-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik235
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
Łukasz Piotr Kotwicki ponownie urzeka słowem, zapraszając czytelników do świata, w którym nie brakuje tajemnic zarówno z tego, jak i z innego świata. Niezwykle wciągająca powieść, która na długo zapada w pamięć za sprawą intrygującej fabuły i bohaterów, doskonale pokazujących, jakie wartości są najważniejsze w życiu każdego człowieka.
Łukasz Piotr Kotwicki ponownie urzeka słowem, zapraszając czytelników do świata, w którym nie brakuje tajemnic zarówno z tego, jak i z innego świata. Niezwykle wciągająca powieść, która na długo zapada w pamięć za sprawą intrygującej fabuły i bohaterów, doskonale pokazujących, jakie wartości są najważniejsze w życiu każdego człowieka.
Pokaż mimo to
Łukasz Piotr Kotwicki jest autorem, który swoje marzenie wydania książki zrealizował kilka miesięcy temu. Na drugim roku studiów na Wydziale Mechanicznym Uniwersytetu w Zielonej Górze, którego obecnie jest absolwentem, rozpoczął swoją przygodę z pisaniem, co zaowocowało dotychczas dwoma powieściami – „Krainą Snów” i „Pamiętnikiem”, którego recenzję przeczytacie poniżej. Jak informuje nas autor: „[Moja] Twórczość dedykowana jest wszystkim tym, którzy znudzili się standardem i poszukują zupełnie nowych emocji”. Czy naprawdę Łukasz Piotr Kotwicki potrafi zaskoczyć czytelnika, który przeczytał już w swoim życiu wiele pozycji literackich?
Na samym początku „Pamiętnika” poznajemy jednego z głównych bohaterów, Romana, emerytowanego policjanta, który po rozwodzie z żoną kupuje kampera, wyjeżdżając w stronę zachodu Europy. Zatrzymuje się w Niemczech, gdzie rozpoczyna spokojny żywot, starając się odnaleźć oraz zarazem żałując, iż znajduje się tak daleko od rodzinnego Świebodzina, a przede wszystkim – od ukochanej córki Zuzanny. Nadchodzi jednak dzień, kiedy Roman zmuszony jest do powrotu do Polski. Wszystko zmienia się, gdy na terenie zamieszkałego przez niego kempingu pojawia się Krystian – przyjaciel Zuzy. Okazuje się, iż Zuza znalazła się w posiadaniu pamiętnika chorwackiego podróżnika, który ukrył ogromny skarb na terenie swojej ojczyzny. Zaintrygowana zapiskami, postanawia wyjechać do Chorwacji, nie zawiadamiając nikogo o planach ani też motywach wyjazdu. Roman i Krystian postanawiają odnaleźć kobietę, która jak się okazuje – zaginęła. Postanawiają ruszyć jej śladem, rozpoczynając największą i najbardziej niebezpieczną przygodę swojego życia… Jednak czy skarb istnieje naprawdę?
Przyznam szczerze, iż czytając opis „Pamiętnika”, od razu pomyślałam o filmie „Uprowadzona” z Liamem Neesonem w roli głównej. Podobieństwa wydarzeń na początku książki i filmu są bardzo podobne – zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku, prym wiodą ojcowie, poszukujący swoich córek. Jednak na tym porównanie należy skończyć, bowiem akcja „Pamiętnika” brnie co prawda w stronę odnalezienia dziecka głównego bohatera, lecz w zupełnie inny sposób niż zostało to przedstawione w filmie.
Uważam, że „Pamiętnik” to udany debiut wydawniczy autora, który zabiera czytelnika w podróż po niezwykle malowniczej i tajemniczej Chorwacji, skrywającej przed bohaterami wiele tajemnic. Ogromnym atutem powieści jest szybka akcja, sprawiająca, że czytelnik bardzo szybko obdarza bohaterów sympatią, z zainteresowaniem podążając ich śladem. Łukasz Piotr Kotwicki posiada bardzo lekki styl, który powoduje, że ukazaną przez niego historię czyta się z przyjemnością. Oprócz wstępu, który uważam za nieco za długi, pozostała część lektury należała do niezwykle interesujących, obfitując w całe mnóstwo zaskakujących wydarzeń. Stworzona przez autora fabuła, w której nie brakuje tajemnic i niespodzianek zauroczy na pewno niejednego czytelnika, spragnionego wrażeń. Dodatkowo opisy Chorwacji pozwalają nam lepiej wyobrazić sobie miejsca, w których rozgrywa się cała akcja. Bohaterowie wydają się być realni – postępują tak jak każdy człowiek, bojąc się utraty ukochanych osób bądź też poszukując swojej własnej drogi życiowej, przez co odbieramy ich jako osoby, które mogłyby po prostu żyć niedaleko nas. W niektórych kwestiach przedstawienia postaci autor nawet przedobrzył, bowiem czasami ich rozmowy bądź opisy odczuć (np. po obejrzanym filmie) sprawiają wrażenie nieistotnych. Popracowałabym na miejscu pana Kotwickiego nad dialogami, jednak nie ukrywam zarazem, iż widzę w autorze duży potencjał.
Chorwacja, pościgi, wielkie miłości i ukryty skarb… Czego chcieć więcej? Wszystkim tym, którzy poszukują książki o niesamowitej przygodzie, w której nie brakuje zaskakujących zdarzeń – polecam „Pamiętnik”. Autor pozytywnie zaskoczył mnie swoimi pomysłami, niejednokrotnie rozbawiając albo również i rozbudzając zaciekawienie czy wywołując delikatny dreszcz emocji. Myślę, że kolejne powieści Łukasza Piotra Kotwickiego mogą być naprawdę dobrymi tytułami.
Łukasz Piotr Kotwicki jest autorem, który swoje marzenie wydania książki zrealizował kilka miesięcy temu. Na drugim roku studiów na Wydziale Mechanicznym Uniwersytetu w Zielonej Górze, którego obecnie jest absolwentem, rozpoczął swoją przygodę z pisaniem, co zaowocowało dotychczas dwoma powieściami – „Krainą Snów” i „Pamiętnikiem”, którego recenzję przeczytacie poniżej. Jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ostatnio coraz częściej słyszy się o starszych paniach, które po odchowaniu dzieci i przejściu na emeryturę, w końcu zaczynają żyć pełnią życia. Spełniają własne marzenia, podróżują, rozwijają dotychczas zaniedbywane pasje, mając wreszcie czas na wszystko to, co było w ich myślach przez lata wykonywania obowiązków rodzinnych i zawodowych. Często mówi się, że tego typu osoby, które nagle rzucają dotychczasową egzystencję, by stać się zupełnie kimś innym, są szalone i „niespełna rozumu”. Jednak kiedy już dzieci nie płaczą, a im samym pozostaje głównie oglądanie kolejnego odcinka ulubionego serialu oraz niańczenie ukochanych wnuków, przychodzi czas, aby uwolnić się od własnego marazmu i wyruszyć w podróż do wnętrza samej siebie. Główna bohaterka najnowszej powieści Magdaleny Kawki, „Wyspa z mgieł i kamienia”, postanowiła uciec od otaczającego ją świata na odległą Kretę, gdzie wraz z greckim klimatem znalazła nie tylko multum zwariowanych przygód, ale również i szczęście.
Julia całe swoje życie była matką, ojcem oraz najlepszym przyjacielem dla swoich córek. Godziła samodzielne wychowanie dzieci z pracą lekarza, starając się by niczego im życiu nie zabrakło. Wszyscy traktowali ją jako odpowiedzialną starszą panią, która po przejściu na emeryturę zajmie się wnukami, ponownie myśląc tylko o nich. Jednakże Julia nie była stereotypową babcią. Zdecydowała się na spontaniczny krok – w przeciągu kilku chwil postanowiła sprzedać odziedziczone kamienice, a uzyskane pieniądze zainwestować w… dom na Krecie. Pomimo krytyki ze strony swoich latorośli, zdecydowała się na wyjazd do nieznanego kraju, który od samego początku zauroczył ją piękną fauną i nietuzinkową atmosferą. Główna bohaterka sądziła, że właśnie w Falasarnie, miejscowości, w której zamieszkała, odnajdzie upragniony spokój i poświęci się samej sobie, wynagradzając te lata trudu, gdy myślała jedynie o innych. Jednakże okazuje się, że i w tym miejscu oddalonym od dotychczas znanego jej świata, trudno zaznać chociażby trochę ciszy. Zwariowani sąsiedzi, ranny zbieg oraz kręcący się w pobliżu przystojny hodowca sprawiają, że Julia nie może narzekać na brak towarzystwa innych. Okazuje się, że na tle sielskich krajobrazów podczas II wojny światowej doszło do zatrważających zbrodni, które do dnia dzisiejszego budzą skrajne emocje u rodowitych mieszkańców wyspy… Julia trafia do świata pełnego niespodzianek i tajemnic, w którym nie wszystko jest widoczne na pierwszy rzut oka.
„Wyspa z mgły i kamienia” to moje drugie spotkanie z twórczością Magdaleny Kawki, która kilkanaście miesięcy temu oczarowała mnie swoją powieścią „Rzeka zimna”. Jej najnowsza książka jest utrzymana w nieco innym klimacie niż wyżej wymieniona przeze mnie pozycja, lecz tak samo intryguje, jak i też wzbudza zainteresowanie niemalże od pierwszych stron. Tym razem przed oczami staje nam postać zmęczonej kobiety po pięćdziesiątce, która zaczyna odkrywać, że tak naprawdę w swoim życiu nie zrobiła nic dla siebie. Ciągła troska o nieco zwariowane córki, pacjentów, za których była odpowiedzialna oraz partnera, który nagle ją zostawił, spowodowały bunt. Bunt przed stereotypem dobrej babci, która zawsze ma dla wszystkich czas. Bunt przed sformułowaniami, że najlepsze lata egzystencji ma już za sobą, a teraz przyszła chwila na pogodzenie się z losem. Pani Kawka za sprawą postawy Julii daje nadzieję, że my jesteśmy panami naszego losu i tylko od nas zależy, jak będzie wyglądał otaczający świat. Główna bohaterka pozytywnie zaskakuje siłą swojego spokoju oraz determinacją we własnych działaniach – krytyka ze strony rodziny nie sprawia, że porzuca myśl o zamieszkaniu na odległej greckiej wyspie. Ba, jeszcze bardziej uświadamia sobie, że po latach spełniania czyichś zachcianek powinna zrobić cokolwiek dla siebie. Od samego początku z wypiekami na twarzy obserwowałam działania Julii, dostrzegając w niej typową kobietę, Matkę Polkę, która budzi się z długiego snu. Ilu z nas czuje to samo co ona, codziennie zauważając, że robi coś, co jest przez nikogo zauważalne? I ilu z nas ma odwagę przerwać ten marazm, uwolnić się od tego, co dotychczas nas blokowało i uciec w nieznane?
Rozpisałam się na temat osobowości Julii, jednak ten utwór nie jest jedynie o przebudzeniu kobiety w kwiecie wieku. „Wyspa z mgły i kamienia” to przede wszystkim bardzo dobrze skonstruowana powieść obyczajowa, w której nie brakuje wielu zaskakujących wątków. Magdalena Kawka zgrabnie wplotła kryminalne zdarzenia do dotychczas spokojnego życia na greckiej wsi, przez co wzbudza zainteresowanie czytelnika, nie mającego pojęcia, skąd nagle w tej lekturze wzięło się aż tyle zaskakujących momentów. Demoniczni sąsiedzi, którzy w subtelny sposób integrowali do życia Julii (początkowo przypominali mi sektę!), przystojniacy, których nie brakuje, czy odnaleziony w ruinach młody i ranny mężczyzna nadają tej powieści wspaniałego charakteru. Dodatkowo fenomenalne opisy otaczających terenów i greckiej fauny sprawiały, że nieraz czułam się tak, jakbym oczami Julii obserwowała jej nowy świat. Razem z nią odkrywałam kolejne nieznane okolice, marząc o tym, by podobnie jak ona odejść od szarej rzeczywistości i znaleźć własne miejsce na ziemi.
Ogromne wrażenie zrobiła również na mnie wiedza pani Kawki na temat wydarzeń z okresu II wojny światowej na terenie Grecji. Autorka połączyła przeszłość i teraźniejszość nierozerwalnym węzłem, pokazując, że pomimo upływu lat, niektóre momenty w sercach ludzi pozostaną na zawsze żywe. Magdalena Kawka w swojej najnowszej powieści porusza temat nie tylko samotności i chęci zmiany własnego życia, ale również i tego, jak niekiedy jedna chwila może zmienić całe nasze życie. „Wyspa z mgły i kamienia” nie jest szczególnie trudną w odbiorze lekturą, lecz zarazem nie nazwałabym jej również łatwą. Autorka lekkim piórem zabiera nas w podróż do magicznej Falasarny i duchowego wnętrza odżywającej na nowo Julii. Utwór ten czyta się bardzo przyjemnie, a czytelnik do końca nie ma pojęcia jak zakończą się losy poznanych postaci, co jest ważnym atutem tej pozycji.
Czy warto przeczytać „Wyspę z mgły i kamienia”? Owszem, warto. Zachęcam Was do poznania Julii, jak i też greckiej wyspy, na której tętni życie pełne niebezpieczeństw i niespodzianek od losu. Jak wspomniałam, powieść nie należy do lektur szczególnie ambitnych, lecz również w żadnym stopniu nie jest podrzędnym czytadłem. Ten utwór reprezentuje literaturę kobiecą na bardzo wysokim poziomie. Magdalena Kawka po raz drugi mnie nie zawiodła, sprawiając, że spojrzałam w lustro, zastanawiając się, jak wiele niekiedy sama poświęcam dla innych. Niezwykłe ciepło i humor, bijący z „Wyspy z mgieł i kamienia” nadal pozostają w mojej pamięci, sprawiając, że już teraz chętnie poznałabym dalsze losy bohaterów.
Ostatnio coraz częściej słyszy się o starszych paniach, które po odchowaniu dzieci i przejściu na emeryturę, w końcu zaczynają żyć pełnią życia. Spełniają własne marzenia, podróżują, rozwijają dotychczas zaniedbywane pasje, mając wreszcie czas na wszystko to, co było w ich myślach przez lata wykonywania obowiązków rodzinnych i zawodowych. Często mówi się, że tego typu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Często zmiana otoczenia sprawia, że inaczej zaczynamy patrzeć na sprawy, które dotychczas wydawały nam się być oczywiste. Spojrzenie na nasze życie z dystansu, oddalenie się chociaż na moment od szarej codzienności, w której ciągle brakuje nam czasu na wszystko, daje wiarę w to, że tylko od nas zależy, w jakim kierunku potoczy się dalsza egzystencja. My sami musimy postawić kolejny krok do przodu po latach stania w tym samym miejscu, które całkowicie wyssało z nas radość do niegdyś istotnych rzeczy. Jednak zanim taki przełom nastąpi, zazwyczaj czeka się na moment, który doskonale obrazuje nasz dotychczasowy błąd. Główna bohaterka najnowszej powieści Agnieszki Błotnickiej, „Tamtego lata nad Sekwaną”, w Paryżu zrozumiała, że tak naprawdę od dawna nie była szczęśliwa.
Monika Grosz to ambitna pani prawnik, która żadnego wyzwania się nie boi. Pomimo tego, iż w pracy odnosi sukcesy, jej małżeństwo przeżywa kryzys. Wojtek, małżonek Moniki, to zapalony architekt, który ceni sobie kobiece towarzystwo, niekoniecznie mając tutaj na uwadze osobę jego własnej żony. Relacje z mężem stają się coraz bardziej chłodne, a ona sama nie ma pojęcia, jakim sposobem dawne namiętności odeszły w zapomnienie. Kiedy Monika otrzymuje propozycję poprowadzenia sprawy Jacka Pohla, młodego człowieka, który wypowiedział wojnę magnatowi prasowemu Adreasowi Lewickiemu, nie waha się ani chwili. Rezygnuje z planowanego wyjazdu z Wojtkiem i wylatuje do Paryża, gdzie oprócz ukrywającego się klienta, czeka na nią mnóstwo wspomnień, związanych z miejscem, gdzie spędziła najpiękniejsze chwile swojego życia. Pani Grosz cały czas przygotowuje się do trudnego procesu, zarazem z melancholią wspominając uczucia, jakie niegdyś żywiła względem męża. Jej wizyta w stolicy Francji zapewne byłaby jedynie zwykłym wyjazdem służbowym, gdyby nie spotkanie z dawnym znajomym, który wprowadza do jej życia prawdziwy zamęt, a wraz z nim – nadzieję na szczęście…
„Tamtego lata nad Sekwaną” to przyjemna opowieść o tym, jak jedno przypadkowe zdarzenie jest w stanie wywrócić całe nasze życie do góry nogami. Na pewno nie nazwałabym tej lektury ambitnej, ani też specjalnie zapadającej w pamięć. Czytałam ten utwór, leżąc na plaży i nie będę ukrywać, że spędziłam wówczas wspaniałe chwile, z uśmiechem na ustach obserwując postępowania bohaterów, którzy borykali się z problemami takimi, jak my na co dzień. Oni tak samo cały czas dążyli do samorealizacji, starali się naprawiać własne błędy, szukali miłości i zrozumienia, wierząc w to, że w końcu nadejdzie moment, w którym zaczną żyć pełną piersią, nie mając żadnych wątpliwości, co do tego, że czynią dobrze. Ta lektura potrafi zrelaksować, lecz oprócz tego znajdziemy w niej wiele tematów powiązanych z moralnością czy sprawiedliwością. Sprawa postępowania Jacka Pohla, chłopaka, który w obronie bliskiej osoby zastosował zemstę, budzi rozważania na temat ówczesnych mediów, jak i też ich wpływów na nasz los. Przyznam jednak, że niestety nie ten wątek rozbudził moje zainteresowanie, bowiem właśnie sfera uczuciowa Moniki była głównym obiektem moich obserwacji. Agnieszka Błotnicka bardzo dobrze oddała problemy swojej bohaterki, która stała na rozdrożu dróg, nie wiedząc w którą stronę powinna pójść. Z jednej strony mąż, z którym spędziła wiele wspaniałych chwil, a z drugiej – szansa na szczęście, którego już dawno nie zaznała ze strony niegdyś ukochanego mężczyzny. Rozczarowanie Moniki i jej poszukiwania samej siebie wzbudzają skrajne emocje, bowiem dzięki czemu ta postać wydaje się być po prostu ludzka. W zawiłym świecie wydarzeń ona również szukała przede wszystkim spokoju, odkrywając go na paryskiej ziemi. Akcja toczy się powolnym tempem, dzięki czemu czytelnik może delektować się każdym słowem, wypływającym spod pióra autorki. Lekturę czyta się lekko, jednak muszę przyznać, że wstawianie zdań po francuski, które niestety nie były tłumaczone na nasz rodzimy język, niekiedy irytowało mnie. Czasami ciężko było się domyśleć, co też ciekawego powiedzieli bohaterowie, zwłaszcza osobie, która z dotychczas z francuskim nie miała zbyt wiele do czynienia.
Pomimo tego, że „Tamtego lata nad Sekwaną” przeczytałam z zainteresowaniem, głównie za sprawą rozważań głównej bohaterki, to jest kilka rzeczy, które niestety nie zyskały mojej aprobaty. Niektóre postacie wydawały mi się być bardzo płaskie i odnosiłam wrażenie, że Agnieszka Błotnicka nie poświęciła zbyt wiele czasu na przemyślenie ich osobowości. Zabrakło mi w nich życia oraz takich elementów, które spowodują, że utkną w mojej pamięci na długi okres. Największym rozczarowaniem całego utworu muszę nazwać zakończenie, które przypominało to z rodem „Nigdy więcej” Katarzyny Grocholi. Spodziewałam się, że na końcowych stronach nie zabraknie miłego zaskoczenia, lecz nie sądziłam, że nastąpi ono w tak oklepany sposób… Poczułam po prostu żal, gdy po tylu intrygujących sytuacjach, doszło do takich wydarzeń, które mają głównie na celu wywołanie mętliku w głowie odbiorcy, podświadomie doskonale zdającego sobie sprawę, jak się wszystko potoczy.
Agnieszka Błotnicka stworzyła interesującą historię, w której nie brakuje namiętności i poszukiwań tego, co jest w życiu najważniejsze, czyli szczęścia. Czytając „Tamtego lata nad Sekwaną” można poczuć klimat paryskich ulic, pokazujących prawdziwy kształt bezwarunkowej i bezimiennej miłości. Z przyjemnością przeczytam kolejne lektury autorstwa tejże pisarski, mając w pamięci jej lekkie pióro, które sprawiło, że całkowicie oddałam się utworowi o nadziei i wierze w nadejście lepszych dni.
Często zmiana otoczenia sprawia, że inaczej zaczynamy patrzeć na sprawy, które dotychczas wydawały nam się być oczywiste. Spojrzenie na nasze życie z dystansu, oddalenie się chociaż na moment od szarej codzienności, w której ciągle brakuje nam czasu na wszystko, daje wiarę w to, że tylko od nas zależy, w jakim kierunku potoczy się dalsza egzystencja. My sami musimy postawić...
więcej mniej Pokaż mimo to
Często mówi się, że dom to nie budynek, a miejsce pełne miłości, w którym zawsze ktoś będzie na nas czekał. Jednak nikogo w chwili obecnej już nie dziwi, gdy obserwujemy mieszkania, w których nie funkcjonują praktycznie żadne emocje. Znieczulica ludzka stała się obecnie czymś normalnym, czymś, co praktycznie jest akceptowane przez społeczeństwo. Niestety, powszechnie wiadomo, iż tam gdzie nie ma miłości, nie ma też szczęścia ani spokoju. Osoby, które w dzieciństwie nie zaznały pozytywnych uczuć ze strony rodziców, zazwyczaj posiadają problemy ze swoim dorosłym życiem, nie potrafiąc do końca pokochać drugiego człowieka. Zaskakujące jest to, że popełniamy błędy naszych rodzicieli, zazwyczaj robiąc to całkowicie nieświadomie. Tytułowa bohaterka powieści „Upalne lato Kaliny” nieświadomie znalazła się w pułapce, którą sama sobie przygotowała, mając w pamięci cały czas obraz oschłej i nieczułej matki.
Kalina to młoda kobieta, żona poważanego profesora, starszego od niej o blisko dwie dekady, matka małej Gabrysi. Skończyła studia, ustabilizowała swoje życie, lecz pomimo tego nie czuje się szczęśliwa, nie potrafiąc odnaleźć się w szarej rzeczywistości. Nie darzy męża, Jurka, żadnymi głębszymi uczuciami, poza szacunkiem, a córkę traktuje jak przedmiot, który zawadza jej w spełnieniu planów. Bohaterka przypuszcza, że wyjazd do Zakopanego wraz z przyjaciółmi i małżonkiem spowoduje, że jej związek nieco odżyje, a relacje między nią a Jurkiem w końcu nabiorą kolorów. Jednak mimo wspaniałych widoków i sielskiej atmosfery z trudem próbuje odnaleźć siebie i zarazem zrozumieć swoją matkę, która miała decydujący wpływ na rozwój Kaliny. Marianna, rodzicielka kobiety, również nie potrafiła znaleźć swego miejsca na ziemi, ani też zaznać jakiejkolwiek radości w ramionach męża. Jej osobista tragedia wpłynęła na egzystencję jedynej córki, sprawiając, że ta odsunęła się od ludzi, nie umiejąc wśród nich obcować. Kalina – zamknięta w sobie, zagubiona, spełniająca rolę, którą wyznaczyli jej inni. Dopiero gdy na górskich szlakach poznaje Macieja, coś w niej zaczyna pękać, sprawiając, że zaczyna rozliczać się sama z sobą, dostrzegając dotychczasowe błędy, jakie popełniła… Lecz czy nie jest za późno?
„Upalne lato Kaliny” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, autorki takich powieści jak „Niebieskie migdały”, „Przebudzenie” czy „Ucieczka znad rozlewiska”. Jej najnowsza pozycja jest na pewien sposób kontynuacją utworu „Upalne lato Marianny”, który przedstawia losy matki Kaliny. Obydwie lektury połączone zostały tymi samymi bohaterami, wieloma wątkami oraz przede wszystkim – poruszoną problematyką. Pani Zyskowska-Ignaciak od samego początku kreuje przed czytelnikiem obraz nieszczęśliwej i niespełnionej kobiety, która nie ma pojęcia, co tak naprawdę dzieje się z jej życiem. I już na wstępie Kalina przeraża, ale też na pewien sposób budzi zaintrygowanie, sprawiając, że odbiorca pragnie dowiedzieć się, co tak naprawdę wpłynęło na styl bycia tejże postaci. Jej oschłość, odsunięcie od społeczeństwa i obawa przed nieznanym tworzą osobowość kobiety, która niejednokrotnie zaznała bólu ze strony drugiego człowieka. Ogromnym sentymentem obdarzyłam tę postać, bowiem pisarka w sposób fenomenalny ukazała jej rozdarcie wewnętrzne, powodując, że odbiorca doskonale widzi przed sobą wizerunek Kaliny, nie wiedząc jak powinien zachować się w obliczu jej wewnętrznej tragedii. Na początku nie potrafiłam zrozumieć postępowania tej dziewczyny, która decydowała się na to, by inni kierowali jej życiem. Jednak z czasem coraz bardziej dostrzegałam przed czym ucieka i dlaczego aż tak bardzo boi się uczuć i odpowiedzialności. Dopiero przy końcowych stronach zrozumiałam, czemu nie potrafiłam oderwać się od tej lektury. Pomimo, że Kalina posiada w swoim działaniu sporo cieni, jest to postać bardzo ludzka, a przez to wręcz nieprawdopodobnie prawdziwa. Katarzyna Zyskowska-Ignaciak przedstawia czytelnikom wspaniałe stadium ludzkich uczuć, sprawiając, że przy epilogu jesteśmy całkowicie zszokowani tym, co się dzieje, wierząc w to, że upór ducha to jedna z najważniejszych rzeczy w naszym życiu. Jednak tutaj ponownie dochodzi do całkowitego zaskoczenia, które powoduje, że zaczynamy żałować, że tak szybko udało nam się przeczytać tę pozycję…
„Upalne lato Kaliny” to intrygująca powieść, która przenosi nas do komunistycznej Polski, w której wszystko wydaje się być szare i spokojne. Kalina początkowo również wydaje się być taką bohaterką – niewyróżniającą się z tłumu, ukrywającą swoje kobiece walory pod szerokimi ubraniami, cicha i zwykle milcząca. Na szczęście jest to tylko pierwsze wrażenie, bowiem po dłużej znajomości z tą postacią mogę powiedzieć, że ona była zupełnie inną osobą, niż postrzegali ją jej przyjaciele. Wewnątrz aż kipiało w niej z nadmiaru uczuć, których nie potrafiła wyrazić, stając się ofiarą swojej własnej rodziny, jak i też męża. To zaskakujące, że zaledwie na niecałych trzystu stronach autorka zawarła aż tak interesującą osobowość nietuzinkowej kobiety. W tej lekturze często dochodzi do odwołania do pierwszej części, tj. „Upalne lato Marianny”, która ukazuje historię rodzicielki Kaliny. Konfrontacja matki i córki sprawia, że dostrzegamy różnice między tymi postaciami, lecz zarazem również i cechy wspólne, które przerażają. Kalina całkowicie nieświadomie popełniała identyczne błędy jak Marianna, nie umiejąc nad tym zapanować. Katarzyna Zyskowska-Ignaciak przyjemnym piórem ukazała zaskakującą historię, przedstawiając odbiorcom wszystkie problemy młodej kobiety. Opisy przeżyć i uczuć bohaterów, ich charakterystyczny styl bycia i powtarzająca się ucieczka przed wszelkimi trudnymi sprawami spowodowały, że ten utwór daje do myślenia oraz otwiera oczy na rzeczy, których dotychczas nie dostrzegaliśmy. Czytelnik nie wie, czego powinien spodziewać się po głównej bohaterce, a dodatkowo wspomnienie o jej przeszłości wzbudza w nim zainteresowanie oraz chęć dokładnego poznania jej osobowości.
Pomysł pani Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak na stworzenie tak intrygującej postaci był wręcz fenomenalny. Kalina wzbudza skrajne emocje, począwszy od zdziwienia i nienawiści, a kończąc na współczuciu i wierze w to, że poradzi sobie z własnymi lękami. „Upalne lato Kaliny” to przejmujące stadium ludzkich uczuć i poszukiwaniu własnego „ja” wśród ludzi, którzy już dawno narzucili bohaterce to, jak powinno wyglądać jej życie. Córka Marianny powinna być szczęśliwa – przecież miała wszystko. Jednak szkopuł tkwi w tym, iż pomimo, że miała wiele, nie miała tak naprawdę samej siebie, a bez tego była namiastką człowieka, niezdolnego do funkcjonowania w społeczeństwie. Polecam.
Często mówi się, że dom to nie budynek, a miejsce pełne miłości, w którym zawsze ktoś będzie na nas czekał. Jednak nikogo w chwili obecnej już nie dziwi, gdy obserwujemy mieszkania, w których nie funkcjonują praktycznie żadne emocje. Znieczulica ludzka stała się obecnie czymś normalnym, czymś, co praktycznie jest akceptowane przez społeczeństwo. Niestety, powszechnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy rok temu miałam przyjemność przeczytać debiutancką powieść Anny Ficner-Ogonowskiej, „Alibi na szczęście”, całkowicie zakochałam się w tej pozycji, która otwierała trylogię o losach Hani – doświadczonej przez los nauczycielce języka polskiego. Wówczas autorka zaczarowała mnie swoim przyjemnym stylem oraz umiejętnością wyrażenia uczuć bohaterów, co spowodowało, że szybko zaczęłam utożsamiać się z młodą panią profesor, nie mając pojęcia, jakich wyborów będzie dokonywać w kolejnych rozdziałach. Pani Ficner-Ogonowska nie zamierzała wysyłać swoich utworów do wydawnictwa, zapewne chcąc jedynie magazynować je w szufladzie, na których ambitnie magazynowałby się kurz. Na szczęście mąż autorki, wierzący w zdolności i talent żony, stanął na wysokości zadania i nie mówiąc nic nikomu, skierował „Alibi na szczęście” do odpowiednich osób, które również zauważyły, że twórczość tejże pisarki zasługuje na szczególną uwagę. Takim sposobem jej debiut literacki podbił serca wielu czytelników, obdarzających historię miłości Hani i Mikołaja ogromnym sentymentem, jak i też trafił na listy bestsellerów. Niedawno ponownie zbliżyłam się do warszawskich bohaterów za sprawą drugiej części tej trylogii – „Krok do szczęścia”.
Pomimo tego, że Hania zdecydowała się w końcu zaufać Mikołajowi i nie kryje swoich uczuć względem niego, w dalszym ciągu nie potrafi uporać się z przeszłością oraz całkowicie zaangażować w nowy związek. Dodatkowo jej siostra, Dominika, wychodzi za mąż, co też nieustannie przypomina Hani o jej własnym małżeństwie, zakończonym śmiercią ukochanego dzień po ślubie. Jednakże mimo własnych przygnębiających myśli doskonale wie, że tym razem nie ma miejsca na jej depresję, a ona sama musi zrobić wszystko, by ten dzień był dla Dominiki najwspanialszym w życiu. Główna bohaterka odkrywa, że w końcu przyszedł czas by skonfrontować przeszłość z teraźniejszością i zacząć żyć pełnią życia, spychając smutek na dalszy plan. Zaczyna zauważać, że Mikołaj nie pojawił się przy niej na chwilę, a pragnie zostać z nią na zawsze. Niestety, do końca nie potrafi przyjąć tego do świadomości, co chwilę raniąc tego mężczyznę swoją obojętnością i chłodem, z którym on radzi sobie coraz gorzej. Z czasem również i Mikołaj ma dosyć czekania na wiecznie niezdecydowaną ukochaną, odnosząc wrażenie, że nie da rady wygrać ze wspomnieniami… Na szczęście Hania posiada wsparcie w niezastąpionej pani Irence, właścicielce pensjonatu nad morzem, oraz w siostrze, która wie, jak postawić ją na nogi. Jednak „Krok do szczęścia” to nie tylko opowieść o miłości – w życiu polonistki pojawiają się nowi bohaterowie, którzy wprowadzają w jej egzystencji prawdziwy zamęt, ujawniając zarazem dotychczas skrywane tajemnice rodzinne. Rzeczywistość zaczyna wydawać się jedynie chaotyczną układanką, a przeszłość staje się coraz bardziej bolesna i niezrozumiała… Czy Hania poradzi sobie z własnymi emocjami i odważy się na miłość?
Nie wiem, co takiego w swoim piórze posiada Anna Ficner-Ogonowska, że jej powieści czyta się praktycznie jednym tchem, nie potrafiąc chociaż na chwilę zapomnieć o wiecznie rozdartej emocjonalne Hani i zakochanym do szaleństwa Mikołaju. Ponownie niemalże natychmiastowo przeniosłam się do świata bohaterów, w którym panowała prawdziwa emocjonalna burza. Pomimo tego, że „Krok do szczęścia” w dużej mierze składa się opisów emocji i uczuć bohaterów, nie zabrakło tutaj również zabawnych dialogów, oddających prawdziwą przewrotność losu, jaką można było zauważyć na kartach tej lektury. Ogromnym atutem tego utworu jest to, że czytelnik niemalże natychmiastowo staje się częścią fabuły, z zapartym tchem obserwując zachowania znanych już bohaterów. Ponownie rodzą się pytania: Czy Hania w końcu zaufa Mikołajowi? Czy zachowa się względem niego sprawiedliwie? Czy nie będzie uciekała ponownie przed wspomnieniami? I zadziwia mnie to, że za każdym razem, gdy sądziłam, że teraz już nastąpił przełom w działaniach ulubionej polonistki, ona znów potrafiła zaskoczyć własnym zachowaniem. Przeczytałam tę powieść z niezwykłym zainteresowaniem, aczkolwiek były momenty, że miałam ochotę udusić główną bohaterkę gołymi rękoma. Rozumiem – depresja, ból po stracie bliskich, odsunięcie się od otoczenia, lecz gdy chwilę później autorka pokazywała nam to, jak się czuje Mikołaj, który do końca nie wiedział, czemu tym razem Hania go odrzuciła to naprawdę buzowały we mnie skrajne emocje… Jednakże niewątpliwie można to również zaliczyć do plusów tejże pozycji. Myślę, że czytelnik powinien na pewien sposób przeżywać to, co postacie, stając się tak naprawdę częścią całej opowieści.
„Krok do szczęścia” to ciepła lektura o próbie rozliczenia się z upływem czasu i wspomnieniami, w których bliskie nam osoby na zawsze pozostaną żywe. Mimo tego, że Hanka wywiera na odbiorcach różne odczucia to jest w niej namiastka logiczności, czegoś, co nie pozwala nam zapomnieć o niej i o jej problemach egzystencjonalnych. Anna Ficner-Ogonowska dociera do odbiorców lekkim i przyjemnym stylem, sprawiając, że jej opisy czyta się z zainteresowaniem. Dialogi niejednokrotnie wywołały uśmiech na mojej twarzy, szczególnie jeśli do akcji wkraczała rezolutna Dominika razem ze swym jeszcze nienarodzonym synem, Alojzykiem. To wspaniałych rozmów zaliczam również wymianę zdań między Hanią i Mikołajem – ich słowa często przesiąknięte miłością, ale też i przyjaźnią, żartem, spowodowały, że od samego początku kibicowałam tej parze i cały czas będę czekać aż w końcu dojdzie między nimi do trwałej, nierozerwalnej relacji. Na tle bohaterów wyróżnia się oczywiście pani Irenka, która nosi w sobie życiową mądrość, przez co również pozwala czytelnikom inaczej spojrzeć na wiele spraw. Druga część tej trylogii jest znacznie bardziej intrygująca i rozbudowana niż pierwsza – pojawiają się nowe wątki, bohaterowie oraz tajemnice, które zaskakują. Ci, którzy czytali „Alibi na szczęście, znają już postacie i wiedzą, czego powinni się po nich spodziewać, co sprawia, że atmosfera tego utworu staje się fenomenalna. Podczas czytania „Krok do szczęścia” nie sposób się nudzić – nie pozwala na to zawiła akcja zdarzeń, czy też chociażby Dominika, która nie daje chwili wytchnienia i spokoju Hance, a co dopiero złaknionym wrażeń czytelnikom.
Anna Ficner-Ogonowska stworzyła intrygującą historię, która cały czas zaskakuje. Myślę, że trudno przewidzieć zachowania Hanki, niewiedzącej w którym kierunku powinna pójść, będąc jedną nogą w przeszłości, a drugą – w teraźniejszości. „Krok do szczęścia” sprawił, że na chwilę uciekłam od szarej rzeczywistości, odnajdując się w gronie wspaniałych zdarzeń i wielobarwnych bohaterów. Polecam obydwie części serii o losach Hani miłośnikom wciągających powieści, niosących zarazem ze sobą życiowy przekaz.
Kiedy rok temu miałam przyjemność przeczytać debiutancką powieść Anny Ficner-Ogonowskiej, „Alibi na szczęście”, całkowicie zakochałam się w tej pozycji, która otwierała trylogię o losach Hani – doświadczonej przez los nauczycielce języka polskiego. Wówczas autorka zaczarowała mnie swoim przyjemnym stylem oraz umiejętnością wyrażenia uczuć bohaterów, co spowodowało, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
Tomasz Stężała to autor takich powieści jak „Elbing 1945: Odnalezione wspomnienia”, „Elbing 1945: Pierwyj Gorod” i „Porucznicy 1939”, który z urodzenia jest Elblążaninem, mieszkając w tym mieście po dzień dzisiejszy. Pisarz po skończonej służbie wojskowej, podjął się pracy nauczyciela biologii i języka angielskiego, jednak z zamiłowania uważa siebie za historyka, zainteresowanego szczególnie wojskowością i polityką. W swoich pozycjach literackich pan Stężała ukazuje historię rodzinnego miasta w czasach II wojny światowej, przedstawiając czytelnikom bohaterów, którzy żyli w tym trudnym okresie na tych terenach. Autor został wychowany w duchu patriotycznym - jego dziadek, Bolesław Nieczuja-Ostrowski, był dowódcą wojskowym, odznaczonym za swoje zasługi Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari, co też przyczyniło się do rozwoju militarnej pasji Tomasza Stężały. Kiedy prawie dwa lata temu miałam okazję przeczytać „Porucznicy 1939”, niemalże od razu znalazłam się na niebezpiecznym froncie oraz otrzymałam zaproszenie do niespokojnego miasta Elbląga, gdzie młode dziewczęta oczekiwały powrotu z wojny swoich ukochanych. „Kapitanowie 1941. Pseudonim Grzmot” to kontynuacja losów oficerów, których świat całkowicie zmienił się w 1939 roku.
Jak sam tytuł utworu wskazuje, akcja rozgrywa się w 1941 roku. Upalne lato niestety nie jest spokojne, ponieważ na sowiecko-niemieckiej granicy „pokoju” gromadzą się armie, będące gotowe na to, by zadać cios swoim niedawnym sojusznikom. Młodzi oficerowie nie mają żadnego wyboru – muszą spełniać swe obowiązki oraz mieć nadzieję na szybkie zwycięstwo. I tym razem w życiu bohaterów – zarówno tych reprezentujących losy Polaków, Niemców i Rosjan – dochodzi do wielu zaskakujących zdarzeń. Niemcy zdobywają medale w kampanii francuskiej, kapitan Nieczuja-Ostrowski przedostaje się do okupowanego Krakowa oraz stawia pierwsze kroki w konspiracji, Else i Berta niecierpliwie czekają na wiadomości o swoich ukochanych, a Berenika wraz z mężem znajduje nowy sposób na zarobek w niebezpiecznych czasach. Pomimo tego, że postacie rozsiane są po różnych terenach Europy, wszyscy liczą na to, że zbliżające się starcie zwaśnionych wojsk rozstrzygnie losy utraconej ojczyzny oraz przyniesie lepsze czasy. Codziennie muszą dokonywać trudnych wyborów, nie będąc pewnym każdego następnego dnia…
Autor po raz kolejny zabiera nas w podróż w czasie, prezentując przed nami drugą część beletryzowanej biografii Bolesława Nieczui-Ostrowskiego, historii jego rodziny oraz miasta Elbląga. I znów, czytając o dalszych losach znanych już mi postaci, podążałam ich niespokojnym krokiem, obserwując, jak przemierzali nieznane tereny, często ulegając kontuzjom czy też zdobywając wojenne rany podczas krwawych starć z wrogami. Uwielbiam książki historyczne, lecz okres II wojny światowej nigdy nie należał do moich ulubionych i tych najbardziej cenionych. Pomimo jednak tego, Tomasz Stężała zyskał moje zainteresowanie oraz spowodował, że z niepokojem obserwowałam rozwój wszystkich wątków. To już moje drugie spotkanie z twórczością tego pisarza i przyznam, że polubiłam jego utworu głównie za sprawą jednej rzeczy – autor pokazuje, że wojna wkradła się w życie postaci nagle, niespodziewanie. W jednej chwili młodzi mężczyźni musieli porzucić swoje plany i wyruszyć na front, doskonale wiedząc, że szanse na to, że powrócą do domu rodzinnego są niewielkie. Niewinne panny zostawały w miastach, które cały czas zmieniały się pod wpływem informacji o śmierci kolejnych żołnierzy, czekając na wiadomości od ukochanych, modląc się o to, by pewnego dnia najgorsza z możliwych myśli nie stała się prawdą. „Kapitanowie 1941. Pseudonim Grzmot” to nie tylko ukazanie dziejów armii różnych narodów, ale również przedstawienie niekiedy szalonych pomysłów młodych oficerów, ich tęsknoty za normalnością oraz siły, jaką każdy z nich w sobie nosił, pozostając zawsze czujnym przy broni. Pan Stężała tworzy przed nami wspaniałą historię, opartą w dużej mierze na faktach, sprawiając, ze zupełnie inaczej spoglądamy na przebieg zdarzeń, o których uczyliśmy się w szkole. Zachowanie zupełnie różnych bohaterów sprawia, że możemy zauważyć, jak wyglądał przebieg wojny z każdej ze stron, w zależności od pochodzenia danego żołnierza. Zarazem dostrzegamy życie mieszkańców Elbląga – miasta, w którym rządzili okupanci, widząc ich zaangażowanie w konspirację, czy też walkę o jak najlepszy byt.
Cała lektura składa się z kilkudziesięciu krótkich rozdziałów, pokazujących los danych postaci na przestrzeni określonego czasu. Dialogi bohaterów są intrygujące, często zaskakujące, tak samo jak opisy, doskonale oddające obawy walczących i ich bliskich, jak i też ukazujących wybrany aspekt ich życia. Miłym urozmaiceniem tekstu „Kapitanowie 1941. Pseudonim Grzmot” są fotografie, przedstawiające Elbląg, bądź żołnierzy w czasie trwania wojny. Zdjęcia pozwalają czytelnikowi lepiej wyobrazić sobie sytuacje, w jakich znaleźli się bohaterowie, oraz oddać problemy społeczności w roku 1941. Oprócz tego należy podkreślić, iż Tomasz Stężała wykazuje się ogromną wiedzą na temat poruszanych przez siebie tematów, wzbudzając zainteresowanie odbiorcy. Lekki styl autora pozwala nam jeszcze lepiej wgłębić się w historię odległego okresu, sprawiając, że nie tylko mamy okazję czytać ciekawą lekturę, ale również i zdobywać kolejne cenne informacje.
Miłośnicy II wojny światowej bez wątpienia od razu zakochają się w cyklu, jaki tworzy Tomasz Stężała. Spędziłam wspaniałe chwile w towarzystwie bohaterów wojennych, którzy swoimi działaniami niemalże cały czas zaskakiwali mnie na kartach „Kapitanowie 1941. Pseudonim Grzmot”. Myślę, że utwory autorstwa tego pisarza zasługują na uznanie, ponieważ widać, iż pan Stężała pisze z ogromną pasją, zarażając czytelników swoimi zainteresowaniami.
Tomasz Stężała to autor takich powieści jak „Elbing 1945: Odnalezione wspomnienia”, „Elbing 1945: Pierwyj Gorod” i „Porucznicy 1939”, który z urodzenia jest Elblążaninem, mieszkając w tym mieście po dzień dzisiejszy. Pisarz po skończonej służbie wojskowej, podjął się pracy nauczyciela biologii i języka angielskiego, jednak z zamiłowania uważa siebie za historyka,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bernard Cornwell zdobył uznanie czytelników za sprawą powieści historycznych, które podbiły serce niejednego wymagającego odbiorcę, uwielbiającego dobrze wykreowanych bohaterów, żyjących na tle istotnych wydarzeń z przeszłości. Najbardziej znaną serią książek autorstwa tego pisarza bez wątpienia jest cykl powieściowy o losach Richarda Sharpe’a, który doczekał się ekranizacji. Owy bohater to zawodowy żołnierz armii brytyjskiej, którego służba wojskowa przypada na okres wojen napoleońskich. W każdej z części przygód Sharpe’a dochodzi do ważnego historycznego zdarzenia, które sprawia, że z zapartym tchem śledzimy poczynania brytyjskich żołnierzy. Dotychczas miałam okazję przeczytać trzy lektury o losach tego bohatera, niedawno wraz z nim wędrując po Portugalii za sprawą utworu „Spustoszenie. Bitwa pod Porto, 1809”.
Napoleon Bonaparte rośnie w siłę, podporządkowując sobie kolejne tereny. Jego kolejnym celem staje się Półwysep Iberyjski, na którym dochodzi do starć pomiędzy zwaśnionymi wojskami brytyjskimi i francuskimi. W tej właśnie sytuacji, Richard Sharpe otrzymuje niecodzienne zadanie – musi odnaleźć nastoletnią córkę zamożnej angielskiego wdowy po handlarzu win, która zaginęła w nieznanych okolicznościach. W tym samym czasie Francuzi atakują Porto, a poszukiwania młodej Kate Savage zostają utrudnione przez pułkownika Christophera, spiskującego z wrogami Imperium Brytyjskiego. Główny bohater, należący do 95. Pułku Strzelców, decyduje się na współpracę z przyszłym księciem Wellingtona, razem z nim i jego armią przechodząc do kontrataku, pragnąc pokonać wojska Bonapartego. Sharpe doskonale zna realia wojny, wiedząc, że jeśli chociaż raz okaże litość – śmierć chwyci go w swoje ramiona w zastraszającym tempie. Dlatego też nie boi się walczyć, wierząc w zwycięstwo nad „żabami”, jak nazywani są przez brytyjską armię rodacy Napoleona.
Od mojego ostatniego spotkania z Richardem Sharpe’em minęło już trochę czasu i przyznam, że stęskniłam się za tym bohaterem, wraz z którym na nowo mam okazję poznawać przebieg wojen napoleońskich. „Spustoszenie. Bitwa pod Porto, 1809” trzyma bardzo wysoki poziom i nie odbiega od konwencji pozostałych części o przygodach brytyjskiego żołnierza. Lektura w dużej mierze składa się z opisów wojennych zmagań, bitew oraz walk, jednakże oprócz tego czytelnik dostrzega uroki życia armii, liczącej się niemalże cały czas z nadchodzącym niebezpieczeństwem. Cornwell, którego twórczość została doceniona przez samą królową Wielkiej Brytanii, Elżbietę II, pisze z niezwykłym rozmachem o wszelkich wydarzeniach, potrafiąc wzbudzić zainteresowanie u odbiorcy oraz co najważniejsze – poruszyć jego wyobraźnię. Czytając relację z przebiegu bitew, czułam się tak, jakbym była uczestnikiem zmagań zwaśnionych wojsk, nie mając pojęcia, kto okaże się być zwycięzcą w tych krwawych starciach. Opisy autorstwa tego pisarza należą do brawurowych, ponieważ doskonale oddają emocje postaci, jak i też interesująco przedstawiają zdarzenia oraz miejsca, istotne dla fabuły utworu. Dodatkowo warto wspomnieć, iż autor za pomocą dialogów w rewelacyjny sposób ukazał relacje, panujące pomiędzy bohaterami – bez trudu można odróżnić, kogo Sharpe uważa za przyjaciela, a kogo też za wroga. Nieraz na kartach tej lektury pojawiły się z złowrogie żarty względem francuskich wojsk, znienawidzonych przez Brytyjczyków, które nadawały „Spustoszeniu” jeszcze większego blasku. Oczywiście, główny bohater pozostaje takim samym czarującym draniem, jakim go poznałam – znów podejmuje kontrowersyjne decyzje, walczy o swój honor oraz nie pozwala na to, by ktokolwiek zabrał mu to, co osiągnął. Polubiłam również nowe postacie, jakie pojawiły się w kolejnej części cyklu o przygodach Sharpe’a – m.in. pannę Kate Savage, która swoim wdziękiem i dziecięcą naiwnością wzbudzała skrajne emocje, jak i też porucznika Christophera, wyrachowanego zdrajcę. Prozę Cornwella darzę wielkim sentymentem, głównie dlatego, iż cenię nader wszystko książki o tematyce historycznej. Ten autor bez wątpienia jest jednym z najlepszych pisarzy, usadzających swoich bohaterów w trudnych czasach i terenach, gdzie dochodziło do ważnych wydarzeń.
Polubiłam postać Richarda Sharpe’a i za każdym razem, gdy czytam kolejną lekturę o losach tego bohatera, jestem coraz bardziej zachwycona jego postawą, jak i też niezwykłym warsztatem Bernarda Cornwella. „Spustoszenie. Bitwa pod Porto, 1809” to prawdziwa gratka dla miłośników powieści historycznych, którzy na moment lubią przenieść się na nieznane pola bitewne. Sam George R. R. Martin o twórczości tego autora powiedział, iż: „Cornwell naprawdę sprawia, że historia ożywa!” i bez żadnych wątpliwości – zdecydowanie zgadzam się z tymi słowami.
Bernard Cornwell zdobył uznanie czytelników za sprawą powieści historycznych, które podbiły serce niejednego wymagającego odbiorcę, uwielbiającego dobrze wykreowanych bohaterów, żyjących na tle istotnych wydarzeń z przeszłości. Najbardziej znaną serią książek autorstwa tego pisarza bez wątpienia jest cykl powieściowy o losach Richarda Sharpe’a, który doczekał się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niedawno za sprawą wydawnictwa Harlequin do naszych księgarni trafiła nowa seria książek – „Kiss”, która obejmuje powieści o tematyce typowo miłosnej. Kilka tygodni temu miałam okazję przeczytać pierwszy utwór z tego cyklu, „Kronika ślubnych wypadków” pióra Jessicy Hart, który sprawił, że całkowicie poświęciłam się sprawom bohaterów, razem z nimi przeżywając wszelkie problemy, jak i też zabawne sytuacje. Lektury z serii „Kiss” mają być właśnie utrzymane w lekkim i przyjemnym stylu, prezentując czytelnikowi sporą dawkę humoru oraz miłosne wariacje, których nie brakuje w działaniach zakręconych postaci. Druga pozycja z tego cyklu, „Kto się śmieje ostatni” autorstwa Trish Wylie, również wprowadza odbiorcę w dobrym nastrój, dostarczając mnóstwo pozytywnych emocji.
Miranda Kravitz to córka burmistrza Nowego Jorku, która pomimo młodego wieku posiada szereg obowiązków. By wspomóc karierę polityczną swojego ojca, codziennie wypełnia multum zadań – spotyka się między innymi z lokalną ludnością, będąc zarazem cały czas pod ścisłą ochroną. Nic więc dziwnego, że Miranda marzy o chociażby chwili prywatności, czy też spokoju, kiedy nie musi wykonywać żadnych prac, powierzonych jej przez rodziców. Jej demoniczny charakter sprawia, że nieraz uciekła spod opieki swych ochroniarzy, bawiąc się na imprezach w towarzystwie nietolerowanym przez jej ojca. Ochroniarze nie wytrzymują przy Mirandzie zbyt długo, dlatego tez, burmistrz postanawia powierzyć opiekę nad jedyną córką Tylerowi Branniganowi, policjantowi, który od samego początku intryguje główną bohaterkę. Tyler to silny i pewny siebie perfekcjonalista, niepozwalający na to, by Miranda choć na chwilę umknęła mu z zasięgu wzroku. Dziewczyna non stop szuka sposobu do ucieczki, zarazem odkrywając, że tak naprawdę chętnie spędza czas ze swoim nowym ochroniarzem. Jak zakończy się starcie tych dwojga? Czy doświadczony przez życie policjant spojrzy inaczej na pogubioną dziewczynę, niepotrafiącą odnaleźć się we własnym życiu?
„Kto się śmieje ostatni” to lektura, która idealnie nadaje się do przeczytania w letnie dni, kiedy większość z nas marzy o odpoczynku na leżaku w towarzystwie dobrej książki, potrafiącej wzbudzić zainteresowanie oraz rozbawienie. Czytając ten utwór, zauważyłam, że Trish Wylie pisze z ogromną przyjemnością, czerpiąc radość z tworzenia publikacji. Tę powieść nie nazwałabym szczególnie ambitną, lecz taką, która pozwala na relaks czytelnikowi, na chwilę przenoszącego się do Nowego Jorku, gdzie podąża tropem nieposkromionej Mirandy i jej nieugiętego ochroniarza. Wyczyny głównych bohaterów śledziłam z zainteresowaniem, cały czas dostrzegając, iż akcja z każdym rozdziałem nabierała tempa, ujawniając nam wszystkie aspekty życia postaci, jak i też ich cechy charakteru. Pani Wylie napisała nieco zwariowaną lekturę, w której odbiorca znajdzie mnóstwo momentów, wzbudzających w nim powód do uśmiechu. Jestem również pod wrażeniem sposobu, w jaki pisarka oddała emocje i uczucia bohaterów, pokazując przemianę ich relacji, które zdecydowanie należały do interesujących. Fabuła „Kto się śmieje ostatni” nie należy do szczególnie rozbudowanych, ponieważ autorka główną uwagę skupiła na przedstawieniu zmian, zachodzących w zachowaniu i spojrzeniu na świat Mirandy i Tylera. Czytelnik z każdą kolejną stroną dokładniej dostrzegał, że Miranda, mimo fortuny i zapewnionej świetlanej przyszłości, nie czuje się szczęśliwa, a Tyler, doceniany w swoim zawodzie policjant, nie potrafi wybaczyć sobie błędów z przeszłości. Powieść przeczytałam w zaledwie kilka godzin i powiem szczerze, że miło spędziłam ten czas, kibicując postaciom w ich działaniach.
Druga pozycja z serii „Kiss” bez wątpienia spełnia swoje zamierzenia – bawi oraz ukazuje zabawną i wciągającą historię miłosną. Nie sądzę, bym kiedykolwiek wróciła do „Kto się śmieje ostatni”, ponieważ uważam, że jest to lektura, którą powinno czytać się tylko raz, jednak mogę z czystym sumieniem polecić ją tym, którzy cenią lekkie i przyjemne utwory, pozwalające na chwilę odprężenia. Trish Wylie wspaniale zaopiekuje się miłośnikami tego typu powieści, zapraszając ich do niebezpiecznego Nowego Jorku.
Niedawno za sprawą wydawnictwa Harlequin do naszych księgarni trafiła nowa seria książek – „Kiss”, która obejmuje powieści o tematyce typowo miłosnej. Kilka tygodni temu miałam okazję przeczytać pierwszy utwór z tego cyklu, „Kronika ślubnych wypadków” pióra Jessicy Hart, który sprawił, że całkowicie poświęciłam się sprawom bohaterów, razem z nimi przeżywając wszelkie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niekiedy pozwalamy innym rządzić naszym życiem. Czasami wręcz nieświadomie lub po prostu dla świętego spokoju zgadzamy się na to, by podjęto za nas decyzję, nie mówiąc żadnego słowa, ani też nie walcząc o własne szczęście, przyjmując to, co otrzymaliśmy. Niewątpliwie, jest to przerażające, ponieważ boimy się decydować, licząc na działanie osób trzecich. Jednak to my sami jesteśmy panami naszego losu i zawsze po przejściu ciężkiej drogi, w końcu budzimy się dostrzegając, że zaszliśmy w zupełnie innym kierunku, niż byśmy chcieli. Zbyt późno cofamy się i naprawiamy szkody, dostrzegając, że niektóre zadane przez nas ciosy były śmiertelne, a po innych zaś pozostanie trwała i bolesna blizna. Bohaterowie powieści Anny Piecyk, „Matnia”, pozwolili na to, by alkohol zawładnął ich życiem, zabierając ich latoroślom szczęśliwe dzieciństwo oraz spokój własnego ducha, nie dostrzegając ogromu zaistniałego problemu.
Lata 70. Grażyna i Ryszard nie pamiętają, by kiedykolwiek w ich domu był dzień bez alkoholu. Ich matka, Agata, potrafi wyjść do pracy i nie wracać do dzieci przez kilka dni, nie martwiąc się o to, że zostawia syna i córkę bez żadnej opieki czy pożywienia. Ojciec, Józef, w pewnym momencie ich życia po prostu znikł, nie mówiąc nikomu ani słowa o tym, gdzie można go znaleźć. Grażyna i Ryszard notorycznie są zaniedbywani przez rodzicielkę, która wszystkie swoje pieniądze przeznacza na wódkę, nie przejmując się potrzebami dorastających latorośli. Nie potrafi przyznać się do uzależnienia, nie będąc świadomą swoich błędów. Ryszard, starszy brat, postanawia pomóc sobie i siostrze, przez co dochodzi do tragedii…
Rok 2012. Filip skończył właśnie liceum, zdał maturę oraz ma zamiar studiować polonistykę na krakowskim uniwersytecie. Nikt jednak nie wie, ile wysiłku kosztowało go przygotowanie się do egzaminów w domu, gdzie cały czas dochodzi do pijackich libacji, w których uczestniczą jego ojciec i matka. Filip nigdy nie czuł się bezpiecznie w towarzystwie rodziców, nie dostrzegających, że ich tryb życia krzywdzi jedynego syna. Kiedy ojciec wygania pierworodnego z mieszkania, Filip postanawia, że nigdy już nie wróci do miejsca, w którym dorastał. Początkowo mieszka u kolegi, a następnie wynajmuje kawalerkę. Dzięki swoim zdolnością zdobywa pracę w firmie informatycznej, rozpoczynając życie na własny rachunek. Jednak okazuje się, że ciężko odciąć się od przeszłości – ojciec znów pojawia się w jego egzystencji, niszcząc szczęście swojego jedynego syna…
Anna Piecyk to bibliotekarka, mieszkająca i pracująca w Międzyzdrojach, która po licznych spotkaniach z pisarzami, sama postanowiła chwycić za pióro. „Matnia” to druga książka tejże autorki, która opowiada o trudnym problemie, jakim jest alkoholizm oraz jego wpływie na tych, którzy żyją pod jednym dachem z osobami uzależnionymi. Przyznam, że tę powieść przeczytałam jednym tchem, nie odrywając się od niej chociażby na moment. Od razu wciągnęłam się w historię Grażyny, Ryszarda i Filipa oraz ich rodziców, obserwując każdy ich krok w szarej rzeczywistości, w której nie znaleźli zbyt wiele szczęścia. Pisarka zastosowała ciekawą formę prezentacji treści lektury – „Matnia” składa się z kilku rozdziałów, w których poznajemy wydarzenia oczami nie tylko dzieci alkoholików, ale również i ich samych. Pani Piecyk doskonale oddała emocje małoletnich, pokazując ich strach i obawę o kolejne dni. Pomimo tego, że ojciec Grażyny i Ryszard pił i znęcał się na swoimi potomkami, jego córka modliła się o to, by jej tata wrócił do domu. Krzywdy, jakie sprawili rodzice, nie spowodowały, że ich syn i córka przestali ich kochać – oni cały czas wierzyli w to, że opiekunowie w końcu obudzą się i zobaczą jak wiele złego zrobili, naprawiając każdą szkodę. Niepełnoletni bohaterowie pozycji Anny Piecyk przerażają, głównie za sprawą swojego prostego toku rozumowania oraz nadziei na to, że nadejdą dni, kiedy będą bezgranicznie szczęśliwi. Ich jedynym marzeniem było to, aby mama w końcu otrzeźwiała oraz zaopiekowała się nimi, troszcząc się o ich potrzeby, takie jak chociażby jedzenie czy ubranie. O ile historia Grażyny i Ryszarda wzbudza bardzo negatywne uczucia, to postawa Filipa na pewien sposób pozwala uwierzyć w to, że jesteśmy w stanie osiągnąć to, czego chcemy. Ten młody chłopak dał radę rozpocząć normalne życie, które zapewne byłoby dla niego oazą spokoju, gdyby nie interwencja jego ojca. Kreacja bohaterów należy do kapitalnych, ponieważ odbiorca doskonale wczuwa się w sytuację, widząc ich lęki oraz problemy. Akcja utworu należy do spokojnych, lecz są momenty, gdy nagle przyspiesza tempa, pokazując świat w zupełnie innych kolorach. Bardzo trudno jest przewidzieć wydarzenia w tejże pozycji, ponieważ alkoholicy są zdolni do wszystkiego, o czym odbiorca dowiaduje się nieraz. Przyznam, że zakończenie „Matni” całkowicie mnie zaskoczyło i nie spodziewałam się, że autorka jest w stanie w tak genialny sposób powiązać losy wszystkich bohaterów. Anna Piecyk na końcowych kartach sprawia, że czytelnik odkrywa, iż ciężko oderwać się od alkoholu, nawet jeśli jesteśmy osobami współuzależnionymi. Jedynym wyjściem jest ucieczka od osób, które nas krzywdzą, zanim staniemy się ludźmi, którymi nigdy nie chcieliśmy być. Sam tytuł tego utworu – „Matnia”, czyli „sidła” lub „sytuacja bez wyjścia”, mówi za siebie, doskonale odnosząc się do losów postaci.
„Matnia” to powieść, która porusza bardzo trudny temat. Jednak pomimo tego, autorka wywiązała się ze swojego zadania kapitalnie, wspaniale przedstawiając przed czytelnikiem obraz ludzi, borykającymi się z problemem, jakim jest notoryczne nadużywanie alkoholu. Za sprawą kapitalnych opisów oraz umiejętnego ukazania emocji i uczuć, Anna Piecyk pokazała, co tak naprawdę dzieje się w domach, w których brakuje pieniędzy na jedzenie, a starcza na hektolitry wódki. „Matnia” pozwala spojrzeć na nasze otoczenie oraz zauważyć, jakie piekło rozgrywa się niedaleko nas i jaki horror przeżywają nieletni, będący skazani na opiekę pijanych rodziców.
Niekiedy pozwalamy innym rządzić naszym życiem. Czasami wręcz nieświadomie lub po prostu dla świętego spokoju zgadzamy się na to, by podjęto za nas decyzję, nie mówiąc żadnego słowa, ani też nie walcząc o własne szczęście, przyjmując to, co otrzymaliśmy. Niewątpliwie, jest to przerażające, ponieważ boimy się decydować, licząc na działanie osób trzecich. Jednak to my sami...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy chodziłam jeszcze do szkoły podstawowej, nauczycielka historii jako zadanie domowe kazała dowiedzieć się informacji o losach mieszkańców mojego miasta w czasie II wojny światowej. Doskonale wiedząc, że doświadczenia mojej prababci będą doskonałym źródłem informacji, postanowiłam porozmawiać z nią na ten temat. Wówczas poznałam sporo zaskakujących wiadomości o moich przodkach, którzy przeżyli wiele dramatycznych chwil, uciekając przed oprawcami. Ta rozmowa do dzisiaj pozostała w mojej pamięci, a wspomnienia prababci mam zapisane w specjalnym zeszycie, wiedząc, że kiedyś mogą się przydać. Wtedy też uświadomiłam sobie, że tak naprawdę niewiele wiem o moich korzeniach, żyjąc praktycznie teraźniejszością. Często podczas spotkań rodzinnych dochodzi do przedstawienia opowieści naszych bliskich, którzy jak się okazuje – mają wiele do opowiedzenia. Niestety, pamięć ludzka ma to do siebie, że z czasem zapominamy o słowach innych, nie będąc w stanie zapamiętać wszystkich szczegółów ich historii.
„Mam marzenia” to autobiografia Mieczysława Karaszewskiego – rodowitego mieszkańca Nysy, który studiował na wrocławskiej Akademii Rolniczej, a następnie pracował m.in. jako prezes Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Prusinowicach i lustrator Krajowej Rady Spółdzielczej. Pomimo tego, że debiutancka książka tego autora jest autobiografią, pan Karaszewski nie skupia się w niej jedynie na własnym życiorysie. W lekturze można znaleźć wiele informacji na temat członków rodziny pisarza, jak i też osób szczególnie mu bliskich, przez co poznajemy ich losy na przestrzeni wielu lat, dowiadując się jak wyglądało ich życie chociażby w czasie II wojny światowej czy też PRL-u. Jak sam pan Karaszewski wyjawia, „Mam marzenia” napisał dla rodziny, z którą czuje się bardzo związany. Zakończenie pracy zawodowej stało się dla niego zielonym światłem do stworzenia pamiątki dla przyszłych pokoleń oraz wspaniałego dokumentu, dla ludzi, którzy interesują się historią i tych, którzy posiadają podobne przeżycia, co autor i jego krewni. Niewątpliwie, losy familii pana Karaszewskiego należą do interesujących i niestety – dość dramatycznych. W tym utworze czytelnik dowiaduje się m.in. tego, iż dziadek autora, Franciszek Zworski, zwolennik Józefa Piłsudskiego, uczestniczył w wyzwoleniu Wilna w 1920 roku, a w czasie wojny trafił do Oświęcimia, przeżywając ten trudny czas. Natomiast w 1943 roku mama Mieczysława Karaszewskiego, Krystyna, mając niespełna szesnaście lat, musiała rozstać się ze swoimi bliskimi, będąc wysłaną na mroźną Syberię, gdzie wykonywała przymusowe roboty. Losy rodu pisarza należą do naprawdę interesujących, ponieważ jak widać – jego przodków doświadczyło życie, niekoniecznie z dobrej strony. Pan Karaszewski o wszelkich wydarzeniach z przeszłości swojej rodziny pisze z niezwykłym polotem, pokazując swoje uznanie dla każdego członka familii, przez co, myślę, że nieświadomie, rozbudza zaciekawienie czytelnika. Dzieje dziadka i mamy debiutanta to jedynie przykłady fascynujących historii, ponieważ w „Mam marzenia” znajdują się również wspomnienia o babci pisarza, czy też o jego ojcu, który był pedagogiem, zyskując szacunek każdego uczucia. Pomimo wielu ciekawych informacji historycznych to muszę przyznać, że autor całkowicie podbił moje serce swoją relacją z wyprawy do Grecji w 1977 roku. Wraz ze swoim przyjacielem, Tadeuszem, autostopem przeprawili się do dalekiego kraju, zwiedzając po drodze wiele wspaniałych miejsc, przeżywając niesamowite przygody oraz poznając nowych znajomych. Z przyjemnością czytałam zapiski autora z tego okresu, zazdroszcząc mu w duchu odwagi do podjęcia takich działań. Również rodzinna podróż państwa Karaszewski do Hiszpanii czy Włoch pokazała wspaniałe relacje, panujące między jej uczestnikami, na pewien sposób wzruszając odbiorcę.
Mieczysław Karaszewski w „Mam marzenia” skupia się nie tylko na przeszłości, przedstawiając również swoją obecną teraźniejszość. Nie trudno zauważyć, że dumą autora są jego synowie, o czym on sam podkreśla wielokrotnie. Dodatkowo powieść autobiograficzna składa się z wielu przemyśleń debiutanta o obecnych czasach, jak też i o zmianach, jakie zaszły w naszym kraju na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Spostrzeżenia pana Karaszewskiego są bardzo trafne i zmuszają do refleksji, jak i też zauważenia, że praktycznie wszystko wokół nas cały czas się zmienia.
Lektura została napisana przyjemnym językiem, co sprawia, że można pochłoną historię rodu Karaszewskich praktycznie jednym tchem. „Mam marzenia” składają się z czternastu rozdziałów, w których rozwijany jest wybrany przez autora wątek z dziejów jego rodziny, jak i jego samego. Niestety, w utworze często pojawia się sformułowanie „do tego wrócę później”, co moim zdaniem nie jest dobrym zabiegiem. Wolałabym jako czytelnik, by pisarz skończył rozpoczętą myśl, a nie trzymał mnie w niepewności i zainteresowaniu, aż nadejdzie dobry moment, by wyjawić dalszą część danej historii. Niekiedy odczuwałam wrażenie, że ten debiut literacki jest bardzo chaotyczny – nie widziałam przed sobą jasno postawionych faktów, a jedynie zbiór informacji, które składały się z losów kilkunastu osób. Żałuję, że autor nie zdecydował się na zamieszczenie drzewa geologicznego swojej rodziny, co bardzo pomogłoby odbiorcom w uszeregowaniu wszelkich wiadomości. Irytowałam się również, gdy czytając o intrygującym wydarzeniu z egzystencji pisarza, nagle pojawiały się jego refleksje na zupełnie odmienny tematu, przez co można było się pogubić… Przyznam, że nigdy dotąd nie czytałam żadnej książki, która byłaby chociaż trochę podobna do „Mam marzenia”. Głównie za sprawą tego, że w zapiskach pana Karaszewskiego trudno doszukać się jakichkolwiek cieni – w zdecydowanej części wszystkie wydarzenia z jego życia kończą się szczęśliwie, rodzina debiutanta wiedzie cudowną egzystencję, osiąga sukcesy, podróżuje… Odnosiłabym w niektórych momentach wrażenie, że ta opowieść jest zbyt sielankowa, że znajdują się w niej same plusy, a minusy zostały ukryte. Jeżeli w życiu autora naprawdę nie ma żadnych dramatycznych wydarzeń to pozostaje mi tylko pogratulować mu przychylności od losu… Jak już wspomniałam, ciężko nazwać pozycję autorstwa Mieczysława Karaszewskiego typową autobiografią za sprawą tego, iż debiutant często ukazuje własne refleksje, czy też historię bliskich mu osób. Osobiście byłam bardzo zdziwiona, gdy na kartach tej lektury znalazło się miejsce nawet dla wnuczki sąsiadki pisarza, o której losach również się dowiadujemy… Dostrzegam pozytywne i negatywne aspekty tego typu twórczości, lecz muszę przyznać jedno – od „Mam marzenia” bije niesamowite ciepło, które pokazuje prawdziwą potęgę i moc rodziny. Mieczysław Karaszewski swoją publikacją ukazał mi, jak ważna w życiu człowieka jest obecność bliskich. To istotne, byśmy znali naszych przodków, byśmy wiedzieli „skąd nasz ród”. Zainteresowanie historią swojej familii i chęć ukazania jej losów na kartach powieści świadczą o tym, że autor to człowiek, który przywiązuje wartość do swojego otoczenia. Jego autobiograficzna powieść bez wątpienia stanie się ważna dla kolejnych pokoleń, jak i też dla ludzi, którzy pragną spojrzeć na trudną przeszłość naszego narodu. Pomimo kilku błędów, o których wspomniałam, odebrałam „Mam marzenia” jako interesujący dokument, który przedstawił mi debiutanta, posiadającego wspaniałe ideały. Dodatkowo liczne zdjęcia w tym utworze przybliżają nam sylwetkę autora i jego bliskich, pokazując jego przemiany na przestrzeni czasu.
W wywiadzie z tygodnikiem „Nowiny Nyskie” Mieczysław Karaszewski wyznał, że obecnie jest w trakcie tworzenia swojej drugiej książki, która ma być lepsza od jego debiutu. Osobiście jestem bardzo ciekawa, jak potoczy się kariera literacka tego autora oraz czy poczyni postępy w swoim warsztacie. „Mam marzenia” to pozycja, która podbije serca członków rodziny pana Karaszewskiego, ale również i czytelników, ceniących sobie historię, jak i też wyznania ludzi, żyjących w trudnych czasach. Osobiście będę tę pozycję wspominać miło, właśnie za sprawą tego niezwykłego ciepła, które znalazłam w tym utworze.
Kiedy chodziłam jeszcze do szkoły podstawowej, nauczycielka historii jako zadanie domowe kazała dowiedzieć się informacji o losach mieszkańców mojego miasta w czasie II wojny światowej. Doskonale wiedząc, że doświadczenia mojej prababci będą doskonałym źródłem informacji, postanowiłam porozmawiać z nią na ten temat. Wówczas poznałam sporo zaskakujących wiadomości o moich...
więcej mniej Pokaż mimo to
O ludziach, czyniących dobro i udzielających się w różnego rodzaju akcjach charytatywnych, zazwyczaj mówi się bardzo mało. W gazetach trudno znaleźć artykuły na temat tych, którzy swoją postawą zasługują na uznanie oraz szacunek całego społeczeństwa. Na każdym kroku górują informacje o kolejnych zbrodniach, nieszczęśliwych wypadkach, czy absurdalnych wydarzeniach, stworzonych tylko po to, by wywołać skandal. Niewątpliwie, jest to pewnego rodzaju paradoks. Przecież wszyscy chcemy, żeby wokół nas nie było żadnej przestępczości czy nieszczęść, a jednak odruchowo zawsze szukamy reportaży o tego typu zdarzeniach, w których często przedstawiona jest po prostu głupota ludzka.
O Ilonie Felicjańskiej zrobiło się głośno w roku 2010, kiedy to spowodowała wypadek samochodowy, będąc pod wpływem alkoholu. Właśnie wtedy rozpoczęła się medialna nagonka na jej temat, a jej nazwisko znalazło się na pierwszych stronach gazet, ukazując jej karierę w jak najgorszym świetle. I nie będę w tej chwili ukrywać, że właśnie tamten moment spowodował, że słynna modelka stała się rozpoznawalna, zyskując sławę na cały kraj. Osobiście, gdy wśród moich znajomych zadałam pytanie, czy znają panią Felicjańską zazwyczaj odpowiadali: „To ta, która spowodowała wypadek po pijaku?”, co budzi niemałe zdziwienie. Przecież Ilona Felicjańska to jedna z najbardziej znanych polskich modelek, biorąca udział w pokazach zagranicznych, chociażby na wybiegach u Calvina Kleina czy Pierre’a Cardina, II wicemiss Polonia z 1993 roku, założycielka i prezes Fundacji „Niezapominajka”, która wspiera ofiary wypadków i osoby dotknięte przez choroby. Więc dlaczego kojarzymy ją tylko z jednego nieszczęśliwego epizodu z jej życia? Powstaje pytanie: czy to jest sprawiedliwe?
„Cała prawda o…” to wywiad-rzeka, który został przeprowadzony przez Anetę Pondo, redaktor naczelną czasopisma „Miasto Kobiet” i portalu miastokobiet.pl, z Iloną Felicjańską. Rozmowy tych dwóch kobiety trwały niemalże sto dni – od lutego do kwietnia bieżącego roku, a miejsce miały praktycznie wszędzie – w domu, kawiarni, hotelu, podczas sesji zdjęciowych czy służbowych wyjazdów. Książka składa się z kilkunastu grup tematycznych – w każdej z nich modelka opowiada o wybranym aspekcie swojego życia, odpowiadając na konkretne pytania, co sprawia, że ciężko znaleźć w tym utworze jakiekolwiek niedomówienia. Wywiad rozpoczyna się i kończy krótkim tekstem pani Felicjanskiej, która na początku przybliża odbiorcom kolizję samochodową z 2010 roku, a na ostatnich kartach pisze o celach tej publikacji. Dodatkowo często pojawiają się słowa autorstwa przyjaciół, znajomych i terapeutów artystki, oceniających jej działania i ich motywy. Wypowiedzi II wicemiss Polonia w „Cała prawda o…” wydają się być szczerze oraz przede wszystkim – swobodne. Z przyjemnością czytałam o pierwszych krokach bohaterki tejże publikacji w stronę modelingu, czy też jej sukcesach na zagranicznych pokazach. Ilona Felicjańska w sposób bardzo interesujący ukazała początki swojej kariery, przedstawiając szczegółowo każdy aspekt pracy modelki oraz wydarzenia, z jakimi spotkała się, walcząc o spełnienie własnych marzeń. Nie zabrakło również kilku zdań odnośnie programów telewizyjnych, w których występowała, czy też które prowadziła, np. „Na każdy temat”. Jednak ten wywiad-rzeka to przede wszystkim również pokazanie w całości życia prywatnego znanej celebrytki, która bez żadnych oporów opowiada o własnych lękach, załamaniach i upokarzających zdarzeniach, jakie ją dotknęły. Aneta Pondo nie bała się pytać o najtrudniejsze sprawy, takie jak chociażby kontakty Felicjańskiej z ojcem, którego nigdy nie poznała, mimo że mieszkali dosyć blisko siebie. Jednak myślę, że czytelników najbardziej interesuje to, jak doszło do tego, że znana i szanowana modelka nagle wpadła w alkoholizm oraz wsiadła za kierownicę, tracąc prawo jazdy na okres trzech lat. Co skłoniło ją do przyznania się do własnych błędów na wizji oraz dlaczego tak często podkreśla to, iż jest osobą uzależnioną? Osobiście duże wrażenie zrobiła na mnie postawa pani Felicjańskiej, która wprost mówi o próbie samobójczej, pobycie w szpitalu w Tworkach, nieudanym małżeństwie, braku akceptacji ze strony ludzi, którzy po wypadku całkowicie zerwali z nią kontakty, zapominając o jej wcześniejszych działaniach, oraz o walce z alkoholem, który swego czasu był nieodłącznym elementem życia tejże gwiazdy. „Cała prawda o…” często porusza czytelnika, głównie za sprawą niezwykłej siły, jaką nosi w sobie modelka. Pomimo wielu tragicznych wydarzeń, problemów finansowych, ciągłych ataków medialnych, Ilona Felicjańska w dalszym ciągu nie poddaje się, dążąc do zrealizowania wszystkich swoich planów. W tej lekturze znajdują się również informacje na temat powstania powieści „Wszystkie odcienie czerni”, która już przed wydaniem była krytykowana, oraz wyjaśnienie tego, jak naprawdę wyglądała sprawa publikacji zdjęć modelki na łamach „Super Expressu” w objęciach Przemysława Stoppy. Nie będę ukrywać, że zaskoczyły mnie momenty, gdy Felicjańska niezbyt pochlebnie wypowiedziała się o byłym mężu. Fragmenty jej wypowiedzi na temat ich kontaktów seksualnych można znaleźć w internecie i bynajmniej chwilowo budzą kontrowersję wśród internautów, zaniepokojonych wpływem tych słów na dzieci artystki. To zwierzenie daje pewnego rodzaju nadzieje dla wszystkich kobiet, przeżywających podobne chwile. Podziwiam panią Felicjańską za odwagę oraz umiejętność spojrzenia z dystansem na wszystkie problemy, z jakimi do dzisiaj się boryka. Nie dziwię się, że niektórzy odbiorcy zaczęli martwic się o dzieci II wicemiss Polonii, ponieważ niektóre odpowiedzi naszej bohaterki dotykają trudnych problemów, o których zazwyczaj nie mówi się nieletnim. Jednak uważam, że jest to osobisty wybór Felicjańskiej. Nie popieram w całości spojrzenia na świat tejże modelki, ani też podczas czytania tego wywiadu nie próbowałam usprawiedliwić jej dosyć kontrowersyjnych działań, szczególnie tych po wypadku. Uważam, że w historii II wicemiss Polonii znajduje się wiele wspaniałych prawd życiowych, co sprawia, iż odkrywamy, że każdy zasługuje na drugą szansę.
Wywiad przeprowadzony przez Anetę Pondo czyta się z ogromną przyjemnością i zainteresowaniem. Dziennikarka przygotowała intrygujące pytania, które dokładnie ujawniły prawdziwą naturę znanej modelki, przedstawiając przed czytelnikiem zupełny obraz „tej złej” kobiety, o której tak często rozpisują się brukowce. W obecnych czasach, kiedy na każdym kroku można napotkać kłamstwa, nie istnieje stuprocentowa pewność, że Ilona Felicjańska odpowiadała całkowicie szczerze, jednak zaimponowała mi tym, iż zdecydowała się na otwartą rozmowę o swoim problemie z alkoholem, czy też to, że wprost mówiła o ludziach, na których się zawiodła, nie licząc się z tego konsekwencjami. Całość została utrzymana w przyjemnym klimacie – w książce „Cała prawda o…” jest czas na momenty dramatyczne z życia modelki, lecz i pojawiają się wspomnienia szczęśliwych chwil, które sprawiają, że podczas czytania odbiorca nieświadomie się uśmiecha.
Podsumowując, „Cała prawda o…” to naprawdę interesująca pozycja, która przedstawia inną osobę, niż tą kreowaną w mediach. Ilona Felicjańska ze swobodą opowiada o tym, jak doszła do miejsca, w którym znajduje się dzisiaj, pokazując, że nigdy nie należy się poddawać. Jej wypowiedzi na temat alkoholizmu czy też małżeńskich pułapek mogą stać się inspiracją dla ludzi, którzy patrząc na determinację modelki pójdą jej przykładem, wychodząc na prostą. O działaniach celebrytki na rzecz osób chorych dowiedziałam się dopiero z tej książki i jestem wręcz zażenowana tym, że nigdy nie natrafiłam na żaden artykuł o Fundacji „Niezapominajka” oraz akcjach, jakie zostały przeprowadzone przez jej założycielkę. „Cała prawda o…” pozwoliła mi spojrzeć na kobietę, która w pewnym momencie swojego życia zagubiła się, lecz również pokazała pewną siebie artystkę, uczącą się na błędach.
O ludziach, czyniących dobro i udzielających się w różnego rodzaju akcjach charytatywnych, zazwyczaj mówi się bardzo mało. W gazetach trudno znaleźć artykuły na temat tych, którzy swoją postawą zasługują na uznanie oraz szacunek całego społeczeństwa. Na każdym kroku górują informacje o kolejnych zbrodniach, nieszczęśliwych wypadkach, czy absurdalnych wydarzeniach,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niedawno miałam przyjemność przeczytać powieść autorstwa Rachel Joyce, „Niezwykła wędrówka Harolda Fry”, która otwierała nową serię wydawnictwa Znak „Dobre strony”. Zadaniem książek, należących do tego cyklu, jest przede wszystkim niesienie nadziei oraz wiary w miłość i przyjaźń. Wyżej wskazana pozycja całkowicie spełniła swój cel, wzbudzając we mnie skrajne emocje oraz pozwalając mi inaczej spojrzeć na wiele spraw. Drugim utworem z tej serii jest „Teraz i zawsze”, który został napisany przez polską autorkę, ukrywającą się pod pseudonimem Carolyn Egan. Debiutująca pisarka, która obecnie mieszka na angielskiej prowincji wraz z mężem i dwójką dzieci, napisała tę pozycję po śmierci swojej najlepszej przyjaciółki, co pozwoliło przetrwać jej trudne chwile. Myślę, że pani Egan na kartach tej powieści oddała uczucia, jakie towarzyszyły jej po odejściu bliskiej osoby, co bez wątpienia można zauważyć, czytając tę powieść.
Główną bohaterką kobiecą „Teraz i zawsze” jest Maia – szczęśliwa żona i matka, która po uporczywej i długiej walce z nowotworem, umiera. Jej mąż, Steven, oraz pięcioletni syn, Josh, nie mogą pogodzić się z tym wydarzeniem, początkowo nawet nie wyobrażając sobie życia bez Maii. Jednak bohaterka otrzymuje od losu jeszcze jedną szansę – po śmierci budzi się jako Judy, niedoszła samobójczyni, i jako zupełnie nowa osoba powraca do życia, zdobywając nowego towarzysza swojej doli – psa rasy labrador. Będąc Judy, Maia obserwuje zachowanie swoich bliskich, dostrzegając ich zmagania z żałobą oraz próbę powrócenia do normalnych czynności po odejściu ukochanej persony. Jest gotowa zrobić wszystko, by Steven znów się zakochał, a Josh wychował się w prawdziwej rodzinie. Jednak czy uda jej się uszczęśliwić swoich mężczyzn oraz pomóc im odnaleźć drogę do szczęścia, nie mogąc wyjawić kim jest naprawdę?
„Teraz i zawsze” to książka, która została wykreowana na tak zwanego „wyciskacza łez”. Mamy tutaj traumatyczne wydarzenie, jakim jest śmierć młodej kobiety, załamanie zakochanego mężczyzny, który z trudem próbuje uporządkować swoje życie po odejściu żony, oraz małego chłopca, nie potrafiącego zrozumieć, co stało się z jego matką. Jednak oprócz tego pojawiają się również i dobre aspekty ich życia – przy Stevenie i Joshu pojawia się Maia, co prawda jako inna osoba, aczkolwiek w dalszym ciągu pełniąca funkcję anioła stróża rodziny. Sama fabuła utworu, czyli śmierć na wskutek choroby nowotworowej oraz niezwykła siła miłości, będąca w stanie pokonać nawet kres życia ludzkiego, na pewien sposób wzrusza, ponieważ myślę, że każdy z nas chciałby po wiecznym śnie powrócić na ziemię oraz pomóc swoim bliskim. Pomysł Carolyn Egan na przedstawienie losów rodziny, przeżywającej okres żałoby, myślę, że jest bardzo dobry – osobiście uwielbiam czytać o ludzkich emocjach, dlatego też pod tym względem autorka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Jednakże irytowała mnie atmosfera, która pojawiła się w tym utworze. Całości towarzyszy niesamowity spokój – akcja w żadnym momencie nie przyspiesza, ciężko znaleźć jakiekolwiek dramatyczne wydarzenie, a postacie niestety wydają się być bardzo płaskie. O ile na samym początku z zainteresowaniem śledziłam losy bohaterów, to niestety mniej więcej połowie odczuwałam już tylko znużenie, czując, że pani Egan pisze niemalże cały czas o tym samym. Rozumiem, że pisarka chciała przedstawić życie zwykłych ludzi po odejściu ważnej dla nich osoby, jednak zrobiła to w taki sposób, że odbiorca nie poczuł żadnego rozżalenia czy smutku ze strony postaci. A najgorsze jest to, że niekiedy odnosiłam wrażenie, że pisarka uporczywie dążyła do tego, by wzbudzić w czytelniku jakiekolwiek emocje. Są sceny w tej lekturze, które mają jeden cel – wywołać poruszenie oraz najlepiej potok łez. Zabrakło mi w „Teraz i zawsze” dynamizmu – ten spokój, o którym już wspomniałam, nie udziela się odbiorcy, a doprowadza go do pewnego rodzaju rozgoryczenia. I być może ten negatywny aspekt lektury jest również jej plusem, ponieważ, gdy odchodzi bliska osoba, czujemy, że zmienia się cały nasz świat, lecz zarazem po czasie widzimy, że w dalszym ciągu funkcjonujemy tak samo jak kiedyś. Znów chodzimy do pracy, spotykamy się z przyjaciółmi, gotujemy, wychodzimy na spacer, do kina… Odczuwamy smutek, jednak umiemy żyć dalej, choć przecież stało się aż tak wiele. Ta książka daje nadzieję na to, że po najgorszej burzy nadejdzie tęcza, odmieniająca nasz dotychczasowy los. Judy, a raczej Maia, była właśnie takim promykiem słońca po wszelkich perturbacjach życiowych Josha i Stevena. Swoją obecnością sprawiła, że dwójka jej ukochanych mężczyzn znów zaczęła żyć, dostrzegając świat w zupełnie innych barwach. Początkowo byłam zdziwiona postępowaniem Maii w nowym wcieleniu, gdyż spodziewałam się, że akcja utworu pójdzie w zupełnie innym kierunku. Jednak zabieg, który zastosowała autorka, jest niezwykle ciekawy i trudny do przewidzenia. Śmierć nie okazała się być ostatecznym rozłączeniem osób, które tworzyły szczęśliwą rodzinę, co bez wątpienia jest piękne. Carolyn Egan posiada przyjemny styl i potrafi doskonale wyrazić uczucia bohaterów, co sprawia, że odbiorca rozumie, jakie emocje nimi targają. Pomimo tego, iż jak już wspomniałam, akcja w tym utworze nie należy do szczególnie szybkich, to „Teraz i zawsze” posiada przesłanie. Autorka pokazała to, że zmarłe osoby chcą, abyśmy w dalszym ciągu byli szczęśliwi oraz nieśli tę radość innym ludziom. I oczywiście nie można nigdy mieć wątpliwości, iż miłość silniejsza jest niż śmierć…
Powieść Carolyn Egan przypadnie w dużej mierze czytelnikom, którzy lubią dramatyczne historię, dające zarazem nadzieję na lepsze jutro. Brakowało mi w tej lekturze dynamizmu, lecz sądzę, że dla niektórych przedstawiony w utworze spokój okaże się być wręcz doskonały. Autorka „Teraz i zawsze” nieraz wywołała na moich ustach uśmiech za sprawą ukazanych wydarzeń oraz spowodowała, że zadałam sobie pytanie, co będzie po mojej śmierci oraz co stanie się, jeśli na zawsze utracę tych, których kocham. Ta lektura pokazuje, jak kruche jest życie ludzkie i że nie warto tracić czasu na smutek. Mimo, że po przeczytaniu tego utworu pozostał we mnie pewien niesmak, tak jakby czegoś mi brakowało, to polecam tę książkę szczególnie kobietom, które często się wzruszają podczas czytania – niewątpliwie dla takich odbiorców ta pozycja powinna być sprzedawana razem z paczką chusteczek. ;)
Niedawno miałam przyjemność przeczytać powieść autorstwa Rachel Joyce, „Niezwykła wędrówka Harolda Fry”, która otwierała nową serię wydawnictwa Znak „Dobre strony”. Zadaniem książek, należących do tego cyklu, jest przede wszystkim niesienie nadziei oraz wiary w miłość i przyjaźń. Wyżej wskazana pozycja całkowicie spełniła swój cel, wzbudzając we mnie skrajne emocje oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Za każdym razem, gdy zbliża się Nowy Rok, media powtarzają, że jest to dobry czas, by coś zmienić w swoim życiu oraz stworzyć listę rzeczy, które chcemy zrobić, by następnie skrupulatnie trzymać się niej aż do końca nadchodzącego roku. Zazwyczaj ci, którzy podejmują się tego zadania, po miesiącu odkładają swoje notatki na bok, zapominając o noworocznych postanowieniach. Jednakże o ile możemy zaplanować zmianę pracy czy też mieszkania, to znacznie trudniej jest zaplanować nasze kontakty międzyludzkie. Bo nawet jeśli założymy, że teraz będziemy czekać na miłość, to jaką mamy gwarancję, że spotkamy tego odpowiedniego człowieka? Albo co jeśli postanowimy poczekać jeszcze kilka lat przed nawiązaniem dłuższej znajomości, a przed naszymi drzwiami stanie osoba, którą pokochamy z całego serca? Niewątpliwie, takie sprawy zależą jedynie od losu, a my sami jedynie podejmujemy decyzję, czego tak naprawdę chcemy. Główna bohaterka utworu „Kronika ślubnych wypadków” autorstwa Jessicy Hart tworzyła zbiór pięcioletnich planów, w których nie było nawet wspomnienia o miłości, jaka niespodziewanie i nagle pojawiła się w jej życiu…
Firth Williams to pani inżynier, która wykazuje się ogromnym pracoholizmem oraz zaangażowaniem w swoją pracę. Zawsze ściśle trzyma się planów oraz pragnie rozwijać karierę, podejmując się coraz to ciekawszych zleceń. Zapewne spełniłaby całą swoją listę celów, gdyby nie nadzór budowy nowego centrum konferencyjnego w małej miejscowości Whellerby Hall, gdzie poznaje George’a – miejscowego hodowcę koni, który od samego początku irytuje Firth pewnością siebie. Jednak dopiero, gdy do akcji wkracza przyrodnia siostra Firth, Saffron, która prosi ją o przygotowanie niezapomnianego wieczoru panieńskiego, jej ustabilizowane i spokojne życie zmienia się całkowicie. Zadanie mogłoby się wydawać proste, gdyby nie fakt, iż Saffron wychodzi za gwiazdę popu, Jaxa Jacksona, a wesele będzie prawdziwą atrakcją dla prasy, jak i telewizji, dlatego też wszystko musi wypaść idealnie. Firth, która zarazem nie może odejść z placu budowy, decyduje się wspomóc swoją siostrę w tej trudnej chwili, mogąc liczyć na wsparcie George’a, który prosi ją o specjalną przysługę…
Jessica Hart zaczęła pisać książki, aby uzyskać pieniądze na ukończenie doktoratu z historii średniowiecza. Jednak, gdy osiągnęła swój cel, tworzyła dalej, zdobywając rzesze odbiorców, którzy pokochali jej powieści o miłosnych perypetiach bohaterów. Obecnie pani Hart jest pisarką „na pełen etat”, a na swoim koncie ma wydanych ponad 50 książek oraz kilka prestiżowych nagród, takich jak chociażby RITA Award za najlepszy romans tradycyjny. „Kronika ślubnych wypadków” to przyjemna i lekka lektura, którą czyta się praktycznie jednym tchem, z uśmiechem na ustach obserwując losy bohaterów. Nie nazywałabym tego utworu ambitnym, ani też szczególnie pouczającym. Myślę, że celem tejże pisarki było sprawienie radości czytelnikom oraz oderwanie ich od zwykłej codzienności, co też jej się udało. Pomimo tego, że fabuła tej lektury nie należy do szczególnie wybitnych, to z czasem można wciągnąć się w zawiły ciąg zdarzeń oraz obdarzyć sympatią każdą ukazaną osobę. Od samego początku Firth przyciąga uwagę odbiorcy za sprawą swojego zasadniczego spojrzenia na świat, którego się trzyma w każdej sytuacji. Jednak wraz każdym kolejnym rozdziałem odbiorca zauważa zmianę w pani inżynier, która za sprawą swojego nowego przyjaciela, George’a, oraz pewnej intrygi przygotowanej przez tych dwojga zaczyna inaczej postrzegać swoje otoczenie. W „Kronika ślubnych wypadków” znajduje się wiele zabawnych wydarzeń, które pozytywnie wpływają na odbiór tej pozycji. Dialogi są żywe, a opisy doskonale oddają emocje bohaterów i ich relacje między sobą, jak i też ciekawie obrazują wygląd miejsc, w których przebywają. Nie mogę powiedzieć, że Jessica Hart szokowała mnie swoimi pomysłami, czy też że zakończenie tego utworu było zupełnie nieprzewidywalne, bo niestety łatwo można było domyśleć się wszystkich wydarzeń. Autorka posiada lekki styl, co też przyczyniło się do tego, że tę książkę przeczytałam z niezwykłą swobodą, obserwując rozwój sytuacji oraz sprawdzając, czy moje domysły zgadzają się z tym, co działo się na kartach tej powieści.
„Kronika ślubnych wypadków” nadaje się idealnie do czytania w czasie letnich dni. Pozwala się odprężyć oraz zapomnieć o własnych problemach, skupiając uwagę czytelnika na losach roztargnionych bohaterów. Spędziłam miłe chwile w towarzystwie wykreowanych przez Jessicę Hart postaci, nieraz wybuchając śmiechem, czytając o ich perypetiach. Myślę, że miłośnicy lekkich lektur z niebanalną historią miłosną w tle będą zachwyceni tą pozycją.
Za każdym razem, gdy zbliża się Nowy Rok, media powtarzają, że jest to dobry czas, by coś zmienić w swoim życiu oraz stworzyć listę rzeczy, które chcemy zrobić, by następnie skrupulatnie trzymać się niej aż do końca nadchodzącego roku. Zazwyczaj ci, którzy podejmują się tego zadania, po miesiącu odkładają swoje notatki na bok, zapominając o noworocznych postanowieniach....
więcej mniej Pokaż mimo to
Często uświadamiamy sobie bardzo ważne rzeczy dopiero w momencie, gdy tracimy coś bezpowrotnie. Dopiero wówczas odkrywamy, że dana osoba była kimś wyjątkowym, szczególnym – człowiekiem, którego dotychczas nie docenialiśmy, nie będąc świadomym, jak wiele mu zawdzięczamy. Zaskakujące jest to, że dopiero w naprawdę dramatycznych momentach odkrywamy prawdziwą wartość miłości i przyjaźni, które niegdyś były przez nas odrzucone z różnych względów, niekiedy również i ze strachu. Mówi się, że nigdy nie jest za późno by przyznać się do błędu, lecz czasami brakuje czasu, aby powiedzieć o swoich myślach przyjaciołom, zanim naprawdę zabraknie nam ziemskiego czasu. Tytułowy bohater powieści Rachel Joyce, „Niezwykła wędrówka Harolda Fry”, w przeciągu chwili zdecydował się na desperacki krok, mając nadzieję, że w ten sposób przyniesie ratunek dawnej znajomej z pracy, z którą kontakt utracił wiele lat temu w niecodziennych okolicznościach.
Harold Fry to emeryt, który wiedzie spokojne i ustabilizowane życie u boku żony Maureen, która jest jego życiową towarzyszką nieprzemiennie od 45 lat. Pomimo tego, że staż ich małżeństwa imponuje, pomiędzy nimi panują chłodne relacje. Obydwoje uciekają przed sobą, obawiając się czasu spędzonego razem, przez co coraz bardziej oddalają się od siebie. Ich uporządkowany świat zmienia się w chwili, gdy Harold otrzymuje list pożegnalny od Queenie Hennessy, dawnej przyjaciółki z pracy, która informuje go o swojej postępującej chorobie. Początkowo starszy mężczyzna pisze tylko kilka słów i wychodzi z domu z zamiarem wysłania odpowiedzi do długo-niewidzianej znajomej. Jednak w drodze na pocztę uświadamia sobie, że taka forma reakcji to zbyt mało, aby wyrazić swoją wdzięczność dla tej kobiety. Dlatego też postanawia wyruszyć pieszo z Kingsbride do oddalonego o 627 mil do hospicjum w Berwick-upon-Tweed, gdzie przebywa Queenie. Fry stara się uwierzyć w to, że dopóki będzie szedł, kobieta będzie czekała na niego, a co za tym idzie – będzie w dalszym ciągu żyła. Bez żadnego ekwipunku idzie przed siebie, spotykając ludzi, którzy ofiarowują mu swą pomoc oraz dzielą się z nim własnymi troskami i przeżyciami. Po drodze Harold rozmyśla na temat swojego życia, dostrzegając w nim wiele blasków, jak i cieni, o których dotychczas nikomu nie mówił. Chwile ciszy i długa trasa sprawiają, że zaczyna na nowo przezywać rodzinne tragedie, dając zarazem innym ludziom nadzieję na szczęście. Harold Fry dostrzega, że ta droga ma na celu nie tylko uratowanie Queenie, ale również i jego samego. Jednak czy bohater zdąży dotrzeć do Berwick-upon-Tweed przed śmiercią przyjaciółki? I kim tak naprawdę dla Harolda była Queenie?
„Niezwykła wędrówka Harolda Fry” to książka, która budzi skrajne emocje, głównie za sprawą postawy głównego bohatera. Już na samym początku czytelnik poznaje postać Harolda Fry, który pomimo tego, iż posiada piękny dom, wspaniałą żonę oraz ustabilizowane życie nie czuje się szczęśliwy. I zaskakujące jest to, że pomimo tego, iż autorka wprost nie pisze o samotności tego mężczyzny i jego oddaleniu od codziennych spraw, odbiorca doskonale wyczuwa, że w głębi duszy boryka się on z wieloma problemami. Łatwo można utożsamić się z tym emerytem, który od zawsze miał problem z nawiązaniem znajomości i dobrych kontaktów międzyludzkich, bowiem jego styl bycia obrazuje nam nasze własne lęki, jak i też słabości. Harold to postać bardzo niepozorna – dopiero w momencie, gdy decyduje się na zaskakującą wyprawę do dawnej przyjaciółki, odbiorca zauważa, jak duża zmiana zachodzi w tym człowieku. Rachel Joyce w swojej książce główną uwagę czytelnika skupiła właśnie na uczuciach i emocjach bohatera, którego zachowanie i motywy działania poznajemy stopniowo. Nikt nie wiedział, dlaczego Harold postanowił wyruszyć na spotkanie z Queenie. Prasa podejrzewała, że tych dwojga łączyła niegdyś miłość, lecz dopiero na końcowych stronach dowiadujemy się, co tak naprawdę zaszło między nimi wiele lat temu. Powieść ta mogłaby wydawać się z pozoru banalna. Co jest interesującego w tym, że emeryt wyrusza na pieszo 627 mil? Przecież w obecnych czasach co chwilę słyszy się o marszach charytatywnych, rajdach rowerowych dla upamiętnienia danej osoby, o maratonach… Jednak „Niezwykła wędrówka Harolda Fry” to nie tylko książka o bieganiu – to lektura o życiu i o emocjonalnym pogubieniu we wszechobecnym chaosie. Autorka w rewelacyjny sposób pokazała nie tylko postać Harolda, ale również i ludzi, którzy spotykał na swojej drodze. Serdeczni mieszkańcy angielskich miast często dzielili się troskami i wspomnieniami z nieznanym wędrowcem, pragnąc być jedynie wysłuchanym. Gdy pan Fry zatrzymał się, by wysłuchać drugiego człowieka, prawdopodobnie tracił kilka minut trasy, lecz za to zyskiwał nowych przyjaciół i nowe doświadczenie. Utwór został przesiąknięty wieloma emocjami, o których niekiedy pisarka nie pisze wprost – odbiorca sam zaczyna żyć historią Harolda, zauważając, jak wiele wrażeń skrywał ten bohater pod maską samotnika. Jednak najważniejsze jest to, że ta lektura niesie ze sobą niezwykłe przesłanie. Dając nadzieję innym ludziom, nie pomagamy tylko im – zarazem sami ratujemy również siebie, dostrzegając rzeczy, których w biegu życia dotychczas nie widzieliśmy. „Niezwykła wędrówka Harolda Fry” to wzruszająca powieść o wierze w to, że wszystko zależy od nas i że nigdy nie jest za późno na to, by zrobić nawet mały krok do przodu.
Rachel Joyce pisała „Niezwykłą wędrówkę Harolda Fry” najczęściej w ogrodzie przed świtem, gdy cała jej rodzina spała, a robiła to dla swojego ojca, który umierał na raka. Jak informuje nota na okładce, ta książka przyczyniła się do zmian w jej życiu i myślę, że wielu czytelników po przeczytaniu tej pozycji również spojrzy na wiele spraw zupełnie inaczej. Często nie doceniamy tego, co mamy, a gdy w końcu to dostrzegamy, jest już o wiele za późno. Intrygujący pomysł na fabułę oraz wspaniały styl pani Joyce sprawiają, że trudno oderwać się od tej lektury. W książce jest wiele momentów, które wzruszają, budząc skrajne emocje, oraz tych, które dają do myślenia, pokazując, jak naprawdę wygląda szczęście.
Często uświadamiamy sobie bardzo ważne rzeczy dopiero w momencie, gdy tracimy coś bezpowrotnie. Dopiero wówczas odkrywamy, że dana osoba była kimś wyjątkowym, szczególnym – człowiekiem, którego dotychczas nie docenialiśmy, nie będąc świadomym, jak wiele mu zawdzięczamy. Zaskakujące jest to, że dopiero w naprawdę dramatycznych momentach odkrywamy prawdziwą wartość miłości i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Łukasz Piotr Kotwicki w każdej ze swoich książek pokazuje życie ludzi takich jak my, którzy borykają się z różnego rodzaju problemami, starając się po prostu znaleźć stabilizację i szczęście. "Siła spokoju" to powieść, którą czyta się praktycznie jednym tchem, z zainteresowaniem obserwując losy bohaterów, którzy niejednokrotnie stoją przed podjęciem trudnej decyzji. Poznajemy pisarza Eryka, który z coraz lepszym skutkiem realizuje swoje marzenia, jego uroczą żonę Maję, syna Mateusza, który wchodzi w trudny okres dojrzewania, oraz przyjaciela Bartka, mającego talent do ładowania się w kłopoty. Nie brakuje momentów szczęśliwych, ale też i zaskakujących czy smutnych, które pokazują jak przewrotne jest życie ludzkie i jak w jednej chwili cały nasz świat może wywrócić się do góry nogami. Autor pokazuje, że jedyną receptą by się odnaleźć jest miłość - do innych, ale też i do samego siebie. Tylko w poczuciu miłości można odnaleźć spokój i życiową mądrość, o ile tylko mamy siłę walczyć o to, co jest przed nami.
Kamila Graczyk
Redaktor Naczelna Sztukater.pl
Łukasz Piotr Kotwicki w każdej ze swoich książek pokazuje życie ludzi takich jak my, którzy borykają się z różnego rodzaju problemami, starając się po prostu znaleźć stabilizację i szczęście. "Siła spokoju" to powieść, którą czyta się praktycznie jednym tchem, z zainteresowaniem obserwując losy bohaterów, którzy niejednokrotnie stoją przed podjęciem trudnej decyzji....
więcej Pokaż mimo to