-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant4
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński34
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać409
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
Biblioteczka
2023-07-23
2023-07-22
Lato w pełni, mój kryzys czytelniczy też ma się świetnie, szukając wytchnienia od wszystkiego postanowiłam przeczytać coś, co pozwoli mi odpocząć od myślenia i wszelkich kwestii egzystencajno – filozoficznych wieku średniego. Na pierwszy ogień poszedł tytuł „Nad ranem” Moniki Sygo. Nie zawodłam się, przez 400 stron myślenie jest zbędne, można to czytać do kawy, do serialu i na spacerze z psem, a nawet w toalecie, jeśli ktoś lubi czytać w takich okolicznościach.
Historia jest prosta, ona, on, „straszliwe” nieporozumienie (owo „nieporozumienie” jest tak błahe, że po prostu śmieszne), które ich rozdzieliło, wielka miłość mimo wszystkich przeciwności i mało rozbudowane tło. Ona śliczna, cała w lokach i z piegami, on niebieskooki blondyn, miłość zrodzona już w dzieciństwie, wiadomo od pierwszego spojrzenia, że na całe życie. Jest słodko, beczka miodu, a ten dziegieć to podawany jest z pipety, tak po kropelce, żadną tam łyżką, w końcu to historia na lato, a nie do myślenia. Wszyscy są idealni, młodzi, obowiązkowo piękni, a tutaj dodatkowo rozsądni, poukładani, te błędy które im się przytrafiły to takie wiecie, łatwe do rozwiązania i jeszcze łatwiejsze do wybaczenia, z konkretnym planem na resztę życia, a nawet brak planu to i tak plan. W tle pałętają się śnieżnobiałe psy, też perfekcyjne bo grzeczne i cierpliwe, rodzice to już w ogóle mucha nie siada, swoją wyrozumiałością mogą obdarować pół świata, nigdy się nie denerwują, nie krzyczą, nie strofują, oni tłumaczą i akceptują. I wspierają swoje dzieci bezdyskusyjnie i bez wątpliwości.
Jest jeden czarny charakter, a w zasadzie dwa, czyli femme fatale, która uczepiła się głównego bohatera jak rzep psiego ogona i jej brat ze skłonnościami do „kryminału”. Nie mają niestety wspierających rodziców, tylko nieudaczników, którzy w Polsce nie potrafili zarobić pieniążków, to musieli za granicę wyjechać i dziatki swoje pozostawić na głowie babci, toteż z góry wiadomo że z takich dzieci nic dobrego wyrosnąć nie może. Femme fatale ma niskie poczucie własnej wartości połączone z zaborczością, więc bruździ naszemu błękitnookiemu aniołowi jak może, a jej braciszek to już nie lada licho i na złą drogę chce bezbronnego aniołka sprowadzić. Na szczęście miłość do czystej i niewinnej dziewczyny ratuje blondyna od zatracenia się na prostej drodze do piekła.
Tyle fabuła i cała reszta. Jedyny urok tej książki to sceneria pięknej wsi w samym środku lata. No i opisy picia kakao i kawy. Cała reszta jest przeznaczona wyłącznie dla nastolatków, we mnie żadne emocje się nie obudziły, serce nie drgnęło ni razu, co najwyżej kącik ust w krzywym uśmiechu nad niektórymi opisami, szczególnie scen romantycznych, tudzież ckliwych przemówień bohatera. Póki będę pamiętać tę książkę, to będzie mi się kojarzyć z tymi obrzydliwie słodkimi piankami na kakao. Czego by nie powiedzieć takie książki są też potrzebne, szczególnie w upalne dni.
Lato w pełni, mój kryzys czytelniczy też ma się świetnie, szukając wytchnienia od wszystkiego postanowiłam przeczytać coś, co pozwoli mi odpocząć od myślenia i wszelkich kwestii egzystencajno – filozoficznych wieku średniego. Na pierwszy ogień poszedł tytuł „Nad ranem” Moniki Sygo. Nie zawodłam się, przez 400 stron myślenie jest zbędne, można to czytać do kawy, do serialu i...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-02-19
Straszna książka. Literacki potworek. Koszmarnie napisany, w zasadzie bez fabuły, ze szczątkową kreacją bohaterów, no coś okropnego.
Opowieść o kobiecie na życiowym zakręcie, którą na prostą wyprowadza praca w kawiarni z kotami, bo nie z ludźmi. Historia będąca mieszanką stylistyki „Alchemika” Paulo Coelho i poradników pod tytułem „Jak w 5 dni odmienić swoje życie i zostać szczęśliwym człowiekiem”. Nawet koty są tutaj tak banalne, że aż śmieszne. Nic tu nie ma, ani ciekawej historii ani ciekawego tła, bo o postaciach pierwszoplanowych nic nie da się powiedzieć, poza tym że bohaterka ma dziwne imię. I jeszcze wszystko dzieje się w Barcelonie, dobrze że autorka o tym wspomina bo w tekście z magii i piękna tego miasta nie ma nic. Nie polecam, radzę omijać szerokim łukiem, bo choć cienka to książczyna to i tak strata czasu.
Straszna książka. Literacki potworek. Koszmarnie napisany, w zasadzie bez fabuły, ze szczątkową kreacją bohaterów, no coś okropnego.
Opowieść o kobiecie na życiowym zakręcie, którą na prostą wyprowadza praca w kawiarni z kotami, bo nie z ludźmi. Historia będąca mieszanką stylistyki „Alchemika” Paulo Coelho i poradników pod tytułem „Jak w 5 dni odmienić swoje życie i...
2023-02-12
„Cud, miód, malina” to przereklamowany gniot, który swoją popularność zawdzięcza chyba jedynie dziewczętom zachwyconym tymi opowiadaniami wszędzie w „internetach”.
Durne, pozbawione puent opowiadanka o rodzince, która jest właśnie taka „cud, miód, malina”, słodziaśna, wspierająca, wyrozumiała, pomocna na każdym życiowym zakręcie i jakby było mało to składa się z samych kobiet, bo mężczyźni to osły, służące do prokreacji jedynie.
Nie znosiłam żadnej z bohaterek. Wszystkie były do bólu przerysowane. Nastolatka pełna niepokoju o to kim będzie w przyszłości, niby zbuntowana ale w gruncie rzeczy grzeczna i posłuszna, matka niby po przejściach, ale zawsze na każde skinienie córek, bo kto, jak nie matka może pomóc w kryzysie wiary w siebie? No i babcia łobuziara w neonowym dresiku, szalona, pijąca, ale wiadomo, kiedy szaleć jeśli nie na emeryturze. Gdy trafi się czarna owca w tej cudnej rodzince, to jest zła do szpiku kości z instynktami morderczymi, co ma pokazać, że nasze szlachetne panie i tak próbują pomóc, ale nie da się, niestety. Trzeba więc ukatrupić, tudzież odesłać prosto do piekła jednostkę niepasującą do sielankowego obrazka.
Mężczyźni u autorki to same bestie (dosłownie) tudzież zaklęte koziołki. Albo lekko nawiedzeni „zieloni” albo prowincjonalni bogacze z ciągotami do gangsterki. Pozytywne męskie jednostki stanowią tak rozmyte tło, że w zasadzie nie ma o czym mówić.
Kreacja świata ogranicza się do miasteczka, tudzież kilku malowniczych wioseczek. A i piekło jest wszędzie wokół, a drogę doń otwierają nawet małe dzieci. Do nieba jest chyba dalej i nie tak łatwo się dostać, czemuż? Autorka milczy w tym temacie.
Literacki koszmarek, słodziutki, frymuśny, taki dziewczęco – różowiutki, tylko brakowało falbanki na brzegach okładki.
„Cud, miód, malina” to przereklamowany gniot, który swoją popularność zawdzięcza chyba jedynie dziewczętom zachwyconym tymi opowiadaniami wszędzie w „internetach”.
Durne, pozbawione puent opowiadanka o rodzince, która jest właśnie taka „cud, miód, malina”, słodziaśna, wspierająca, wyrozumiała, pomocna na każdym życiowym zakręcie i jakby było mało to składa się z samych...
2023-02-08
Walcząc z kryzysem, który trwa w moim czytelniczym żywocie już od kilku miesięcy, uległam złudzeniu, iż sentymentalny powrót do „cudownych” książek z pacholęcych lat pomoże mi w złamaniu zastoju. Nic bardziej mylnego.
Spotkanie z autorką hołubioną przeze mnie w dzieciństwie i wczesnej młodości nie przyniosło mi oczekiwanej satysfakcji.
Powrót do „Błękitnego zamku” nie był powrotem udanym pod żadnym względem. To, co lata temu urzekało mnie w tej książce, czyli bohaterka, która z szarej, stłamszonej myszki zmienia się w młodą, silną, zdecydowaną kobietę, dzisiaj okazało się cukierkową bajeczką, bez żadnej większej wartości.
„Błękitny zamek” to nie jest żadna powieść psychologiczna, to błahy romansik z obyczajowym tłem. To jakiś szkic narysowany lekkim co prawda, ale bardzo powierzchownym piórem. Wszystko potraktowane jest tak trochę „po łebkach”.
Przemiana głównej bohaterki nie wynika z jakichś wewnętrznych potrzeb, tylko z faktu, że pewne wydarzenie przypiera ją, że tak powiem, do muru i jest jej już wszystko jedno. Czy gdyby nie owa wiadomość o spodziewanym losie kiedykolwiek zdobyłaby się na ów „bunt”? Nie jestem przekonana.
Polecam wyłącznie dla zabicia czasu, a motyw zahukanej gąski, która spotyka księcia z bajki mnie jedynie rozbawił.
Walcząc z kryzysem, który trwa w moim czytelniczym żywocie już od kilku miesięcy, uległam złudzeniu, iż sentymentalny powrót do „cudownych” książek z pacholęcych lat pomoże mi w złamaniu zastoju. Nic bardziej mylnego.
Spotkanie z autorką hołubioną przeze mnie w dzieciństwie i wczesnej młodości nie przyniosło mi oczekiwanej satysfakcji.
Powrót do „Błękitnego zamku” nie był...
2022-12-06
Urokliwa miniaturka, za niebotyczną cenę, która jest jakimś kuriozum.
Opowiadaniu pani Madeline Miller nie sposób odmówić urody, pięknie jest to napisane, ale nie nazwałabym tego retellingiem tekstu Owidiusza. To zaledwie mrugnięcie okiem do czytelnika i lekka zachęta by nie traktować najstarszych klasyków jako monumentów, których ruszać nie wolno, bo to pomniki i absolutnie niepodważalne podstawy naszej kultury.
„Galatea” dowodzi, że dyskutować z mitologią i starożytnymi twórcami można, a nawet należy. Samo jądro tego opowiadania sprowadzić można do raczej ogranej historii kobiety, która trafiła w ręce mizogina i psychopaty, której odebrano prawo do samostanowienia i która pragnie wyrwać się na wolność. Temat przemocy wobec kobiet literatura przewałkowała już niemal w każdy możliwy sposób. Dla mnie wartością tego tekstu jest to, że skłonił mnie do refleksji jakże inaczej wyglądałaby historia literatury, muzyki, sztuki gdyby kobiety od zarania dziejów miały równie silny głos co mężczyźni?
Urokliwa miniaturka, za niebotyczną cenę, która jest jakimś kuriozum.
Opowiadaniu pani Madeline Miller nie sposób odmówić urody, pięknie jest to napisane, ale nie nazwałabym tego retellingiem tekstu Owidiusza. To zaledwie mrugnięcie okiem do czytelnika i lekka zachęta by nie traktować najstarszych klasyków jako monumentów, których ruszać nie wolno, bo to pomniki i...
2022-11-23
Powrót do cyklu "Jeżyciada" Małgorzaty Musierowicz nie przyniósł mi ani spodziewanej satysfakcji, ani żadnej przyjemności.
"Szósta klepka" czytana w latach bardzo młodzieńczych była czymś ożywczym, radosnym i bezpretensjonalnym. Czytana dzisiaj jest jak piasek, który zgrzyta między zębami. Koszmarnie jest to napisane, te wysilone dowcipy, te przemowy, bo bohaterowie ze sobą nie rozmawiają, oni wygłaszają nadęte, górnolotne mowy, godne erudytów, a nie zwyczajnych ludzi., te opisy Poznania, tych urokliwych kamienic i willi skąpanych w zieleni....bleee...
Świat "Szóstej klepki" i całego cyklu jest czarno – biały. Ludzie są albo mądrzy i dobrzy, albo głupi, więc oczywiste, że źli. A w najlepszym wypadku ci głupi (czyli nieoczytani) błądzą jak dzieci we mgle, dopóki ci mądrzy nie otoczą ich swoją dobrocią i nie wprowadzą na właściwą ścieżkę.
Rodzice czytający tę powiastkę powinni popaść w kompleksy i potworne poczucie winy albowiem nie posiadają nawet dziesiątej części cierpliwości, wyrozumiałości, znajomości psychologii dziecka ani takich umiejętności pedagogicznych co mama Cesi. Natomiast dziewczynki winny zrozumieć, że życiowym powołaniem kobiety jest rodzenie dzieci, zajmowanie się nimi i domem oraz wywiązywanie się bez żadnej taryfy ulgowej z obowiązku codziennego dostarczania mężowi obiadu na stół. Wszelka działalność zawodowa małżonki to jedynie fanaberia, na którą małżonek łaskawie przymyka oko, o ile rzeczony obiad jest na czas.
Nie podoba mi się wcale Cesia, która jest popychadłem ze skłonnością do ulegania wpływom każdego z kim się zetknie, ma zerowe poczucie własnej wartości i wplątuje się w bardzo toksyczne relacje. Co z tego, że w końcówce książki na sekundę się buntuje? Nie zmienia to faktu, iż jest osobą bez charakteru. Zresztą cała rodzina Żaków jest dosyć toksyczna i wzajemne relacje, które tam panują nie są zdrowe.
Nie poleciłabym tej książki ani własnej córce ani żadnej współczesnej nastolatce, bo nie jest dla mnie argumentem, że to były inne czasy. Wtłaczanie dziewczynkom do głowy modelu rodziny lansowanego przez autorkę uważam za chybione. A to całe "rodzinne ciepło" to zlepek górnolotnych frazesów podlanych nieznośną ilością słodyczy.
Powrót do cyklu "Jeżyciada" Małgorzaty Musierowicz nie przyniósł mi ani spodziewanej satysfakcji, ani żadnej przyjemności.
"Szósta klepka" czytana w latach bardzo młodzieńczych była czymś ożywczym, radosnym i bezpretensjonalnym. Czytana dzisiaj jest jak piasek, który zgrzyta między zębami. Koszmarnie jest to napisane, te wysilone dowcipy, te przemowy, bo bohaterowie ze...
2022-11-15
Przeciętna powieść. Jest tu może kilka ciekawych obserwacji, ale reszta mdła albo irytująca. Aż dziw, że napisała to autorka bardzo ciekawej "Euforii"
Historia niespełnionej pisarki, tak poplątanej we własnych emocjach, że nie wiem kto ten gordyjski węzeł jest w stanie rozsupłać. Hipochondria, nieprzeżyta żałoba, złamane serce, ogromne długi, brak sensownej pracy, brak dachu nad głową i dwóch absztyfikantów, z którymi spotyka się równocześnie, gdyż podjęcie decyzji, którego z panów wybrać przekracza jej intelektualne zdolności. I całkowita niemoc w podjęciu jakiejkolwiek decyzji, która pomogłaby ogarnąć ten życiowy, już nie bałagan, ale totalny chaos. Ciężko się to czyta.
Mało tutaj o procesie twórczym, mało o warsztacie pisarza, dużo o pracy kelnerów w popularnej restauracji. Bohaterka nie ma żadnych zainteresowań, nie czyta nic, jedynie powieści kolegów, którym udało się coś wydać i zżera ją zazdrość. Dryfuje bez celu i kierunku, w nieskończoność roztrząsając śmierć matki, nieszczęśliwe zakochanie i wstrętnego tatusia, podglądacza nieletnich dziewcząt. Bohaterka jest tak skupiona na sobie, własnym bólu, wyimaginowanych chorobach, że aż dziw, iż dostrzega jakiekolwiek przejawy życia wokół siebie. Jej jedyna, niewydana powieść dotyczy matki i jej zagadkowej śmierci, a także dzieciństwa, potyczek z ojcem i ogólnie młodości autorki. Zastanawiam się, co będzie tematem kolejnej książki, skoro bohaterka nie jest w ogóle ciekawa świata, a już ludzie i ich uczucia nie obchodzą jej wcale? Co tak zasklepioną w sobie osobę zainspiruje? Co poza własnymi, wałkowanymi w kółko przeżyciami, może stanowić materiał na kolejną opowieść jaka wyjdzie spod jej pióra? Co może opowiedzieć o świecie i życiu autor całkowicie na ów świat zamknięty? Nie zauważyłam u bohaterki przejawów jakiejś niezwykłej wyobraźni zdolnej opisać jakikolwiek wewnętrzny kosmos, który wykracza poza jej uczucia.
Przedzierając się mozolnie przez ten bałagan, zastanawiałam się dokąd to wszystko zmierza i jak autorka chce zakończyć "Kochanków i pisarzy"? Niestety, poszła po najmniejszej linii oporu i zafundowała nam tak lukrowany, słodziutki koniec, że miałam ochotę z trzaskiem zamknąć tę książkę. Zakończenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z książką raczej błahą, z nieciekawą, a wręcz działającą na nerwy bohaterką i płaskim tłem. Średniak, który szybko wywietrzeje mi z pamięci.
Przeciętna powieść. Jest tu może kilka ciekawych obserwacji, ale reszta mdła albo irytująca. Aż dziw, że napisała to autorka bardzo ciekawej "Euforii"
Historia niespełnionej pisarki, tak poplątanej we własnych emocjach, że nie wiem kto ten gordyjski węzeł jest w stanie rozsupłać. Hipochondria, nieprzeżyta żałoba, złamane serce, ogromne długi, brak sensownej pracy, brak...
2022-09-23
Czytałam tę książkę z uczuciem dużego dyskomfortu. Nie rozumiem jak ludzie w wieku bohaterów mogą mieć tak idiotyczne rozterki. Ja przepraszam wszystkich urażonych, ale czterdzieści kilka lat i pragnienie ciąży żeby dopiec siostrze? Flirt z mężem tejże, by udowodnić sobie, że mogę mieć co tylko zechcę? Rany boskie...
W tej powieści nikt nie jest dorosły. Bohaterowie to zbieranina rozpieszczonych gówniarzy, którym zachciewa się wszystkiego czego mieć nie powinni. Ja wiem, że u sąsiada trawa jest zawsze bardziej zielona, a każda kolejka w której nie stoję jest krótsza ale mimo to obrzydzenie czułam obserwując zachowanie tych ludzi. Rozumiem rywalizację rodzeństwa, to rozumie każdy, kto owo rodzeństwo posiada, jednakże w powieści jest to posunięte do ekstremum. Jestem zazdrosna o sukcesy moich sióstr, jestem zazdrosna o ich życie rodzinne, ale nie potrafiłabym podnieść palca przeciwko nim. Zazdrość jest czymś normalnym w normalnych granicach, bo każdy z nas chce być najlepszy i wyjątkowy ponad miarę, jednak jest punkt poza który te złe uczucia wyjść nie mogą. Bohaterowie książki Marie Aubert przekraczają ową granicę całkowicie ignorując jej istnienie. Ktoś się zastanawia jak to się skończy? Źle oczywiście.
Mój problem z tą powieścią jest taki, że ja nie lubię tu nikogo, począwszy od matki tych sióstr, a na partnerach dziewczyn skończywszy. Tu nie ma żadnej osoby reprezentującej "zdrowy rozsądek", każdy dba tylko o swoje potrzeby, każdy jest całkowicie głuchy na istnienie drugiego człowieka. Nie rozumiem, że w tych dorosłych ludziach jest tak wielka potrzeba by ktoś ich chwalił, doceniał, potwierdzał ich rzekomą doskonałość. Możliwe, ze są to niedostatki dzieciństwa, ale ludzie dorastają i nie da się usprawiedliwić naszych życiowych wyborów kiepskim początkiem. Jest jakiś moment w życiu kiedy trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje postępowanie. A jeśli traumy z dziecięcych lat są przeszkodą w dorosłości, to czas na wizytę u psychologa. Wiem, że to myślenie zero jedynkowe, ale ani ja ani powieściowe siostry nie jesteśmy pierwszym pokoleniem ludzi z bolesnym dzieciństwem. Z taką przeszłością da się żyć, nie bez pomocy i wsparcia, ale trzeba próbować.
Tytuł książki jest bardzo trafny jeśli poznamy jej treść. "Dorośli" w powieści są tak naprawdę skupionymi na sobie dzieciakami, które czekają jak szczeniaczki na pochwałę i poklepanie po główce od równie niedojrzałej mamusi.. Ja miałam ochotę dać klapsa każdemu z bohaterów, choć to niepedagogiczne.
Czytałam tę książkę z uczuciem dużego dyskomfortu. Nie rozumiem jak ludzie w wieku bohaterów mogą mieć tak idiotyczne rozterki. Ja przepraszam wszystkich urażonych, ale czterdzieści kilka lat i pragnienie ciąży żeby dopiec siostrze? Flirt z mężem tejże, by udowodnić sobie, że mogę mieć co tylko zechcę? Rany boskie...
W tej powieści nikt nie jest dorosły. Bohaterowie to...
Początek z grubej rury (chociaż w przypadku tej książki należy uważać z pewnymi porównaniami) – główną bohaterkę porywają kosmici w postaci, nie spodziewalibyście się, małych zielonych ludzików z ogromnymi oczami. Niesamowity popis wyobraźni i oryginalności, kapcie spadły mi z nóg. Porywacze uprowadzają z Ziemi grupę kobiet w celach nie wiadomo jakich, ale nietrudno się domyślić, skoro nadzorcami uwięzionych są istoty nie będące ludźmi ale wyposażone w ten jeden narząd, który umożliwia dyscyplinowanie porwanych poprzez gwałt. Zadziwiające zresztą jest to, że w bezmiarze wszechświata, pośród jak mniemam, niezliczonych rodzajów istot, powieściowe dziewoje co rusz trafiają na takie, których zbieżność anatomiczna (przynajmniej w jednym punkcie) z ludźmi jest zadziwiająca. Fabuła się rozkręca coraz bardziej, ale nie jeśli chodzi o akcję, a o liczbę scen erotycznych. Nic tu się kupy nie trzyma, całość to mokry sen autorki, która marzy o facecie będącym żywym wibratorem, którego celem życiowym jest zaspokajanie seksualne partnerki oraz spełnianie jej każdego życzenia, tudzież dbanie o każdą jej potrzebę życiową, czyli jedzenie, ciepły dom, oraz wysoki status społeczny (wiadomo, że bohaterka nie trafia na byle dzikusa, tylko od razu na przywódcę plemienia), ona zaś leży, pachnie, tudzież zajmuje się robótkami ręcznymi, gotowaniem, ploteczkami, co tutaj nazywa się kobiecym wsparciem (zadziwiające, że te „straumatyzowane” kobiety rozmawiają tylko i wyłącznie o tych rogatych facetach i seksie z nimi). Rozbawiło mnie stwierdzenie, że główna bohaterka jest taka silna,zaradna i opiekuje się porwanymi Ziemiankami, kiedy na początku ona zamiast je ratować, to głównie myśli o penisie niebieskiego dzikusa i o tym jak świetnie robi on jej dobrze, dopiero po którymś tam orgazmie przypomina się jej, że chyba miała coś zrobić, znaczy jej koleżanki właśnie zamarzają bez jedzenia oraz wody.
Książka jest doskonałym przykładem grafomanii w stanie czystym, to powinno służyć na kursach kreatywnego pisania jako przykład jak nie pisać książek, nie konstruować świata, nie tworzyć bohaterów. To nawet nie jest dobry erotyk, te sceny mnie strasznie śmieszyły, ten Vektal z penisem z ostrogą, z wypustkami, z sierścią i ogonem, który mruczy jak kot, no ja się boję myśleć o czym fantazjowała autorka pisząc tego gniota. I jeszcze mnie straszą na koniec, że to coś ma kilkanaście czy kilkadziesiąt tomów. Ło matko...
Początek z grubej rury (chociaż w przypadku tej książki należy uważać z pewnymi porównaniami) – główną bohaterkę porywają kosmici w postaci, nie spodziewalibyście się, małych zielonych ludzików z ogromnymi oczami. Niesamowity popis wyobraźni i oryginalności, kapcie spadły mi z nóg. Porywacze uprowadzają z Ziemi grupę kobiet w celach nie wiadomo jakich, ale nietrudno się...
więcej Pokaż mimo to