-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać3
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyDrapieżnicy z Wall Street. Premiera książki „Cienie przeszłości” Marka MarcinowskiegoBarbaraDorosz4
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać4
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2013-03-10
Tę powieść znam doskonale. Czytałam ją kilkakrotnie, a egzemplarz, który posiadam, jest już drugim (pierwszy przepadł - każdy, kto pożycza książki znajomym, czasem je traci). Nie żałowałam pieniędzy na zakup drugiego egzemplarza, ponieważ warto. Warto tę pozycję mieć pod ręką, by móc do niej sięgać raz po raz, otwierać w dowolnym momencie i przeczytać kilka zdań wyrwanych z kontekstu, bo są to zdania magiczne.
Język powieści jest jednym z jej największych atutów. Gry słowne, francuskie wtrącenia i barwne metafory wciągają i bawią. Tematyka poruszana - seksualność - w wykonaniu Martela nie razi, nie odpycha; pozbawiona wulgarności jest kwestią przyjmowaną bez sprzeciwu.
Początek powieści - zgoda - może zrazić. Opis kupy w nocniku... może zniechęcić. Jest to jednak opis pierwszego wspomnienia naszego bohatera, który zwraca uwagę na znaczenie tych "najpierwszych" wspomnień. Pamiętamy przecież rzeczy z okresu, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, kim jesteśmy, skąd przybywamy ani dokąd zmierzamy. Nie wiedzieliśmy o świecie nic poza tym, co dokoła nas - rodzice, których jeszcze nie umieliśmy rodzicami nazwać, nasza sypialnia, złe sny i nocnik. Pierwsze uczucie dumy z wypchnięcia na świat "imponującego balaska" w momencie, kiedy bohater był jak tabula rasa, nieświadomy życia, samo w sobie nie ma sensu. Sensu nabiera jednak, kiedy abstrahując od prozaicznej kupy, zastanowimy się nad istotą i znaczeniem pierwszych nieudolnych dziecięcych prób zrozumienia, czym jest życie.
Ciekawym elementem prozy, zastosowanym w książce, jest nagła zmiana rodzaju. Główny bohater w połowie powieści zamiast "zrobiłem", mówi "zrobiłam", a cała procedura zmiany płci i trudności z nią związanych są przemilczane; nie ma tu miejsca na sprawy prozaiczne.
Odkrywanie samego siebie, dialog z samym sobą, próba zrozumienia istoty wewnątrz ciała jest głównym motorem całej historii. Miłość, tragedia, dramat - te kwestie wynikają same z siebie, poprzedzane dogłębnymi przemyśleniami. Bohater opisuje swoje życie, swoich rodziców, pierwsze miłości, późniejszą naukę, podróże. Czytamy tę fikcyjną autobiografię jak pamiętnik, ale w tej powieści nie ma niczego, co nie miałoby wpływu na fabułę. Nic nie jest zbędne.
Dialogi dwujęzyczne (w polskim przekładzie francusko-polskie, węgiersko-polskie; w oryginale zapewne były hiszpańsko-francuskie i hiszpańsko-węgierskie) dodają smaczku, a cała historia zmierza do nieuchronnego punktu kulminacyjnego... punktu dramatycznego. To, co się dzieje z bohaterem, wyciska łzy z oczu i wywołuje gniew.
"Świat jest puszką Pandory, a moje powieki jej wieczkiem - gdy mrugam, zło i przerażenie uciekają ze świata i przez oczy wskakują we mnie" ("Ja" Y. Martel)
"Ja" nie jest powieścią dla wszystkich. Niektórzy z irytacją i obrzydzeniem odrzucą książkę w kąt, inni się nią zachwycą. Ja należę do tych drugich... i sądzę, że odrobina tolerancji i empatii pozwolą na czerpanie radości z tej historii. A radość z czytania to nie tylko śmiech, to przeżywanie historii z bohaterem, nawet jeśli jest ona nieprzyjemna, wybrukowana cierniami i trudna.
"Uświadomiłem sobie, że w mojej głowie odzywa się jakiś głos. Co to takiego, zastanawiałem się. Kim jesteś, głosie? Kiedy wreszcie się zamkniesz? Pamiętam uczucie strachu. Dopiero znacznie później zdałem sobie sprawę, że tym głosem były moje własne myśli i że tamten moment niepokoju był pierwszą wskazówką, iż jestem nieustającym monologiem, zamkniętym wewnątrz siebie.'
(Y. Martel "Ja")
http://wswiecieslow.blogspot.com/2012/12/ja-yann-martel.html
Tę powieść znam doskonale. Czytałam ją kilkakrotnie, a egzemplarz, który posiadam, jest już drugim (pierwszy przepadł - każdy, kto pożycza książki znajomym, czasem je traci). Nie żałowałam pieniędzy na zakup drugiego egzemplarza, ponieważ warto. Warto tę pozycję mieć pod ręką, by móc do niej sięgać raz po raz, otwierać w dowolnym momencie i przeczytać kilka zdań wyrwanych z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-09-22
2020-09-22
Pani Wisława Szymborska (02.07.1923 - 01.02.2012) zawsze była w ścisłej czołówce moich najukochańszych poetek. Uwielbiam twórczość tej niezwykle charyzmatycznej, ironicznej i wyjątkowo dowcipnej Noblistki (1996). Zatem nie muszę nikomu mówić, jak wielką przyjemnością było dla mnie zaznajomienie się z "Błyskiem rewolwru", pośmiertnie wydanym... no właśnie, czym?
Czym jest "Błysk rewolwru"?
To zbiór niepublikowanych dotąd dzieł i dziełek poetki, a także... prozy. Tak, pani Wisława Szymborska raz kiedyś zabawiła się prozatorsko. Efektem tej zabawy jest tytułowy "Błysk rewolwru". Ten krótki utwór prozatorski jest... kryminałem. Czy może - kryminałkiem. Spisany w roku 1935 jest tutaj, w tej publikacji, przytoczony dosłownie w postaci skanu, niestety - nie w całości, gdyż kilka stron wykradł czas - ale jest! I wiecie, co? Jak dobrze, że pani Szymborska skupiła się na poezji.... ;)
Mamy tu moskaliki. Limeryki. Anatomię książki telefonicznej. Słownik wyrazów obelżywych. Wpisy z pele-mele. Altruitki. Liściki. Epitafia. Rysunki. I znacznie, znacznie więcej.
Wspaniały wstęp Bronisława Maja, choć dla laika może się wydać mocno zakręcony poetycko, idealnie pasuje do zbiorku. Piękne wydanie, piękny format, piękne utwory i ogromny żal, że ta kobieta już nic nam nie napisze.
"Błysk rewolwru" jeszcze bardziej przybliża tę wyjątkową i wszechstronną osobę, obdarzoną niebagatelnym talentem i wyjątkowo ciętym, inteligentnym dowcipem. Pani Szymborska zawsze śmiała się konwenansom w twarz, w swojej poezji wyrażała zgryzoty całego pokolenia i... je wyśmiewała.
Potrafiła pisać z przymrużeniem oka o niezbyt poważnych sprawach, pięknie zaś o tych najważniejszych - miłości, przyjaźni, samotności, życiu i śmierci. Z samej siebie wiecznie się śmiała, nie przejmowała się błahostkami, wynajdywała w każdym aspekcie życia choć maleńki pierwiastek dobra. Wyciągała z rzeczy prozaicznych czar, niczym magik wydobywający królika z kapelusza. Czarowała słowem. Nie bała się prostoty, przez co jej twórczość paradoksalnie tym silniej trafiała w czytelnika. Budowała słowami swoją sławę, swoją nieśmiertelność. Pomimo, że nie ma jej już wśród nas, tak naprawdę - wciąż jest.
Nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy mieli jeszcze Taką Poetkę. Czy będzie ktoś równie niegrzeczny w swojej grzeczności, równie uszczypliwy, równie błyskotliwy i równie szymborski. Takich Poetów już nie ma. Wisława Szymborska nie tylko zgrabnie poruszała się po absolutnie każdej formie poetyckiej ekspresji, ale i w każdej z tych form zostawiła coś specjalnego. Coś od siebie, nie do podrobienia - markę. Nawet w tekstach nieukończonych, krótkich notatkach, zapiskach przebija geniusz. Dla mnie osobiście ta publikacja to nie lada gratka.
"W Wisławie Szymborskiej Szwedzka Akademia chce uhonorować przedstawicielkę niezwykłej czystości i siły poetyckiego spojrzenia. Poezji jako odpowiedzi na życie, sposobu na życie, pracy nad słowem jako myślą i wrażliwością. Wiersze Wisławy Szymborskiej to perfekcja słowa, wysoce wycyzelowane obrazy, myślowe allegro ma non troppo, jak nazywa się jeden z jej wierszy. Jednak ciemności, której nie ulegają one bezpośrednio, wyczuwa się w nich tak, jak ruch krwi pod skórą" (Laudacja Noblowska)
"Błysk rewolwru" to tomik-nietomik, ostateczny zamknięty nawias, epitafium albo może nawet pośmiertny żart, mrugnięcie okiem, ostatni psikus naszej Noblistki. Mam ogromną nadzieję, że jeśli niebo istnieje, to Wisława Szymborska czyta tam swoje wiersze. W inne niebo ani nie jestem skłonna, ani nie mam ochoty uwierzyć.
Pani Wisława Szymborska (02.07.1923 - 01.02.2012) zawsze była w ścisłej czołówce moich najukochańszych poetek. Uwielbiam twórczość tej niezwykle charyzmatycznej, ironicznej i wyjątkowo dowcipnej Noblistki (1996). Zatem nie muszę nikomu mówić, jak wielką przyjemnością było dla mnie zaznajomienie się z "Błyskiem rewolwru", pośmiertnie wydanym... no właśnie, czym?
Czym jest...
2020-09-22
Wyobraźcie sobie, że nagle ucichły wszystkie radia, zamilkły satelity. Jesteście daleko od domu i raptem nie wiecie nawet, czy dom jeszcze istnieje. Z dnia na dzień stajecie się samotni, tak samotni, jak jeszcze nigdy w życiu – jak ostatni żywy człowiek na świecie, który się skończył.
„Dzień dobry, północy” to właśnie opowieść o samotności, podniesionej do entej potęgi. Ta wyjątkowa historia mówi nam o jakimś nienazwanym kataklizmie, którego niemal nikt nie przeżył. Niemal, bo wyjątkiem jest tu stetryczały naukowiec w obserwatorium na Arktyce, i załoga statku kosmicznego „Aether”, powracająca z eksploracji Jowisza na Ziemię. Żadne z nich nie wie, co się stało. Okazuje się, że zarówno załoga statku jest zdana na siebie, jak i ostatni człowiek na świecie. No, prawie ostatni. Ten stary, nieprzyjemny naukowiec po chaosie związanym z pospieszną ewakuacją znajduje w obserwatorium małą dziewczynkę…
Ta opowieść to alegoria, piękna, brutalna opowieść o samotności i żalu. Podzielona niejako na dwie linie fabularne, które – co oczywiste – w pewnym momencie się łączą – nie jest opowieścią stricte apokaliptyczną. Podobnie, jak bohaterowie, nie wiemy, co się właściwie stało. Bo wiecie, co? To nie jest ważne. Ważne jest to, że w perspektywie końca świata wszystko, co wydawało się wyznaczać cel naszemu życiu, okazuje się być bez znaczenia.
Sully, jedna z członków załogi „Aether”, to matka, która poświęciła swoje życie rodzinne dla kariery w kosmosie. Ambitna, niesłychanie inteligentna, doskonale wykształcona astronautka celem swojego życia uczyniła eksplorację kosmosu. Poświeciwszy dla większego dobra swoje małżeństwo i relacje z córką, jest bohaterką, której często w literaturze nie spotykamy, ale w życiu – coraz częściej. Zwykle to mężczyzna bywa tym, który dla kariery zostawia rodzinę, i to już nikogo nie dziwi, zresztą nasz drugi bohater – naukowiec z Arktyki, Augustine, wpisuje się w ten schemat. Ta dwójka ma zresztą znacznie więcej ze sobą wspólnego...
Czytając „Dzień dobrym północy”, po głowie tłukło mi się wiele skojarzeń. Wątek Augustine’a i Iris, surowa, mroźna noc polarna i nieogarnięta okiem przestrzeń przywodziły na myśl „Terror” Dana Simmonsa (głównie poprzez wybór miejsca akcji), zaś lakoniczne rozmowy tej dziwnej pary i motyw podróży przez nicość do niepewnego azylu – „Drogę” Cormaca McCarthy’ego. Wątek kosmiczny natomiast, pełen technicznych szczegółów i ogromu wiedzy astronomicznej, przypomniał mi „Marsjanina”Andy’ego Weira, powieść, w której samotność również odgrywała istotną rolę. Abstrahując już od skojarzeń z innymi dziełami, ważne jest jednak to, że niezależnie od fabuły powieść opiera się głównie na kwestiach psychologicznych. Autorka w niemal poetycki, malowniczy, ale i brutalnie pozbawiony ckliwych ozdobników i wymówek przedstawia to, co dzieje się z psychiką człowieka u kresu życia, który osiągnął wszystko, czego chciał, i raptem dociera do niego, że się strasznie, ale to strasznie pomylił; psychikę jednostki w zamkniętej, niezwykle hermetycznej grupie (nie ma bardziej hermetycznego zgromadzenia, jak grupa astronautów w statku kosmicznym miliardy kilometrów od domu) i to, jak sobie radzi z presją odpowiedzialności oraz beznadziei, ogarniającej człowieka tuż po tym, jak sobie uświadomi, że jego działania nie mają publiczności, a wszystkie wielkie osiągnięcia straciły jakikolwiek sens.
Ale nie dajcie się złudzić. To nie jest łatwa czy przyjemnie kończąca się opowieść. Zakończenie sprawia, że potrzeba kilka godzin, by się otrząsnąć, choć kilkakrotnie w ciągu lektury bywałam olśniona na tyle, że łzy ciurkiem leciały mi po policzkach. „Dzień dobry, północy” to książka zupełnie odrealniona, z fabułą, która nigdy, przenigdy nie mogłaby się wydarzyć, a jednak czytelnik z pełną świadomością potrafi utożsamić się z bohaterami, a oni pomagają mu w walce z własnymi demonami. Tak ja to odebrałam i mi powieść Brooks-Dalton dała wiele do myślenia i otworzyła oczy na kwestie, z którymi borykam się we własnym życiu.
Ta książka jest dopieszczona w każdym szczególe – zarówno w treści, jak i w wyglądzie, bo okładkę ma boską. Cudowny kawałek arktycznego nieba na okładce i błyszczące gwiazdy dookoła samotnego, maleńkiego pomarańczowego namiotu nie tylko dobrze nawiązują do treści książki, ale także świetnie obrazują przekaz nieliteralny, nadany przez autorkę. Jestem autentyczna zauroczona tą powieścią, choć myślałam, że będzie to po prostu kolejna opowieść postapokaliptyczna w stylu „Pandemii” Jany Wagner, ale dostałam coś znacznie, znacznie głębszego. Kierujcie swoje kroki do księgarni, bo „Dzień dobry, północy” będzie jedną z najważniejszych powieści 2017 roku.
Wyobraźcie sobie, że nagle ucichły wszystkie radia, zamilkły satelity. Jesteście daleko od domu i raptem nie wiecie nawet, czy dom jeszcze istnieje. Z dnia na dzień stajecie się samotni, tak samotni, jak jeszcze nigdy w życiu – jak ostatni żywy człowiek na świecie, który się skończył.
„Dzień dobry, północy” to właśnie opowieść o samotności, podniesionej do entej potęgi. Ta...
2013-04-02
"Wszystkie nasze żywoty to symbole. Cokolwiek robimy, odbywa się to według pewnych prawidłowości i wzorców, które przynajmniej częściowo możemy kształtować. Silne jednostki tworzą własne wzorce i narzucają je otoczeniu, słabe muszą iść szlakiem wytyczonym przez innych. Słabe, pechowe i głupie. Fabryka Os funkcjonuje wedle konkretnej prawidłowości, ponieważ jest uwikłana w życie i - o wiele bardziej - w śmierć"
Frank to siedemnastolatek, który ma na koncie już trzy morderstwa. Sam, okrutnie okaleczony przez szpetnego boksera w dzieciństwie, jest nadzwyczaj inteligentnym chłopakiem, władcą mikroskopijnej wyspy, która - dzięki zwierzchnictwu Fabryki Os - stanowi epicentrum jego wszechświata i zarazem okular, przez który chłopiec ogląda świat. Pochodzący z dziwacznej rodziny, syn hipisa i nieodpowiedzialnej matki, brat martwego Pawełka i szalonego Eryka - zbiega z domu wariatów - poza wałęsaniem się po wyspie i skrupulatnymi pracami (w jego mniemaniu niezbędnymi do utrzymania równowagi) pije na umór z kolegą Kubą, dwudziestotrzyletnim karłem. Tak osobliwe grono bohaterów nie może gwarantować lekkiej lektury, acz historia, nie do końca jasna, mile łechce mój spragniony nietuzinkowości głód czytelniczy.
"Fabryka os" to książka, za którą szczególnie uważnie się rozglądałam. Po pierwsze za sprawą dość kontrowersyjnych opinii, jakie na jej temat czytałam, a po drugie za sprawą dopisania jej do listy książek BBC. Odnosząc się do pierwszej przyczyny poszukiwań muszę nadmienić, że nie sugerowałam się ani dobrymi, ani złymi opiniami - ot, chciałam przekonać się na własnej skórze, czym jest w istocie ta króciutka książeczka, pisana w pierwszej osobie. Times uznał tę powieść za szmirę, inni wytykali jej obrzydliwości i wulgaryzmy, zaś jeszcze inni piali z zachwytu nad tą ponadprzeciętną perełką szkockiej literatury.
Wzdrygałam się, nie ukrywam. Choć potrafię czytać o różnych okropnościach, tak znęcania się nad zwierzętami nigdy nie potrafiłam przyjąć bez emocji, zaś sporo tu okrucieństwa i drobiazgowych opisów maltretowania królików, psów i innych braci mniejszych; kilkakrotne nawiązania do srania, rzygania i karmienia dzieciaków larwami much jeszcze bardziej wzmocniły moją niechęć do tej książki. Krótka, owszem, ale tak, jak nawet broń najmniejszego kalibru potrafi dotrzeć do celu ze śmiertelnym skutkiem, tak i licząca sobie nieco ponad 160 stron opowieść potrafi zjeżyć włosy na głowie.
Powieść czyta się szybko, wręcz zachłannie, psychoza nabiera tu zupełnie innego wymiaru, gdyż nie wynika z osoby głównego bohatera, ale nas, czytelników, dochodzących do końca powieści, a wciąż nie bardzo wiedzących, o co w ogóle chodzi; Frank opisuje drobiazgowo swoje prace na Polu Ofiarnym, swoje wspomnienia z Polem Rażenia, Wężowych Błoni czy nienazwanym fragmencie plaży kojarzącym się z bukietem kwiatów - miejsc, w których dokonał swoich morderstw od szóstego roku życia. Wprowadzi nas w świat obłędu swojego brata, podpalacza psów, by najpierw nas przerazić, a potem - zasmucić i obrzydzić jednocześnie. A całość widzimy przez pryzmat jego własnej ułomności związanej z męskością i relacji z kulejącym ojcem, nauczycielem, lekarzem i naukowcem.
"Fabryka Os" to dość trudna do określenia powieść, ja ją określiłam wyżej jako horror, lecz jest to określenie błędne i chciałabym, byście mieli tego świadomość. To raczej gorzka, mroczna historia obyczajowa, skupiająca się na jednostce w małym zakamarku świata, odciętym od rzeczywistości na tyle, ile pozwalały ówczesne lata '80. Na pewno wstrząsająca i na pewno przerażająca, nie na tyle jednak, by ją zaszufladkować i wsadzić między "Draculę" a "Lśnienie", choć w takim kontekście znacznie bliżej jej do "Psychozy", acz to też niezbyt prawidłowe porównanie. Styl Banksa kojarzył mi się odrobinę ze Steinbeckiem, troszkę z Goldingiem, czyli - nie ukrywając - do najwybitniejszych powieściopisarzy, którzy zawładnęli tym rodzajem sztuki pisarskiej zarezerwowanej dla autorów wchodzących niemalże w ciało młodego chłopca. I nawet jeśli miałam wątpliwości, czy słusznie tak usilnie poszukiwałam tej książki, czy na próżno, bo nie było warto - rozwiały się, gdy dotarłam do ostatniego rozdziału. Przyznaję otwarcie, że zakończenie "Fabryki Os" to jedno z najbardziej pokręconych, szokujących i niespodziewanych zwrotów akcji, jakie kiedykolwiek czytałam. I to zakończenie sprawiło, że z powieści mrocznej, acz przeciętnej, "Fabryka Os" urosła do rangi arcydzieła.
"Każdy z nas, znajdując się w swej własnej, osobistej Fabryce, sądzi być może, że wszedł do jednego z korytarzy i jego los jest przypieczętowany (...), lecz jedno słowo, spojrzenie, potknięcie - cokolwiek - może całkowicie zmienić sytuację i nasza marmurowa sala przeobraża się znienacka w rynsztok, nasz szczurzy labirynt w złoty szlak"
"Wszystkie nasze żywoty to symbole. Cokolwiek robimy, odbywa się to według pewnych prawidłowości i wzorców, które przynajmniej częściowo możemy kształtować. Silne jednostki tworzą własne wzorce i narzucają je otoczeniu, słabe muszą iść szlakiem wytyczonym przez innych. Słabe, pechowe i głupie. Fabryka Os funkcjonuje wedle konkretnej prawidłowości, ponieważ jest uwikłana w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-04-26
„Nie jesteście pięknymi i niepowtarzalnymi płatkami śniegu. Jesteście taką samą gnijącą materią organiczną jak wszyscy inni i my wszyscy jesteśmy częścią tej samej kupy kompostowej. Nasza kultura uczyniła nas wszystkich jednakowymi. Nikt nie jest już naprawdę biały, ani czarny, ani bogaty. Wszyscy chcemy tego samego. Pojedynczo jesteśmy niczym.”
Ciężko mi pisać tę recenzję, gdyż jestem ogromną fanką filmu nakręconego na kanwie tej powieści. "Fight club" Davida Finchera jest dla mnie kultowy, z epickimi rolami Brada Pitta iEdwarda Nortona znajduje się w ścisłej czołówce najlepszych filmów, jakie kiedykolwiek widziałam. I to mi bardzo przeszkadzało w lekturze, gdyż - znając wiele dialogów filmowych na pamięć - ciągle porównywałam książkę do filmu. Dlatego moja opinia jest co najmniej nieobiektywna.
Sądzę, że dla osoby, która filmu nie widziała, ta powieść będzie mordęgą. Jest tu strasznie dużochaosu, dialogi są porozrzucane, Palahniuk skacze z wątku na wątek w jakimś dziwacznym porządku, a całość istotnie przypomina gotowy scenariusz filmu, którego - jeśli go nie widziałeś - trudno będzie Ci go sobie wyobrazić. Film jest bardzo książce wierny, jest kilka różnic, które jednak łatwo wytłumaczyć - jak choćby moment poznania bohatera z Tylerem Durdenem. Nie przeszkadzało mi to jednak w czytaniu, wręcz przeciwnie - fajne było wyszukiwanie różnic. Ale szczerze mówiąc, sporo tekstów z powieści zostało - jota w jotę - użytych w filmie. Ciekawa jestem, czy Chuck Palahniuk we wszystkich swoich powieściach stosuje podobny styl, jeśli tak, to jego proza z pewnością nie może należeć do łatwych.
„Kupujesz meble. Mówisz sobie, to jest ostatnia kanapa, jakiej będę potrzebował w życiu. Kupujesz kanapę, potem przez parę lat jesteś zadowolony, że cokolwiek będzie się działo złego, masz przynajmniej rozwiązaną sprawę kanapy. Potem idealne łóżko. Zasłony. Dywan. A potem jesteś uwięziony w swoim uroczym gniazdku i stajesz się własnością rzeczy, które kiedyś były twoją własnością.”
"Podziemny krąg" porusza bardzo wiele trudnych życiowych tematów, obnażając naszą konsumpcyjną - jako społeczeństwo - naturę, pościg za kasą i dobrobytem, a przy tym izolację i samotność. Palahniuk rozlicza amerykańską warstwę średnią z materializmu, nadmieniając jednocześnie o dobroczynnym wpływie terapii, ukazując pustkę ludzi mocno dotkniętych przez los, łaknących zrozumienia i ciepła. Przeciwstawia sobie dwie idee - ideę wolności i ideę spętania komercją, przedmiotami; kpi ze złożenia życia w ofierze korporacjom i owczego pędu, którym jest nomen omen pogoń za bogactwem. Tyler stanowi odzwierciedlenie idei wolności, anarchii i chaosu, przy czym udowadnia, że gdy nie masz nic, nie możesz też niczego stracić. Zaś narrator to owoc dzisiejszych czasów, pionek w machinie, uczestnik wyścigu szczurów, który gdzieś po drodze zaprzepaścił swoje marzenia i na poczet marnej egzystencji pozbawił sam siebie wolności.
„Rzeczy, które posiadasz w końcu zaczynają posiadać ciebie.”
Powieść jest napakowana złotymi myślami, które nie przypominają ckliwych aforyzmów rodem ze zbiorków afirmacyjnych, miast tego stanowią bolesne wręcz i brutalnie obnażenie istoty społeczeństwa, które zapomniało jak dotrzeć do drugiego człowieka. Marla stanowi tu niejako symbol upadku, pogrążenia się w nicości, którą sama reprezentuje; degeneracja człowieczeństwa obrazowana zostaje historią człowieka cierpiącego na bezsenność, który w kółko wykonuje te same zadania, zmieniając jedynie miejsce pobytu. Mężczyzna zaczyna chodzić na spotkania terapeutyczne ludzi z rakiem jąder, gdzie wreszcie znajduje ukojenie w płaczu, i nareszcie może zasnąć. Chodzi na spotkania osób dotkniętych chorobami pasożytniczymi, białaczką, rakiem mózgu - i tu poznaje Marlę Singer, palącą papierosy kwintesencję złotego środka między wolnością a niewolą. I ona stanowi punkt, od którego nie ma odwrotu, to od niej wszystko się zaczyna. Narrator pozna Tylera Durdena, faceta zajmującego się przełączaniem szpulek z filmami w kinie, do którego zadzwoni, gdy jego mieszkanie wyleci w powietrze, wraz z meblami z IKEI, ręcznie robioną zastawą i kompletem dziwnych musztard w lodówce. I to z Tylerem Durdenem założą Fight Club.
"Pierwsza zasada klubu walki to nie rozmawiać o klubie walki"
Miejsce, w którym mężczyźni mogą wyżyć swoje frustracje. Księgowy z podbitym okiem, kelner z przestawionym nosem, każdy z tych facetów na co dzień jest kimś innym, zaś podczas spotkań Fight Clubu stają się bogami, herosami. Obijają sobie mordy na poczet lepszego snu, większej wydajności, poprawy samooceny i jakości życia. To właśnie Fight Club sprowadzi na narratora lawinę wydarzeń, które w pewnym momencie ukażą go jako człowieka zupełnie nagiego w sensie metaforycznym, pozbawionego złudzeń, zwierzę w swoim żywiole. Da mu wyzwolenie, a narzędziem ku temu będzie anarchia.
„To była wolność. Utrata całej nadziei była wolnością.”
Tym razem film wyprzedził książkę. Dlaczego więc tak wysoka nota? Z sentymentu, gdyż nieźle się bawiłam podczas czytania, mając przed oczami poszczególne sceny z filmu. A także - gdyby nie książka, nie byłoby filmu. Kojarzy mi się to z wężem zjadającym własny ogon: Znasz film? Przeczytaj książkę. Przeczytałeś książkę? Obejrzyj film. I jedno i drugie wywoła w Tobie uczucia, o które się nie podejrzewałeś, a zakończenie zaszokuje. Określiłabym tę powieść jako spisaną wersję epickiego filmu, gdyby nie to, że to powieść trzyma palmę pierwszeństwa. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ukłonić się w stronę jednego z moich najkochańszych reżyserów - stworzył na kanwie tej powieści istne arcydzieło. Niemniej warto poznać literacki pierwowzór - zwłaszcza, jeśli jesteś fanem obrazu Finchera.
„Nie jesteście pięknymi i niepowtarzalnymi płatkami śniegu. Jesteście taką samą gnijącą materią organiczną jak wszyscy inni i my wszyscy jesteśmy częścią tej samej kupy kompostowej. Nasza kultura uczyniła nas wszystkich jednakowymi. Nikt nie jest już naprawdę biały, ani czarny, ani bogaty. Wszyscy chcemy tego samego. Pojedynczo jesteśmy niczym.”
Ciężko mi pisać tę...
Andrzeja Kruszewicza, dyrektora warszawskiego ZOO, znam z wielu książek poświęconych ptakom i audycji w radiowej Trójce. Świetny mówca, charyzmatyczny, o ogromnej wiedzy merytorycznej. Gdy więc pojawiła się „Hipokryzja. Nasze relacje ze zwierzętami”, wiedziałam, że muszę ją mieć.
Przeczytałam ją jak dobrą beletrystykę, nie mogąc się oderwać przez cały okres przedświąteczny. Po lekturze rozmawiałam z kilkoma znajomymi, którzy również poznali tę książkę, i wymieniałam spostrzeżenia – a wierzcie mi, dawno nie czytałam książki, która obudziłaby tyle kontrowersji. Wśród znajomych – leśników, czasem i myśliwych – przewija się jedna opinia: że jest to głos rozsądku. I Kruszewicz, choć jest mega dyplomatyczny w swoim dziele (pomimo panującego trendu na hejtowanie któregoś z dwóch, antagonistycznych światopoglądów), daje nam coś, czego próżno szukać w modnych teraz książkach quasi-przyrodniczych – szansę na wyciągnięcie własnych wniosków.
„Hipokryzja” to zbiór tekstów poświęconych kilku różnym strefom, w których człowiek wykorzystuje zwierzęta. I tak od udomowienia psów, kotów i innych zwierzaków po oglądanie ich w cyrkach i przyrządzanie ich na patelni po uprzednim zakupie w Biedronce bądź upolowaniu – Kruszewicz nie wyraża swoich opinii, tylko przedstawia fakty. Jest przy tym wyjątkowo delikatny i rzetelny – kilkakrotnie zresztą powtarza, że podstawą dobrego i uczciwego życia jest nie zmuszanie nikogo do obierania żadnego światopoglądu poza jego własnym na zasadzie „żyj i daj żyć innym”. I, paradoksalnie, ten slogan świetnie wpisuje się w treść książki. Żyj – i daj żyć również braciom mniejszym. Ale którym? I tu tkwi sedno problemu, bowiem człowiek współczesny, choć generalnie strasznie kocha zwierzęta, to nie wszystkie, a te, które kocha – to nie wszystkie jednakowo, nie wszystkie bezprecedensowo, nie wszystkie stale i nie wszystkie sprawiedliwie.
Czy człowiek, dokarmiający dzikie koty w miastach jest rzeczywiście matką Teresą dobroczynności? Czy wegetarianin, nie jedzący mięsa, a zajadający się mlekiem i jajkami, rzeczywiście pomaga uciemiężonym zwierzętom hodowlanym? A jeśli jada "tylko" ryby, to czy czyni go to miłośnikiem natury? Czy myśliwy, wybierający się na polowanie zgodnie z prawem i etyką łowiecką, jest rzeczywiście strasznym mordercą biednych zwierzątek?
Na te i inne pytania znajdziecie odpowiedź nie w książce Kruszewicza, ale we własnych sumieniach. Kruszewicz bowiem nie rozwiązuje problemu moralności za nas, przedstawia jedynie suche (choć z wyważonym komentarzem) fakty, dane statystyczne, analizy i porównania. Odwaliwszy kawał dobrej i żmudnej roboty przeciwstawia sobie różne aspekty różnych sytuacji i pozwala czytelnikowi wyciągnąć wnioski. Na podstawie merytorycznych, a nie emocjonalnych danych! To prawdziwa rzadkość!
Po przeczytaniu tej książki zupełnie inaczej patrzę na kawałek piersi kurczaka na talerzu i jeszcze bardziej doceniam jajka od moich kur (szczęśliwie od wielu lat nie kupuję jajek). A jednocześnie zastanawiam się nad tym, by kiedyś sama zacząć polować i już nigdy nie zjadać mięsa ze sklepu. Uważam, że w myśl powiedzenia „koszula bliższa ciału”, nasze społeczeństwo istotnie jest społeczeństwem hipokrytów – niestety, ze szkodą dla całej przyrody i przyszłości naszej planety - hipokrytów cieszących się złudnie czystym sumieniem, które jest jedynie pozornie czyste. Nie dopuszczając do siebie prawdy, niszczymy bioróżnorodność i cenne fragmenty tego, czego ludzkość jeszcze nie zrujnowała – dla własnej wygody i wyimaginowanego, fałszywego przekonania, że jesteśmy w porządku wobec zwierząt. Nie, nie jesteśmy. Tego dowodzi Andrzej Kruszewicz.
Bardzo, ale to bardzo polecam tę książkę każdemu, komu na sercu leży dobro przyrody. Nie powiem, żeby to była łatwa lektura - raczej z tych ciężkich, bo obnażających nasze najgorsze instynkty i nasze przewiny. A przy tym paradoksalnie napisana jest przystępnym, lekkim językiem, przez co niesamowicie wciąga. Wisienką na torcie są jednak anegdoty i komentarze autora - czasem porażające (jak co jadł podczas pewnej podróży...), a czasem zabawne i błyskotliwe. Jest to absolutnie jedna z najlepszych książek ubiegłego roku i majstersztyk w swoim gatunku.
Chapeau bas, panie dyrektorze!
Andrzeja Kruszewicza, dyrektora warszawskiego ZOO, znam z wielu książek poświęconych ptakom i audycji w radiowej Trójce. Świetny mówca, charyzmatyczny, o ogromnej wiedzy merytorycznej. Gdy więc pojawiła się „Hipokryzja. Nasze relacje ze zwierzętami”, wiedziałam, że muszę ją mieć.
Przeczytałam ją jak dobrą beletrystykę, nie mogąc się oderwać przez cały okres...
2021-01-11
"Oto jesteśmy, my ludzie, beztroskie dzieciaki, wygodnie jak u mamy za piecem, osaczeni przez zgraję krwiopijców, którzy nie pragną niczego innego jak tylko dorwać się do darmowego źródła i doić stuprocentową hemoglobinę"
Cofnijmy się do roku 1954, kiedy książka została wydana. W niedalekiej przyszłości – roku 1975 – zaczęły się burze piaskowe, a po nich wybuchła epidemia. Trupy powracały z martwych, a zdrowi chorowali. Cała ludzkość przemieniła się w zgraję wampirów, krwiopijców, nieśmiertelne istoty z piekła rodem. Tylko Robert Neville, trzydziestosześciolatek z wytatuowanym na ciele krzyżem, uszedł z życiem i zdrowiem. Obecnie, rok po wybuchu epidemii, pozostaje ostatnim człowiekiem na Ziemi.
Zabunkrowany we wzmocnionej twierdzy swojego własnego domu dzień po dniu wykonuje te same czynności. Rankiem zbiera martwe ciała z podwórka i wyrzuca je do dołu, który płonie wiecznie, niczym pochodnia. Zjada śniadanie. Naprawia maszyny, reperuje wyłamane przez tłum deski okalające okna, zbiera stłuczone szkło i lustra. Wieczorem, kiedy Oni się budzą, nastawia głośno muzykę klasyczną, by nie słyszeć ich nawoływań.
I tak przez cztery lata, w całkowitej samotności.
"Wszystko to było dziwne, wszystkie związane z nimi fakty, to, że szukali schronienia w ciągu dnia, że unikali czosnku, że można ich było uśmiercić przy pomocy żerdzi, że podobno obawiali się krzyży, że przerażały ich lustra (...) Coś zupełnie niewiarygodnego, wszystko, co się z tym łączyło zamknięto na stronicach literatury fantastycznej. Istoty te należały do przeszłości; do melodramatów Stokera albo sielanek Summersa, były tematem krótkich notatek encyklopedycznych w Britannice albo stanowiły wodę na płyn pisarskiej wyobraźni, czy też materiał dla wytwórni sentymentalnych filmów. To tylko ulotna legenda, która przetrwała wieki. No cóż, okazała się prawdą"
Po jakimś czasie zaczyna poszukiwać odpowiedzi na pytanie: co jest przyczyną wampiryzmu? Co wywołało epidemię? Jak się przemieściła tak szybko, przekształcając się w pandemię, która ogarnęła cały świat? I w jaki sposób działają artefakty, zabijające wampiry?
"Świat oszalał (...) umarli spacerują sobie wokół i ja nie wiem, co mam o tym myśleć. To, że ciała zmarłych powracają, stało się błahostką. Proszę, jak szybko człowiek akceptuje to, co niewiarygodne, byle tylko przyglądał się temu przez jakiś czas!"
Przez jakiś czas karmi się nadzieją, że jeszcze nic nie jest stracone – a wszystko za sprawą pewnego brzydkiego kundla. Ale i nadzieja z czasem umiera, choć jako ostatnia.
"Przekleństwo - pomyślał - chłoszcze mnie swoim biczem i rani do żywego"
„Jestem legendą” to opowieść o postapokaliptycznym świecie opanowanym przez prawdziwie martwe oraz nieco żywe wampiry i jednym człowieku, ostatnim bastionie ludzkości, samotną wyspą człowieczeństwa. Mówi o upadku jednego społeczeństwa na rzecz innego. Codzienna walka o przeżycie, o bezpieczeństwo, o spokój tego zgorzkniałego i samotnego człowieka, który co dzień zastanawia się, jaki jest właściwie sens jego dalszej egzystencji na tym padole, budzą współczucie i respekt.
To bardzo smutna historia, skłaniająca do refleksji o życiu i jego wartościach, a także o istocie społeczeństwa. Nasuwa się myśl, czy aby to nie ludzkość jest powodem, dla którego warto żyć; gdy jej zabraknie, cóż pozostaje? Samotność i nieustanny lęk? Tęsknota za najbliższymi, za ciepłem drugiego człowieka, zwykłą rozmową? Dopiero teraz, przy schyłku cywilizacji, Neville docenia to, co przed epidemią brał za pewnik. Codzienne podwózki do pracy przez Bena Cortmana, który nadal przychodzi pod dom Roberta, ale już jako krwiopijca z przestawionym zegarem biologicznym. Śmiech córki Kathy. Ramiona żony Virginii. Neville coraz częściej myśli o samobójstwie, ale nie może się zdobyć na ten krok. Wciąż karmi się nadzieją, że nie jest sam. A może rzeczywiście nie jest?
A to wszystko przystępnym, prostym, dość oszczędnym językiem, pozbawionym patosu i sztucznego budowania napięcia. Może to właśnie ta prostota jest kluczem do tego, by stworzyć ponadczasowe arcydzieło?
Pozornie prosta, krótka historia, a tak wiele treści… Richard Matheson pokazał swój kunszt i żałuję, że tak niewiele jego dzieł przetłumaczono na język polski. Niemniej warto w ten sposób choć minimalnie poznać pióro autora, który sam w sobie, jeszcze za życia, stał się legendą. Polecam!
"Oto jesteśmy, my ludzie, beztroskie dzieciaki, wygodnie jak u mamy za piecem, osaczeni przez zgraję krwiopijców, którzy nie pragną niczego innego jak tylko dorwać się do darmowego źródła i doić stuprocentową hemoglobinę"
Cofnijmy się do roku 1954, kiedy książka została wydana. W niedalekiej przyszłości – roku 1975 – zaczęły się burze piaskowe, a po nich wybuchła epidemia....
"Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygoczące jak lisy w kryjówce. Czas dany na kredyt i świat na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać."
"Droga" to opowieść o wędrówce przez Stany po nienazwanej apokalipsie. Nie ma cywilizacji, nie ma kolorów, nie ma kwiatów. Nie ma nic. Ptaki zniknęły, gdzieniegdzie tylko wychudzony pies i wysuszone zwłoki, parchate, czarne jabłka i nadgryzione szkielety. Boga też zabrakło."Tam, gdzie ludzie nie mogą żyć, słabo wiedzie się również bogom". Zostały tylko mary przeszłości, nic nieznaczące wspomnienia, wzbudzające niepotrzebną tęsknotę.
"Zapominamy to, co chcemy pamiętać, a pamiętamy to, o czym chcielibyśmy zapomnieć"
Bezimienny mężczyzna z bezimiennym chłopcem, jak ostatni bastion zbezczeszczonej i zgładzonej ludzkości, kierują się na południe, na wybrzeże, miejsce, w którym być może została nadzieja. Idą przez szarość, mrok i nicość, jak para rozbitków, niemalże ostatni ludzie w całym wszechświecie.
"Ruszyli dalej asfaltową szosą w szarym świetle, szurając nogami w popiele, jeden całym światem drugiego"
Nie liczy się nic, oprócz przetrwania. Wizja świata, ukazana przez McCarthy'ego, to obraz mroczny, posępny i beznadziejny; planeta ogołocona ze wszystkiego, co można nazwać życiem. Wszechobecna szarość popiołu i słabe światło, a także noc będąca tu kwintesencją ciemności malują surrealistyczny krajobraz Końca Świata. Ludzie, którzy pozostali, stali się kanibalami, a ci, którzy próbują jeszcze żyć w zgodzie ze swoim sumieniem, stają się uciekinierami przed cieniem, zagładą i żądnymi mięsa ludożercami. Chłopiec z ojcem nie znajdą pocieszenia nawet w drugim człowieku.
"Wszystkie rzeczy pełne wdzięku i piękna, które są bliskie sercu człowieka, mają wspólne źródło w cierpieniu. Rodzą się w żałości i popiele"
Kierują się na południe, sypiając w lasach, marznąc i głodując; wciąż czując na karkach oddech Złych Ludzi, przed którymi muszą się ukrywać.
"Wszędzie zasuszone trupy. Mięso popękane na kościach, ścięgna wyschnięte na rzemienie, podobne do naprężonych, rozpiętych drutów. Skurczeni i pomarszczeni jak mumie z bagien, twarze z ugotowanej folii, pożółkłe sztachety zębów. Każdy bosy niczym pielgrzym surowej zakonnej reguły, bo dawno skradziono im buty"
Wiecie, co? Jeżeli nadejdzie koniec świata, to taki.
"Droga" to spokojna, bardzo przygnębiająca i smutna powieść, która mnie zachwyciła, zauroczyła i zafascynowała. Każde zdanie smakowałam, każdy akapit pieściłam wzrokiem, napawając się pięknem języka i pięknem całej opowieści. Dla mnie jest to absolutne arcydzieło. Jestem urzeczona, a jednocześnie przygnębiona; mimo smutku, wyzierającego się ze stronic tej powieści, jest w niej niesamowite piękno. A czyta się w ekspresowym tempie, mimo nietypowo zapisanych dialogów i mnogości opisów. Nie znam słów, które mogłyby tę powieść opisać w stopniu, w jakim zasługuje, dlatego w tym momencie zamilknę. Powiem tylko - przeczytajcie. "Droga" to prawdziwa, acz gorzka, uczta.
"Zimne nieprzejednanie krążące po ziemi pozbawionej jutra. Nieubłagana ciemność. Spuszczone ze smyczy ślepe psy słońca. Miażdżąca czarna pustka wszechświata. I gdzieś tam dwa zaszczute zwierzątka dygoczące jak lisy w kryjówce. Czas dany na kredyt i świat na kredyt, i oczy na kredyt, by go nimi opłakiwać."
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to"Droga" to opowieść o wędrówce przez Stany po nienazwanej...