez starszą panią. Nieznajomy bezdomny przypominający wyglądem trochę niedźwiedzia, który dostaje szansę wyjścia na prostą – pracę na noc w tym oto sklepiku. Zmiany w życiu jego, innych pracowników i klientów. Byłam...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-20
Z Ali mam naprawdę ciężką relację. Pierwsze dwie jej książki uwielbiam, choć były momenty, do których się przyczepiłam. „Nienawidzę, że cię kocham” z drugiej strony kompletnie nie przypadło mi do gustu i męczyło mnie to, że każda kolejna nowelka była tak okrutnie podobna do poprzedniej. „Love, theoretically” miało być moim testem, czy raz na zawsze rozejdę się z Ali, czy może znowu wrócę do bycia jej fanką i czekania na kolejne książki? Zdradzę Wam zakończenie tej historii… JESTEM CAŁKOWICIE ZAKOCHANA W LOVE STORY ELSIE I JACKA. I sam Jack to teraz moja nowa książkowa obsesja.
Znowu mamy romans ze świata STEM-u. Z główną bohaterką naukowczynią, która szuka stałej posady, gdyż aktualnie pracuje jako wykładowca kontraktowy oraz dziewczyna wynajmowana do udawanych randek/związków, bo nie stać jej nawet na dobrą pompę insulinową, a co dopiero na czynsz czy godne życie. I znowu mamy wielkiego przystojnego mężczyznę na wysokim szczeblu w hierarchii naukowców, tym razem starszego brata jej klienta, który całkowicie dla niej przepada.
I ja wiem, niektóre rzeczy u Ali pewnie się już nie zmienią i ja też przewracam sobie oczami przy każdym wspomnieniu o wszystkich cech wyglądu głównego bohatera, ale tak poza tym… Ta historia zdecydowanie najbardziej wyróżnia się na tle wszystkich dotychczasowych książek autorki i zgadzam się z każdą opinią, że jest najlepsza ze wszystkich. Ogromnie mi się podobało jak Ali budowała napięcie między Elsie i Jackiem, jak przedstawiła początkową wewnętrzną bitwę Jacka, w której po jednej stronie stały jego uczucia do brata Grega, a po drugiej pojawiające się uczucia Jacka w stosunku do Elsie. Uwielbiam jak Elsie na przestrzeni stron zmieniła się z bohaterki „people pleasure”, w kobietę asertywną, która już się do nikogo nie dostosowuje, nikomu nie ulega i potrafi wyrazić swoje zdanie. Uwielbiam to, jak Jack powolutku zdobywał serce Elsie swoim humorem, jak po wielu latach potrafił przyznać się do błędu, jak liczyła się dla niego szczerość i wydobywał ją z Elsie na każdym możliwym kroku. Uwielbiam ich rozmowy, poznawanie się, otwieranie się na siebie i budowanie wzajemnego komfortu w przestrzeni bez kłamstw. Uwielbiam ukazanie przekrętów i niesprawiedliwości w naukowym świecie, oraz postacie poboczne: Grega i przyjaciółkę Elsie – Cece, a nawet lekko szaloną babcię braci. Pierwszy raz nie mogę się też doczepić do TYCH scenek, bo, o dziwo, nie czułam się niekomfortowo tak, jak zdarzało mi się do tej pory przy czytaniu innych książek autorki. Tutaj wręcz podobało mi się to, jak zaznaczyła, że nie zawsze wszystko jest takie idealne jak we wszystkich znanych nam dobrze romansach. Podobała mi się ta lekka niezdarność, czy nawiązanie do przeszłości bohaterki. I choć wiem, że jest to lektura pełna głupotek w dialogach, to ja wciąż czerpałam z niej maksymalną przyjemność i rozrywkę, a chyba o to chodzi podczas czytania lekkich romantycznych powieści.
Z Ali mam naprawdę ciężką relację. Pierwsze dwie jej książki uwielbiam, choć były momenty, do których się przyczepiłam. „Nienawidzę, że cię kocham” z drugiej strony kompletnie nie przypadło mi do gustu i męczyło mnie to, że każda kolejna nowelka była tak okrutnie podobna do poprzedniej. „Love, theoretically” miało być moim testem, czy raz na zawsze rozejdę się z Ali, czy...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-16
Bezsilna. Zapowiadana miłość bookstagrama. Książka, która na Goodreads ma 113 tysięcy opinii i średnią ocen 4.30 na 5 możliwych gwiazdek. Książka dla wszystkich fanów slow burnu, motywu turnieju, politycznych intryg i moralnie szarych bohaterów. Książka, która uczyniła mnie bezsilną (tak, wiem, że mogliście zobaczyć to określenie już kilkakrotnie) i stała się moim największym rozczarowaniem ostatnich kilku miesięcy, o ile nie roku.
Na samym początku chcę wyraźnie zaznaczyć, że ta recenzja nie jest przejawem złośliwości wobec wszystkich osób, którym się ona podobała, czy wobec wydawnictwa. Nie jest również odzwierciedleniem hejtu, czy nagonką. Jest moją subiektywną opinią, którą wyrobiłam sobie na przestrzeni 600 przeczytanych przeze mnie stron, bo podczas lektury (mimo że wielokrotnie o tym myślałam) nie podjęłam się DNF-u. Chcę również podkreślić, że jest to recenzja ze spojlerami i choć nie pokuszę się w niej o streszczenie historii, to ze wszystkich fragmentów będziecie mogli wywnioskować, o co miało chodzić w tej książce.
Mam ogromnie dużo zarzutów do tej historii zaczynając od fabuły, poprzez bohaterów, aż do relacji między nimi i samej kreacji świata. Sam początek recenzji chcę poświęcić jednemu spostrzeżeniu – „Bezsilna” to dla mnie zlepek wielu popularnych książek, napisany pod Booktoka. Co mam przez to na myśli? Rażące nawiązanie do „Igrzysk Śmierci” – zmiany w turnieju przypominającym o Czystce, rezygnacja z kopuły, wywiady „na punkty” przed Igrzyskami, pierwsza Próba w lesie, ona zostaje ranna, oni się spotykają, on ją leczy, mała dziewczynka, która ginie jako jedna z pierwszych, główna bohaterka, która nagle umie strzelać bezbłędnie z łuku… mogę tak wymieniać, ale to niczego nie zmieni. Rażące nawiązanie w trzeciej Próbie do Harry’ego Pottera i labiryntu w Czarze Ognia. Rażące nawiązanie do Diabelskich Maszyn, gdzie Will i Jem nazywani byli przybranymi braćmi i mieli tatuaże parabatai oraz oboje interesowali się Tessą (tutaj mamy ten sam wątek, bracia również mają tatuaż ). Nawiązanie do „Na przekór nocy”, rażące nawiązanie w jednej scenie do „Niezgodnej”… I tak dalej i tak dalej. Ta historia nie ma w sobie grama oryginalności, jest złączeniem wszystkich topowych książek tak, aby się sprzedać.
Kolejny aspekt: błędy i brak jakiejkolwiek logiki i sensu. Jedna z pierwszych scen: głównej bohaterce, Paedyn, koło wozu kupieckiego przejeżdża po stopie. Chwilę później jest informacja, że wóz był pełny, gdyż Pae ukradła z niego jabłko. Po pierwsze stopa bezsilnej jest w nienaruszonym stanie, po drugie za piętnaście stron Paedyn walczy w Reduktorem bez żadnego urazu.
Wątek mocy Paedyn. W świecie, gdzie ludzie zwyczajni, bez magii są zabijani, a głównym egzekutorem jest człowiek, którego mocą jest wyczuwanie i kopiowanie mocy innych, on spotyka ją i od początku NIE WYCZUWA GRAMA MAGII. Mimo tego, każdy wierzy jej, że jest Medium i „umie odczytywać ludzi”, bo (uwaga) spojrzała na buty Egzekutora i zobaczyła piasek, który jest dokładnie tylko w jednym miejscu w ich kraju, w miejscu, gdzie robi się jedną jedyną rzeczy – skazuje ludzi na wygnanie. Cały ten wątek jest dla mnie wręcz śmieszny i absurdalny.
Kolejna sprawa: Naoczni i ekrany. Jak to działa? Jak zarejestrowany w ich głowach obraz pojawia się na ekranie i jest dostępny dla publiczności?
I w końcu… ZAKOŃCZENIE. Na ostatnich stronach król informuje Paedyn, że jej ojca zamordował nie on, a jego syn, główny love interest Kai. I teraz ważna kwestia, Paedyn była świadkiem tego morderstwa i od pierwszej strony informuje czytelnika, że mordercą na pewno był król przez jego ZIELONE oczy. Pae jest też uznawana za bardzo spostrzegawczą (przecież przez tyle lat udawała Medium na poziomie Sherlocka Holmesa”. Jakim więc cudem uwierzyła królowi i stwierdziła, że nie pamięta już tej sytuacji wyraźnie? Jakim cudem pomyliłaby czternastolatka z dorosłym OGROMNYM mężczyzną (bo tyle lat miałby wtedy Kai, a król ma moce Zahartera, czyli ponadprzeciętną siłę). I w końcu, jakim cudem pomyliłaby czarne włosy i szare oczy Kaia z blond włosami i zielonymi oczami króla? Skoro, dzięki licznym powtórzeniom, wszyscy wiemy, że to KITT jest podobny do swojego ojca i to KITT jest starszym synem króla. Dodatkowo – król, który rzeźbi „zero” na klatce piersiowej głównej bohaterki, bo jest „zwyczajnym zerem”? To żart? To jakiś dodatek komediowy tak na osłodę dramatycznego końca?
Kolejna sprawa: kreacja bohaterów. Jeśli mam być szczera żadna z postaci nie miała w sobie głębi, wszystkie były płaskie, papierowe i zwyczajnie źle napisane. Paedyn miała być bezsilna, a każdy mówił tylko o tym jaka jest wybitna, potężna i wyjątkowa. Kai miał być bezwzględnym Egzekutorem, a jedyne co o tym twierdziło to zdania pt. „przy zdrowych zmysłach utrzymywało mnie trenowanie i torturowanie”. Oprócz tego był on typowym chłopcem z traumą, bo „tata kazał mi zabijać”. Kitt? Pojawiał się tylko wtedy, kiedy bohaterka musiała go okraść. Inni uczestnicy turnieju? Blair była typową wredną dziewczyną, bez żadnych argumentów, bez żadnego wyjaśnienia jej uczuć. Jax i Andy praktycznie nie istnieli. Miałam również otrzymać tu slow burn, natomiast jedyne co dostałam to instant love, wieczne dłonie na talii, dołeczki, krzywy uśmiech i masę flirtu z wykorzystaniem wszystkich kultowych booktokowych tekstów. Kto ci to zrobił? Odhaczone. Co ty ze mną robisz? Odhaczone. Naciągany trójkąt miłosny z drugim bratem? Tak, odhaczone.
Nie mogę zapomnieć sceny, w której Kai zabił jedną z przeciwniczek (osobę, którą znał naprawdę długi czas) i jego pierwsza reakcja to było zwrócenie się do Paedyn słowami: „spójrz na moje usta, wiem, że robisz to często”. Naprawdę? NAPRAWDĘ?
Kwestia rebelii… Nasza główna bohaterka odkryła nowy cel w życiu, a ja już dawno nie widziałam tak niedopracowanej rebelii polegającej na wbiegnięciu pod kopułę, ogłoszeniu całemu światu, że są zwyczajnymi i zostaniu zabitym. Bo tak wyglądał cały „przewrót”. Również przyczyna, dla której Zwyczajni byli zabijani była dla mnie całkowicie bezsensowna, a postać złego króla, to po prostu postać złego króla, bo ktoś musi być przecież zły. Ale takich bezsensownych rzeczy jest dużo więcej, bo sam turniej i przerwy między próbami również nie mają żadnej podkładki oprócz tego, że tak pasowało autorce. Autorce zresztą bardzo dużo rzeczy zaczęło pasować w całkowicie różnych momentach historii wprowadzając zupełnie nowe moce, czy relacje na potrzeby konkretnych scen i dramatyzmu.
I mimo tego, że czytało mi się tę historię szybko, to właściwie co stronę przewracałam oczami od natłoku wszelkich absurdów i nic nie było w stanie uratować mojej opinii. Nawet parę scen, które w miarę mi się podobały (jak śmierć jednej postaci na koniec, czy kilka rozmów między Kaiem i Paedyn) nie mogły wpłynąć na tę ocenę i przekonać mnie, że ta książka była warta mojego czasu. Jestem maksymalnie rozczarowana i serce mi krwawi, ale to szczerość stawiam w swoim życiu na pierwszym miejscu, stąd bardzo niepochlebna opinia.
Bezsilna. Zapowiadana miłość bookstagrama. Książka, która na Goodreads ma 113 tysięcy opinii i średnią ocen 4.30 na 5 możliwych gwiazdek. Książka dla wszystkich fanów slow burnu, motywu turnieju, politycznych intryg i moralnie szarych bohaterów. Książka, która uczyniła mnie bezsilną (tak, wiem, że mogliście zobaczyć to określenie już kilkakrotnie) i stała się moim...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-11
„Noc zimnego księżyca” to książka, wobec której miałam ogromne oczekiwania, gdyż widziałam nawiązania do „Studium zatracenia”, które kocham całym sercem. Czy się zawiodłam? I tak i nie. Może spodziewałam się czegoś innego. Może liczyłam na trochę inne rozwinięcie niektórych wątków. Ale nie czuję też wielkiego rozczarowania – czuję się zadowolona, choć niezakochana.
Margaret czeka na powrót matki alchemiczki. Jest odcięta od społeczeństwa, w którym przyszło jej żyć przez swoje pochodzenie. Jest całkowicie sama, kiedy na jej progu pojawia się Weston chcący uczyć się u jej rodzicielki. Oboje są zdesperowani, mają swoje problemy i marzenia. Oboje pragną czegoś więcej od życia. I oboje, łącząc swoje siły, biorą udział w gonie, w którym głównym celem jest upolowanie białego lisa – ostatnią magiczną istotę halę, która w trakcie osiągania swoich sił demonizuje miasteczko.
Na początku byłam zakochana w tej historii. Momentami przypominała mi wspomniane wyżej Studium, byłam niesamowicie ciekawa z czym wiążą się ataki paniki głównej bohaterki i jak będą wyglądać przygotowania Westona-nibyalchemika do wielkiego gonu. Jednak później troszeczkę mój entuzjazm przestudził się, kiedy pojawił się wątek romantyczny. Bo choć kocham black cat energy Maggie (jest niesamowicie autentyczną postacią, z krwi i kości, z którą wiele osób będzie w stanie się utożsamić), to ciężko było mi polubić zachowanie Westona, który momentami popełniał naprawdę proste i głupiutkie błędy (jak np. cała ta dziwna sytuacja z Anette). Samo zakończenie, choć idealne dla młodzieżówki, dla mnie wydało się za proste. Proste rozwiązanie sytuacji z matką Maggie, która najbardziej mnie ciekawiła, proste rozwiązanie gonu, proste rozwiązanie wątku z dręczycielem Margaret – Jaimem, proste rozwiązanie jeśli chodzi o pochodzenie bohaterów, proste rozwiązanie z ich wspólną dalszą przyszłością. Ta książka jest jak sinusoida. Momentami porusza bardzo ważne tematy w naprawdę przystępny sposób, a momentami jest to uroczy romans między dwójką nastolatków. Jeśli chodzi o oznaczenie wiekowe – jest tu dużo napięcia sek$ualnego między Maggie i Wesem, jest ich zbliżenie, ale sama nie wiem czy opisane na tyle, żeby faktycznie czepiać się do podanego wieku. To chyba kwestia indywidualna, ale ja nie odczuwam, żeby został tu popełniony błąd.
„Noc zimnego księżyca” to książka, którą czyta się niesamowicie szybko, która wciąga od pierwszych stron. Może nie jest zaskakująca, czy wyjątkowa, ale jest komfortowa i naprawdę przyjemnie się ją czyta, jeśli potrzebujemy czegoś lekkiego, gdzie na pierwszym miejscu stawia się odkrywanie siebie, swojego miejsca na świecie i rozumienie słowa „miłość” zarówno w formie romantycznej, jak i rodzicielskiej. Mi czegoś zabrakło do oddania swojego serca tej historii, ale nie mogę odebrać jej tego, że jest naprawdę dobra.
„Noc zimnego księżyca” to książka, wobec której miałam ogromne oczekiwania, gdyż widziałam nawiązania do „Studium zatracenia”, które kocham całym sercem. Czy się zawiodłam? I tak i nie. Może spodziewałam się czegoś innego. Może liczyłam na trochę inne rozwinięcie niektórych wątków. Ale nie czuję też wielkiego rozczarowania – czuję się zadowolona, choć...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-01
Bardzo długo zbierałam się do tej recenzji, bo do tej pory nie wiem jak ją ocenić. Czy mi się podobała, czy może lekko rozczarowała? Po zakończeniu nie byłam w stanie tego określić i na dobrą sprawę nawet nie wiedziałam co sądzę o tej książce. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że była dobra i w momencie czytania naprawdę dobrze się na niej bawiłam, ale jednak po zamknięciu stała mi się całkowicie obojętna nie wywołując już we mnie żadnych większych emocji.
Mamy tutaj dwójkę bohaterów. Wrogów stworzonych do walki przeciwko sobie. Alarica, dziedzica Nocnego Imperium posługującego się mroczną magią i Talasyn, nową następczynię kraju pełnego tajemnic i smoków, Tkającą Światło. Wojnę trwającą lata, brutalną i nierówną. Intrygi polityczne władców traktujących swych potomków jak marionetki i aranżowane małżeństwo. Wątek enemies to lovers. I oczywiście w tle ship reylo.
Nie mogę powiedzieć, żeby źle czytało mi się „Wojny huraganowe”. Połknęłam ją na dwóch posiedzeniach (z czego pierwsze było dosyć oporne, a drugie to ponad 300 stron na raz). Przyznaję, że choć początek był dla wszystkich najbardziej interesujący to mi najtrudniej mi się go czytało przez ogrom nowych nazw i informacji wojskowych. Jednak druga połowa była już trochę przyjemniejsza i przede wszystkim łatwiejsza w odbiorze przez romans, który przeważył nad wszystkim innym. Alaric i Talasyn zostali zmuszeni do zawarcia małżeństwa, zmuszeni do spędzania razem każdego dnia, mimo że jeszcze jakiś czas wcześniej Nocne Imperium zawładnęło dotychczasowym krajem głównej bohaterki. Między nimi wrzało, a z drugiej strony zaczynali się wzajemnie rozumieć i sobie pomagać. Bardzo podobał mi się ten wątek i jego rozwiązanie. Jednak… sami bohaterowie w żaden sposób mnie nie ujęli i chyba to przeważa na moich raczej mało ekscytujących odczuciach. Talasyn podejmowała głupie decyzje (wymykała się spotkać ze swoją dotychczasową przywódczynią wiedząc, że jest pilnowana, a Alaric poszukuje ocalonych żołnierzy), a jej przyszły mąż był postacią bardzo mało wyrazistą. W oczach głównej bohaterki wydawał się potężny, z zawsze nienagannym doborem słów, natomiast jego perspektywy były dosyć proste i mało angażujące. Natomiast chwycił mnie świat i magia (po części, i tu nie mam pojęcia dlaczego, kojarzył mi się ze światem Avatara, pełnym kolorów i różnego rodzaju istot). Samo zakończenie również było interesujące, choć nie wywoływało raczej efektu „wow”, a bardziej delikatne zaintrygowanie. Jednak z kolei zupełnie nie przypadła mi do gustu TA scenka i właściwie przez całą książkę tak sobie pływałam między zachwytami, a „nie podobaniem się”. Ale! Mimo wszystkich minusów jestem ciekawa drugiej części i na pewno po nią sięgnę licząc, że spodoba mi się dużo bardziej niż pierwszy tom, który bądź co bądź miały być (a nie jest) moją miłością.
(natomiast, to już tak na marginesie, średnio się zgadzam z opiniami dotyczącymi tropu colonizer love. Rozumiem, że tutaj Nocne Imperium przejęło kraj głównej bohaterki, natomiast jest to wojna i obie strony po prostu brały w niej udział. W innym scenariuszu to kraj głównej bohaterki mógł przejąć Imperium. A każde enemies to lovers, polega na tym, że, jakby nie patrzeć, postacie z jakiegoś powodu są dla siebie wrogami [czy to przez kraj pochodzenia, czy sytuacje z ich przeszłości]. Równie dobrze, kiedyś Talasyn mogła trafić zamiast do kraju słabszego, to do Imperium i walczyć w jego imieniu, a wtedy nie byłoby mowy o kolonizacji, bo przecież „walczyłaby w słusznej sprawie swojego kraju”.)
Bardzo długo zbierałam się do tej recenzji, bo do tej pory nie wiem jak ją ocenić. Czy mi się podobała, czy może lekko rozczarowała? Po zakończeniu nie byłam w stanie tego określić i na dobrą sprawę nawet nie wiedziałam co sądzę o tej książce. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że była dobra i w momencie czytania naprawdę dobrze się na niej bawiłam, ale jednak po zamknięciu...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-27
Z bólem serca muszę przyznać, że „Księgi krwi” to na ten moment moje największe rozczarowanie tego roku. Spodziewałam się mrocznej historii w stylu dark academia, w której coś faktycznie się dzieje, z książkami na pierwszym miejscu, a otrzymałam… Sama nie wiem. Historię z ogromnym potencjałem zmarnowaną na rzecz nudy? Obszernego wstępu?
Mamy tutaj świat, w którym istnieją ludzie słyszący książki. Ich dźwięk przypomina trochę ruch pszczół. Są też osoby, na które książki nie mają wpływu, osoby, które mogą je tworzyć własną krwią, mogą wlewać w nie magię i zamykać w nich zaklęcia. Te osoby są bardzo pożądane, te osoby bowiem poświęcając własne życie mogą uczynić kogoś innego nieśmiertelnym. Są też ludzie, którzy lubią podglądać innych przez lustra. I tacy, którzy czytają zaklęcia na głos.
Dwie siostry: jedna strzegąca domu i zbioru książek, druga tułająca się po świecie niepewna kim jest i jaki jest jej cel. Wykrwawiający się chłopak i jego ochroniarz żyjący w zamkniętej Bibliotece, których jedynym celem jest tworzenie nowych zaklęć. Jedna osoba, która pociąga za sznurki i łączy drogi całej czwórki.
Tak jak już napisałam: ta historia miała wręcz OGROMNY potencjał. Ale… no właśnie ale. Ale przez większość książki tutaj praktycznie nic się nie działo. Miałam wrażenie, że czytam kolejny TAKI sam rozdział, w którym Joanna narzeka na matkę, próbuje zachęcić kota do wejścia do jej domu (ten wątek praktycznie nie miał sensu, oprócz lekko metaforycznego przesłania, kiedy kot w końcu przekroczył próg, a ja mu za to dziękowałam) i rozmyśla o ojcu i zbiorze, który z nim kolekcjonowała. Kolejny taki sam rozdział z perspektywy Esther, która stwierdziła, że zostanie na Antarktyce i błądzi po centrum badawczym. Gdyby nie postacie Nicholasa i Collinsa porzuciłabym tę książkę po pierwszych 100 stronach, bo zwyczajnie nie mogłam się zmusić, żeby do niej wrócić. Tak właściwie nie narzekałabym, gdyby cała fabuła kręciła się tylko i wyłącznie wokół tej dwójki, bo tylko ich rozdziały trzymały mnie w jakimś napięciu i minimalnie interesowały, tylko ich rozmowy potrafiły mnie rozbawić i tylko oni przedstawiali tę historię bez zbędnego owijania w bawełnę. Dziwiłam się, że to siostry są głównymi bohaterkami, bo już dawno nie widziałam (i mówię to z bólem serca) tak nijakich i słabo wykreowanych postaci. Co do fabuły… tutaj też bywa różnie. Książka podzielona jest na kilka części i to dwie ostatnie są powiedzmy najciekawsze. Ale przez zamkniętą liczbę postaci cały wielki plot-twist był na tyle oczywisty, że nie odczułam żadnego zaskoczenia, żadnego „o wow”, kiedy dowiadywałam się co faktycznie łączy wszystkie pojawiające się tu postacie, kiedy dowiedziałam się kim tak naprawdę jest ta „Królowa Marionetek” (to moja nazwa, nie nazwa z książki). Również wątek stryja Nicholasa wydał mi się dosyć znajomy, choć wciąż nie mogę przypomnieć sobie tytułu, w którym już coś takiego widziałam. (tu lekki spojler) Szybko też został rozwiązany, mimo że liczyłam na minimalny trud w pokonaniu go, skoro cała historia dążyła tylko do tej jednej konfrontacji.
Niestety „Księgi krwi” nie porwały mnie, mimo lekkiego klimatu dark academia, czy całkiem ładnego stylu autorki. Czytałam tę książkę długo i prawdopodobnie gdyby nie to, że zmusiłam się, żeby w jeden dzień przeczytać prawie 300 stron, to dalej tkwiłaby gdzieś w kolejce „do skończenia”. Nie jest ona bardzo zła, bo na pewno trafi w gusta czytelników, którzy lubują się w wolnym tempie i ogromie opisów. Ja niestety się wynudziłam i szybko musiałam chwycić po coś innego, żeby nie wpaść w czytelniczy zastój.
Z bólem serca muszę przyznać, że „Księgi krwi” to na ten moment moje największe rozczarowanie tego roku. Spodziewałam się mrocznej historii w stylu dark academia, w której coś faktycznie się dzieje, z książkami na pierwszym miejscu, a otrzymałam… Sama nie wiem. Historię z ogromnym potencjałem zmarnowaną na rzecz nudy? Obszernego wstępu?
Mamy tutaj świat, w którym istnieją...
2024-02-21
Za każdym razem, kiedy sięgam po kolejną książkę Shustermana przeraża mnie jego umysł. Jego wyobraźnia. Łączenie kropek i tworzenie teoretycznie fikcyjnego świata, który w praktyce może okazać się całkiem realny za 20/50/100 lat. I o ile „Kosiarze”, mimo że momentami wywoływały we mnie ciarki, były jednak dla mnie głównie rozrywką, tak „Podzieleni” trafili do mnie na zupełnie innym podłożu. Ten pomysł jest tak makabryczny, ta historia jest tak prosta w odbiorze, a jednocześnie tak okrutna, że kiedy znowu o niej myślę z wielkim trudem jest mi ubrać wszystko to, co chcę Wam przekazać w odpowiednie słowa.
Tym razem Shusterman połączył tych, którzy pragną chronić życie i tych, którzy wymagają aborcji tworząc „Ustawę o życiu”. Ustawę, która pozwala rodzicom oddać swoje dziecko w wieku 13-18 lat na rozszczepienie. Ale przecież to taki dobry pomysł… Przecież to dziecko ratuje komuś życie, pozwala mu dłużej być na tym świecie. Może miało złe oceny? A może było któreś w kolejce? Może rodzic chciał się realizować, a te wielkie wpatrujące się w niego z miłością oczy, mu w tym przeszkadzały? Przecież ono nie cierpi. Przecież spełnia swój cel.
Już pierwsze strony wprowadzały mnie w dziwny stan. Maksymalne zainteresowanie, maksymalny dyskomfort. Chciało mi się płakać, kiedy główny bohater już w pierwszym rozdziale opowiadał jak starał się zrobić wszystko, żeby jego rodzice pożałowali oddania go na rozszczepienie. Płakałam, kiedy oddane „części” dzieci pamiętały o ich dawnym życiu, pamiętały kim do tej pory były. Płakałam, kiedy inne dzieci były przekonane, że to ich powinność. Płakałam, kiedy prosiły rodziców, żeby dostały od nich jeszcze jedną szansę. Wiecie, jestem bardzo wrażliwa na krzywdę dzieci i może za bardzo wzięłam tę książkę do siebie, mimo że to ma być „tylko” fantastyka, wyobraźnia autora. Ta książka jest genialna, ale również przerażająca. Wciąga od pierwszej strony, nie pozwala się oderwać. Tutaj ciągle jest akcja, ciągle się coś dzieje, ani na chwilę nie zwalniamy. Śledzimy historię trójki dzieci, które mówią w imieniu wszystkich. Trójki zgoła różnych bohaterów, których drogi przecinają się w jednym punkcie, którzy, każdy na swój sposób, opowiadają to samo z różnych perspektyw, momentami z różnych miejsc na świecie. Connor, który odbierany jest za bohatera, za którym chce się podążać. Inteligentna Risa, która znalazła w nim ciepło, która wszędzie potrafi znaleźć wyjście z każdej sytuacji. I w końcu Lev – najdynamiczniejsza postać, chłopiec, który ze szczęścia, iż zostaje oddany jako dziesięcina przechodzi do momentu nienawiści wobec własnej rodziny. Ta książka robi ogromne wrażenie, wywołuje ten efekt „wow”, którego tak szukam we wszystkich historiach, które czytam. Jest nieszablonowa i jedyna w swoim rodzaju, ale przecież to Neal i nie powinno mnie to dziwić. Ostatnie rozdziały są szokujące i już nie mogę doczekać się kontynuacji, mimo że przez dwa dni odkąd zaczęłam ją czytać nie mogłam dobrze spać myśląc o „Ustawie o życiu”.
Za każdym razem, kiedy sięgam po kolejną książkę Shustermana przeraża mnie jego umysł. Jego wyobraźnia. Łączenie kropek i tworzenie teoretycznie fikcyjnego świata, który w praktyce może okazać się całkiem realny za 20/50/100 lat. I o ile „Kosiarze”, mimo że momentami wywoływały we mnie ciarki, były jednak dla mnie głównie rozrywką, tak „Podzieleni” trafili do mnie na...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-17
Czy są tu fani Leigh Bardugo? Bo jeśli tak to mam coś dla Was. Mam dla Was coś cudownego, w czym absolutnie się zakochałam. Coś, co zmusiło mnie do zakupienia wydania specjalnego Fairyloot z drugiej ręki (a jak wiemy nie są to małe pieniądze, więc miłość ma jest ogromna). Poznajcie „Klątwę Świętych”, czyli moje „ile bym dała, żeby drugi tom mieć już w swoich rękach”.
Aya i Will są jednymi z najbliższych szpiegów królowej. Po długiej wojnie tylko nieliczni mogą posługiwać się powinowactwami, a ich moc sprowadza się tylko do jednej konkretnej magii. Każde zwiększenie studni mocy i wyjście przed szereg jest traktowane jako bluźnierstwo i ścigane z urzędu. Jednak to już się dzieje, heretycy znowu pragną wojny, a Królowa musi podjąć się sojuszu z innym państwem. Państwem niechętnym do walki i to właśnie w rękach Ayi i Willa jest przekonanie tamtejszych władców do chwycenia za broń. Aya jednak skrywa w sobie sekret. Być może ona również skrywa za dużo mocy. Być może jest ona Świętą z legend. A być może jest zniszczeniem aktualnego świata.
Będę z Wami szczera. Przez pierwsze sześćdziesiąt stron byłam prawie, że pewna, iż nie polubię się z tą książką. Dużo nazw, zagmatwany świat, bohaterowie z przeszłością, której ja nie znałam… Nic nie rozumiałam, nie wiedziałam o czym czytam i przez to trochę się frustrowałam. Ale to było na samym początku. Później kontynuowałam i nagle przeczytałam na raz jakoś około 400 stron kończąc tym samym książkę. Jest tu wiele nawiązań do Griszów – zarówno w kreacji świata, jak i w wierzeniach, legendach i przede wszystkich mocach. Niektóre powinowactwa przypominały te, którymi posługiwali się Griszowie, sama Aya miała być Świętą ze Światła. Ale no właśnie – miała być. Tutaj wszystko mamy trochę na opak. Jest mroczniej, klimat miast jest bardziej ciężki. Kręte uliczki, zaułki bez przejścia, buntownicy śledzący każdy twój ruch. Plotki o torturach, kupcach spiskujących z wyklętym państwem. Mędrcy, którzy nie chcą dzielić się wiedzą. Kiedy już wszystko zaczniecie rozumieć, a nazwy nie będą dla Was tak obce, obiecuję Wam – ta książka Was pochłonie. Do tego Aya i Will trochę jak relacja Darkling-Darkling. Ayi moc jest nieposkromiona a dusza pełna mroku, a Will… nazywany jest królewskim Gnębicielem. Między nimi iskrzy od początku i przysięgam Wam! Tutaj naprawdę jest enemies to lovers, tutaj naprawdę jest wrogość, kłótnie i nienawiść, zwłaszcza ze strony Ayi (bo wiecie, wątek he fell first również jest bardzo pożądany). Miało się pojawić delikatne niezdecydowanie bohaterki między dwoma mężczyznami, ale na szczęście nie ma tu żadnego trójkąta miłosnego za to są iskry i ogromna chemia. Jeśli chodzi o samą kreację bohaterów – nie mam się do czego przyczepić. Rozumiem ich motywy, działania, przeszłość, również postacie drugoplanowe, jak królewskie rodzeństwo, na długo zapadają w pamięć i po drodze sporo mieszają. Same intrygi, polityka, to wszystko zazębia się w idealnym momencie. Autorka dobrze dawkuje akcję, o niektórych działaniach głównej dwójki dowiadujemy się z lekkim opóźnieniem, bo np. śledziliśmy narrację innego bohatera, co świetnie wpływa na element zaskoczenia. No i to zakończenie! Dla mnie było dokładnie takie, jakie powinno być. Miałam ciarki, byłam maksymalnie zaangażowana, a po ostatnim słowie marzyłam tylko o tym, żeby mieć już kolejny tom w rękach. Kocham tę książkę całym sercem i mam nadzieję, że Wy również ją pokochacie.
(jedyny błąd jaki trochę mnie zmylił to kolor oczu Willa. Teraz już nie wiem czy są szare, czy zielone, czy może szare z zielonymi plamkami, bo mam wrażenie, że za każdym razem były inne)
Czy są tu fani Leigh Bardugo? Bo jeśli tak to mam coś dla Was. Mam dla Was coś cudownego, w czym absolutnie się zakochałam. Coś, co zmusiło mnie do zakupienia wydania specjalnego Fairyloot z drugiej ręki (a jak wiemy nie są to małe pieniądze, więc miłość ma jest ogromna). Poznajcie „Klątwę Świętych”, czyli moje „ile bym dała, żeby drugi tom mieć już w swoich rękach”.
Aya i...
2024-02-14
(Zanim sięgniesz po tę książkę pamiętaj o ograniczeniu wiekowym oraz o obecnych w niej TW. Musisz być przekonan*, że jesteś w stanie ją przeczytać, że jesteś na nią gotow*.)
Alicia – to nie Twoja wina.
Alicia – to nie Ty się o to prosiłaś.
Alicia – nie ma w Tobie niczego złego.
Nie jesteś potworem. Nie jesteś dziwk@. Nie jesteś suk@. Nie jesteś zbrukana. Nie jesteś puszcz@lska. Nie jesteś nikim ważnym.
Jesteś ofiarą wilka. Jesteś wyjątkowa. Inteligentna. Piękna. Jesteś dziewczyną, która nie zrobiła nic złego. Jesteś dziewczyną, którą ktoś skrzywdził. Jesteś najsilniejszą osobą jaką znam. Jesteś wojowniczką. Jesteś prawdziwym klejnotem. Chcę, żebyś wiedziała, że nie jesteś sama. Chcę żebyś wiedziała, że myślę o Tobie. Chcę, żebyś wiedziała, że Cię podziwiam, że każdego dnia przypominam sobie przez co przeszłaś i nie mogę przestać Cię podziwiać, bo nie wiem czy sama miałabym w sobie tyle odwagi, żeby dalej funkcjonować. Żeby się nie bać. Żeby móc wciąż być tak dobra dla innych, jak Ty byłaś dla wszystkich osób, które wyciągnęły do Ciebie rękę.
Przez tę książkę płakałam. Wylałam morze łez, wstrząsał mną niekontrolowany szloch. Przez tę książkę bolał mnie brzuch i nie mogłam spać. Przez tę książkę patrzyłam się godzinami w ścianę. Przez tę książkę wreszcie przestałam wstydzić się tego, że tak jak Alicia spotykam na swojej drodze wilki, przed którymi muszę uciekać, przed którymi muszę się bronić. Myślę, że każda z nas spotkała takiego wilka. Mężczyznę, który był przekonany, że ciało kobiety mu się należy. Że to jego NAGRODA za to, że urodził się jako mężczyzna. Mam ciarki, kiedy o tym myślę. Mam ciarki, kiedy to piszę, bo nie mogę pojąć jak w XXI wieku „nie” dalej nie występuje w słowniku niektórych osób. Jak nie liczy się dla nich to, że dziewczyna, która idzie przed nimi jest tak naprawdę jeszcze dzieckiem. Czuję ogromną frustrację, ogromny ból, kiedy mówię o tym głośno, a ktoś stwierdza, że przesadzam. Że to chodzi o ubiór. Że same prowokujemy takie sytuacje. Ta książka to krzyk rozpaczy, prośba o otwarcie oczu na krzywdę, która dotyka wiele z nas. Prośba o ZAANGAŻOWANIE. O nieodwracanie wzroku, kiedy ktoś cierpi i błaga o pomoc. Prośba o otwarcie drzwi, kiedy za nimi dzieje się tragedia.
To książka, do której musicie podejść rozważnie, bo mam wrażenie, że nie da się być po niej takim samym człowiekiem. Piękna. Do bólu szczera. Wzruszająca. Rozbijająca serce na kawałki. Właściwa. Wartościowa. Przede wszystkim POTRZEBNA.
Do wszystkich osób, które przeszły coś podobnego – nie jesteście sami. Nie jesteście kolejną Meduzą, której bogowie tak bardzo się bali. Jesteście tylko ludźmi. Ludźmi, którzy mają prawo do czucia się bezpiecznymi, wartościowymi, wspieranymi. Macie prawo nosić co chcecie, być kim chcecie i nikt nie ma prawda odbierać Wam skrzydeł.
(Zanim sięgniesz po tę książkę pamiętaj o ograniczeniu wiekowym oraz o obecnych w niej TW. Musisz być przekonan*, że jesteś w stanie ją przeczytać, że jesteś na nią gotow*.)
Alicia – to nie Twoja wina.
Alicia – to nie Ty się o to prosiłaś.
Alicia – nie ma w Tobie niczego złego.
Nie jesteś potworem. Nie jesteś dziwk@. Nie jesteś suk@. Nie jesteś zbrukana. Nie jesteś...
Mam ostatnio takie szczęście, że trafiam na książki łudząco podobne do innych, znanych już książek. Troszeczkę zaczynają mnie przerażać te zabiegi dodane na okładkach pt. „Dla fanów xyz”, bo zawsze spodziewam się historii tak dobrej, jak historie właśnie wspomnianych xyz, a otrzymuję ich lekką podróbkę. „Tron Królowej Słońca” miał być dla fanów Maas i Armentrout i o ile nie czytałam praktycznie niczego od drugiej autorki, tak Maas czytałam, dzięki czemu cały Tron nie stał się dla mnie niczym odkrywczym.
Żebyście jednak mnie dobrze zrozumieli, chcę zacząć od podkreślenia, że dobrze bawiłam się na tej książce. Wciągnęła mnie od pierwszych stron, przeczytałam ją praktycznie w jeden wieczór (i trochę poranka dnia następnego) i naprawdę czułam zaangażowanie i ciekawość do pewnego stopnia. To książka, którą dobrze się czyta, która absorbuje i wbrew wszystkiemu zachęca do kontynuowania serii.
Tylko nie jest niczym nowym, a bazuje na dwóch historiach Maas połączonych w jedną – Szklanym Tronie i Dworach, przy czym książka Nishy wypada gorzej niż pierwowzór. Mamy tutaj dziewczynę, która przebywa w więzieniu, gdzie ludzie są zmuszani do katorżniczej wręcz pracy, a strażnicy lubują się w wykorzystywaniu ich wedle swoich zachcianek. Nagle jednak dostaje szansę, ktoś ją porywa i trafia do luksusowego pałacu, innego królestwa, w którym ma walczyć z innymi kobietami o rękę Króla Słońca. Króla, który jest niezwykle przystojnym Fae, bardzo się nią interesuje i który, zdaje się, bardzo chciałby, żeby wygrała ten turniej. W międzyczasie naszej Lor poszukuje syn władcy królestwa, z którego została porwana, bo jak się okazuje, nie jest ona tylko zwyczajną dziewczyną.
Z całej fabuły, z całego świata najgorzej wypadają postacie. Ich kreacja jest w moim odczuciu naprawdę słaba. Każda z nich jest zlepkiem konkretnych cech, ich motywy są jasne od pierwszej strony i właściwie nic tutaj nie ewaluowało na przestrzeni tych wszystkich rozdziałów. Lor jest niczym Cealena, wyrwana z więzienia, ale na tyle silna, żeby spokojnie przechodzić przez wszystkie konkurencje. Nasz król Atlas to typowa kreacja Tamlina, co od początku było jasne. Nadir (i jego świta) to oczywiście drugi Rhysand i jego dwór, który przy pierwszym spotkaniu z Lor czuje iskrę, która ich łączy i który finalnie (tutaj lekki spojer) ratuje ją przed całym złem, „bo tak”. Co ciekawe, jest on nawet księciem Zorzy (gdzie ponoć cały czas jest noc). Gabriel to jedynie złośliwy dla Lor osiłek, mający przygotować ją do prób w turnieju, który na sam koniec nagle wypada całkiem pozytywnie (ciężko mi stwierdzić dlaczego). No i Apricia to typowa „wredna dziewczyna”, z którą Lor zaciekle konkuruje i przy każdej nadającej się do tego okazji szarpie się za włosy. No trochę naprzewracałam tu oczami. Wszystkie relacje kształtowały się w moim odczuciu niezbyt przekonująco. Nie czułam budującej się przyjaźni, nie czułam relacji romantycznej, która przesłoniła trochę próby. Jeśli chodzi o postacie, to była to najbardziej obojętna mi kwestia w tej historii, choć dobrze czytało mi się o rodzeństwie Lor, bo była to jedyna autentycznie wykreowana relacja.
I może gdybym nie czytała Maas, to na koniec faktycznie byłabym zaskoczona. Może ta książka wywołałaby we mnie ogrom emocji, a nie frustracji. Ale ja czytałam Maas i mam wrażenie, że zakończenie tej historii znałam wręcz od samego początku, co jest trochę bolesne, kiedy czyta się książkę właśnie dla głównych plot-twistów. Nie jest to zła historia, bo w porównaniu do innych podobnych powieści wypada naprawdę dobrze i czyta się ją naprawdę szybko. Podobał mi się pomysł na turniej, który miał swój sens. Podobał mi się wątek artefaktów, czy kreacja świata przedstawionego z Królestwem z legend opuszczonym przez władczynię. Podobała mi się postać Nadira (chyba jako jedyna ze wszystkich) i finalnie naprawdę chcę sięgnąć po kolejny tom, bo po cichu liczę, że autorka da coś więcej od siebie, a nie będzie się posiłkować książkami, które już istnieją.
Tutaj, niestety, trochę się rozczarowałam. Nie mniej jednak czekam na kolejne części i zobaczymy, może następnym razem przyjdę do Was z bardziej pozytywną recenzją.
Mam ostatnio takie szczęście, że trafiam na książki łudząco podobne do innych, znanych już książek. Troszeczkę zaczynają mnie przerażać te zabiegi dodane na okładkach pt. „Dla fanów xyz”, bo zawsze spodziewam się historii tak dobrej, jak historie właśnie wspomnianych xyz, a otrzymuję ich lekką podróbkę. „Tron Królowej Słońca” miał być dla fanów Maas i Armentrout i o ile nie...
więcej Pokaż mimo to