rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Śledztwo Stanisław Lem
Ocena 6,8
Recenzja Inwestygacja filozoficzna

Dwudziestowieczni pisarze grający z literaturą na nowych, innych zasadach niż poprzednicy, upatrywali w kryminale rolę łącznika między formami, treściami i celami dzieł reprezentujących różne gatunki czy światopoglądy. Na polu tych autorskich rozważań powstawały twory hybrydyczne,...

Okładka książki Od Kutza do Czekaja Barbara Hollender
Ocena 7,0
Recenzja Z pasją o życiu i kinie

Gdy półtora roku temu Barbara Hollender wydała pierwszy tom sylwetek polskich reżyserów, musiałem sprawdzić, jaki efekt osiągnęła. Trzydzieścioro ludzi kina słowami autorki rozbłysło mnóstwem barw, których nie zapomniałem do dziś. Ubolewałem tylko, że brakło wielu wartych przywołania...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

...Sęk w tym, że cała racjonalność tej recenzji rozpada się na kawałki w zderzeniu z największym atutem "Księcia przypływów" – emocjonalnością, jaką z sobą niesie, zdeponowaną w poetyckości języka, dialogach, temacie i fabule, która prowadzi czytelnika od nerwowego zaciskania zębów do największych wzruszeń nad losem bohaterów. Conroy w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego pisze magicznie, rozwija się w pięknych opisach przyrody i nie szczędzi mocnego, obrazowego języka w miejscach, gdzie do głosu dochodzi brutalność. Czytelniczo ta książka to prawdziwa uczta, co potwierdzają też dialogi, gęste przepychanki słowne bez luki na choćby mały błąd – sarkastyczne, błyskotliwe, miotające coraz to lepszymi puentami, w których Tom Wingo, człowiek z Południa, jest prawdziwym mistrzem. Tę delikatność poezji i tę zadziorność prozy o traumatycznym dramacie rodzinnym pokochałem w Conroyu, tę ironię dokopywania się do najgorszego, wyniszczającego wydarzenia na wyspie, ruchu odwrotnego względem ucieczki, jaką od przeszłości powzięli bohaterowie. A to wszystko na tle historii Ameryki, jej przełomowych momentów, które Amerykanie z lubością przywołują, gdy tylko chwytają za pióro...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/10/zakurzonej-polkiksiaze-przyplywow-przyplywy-odplywy-bolu.html

...Sęk w tym, że cała racjonalność tej recenzji rozpada się na kawałki w zderzeniu z największym atutem "Księcia przypływów" – emocjonalnością, jaką z sobą niesie, zdeponowaną w poetyckości języka, dialogach, temacie i fabule, która prowadzi czytelnika od nerwowego zaciskania zębów do największych wzruszeń nad losem bohaterów. Conroy w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego pisze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

..."Wielopole" to książka, która w centralnym punkcie nie stawia fabuły, lecz język, próbę sprofilowania przekroju ludzi tworzących nocne życie Krakowa i sam Kraków, jawiący się tak, jak go widzą ludzie, którzy postanowili go przemierzać. Narratorem jest barman pracujący w krakowskiej knajpie o nazwie Prokrastynacja. To przez niego przefiltrowane są losy bohaterów książki. Pisarz ciekawie rozwiązał kwestię kompozycji – 9 pierwszych rozdziałów to shorty lub krótkie opowiadania o wycinkach z życia różnych osób (tytułowane wedle tego, kim ich bohaterowie są: Pisarz, Dziennikarz, Dyplomata itp.), ostatni jest dłuższy, o objętości zbliżonej do wszystkich pozostałych, nazwany tak jak cała książka i będący opowieścią tego, który do tej pory wysłuchiwał i przekazywał. To niecodzienny zabieg – na końcu nie następuje coś, co spaja resztę, lecz historie opowiadane barmanowi zmieniają się w historię barmana (choć to określenie orientacyjne – w "Wielopolu" nie jest ważny zawód narratora, to nie na bycie barmanem pada akcent) opowiadaną nam przez niego samego, tak jakbyśmy to my stali za barem i mogli snuć wizje dotyczące tego, w jaką kilkustronicową anegdotę za x lat zamieni się tytułowe "Wielopole", co zostanie z tej opowieści o skrawku życia po sprawieniu, by mogła ona być na tyle krótka, aby dało się ją przekazać, nim tacka kolorowych shotów wleje się do gardła klienta.

Posiłkując się mglistymi barowymi sylwetkami, Klęczar porusza dużo tematów, choć zwykle to minorowe ludzkie uczucia i stany: samotność, prokrastynacja, niespełniona miłość (w ogóle związki), melancholia czy zwykły, lecz wyartykułowany na wiele sposobów smutek. Przy tym jednak nie brakuje oschłego, ale błyskotliwego humoru (osobowe wyliczanki autora, kiedy z żartem obnaża zgraję stereotypów trawiących młodych ludzi), ironicznych komentarzy, którymi co raz częstuje nas życie. A zaraz potem, może na tej samej stronie: echo smutku po opustoszałym Wielopolu, po kamienicy klubowej pod piętnastką (gdzie królowały Łubu Dubu i Kitsch), której przyszłość wyznaczył 6 listopada 2011 roku, a w jednym miejscu w książce jest ostatnich kilkadziesiąt godzin 2011 roku, więc to rana jeszcze świeża, wspomnienie tego, co nie istnieje od niedawna. Autor o Krakowie opowiada z bliska, nie dystansuje się, zachowuje wieczorną topografię miasta, literacko rozwija wędrówki ulicami Krakowa po zmroku. Nie wchodzi w rolę edukatora, bo gdy wspomina Wielopole, to jak z kumplem, który bywał tam z nim. Ważne, że choć nastrój książki ewidentnie jest ponury i rozmyty, to pisarz nie popada w przesadę i egzystencjalny bełkot, nie chce też być drugim Perekiem. Tworzy toutes proportions gardées...

Pełna opinia pod adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/09/wielopole.html

..."Wielopole" to książka, która w centralnym punkcie nie stawia fabuły, lecz język, próbę sprofilowania przekroju ludzi tworzących nocne życie Krakowa i sam Kraków, jawiący się tak, jak go widzą ludzie, którzy postanowili go przemierzać. Narratorem jest barman pracujący w krakowskiej knajpie o nazwie Prokrastynacja. To przez niego przefiltrowane są losy bohaterów książki....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

... Mam bowiem wrażenie, że "Wielki Gatsby" tylko dla zasady przedstawia jakiś ciąg wydarzeń, aby mieć w czym umieścić a) niebanalne charaktery, czyli to, co już chwaliłem, i b) komentarz do epoki, świata wartości, różne oblicza zwątpienia w te wartości, prowokujące do zadawania pytań o początki nihilizmu i zalążek dekadentyzmu. Największą ciekawość budzą właśnie te pozostawione do odczytania treści i sposób, w jaki Fitzgerald je podjął. W "Wielkim Gatsbym" zresztą poza przeciwległymi charakterami Carrawaya i Gatsby’ego zawierają się też inne polaryzacje. Te, które zatrzymały mnie na dłużej, to szkic finansowego bogactwa ujęty w opozycji do moralnego ubóstwa, a więc przepych kontra nędza, a także niedorysowana, przerywana linia na szlaku przeszłość-teraźniejszość, zwłaszcza w napomykanej półgębkiem historii Gatsby’ego. Reszta książki to przestrzeń dość oczywista, napisana w prostym, ale klarownym stylu, wybijająca się gdzieniegdzie pięknymi akapitami, jak te chwile autorefleksji Carrawaya z początku książki albo opis, który jest już wręcz kultowy – ten dotyczący najlepszego na świecie uśmiechu Gatsby’ego.

Parę słów muszę jeszcze powiedzieć o nowym przekładzie Jacka Dehnela stworzonym na potrzeby wydania w serii Znaku „50 na 50”. Tłumacz stanął na wysokości zadania pod względem języka, ale największe uznanie należy mu się za uzupełnienie książki przypisami, które odkrywają jej szerszy kontekst. Posłowie skrótowo wyjaśnia, dlaczego i w jakich aspektach nowy przekład jest wierniejszy oryginałowi niż praca Demkowskiej-Bohdziewicz z 1962 roku. Półwiecze to okres, po którym nowe spojrzenie na klasykę jest zasadne, zwłaszcza gdy stoi za nim misja, jaką podjął Dehnel – oddanie wszystkich niuansów stylu Fitzgeralda i jak największej liczby dopisków, które uczynią lekturę "Wielkiego Gatsby’ego" pełniejszą. Tego jednak, co wypracował tłumacz, nie podtrzymała redakcja i korekta, bo w moim wydaniu z 2013 r. można dostrzec oznaki niedbalstwa. Edytorskie zasady konstruowania dialogów i stosowania w ich obrębie znaków diakrytycznych raz są przestrzegane, a raz nie, w jakimś długim zdaniu wielokrotnie złożonym zabrakło orzeczenia na końcu, a w jednym przypisie z nieuwagi podana jest fałszywa informacja. Takie rzeczy nie psują bardzo lektury, ale trochę obniżają wartość wydania...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/09/zakurzonej-polki-wielki-gatsby-finansisci-biznesmeni-wielkie-fisze.html

... Mam bowiem wrażenie, że "Wielki Gatsby" tylko dla zasady przedstawia jakiś ciąg wydarzeń, aby mieć w czym umieścić a) niebanalne charaktery, czyli to, co już chwaliłem, i b) komentarz do epoki, świata wartości, różne oblicza zwątpienia w te wartości, prowokujące do zadawania pytań o początki nihilizmu i zalążek dekadentyzmu. Największą ciekawość budzą właśnie te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

... Po lekturze doszedłem do wniosku, że Updike odmalowuje świat zdziecinniałych, niedojrzałych dorosłych i to na tym kontraście, na tym niedopasowaniu buduje historię. Królik nie nosiłby w sobie ani pierwiastka tragiczności, gdyby tylko on spośród bohaterów był wybrakowany i tylko on nie potrafił się odnaleźć w swojej roli męża i ojca, ale tutaj każda osoba jest nie tyle niedoskonała, ile zagubiona, wyprana z ambicji i skazana na porażkę, każda ucieka, choć mniej ostentacyjnie niż Królik. Dzięki temu Harry wkomponowuje się w mocno satyryczny, doprawiony pikantnym humorem przekrój małego środowiska ludzi poddawanych introspekcji z gorzkim komentarzem na temat obyczajowości Ameryki. To jak u McCullers, ale tam rządziły smutek i refleksja, a tu na przekór wszystkiemu jest bezpośredni w języku i spostrzeżeniach, czasem wulgarny Updike, który szczerze nie znosząc Królika i jednocześnie z lubością rozbierając go na setki elementów, stoi z boku, daje czytelnikom Angstroma do osądu i z uporem próbuje udowodnić, że choć życie jego bohatera jest czarno-białe, to szczeniackie decyzje Królika nie mają nic z czerni ani bieli. Dzięki manipulacji emocjami, jakiej dopuszcza się autor, gotów byłem nawet Harry’emu współczuć.

Zarzuty wobec "Uciekaj, Króliku" często dotyczą bohaterów i ich parszywej egzystencji – pisze się, że ich kolejne wybory i zachowania są irytujące w stopniu odbierającym przyjemność z lektury – ale czy można w takim układzie z większym powodzeniem opisać zmarnowane życie? Patrzenie na tę książkę zero-jedynkowo równa się niedokładnej lekturze – postaci Updike’a nie są jednoznacznie złe lub obrzydzające, tu działa jakaś pośredniość uruchamiająca poczucie beznadziei. Rozumiem, że Królik może przez większość powieści złościć, mnie też chwilami rozstrajał nerwy, ale to tego rodzaju książka. Tak samo jak to tego rodzaju książka, która kończy się inną książką – tak różna jest ta opowieść widziana z dystansu od swojego początku i większości rozdziałów na gorąco. Zmienia się w inną książkę, kiedy przychodzi czas podsumowań, kiedy następuje punkt kulminacyjny i do kwartetu Updike’owskich tematów – SEKSU, RELIGII, TOŻSAMOŚCI i AMERYKI – dochodzi piąty, czyjaś ŚMIERĆ, która szokująco rozbija tę historię od środka. Coś podobnego umie John Irving, zresztą wierny spadkobierca niektórych aspektów literackości Johna Updike’a...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/09/zakurzonej-polki-kazdy-sie-walesa-mysli-ze-czegos-szuka-przynajmniej-poczatku.html

... Po lekturze doszedłem do wniosku, że Updike odmalowuje świat zdziecinniałych, niedojrzałych dorosłych i to na tym kontraście, na tym niedopasowaniu buduje historię. Królik nie nosiłby w sobie ani pierwiastka tragiczności, gdyby tylko on spośród bohaterów był wybrakowany i tylko on nie potrafił się odnaleźć w swojej roli męża i ojca, ale tutaj każda osoba jest nie tyle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...„Historia kobiety próbującej przełamać (…) poczucie wyobcowania i poszukującej porozumienia z matką, z którą zawsze łączyły ją trudne relacje” – to jedyny skrawek fabuły, jaki zdradza okładka „Szumu”. I tyle może wystarczyć. Dodam tylko, że bohaterka w niektórych rozdziałach kobietą ma się dopiero stać, że matka wraz ze swoją siostrą mają za sobą przeżycie obozowe, że jego nieprzepracowanie przechodzi na córkę, która radzi sobie z nim na swój sposób – fantazją. I że sytuacja w domu jest trudna, a bohaterka jako dziecko odpychana przez najbliższych, a zatem trudna dla społeczeństwa, oraz że cała opowieść jest jej perspektywą ciągłej wędrówki do jakiejś formy normalności. „Szum” to proza, która pokazuje, kim są niektórzy z tych cichych ludzi, milczących znacząco, mówiących zaledwie cząstką siebie, a przez to niesłyszanych. Kim są i jak się tym kimś stali...

...To ważna książka ze względu na temat, ale ponieważ autorka zdecydowała się utrzymywać ją na jednym poziomie dramatu, nie obniżając ani nie zawyżając tonów, z czasem opowieść przycicha i przestaje przemawiać donośnym głosem. Tak jakby obraz udręki wypływającej z bólu zadawanego przez bliskich, z toksycznej sytuacji w domu, która szlabanem rygorów hamuje dorastanie, a także symboliczna warstwa widziadeł uosabiających pozostałości po Zagładzie w drugim pokoleniu zwyczajnie… powszedniały. To wynik zawierzenia kilku powtarzanym pomysłom, które nie udźwignęły historii od początku do końca. Tekstem rządzi przenośnia, ale już językowo powieść wyraźnie zmierza ku prostocie, którą Tulli umiejętnie buduje stylem potoczystym i wdzięcznym, co jest dużym atutem „Szumu”. Tam jednak, gdzie prostota powinna się skończyć, ona nie odpuszcza i ujawnia się w bardzo oczywistym zakończeniu, skłaniającym do interpretacji, ale jednak nienaturalnie rozpłaszczonym całą swoją powierzchnią przed czytelnikiem. Tak jakby autorka chciała uniwersalnie podsumować Zagładę rozterkami swoich bohaterów, zamknąć w symbolu, zakończyć dyskusję, a przecież podsumowanie nie istnieje...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/08/szum-moralitet-o-przebaczeniu.html

...„Historia kobiety próbującej przełamać (…) poczucie wyobcowania i poszukującej porozumienia z matką, z którą zawsze łączyły ją trudne relacje” – to jedyny skrawek fabuły, jaki zdradza okładka „Szumu”. I tyle może wystarczyć. Dodam tylko, że bohaterka w niektórych rozdziałach kobietą ma się dopiero stać, że matka wraz ze swoją siostrą mają za sobą przeżycie obozowe, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

... Czyli mamy już, że na podstawie „Buszującego w zbożu” łatwiej niż plan wydarzeń dałoby się stworzyć listę rzeczy, które Caulfielda „okropnie wkurzają”, albo listę osób, których nienawidzi lub których zrobiło mu się szkoda. Ale skoro tak, to przecież musi być w tym jakiś cel, w tym ukróceniu fabuły na rzecz budowy światopoglądu Holdena. I racja, jest. Postawa Holdena ujawnia sprzeciw wobec dorastania i dorosłego życia, kurczowe wzbranianie się przed tym, co najmocniej kusi, ale wypróbowane już przez bohatera w szybkim, trzydniowym kursie nowojorskiej samodzielności, przegrywa z chęcią pozostania po drugiej stronie, tej bezpieczniejszej. Niewinność tego wymiaru uosabiają dwie figury: Phoebe i Alik, pełna życia siostrzyczka Holdena i jego zmarły na białaczkę braciszek. Phoebe bohater obdarza naiwną, wielgachną dumą z tego, że jest taka świetna (oko by wam zbielało, gdybyście ją wtedy widzieli!), Alika zresztą też. Phoebe jak nikt na niego wpływa, Alik już wpłynął, bo pozostawił w nim żałobę i pragnienie, które go prześladuje. To ta kluczowa scena dla odczytania książki (do której nawiązuje, niefortunny zresztą w polskim przekładzie, tytuł powieści), na pewno ją kojarzycie – ta z łapaczem w łanach zboża na skraju przepaści, który chwyta bawiące się dzieci, by w szaleństwie zabawy nie spadły z urwiska. Symbolika wdzięczna w interpretacjach, bo kryje wiele znaczeń: czy to marzenie przezwyciężenia własnej samotności i odnalezienia czegoś, aby być potrzebnym? Czy wyrzucanie sobie śmierci brata, którego Holden nie zdołał ocalić przed upadkiem? Czy wreszcie przepaść będąca dorosłością i Holden jako stróż chroniący dzieci przed ich bezmyślnym pragnieniem dorośnięcia? To ostatnie – wybaczcie powtarzanie się – jest jak z tymi jabłkami na drzewie u Bradbury’ego, które prędzej czy później oderwą się od gałęzi i „będą spadać w ciemnościach”. Dobra rzecz...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/07/zakurzonej-polki-buszujacy-zbozu-cholerna-ksiazka-podoba-mi-sie.html

... Czyli mamy już, że na podstawie „Buszującego w zbożu” łatwiej niż plan wydarzeń dałoby się stworzyć listę rzeczy, które Caulfielda „okropnie wkurzają”, albo listę osób, których nienawidzi lub których zrobiło mu się szkoda. Ale skoro tak, to przecież musi być w tym jakiś cel, w tym ukróceniu fabuły na rzecz budowy światopoglądu Holdena. I racja, jest. Postawa Holdena...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Siedem tekstów nieformalnie podzielono na trzy grupy. Nieformalnie, bo nie słownie, a graficznie: trzy opowiadania są poprzedzone symboliczną ilustracją dwóch widelców zwróconych do siebie ząbkami, dwa następne – trupią czaszką, a dwa ostatnie rysunkiem motyla. Widelce to obraz trudnych relacji, sporów, często w obrębie rodziny, które autor tematyzuje. To tutaj mieszczą się historia o śmierci matki i teatrze chciwości związanym ze spadkiem, sytuacja człowieka zduszonego przez urzędowe pismo mówiące, że w jego piwnicy leży trup, którego należy się pozbyć, oraz najlepsza w zbiorze Ściana, czytana przeze mnie dwukrotnie, z wyczuciem operująca fantastyką, aby uderzyć w najczulszy punkt dramatów dziejących się za zamkniętymi drzwiami – niewinne dzieci, ofiary rodzicielskich zatargów. To tam między rodzeństwem, rozrywanym przez oboje rodziców, rośnie pulsująca mrokiem granica, widziana tylko przez malców, która prowadzi do tragedii...

...Dwa ostatnie opowiadania, te spod znaku tajemniczego motylka, to zupełna niewiadoma. To dzieła, w których być może autor przesadza, motając wydarzenia, czasy i wpływy, pseudonimując na potęgę, ale pisze piekielnie dobrze i daje pewność, że ślady zawarte w tych opowiadaniach wystarczają do ich zrozumienia, nawet jeśli nie wszystko się rozumie. Tak jest choćby z „Gambino”, kolejnym przeczytanym dwukrotnie (nie jestem pierwszy, któremu tutejsze tropy Niemczyka wciąż promieniują zagadką), w którym dopiero po długich przemyśleniach doceniłem wartość konwencji kryminalnej. W opowieści o dziadku i jego młodym towarzyszu, który wnukiem wcale nie jest, w podróży od hotelu do hotelu zeznania istotne dla treści podawane są w ukryciu, niejako w nawiasach, pośród pochłaniającej narracji, aby obok niej znikały i zostawiały z poczuciem skołowania. Bardzo uważnych pragnie mieć Rafał Niemczyk czytelników, a jeśli się chce tę literaturę odkryć, trzeba takim być. Jak widelce są konfliktem, a czaszka czernią, tak motylek będzie słowami słyszanymi ciągle z ust dziadka, mogącymi zespolić klamrą cały ten zbiór – „Nigdy nic nie wiadomo”...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/07/mama-umiera-sobote.html

...Siedem tekstów nieformalnie podzielono na trzy grupy. Nieformalnie, bo nie słownie, a graficznie: trzy opowiadania są poprzedzone symboliczną ilustracją dwóch widelców zwróconych do siebie ząbkami, dwa następne – trupią czaszką, a dwa ostatnie rysunkiem motyla. Widelce to obraz trudnych relacji, sporów, często w obrębie rodziny, które autor tematyzuje. To tutaj mieszczą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

... Tokarczuk chce określić świat na nowo starymi wierzeniami, podporządkować się niezgłębionej stronie życia, dlatego rozbija opowieść na cząstki, wypełnia je obecnością metafizyki i wyższego planu. Dlatego tworzy pisarskie sny (nadrzędny motyw książki, powracający i przepisywany na nowo). Bo tak jak przy poznawaniu nowej społeczności sklejamy ją w naszej głowie z małych elementów – zdobytych danych, opowieści, pierwszych wrażeń – tak dom stawiamy cegła po cegle, by żmudną pracą z milionów części otrzymać całość. Pomysły autorki krążą po obrzeżach realizmu magicznego, ale jednak coś w nich jest, tchną jakąś wiarygodnością, skoro na forum, które odwiedziłem, ktoś pytał, czy sekta nożowników z "Domu dziennego…" naprawdę istniała, powołując się na rozdział książki, a ja musiałem się wewnętrznie upewnić, czy wszystko, co w jednym z opowiadań Tokarczuk napisała o Częstochowie, na pewno jest zmyśleniem. Było...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/05/dom-dzienny-dom-nocny-dolnoslaski-sennik.html

... Tokarczuk chce określić świat na nowo starymi wierzeniami, podporządkować się niezgłębionej stronie życia, dlatego rozbija opowieść na cząstki, wypełnia je obecnością metafizyki i wyższego planu. Dlatego tworzy pisarskie sny (nadrzędny motyw książki, powracający i przepisywany na nowo). Bo tak jak przy poznawaniu nowej społeczności sklejamy ją w naszej głowie z małych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Wiesław Myśliwski zostawiający za sobą doświadczenie chłopskie, najsilniej autobiograficzny, problematyzujący wychodzenie z dzieciństwa w okresie powojennym za pomocą psychologicznej autorefleksji powoduje w czytelniku podziw nad rozwagą i spokojem, z jakimi zdołał zanurkować w przeszłości i oddzielić w tych odmętach stonowanie od przesady, prawdziwe wartości od sztucznej mądrości i skierować spojrzenia czytelników na widnokrąg – czymkolwiek byłby w ich oczach. A rozlega się zawsze tak blisko, by dostrzegać go, nie wytężając wzroku, i tak daleko, że jest nieosiągalny, choćbyśmy wygięli się jak struna z ręką wyrywaną w jego stronę...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/03/widnokrag-opowiedz-mi-jeszcze-o-tym.html

...Wiesław Myśliwski zostawiający za sobą doświadczenie chłopskie, najsilniej autobiograficzny, problematyzujący wychodzenie z dzieciństwa w okresie powojennym za pomocą psychologicznej autorefleksji powoduje w czytelniku podziw nad rozwagą i spokojem, z jakimi zdołał zanurkować w przeszłości i oddzielić w tych odmętach stonowanie od przesady, prawdziwe wartości od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Ostatnio coraz częściej mówi się, że założyciel Czarnego od lat pisze tę samą książkę. Mało kto jednak uznaje to za wadę, skoro ta jedna, przerabiana na wiele sposobów opowieść jest po prostu dobra. We "Wschodzie" Stasiuk znów ogniskuje swoje spojrzenie na podróży. Ta rzeczywista, w której za tytułowym określeniem kryje się zarówno Lublin, jak i azjatyckie stepy, rodzi podróż myślową, ważniejszą, bo pozwalającą odtworzyć kolejną cząstkę swojej wiejskiej młodości. Stasiuk – wyjątkowo bezpośrednio autobiograficzny – wyjeżdża i wędruje dla dzieciństwa, szczeniackości, dla pamięci tych wspomnień, która potrafi na nowo ożywiać i pobudzać. Narrator zdaje się przekazywać, że pamięć to nie tylko największy dar dla własnej intymności, ale też ziarno, które należy rozsiewać ku uciesze wszystkich wokół. Dlatego więc we "Wschodzie" relacje z podróży i dawność się przenikają, ponieważ poprzez te pierwsze silniej uobecnia się ta druga. Stasiuk wędruje zatem nie dokądś, ale po coś, a raczej po żywsze pojęcie braku czegoś – po to, aby o tym braku opowiedzieć. Czego jest to brak? Sami osądzicie. Ale "Wschód" jest właśnie "Wschodem", bo jest samotnią, a brak nigdy nie dociera do myśli bardziej niż w samotności...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/02/wschod-podroz-pamiec.html

...Ostatnio coraz częściej mówi się, że założyciel Czarnego od lat pisze tę samą książkę. Mało kto jednak uznaje to za wadę, skoro ta jedna, przerabiana na wiele sposobów opowieść jest po prostu dobra. We "Wschodzie" Stasiuk znów ogniskuje swoje spojrzenie na podróży. Ta rzeczywista, w której za tytułowym określeniem kryje się zarówno Lublin, jak i azjatyckie stepy, rodzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Z radością dostrzegałem podczas lektury, że pytania, które nasuwa sytuacja Prynne w obliczu bostońskiego społeczeństwa, z łatwością przenosi się na dzisiejszy grunt. Na wierzch wychodzą gorliwość i bezwzględność religijna, spirala oskarżycielstwa kierująca ostrze krytyki na oskarżających, moralna granica zemsty czy ślepa nienawiść tłumu pod pozorami nienawiści do zła. Kto tak naprawdę zachowuje się najmniej etycznie? Kogo spośród głównych postaci moglibyśmy bez zająknięcia nazwać bohaterem romantycznym? Czy kogokolwiek z nich? Choć etyczna dwuznaczność to temat zawiły i nieprzyjmujący prostych odpowiedzi, Hawthorne obrazuje tę kwestię tak, jakby doszczętnie ją zgłębił – jednak bez mentorskiego tonu, za to z taką łatwością, z jaką wykłada się komuś coś, co upatruje się za swoją największą umiejętność.

Obok uniwersalności i zaskakującej współczesności w "Szkarłatnej literze" tkwi jeszcze mistycyzm uszczknięty z tradycji romantycznej, który skrył się w postaci Pearl. Hawthorne sięga psychologiczną syntezą poza sferę wyjaśnialności, chcąc zapewne uniezwyklić odbieranie znaczenia owocu grzechu. Pearl swoją percepcją przenika rzeczywistość, posługuje się wewnętrznym okiem znanym choćby z "Króla olch" Goethego, upodabnia się w oczach czytelników do Orcia z "Nie-Boskiej komedii", Pacholęcia z "Marii" Malczewskiego czy aniołów z drugiej części "Dziadów". Choć ten motyw dość wyraźnie odcina się od całego fabularnego tła Szkarłatnej litery, wzbogaca je i daje odbiorcy kolejną postać, wobec której nie może być obojętny. A jeśli ten chwyt zaangażowania w problematykę powieści potrafi się choćby trochę przedrzeć przez ponad 150 lat tradycji literatury, to świadczy o jego sile...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2017/02/zakurzonej-polki-szkarlatna-litera-purytanskie-ostrakony.html

...Z radością dostrzegałem podczas lektury, że pytania, które nasuwa sytuacja Prynne w obliczu bostońskiego społeczeństwa, z łatwością przenosi się na dzisiejszy grunt. Na wierzch wychodzą gorliwość i bezwzględność religijna, spirala oskarżycielstwa kierująca ostrze krytyki na oskarżających, moralna granica zemsty czy ślepa nienawiść tłumu pod pozorami nienawiści do zła....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Swift proponuje nam trzy czasy – współczesny; ten z jego wczesnej młodości i okresu dojrzewania; oraz znacznie dawniejszy, opowiadający historię jego przodków – z których dwa pierwsze stanowią szkielet opowieści, a trzeci uzupełnia ją historycznie, prezentując małe wielkie perypetie kilku pokoleń rodziny na wzór sagi. O ile więc wykład historyka i zmagania z rzeczywistością są świetne, a obyczajowość jego młodości, naznaczonej miłością i tragiczną śmiercią kolegi, pasjonuje każdym akapitem, o tyle ta historyczna dygresyjność – wypełniona mnóstwem faktów i nazwisk, jakby czytało się podręcznik od historii lub słuchało wypalonego nauczyciela, nawet mimo fantastycznych, baśniowych wstawek – zwyczajnie nudzi. Nie cały czas, nie skrajnie, ale w połączeniu z subtelną poetyką i powolnością opowiadania może usypiać. I to mój największy zarzut wobec Krainy wód. Chyba jestem trochę jak ci uczniowie, bo też nie w głowie mi oblężenie Bastylii czy dziadkowie Cricka, którzy rozkręcali browarniany biznes, ale te Feny, to upalne popołudnie na kanale Hockwell, gdzie wyłowiono ciało i gdzie nieopodal Crick spotykał się z Mary, ucząc się razem z nią o „dziurkach i rurkach”. (Serio, Swift nadziewa tę opowieść dość długimi wstawkami stricte historycznymi, nie widząc też nic złego w piętrowych dygresjach – jak tej, gdy uznaje, że idealnym będzie wyjść od węgorza wrzuconego w majtki koleżanki do całej wielowątkowej historii nauki o węgorzach, a w szczególności o ich procesie rozrodczym i płciowym. Tak w ogóle, wiedzieliście, że Polacy mają wielkie naukowe zasługi w odkryciu jąder węgorza?)...

...Pisarstwo Swifta najprościej można nazwać niespiesznym. Tak jak niespieszne jest życie bohaterów Krainy wód, na płaskich, podmokłych terenach rzek i jezior, tak toczy się swoim rytmem, odsłaniając atuty przy maksymalnym wyciszeniu i skupieniu. Mała społeczność nadrzeczna, fatalizm i mityczność rysujące losy postaci dają obietnicę mądrej, zrównoważonej, ale też odważnej prozy: opowieść jest bardzo jaskrawa, upstrzona motywami (kazirodztwo, pierwszy widok trupa, uciążliwy uczeń, upośledzony brat, ojciec opowiadacz, który wszystkie nieszczęścia swojego życia nazywa klątwami) i czerpiąca z ciekawych zabiegów – jak znajome nostalgiczne obrazowanie, wracanie urywkami do danego czasu, aby łączyć zdarzenia punktowo, ledwo widzianą nicią, zespajać je jednym impulsem-który-wszystko-zmienił....

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/09/z-zakurzonej-polki-kraina-wod-czarna-basn-na-mokradlach.html

...Swift proponuje nam trzy czasy – współczesny; ten z jego wczesnej młodości i okresu dojrzewania; oraz znacznie dawniejszy, opowiadający historię jego przodków – z których dwa pierwsze stanowią szkielet opowieści, a trzeci uzupełnia ją historycznie, prezentując małe wielkie perypetie kilku pokoleń rodziny na wzór sagi. O ile więc wykład historyka i zmagania z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wchodzisz na imprezę i znasz jedną, może dwie osoby. Nawet gospodarza tylko z widzenia. Poznajesz dziesiątki obcych ludzi i próbujesz zapamiętać imiona, nie traktując powitań automatycznie. Ale mimo starań na początku trudno sobie ich wszystkich uporządkować. Tak samo jest z "Małym życiem" i czwórką głównych bohaterów, młodzieńców świeżo po studiach, przyjaciół właśnie wchodzących w dorosłość. Obce miejsce, obce obyczaje, obcy ludzie – współczesny Nowy Jork, który nijak nie przylega do twojej współczesności. Ale z imprezy możesz wyjść, możesz też zostać do końca i nigdy więcej nie utrzymywać z tymi rozmytymi osobowościami żadnych kontaktów. W "Małym życiu" jest inaczej: nie uwolnisz się, wejdziesz z buciorami w codzienność postaci i będziesz zmuszony tam zostać. Upatrzysz sobie jedną – wybraną przez autorkę – i przeżyjesz piekło. To będzie dramat, emocjonalny gwałt i pusty wzrok wbity w druk. I wszystko, co wokół: odłamki małych żyć.

W opowieść Yanagihary niełatwo wrosnąć. Tak się dzieje, gdy przed czytelnikiem stawia się kilku równoważnych bohaterów i każe ich naprzemiennie obserwować w scenkach mniej lub bardziej rodzajowych. Opis przyjaciół na niewiele się tu zda – Willem jest aktorem, JB malarzem, Malcolm architektem, a Jude prawnikiem, tym czwartym, stojącym zarówno z boku, jak i w centrum – bo i tak przez pierwsze 150 stron z cudem graniczy swobodne poruszanie się między informacjami, który z nich czym się zajmuje, jaki ma kolor skóry, jaką orientację, czy jest bogaty czy biedny, czy ma rodziców, a jeśli tak, to jakich, a jeśli nie, to jacy byli. To skołowanie jest ceną za pełną, wreszcie-taką-jaka-miała-być-od-początku wizję autorki, która następuje po pierwszym rozdziale liczącym 100 stron, rozdziale pełnym rozmów, codziennych myśli, zdarzeń, planów; słowem: małych żyć całej czwórki. Gdy się przez to przebrnie, można wreszcie zrozumieć, o co tak naprawdę tutaj chodzi – o tego jednego, Jude’a, którego tajemnice są głęboko zakopane w przeszłości, a my chcemy je odkopać tylko na początku, do pierwszej prawdy. Potem już nie, ale potem kolejne prawdy odkopują się same. Choćbyśmy chcieli otworzyć oczy i wyjść z tego koszmaru – nie da się. A przy okazji inni bohaterowie gdzieś tam odchodzą w tło…

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/08/male-zycie-w-emocjonalnej-szarzy.html

Wchodzisz na imprezę i znasz jedną, może dwie osoby. Nawet gospodarza tylko z widzenia. Poznajesz dziesiątki obcych ludzi i próbujesz zapamiętać imiona, nie traktując powitań automatycznie. Ale mimo starań na początku trudno sobie ich wszystkich uporządkować. Tak samo jest z "Małym życiem" i czwórką głównych bohaterów, młodzieńców świeżo po studiach, przyjaciół właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Ba-da-da… ba-da-da-di-dum… Jestem w Ameryce lat 60., w Jodie, w stanie Texas, tańczę lindy hopa z piękną blond dziewczyną w spódnicy w grochy. Tłum wokół tonie w tańcu, ja tonę w jej oczach. Stawiamy kroki w pełnej symbiozie, jakby były nam zapisane w gwiazdach i właśnie wznowiły swój ruch z nieba, spadając nam pod nogi. Co tam zamach, co tam prezydent. Tańczę, bo taniec to życie...

...Wspominam o szczegółach, bo właśnie nimi stoi "Dallas ‘63". W panoramicznym spojrzeniu to historia dość rozwlekła, wręcz ciągnąca się, gdy już atmosfera lat 60. nam spowszednieje (a chyba nigdy dotąd nie uważałem rozbudowania świata u Kinga jako uchybienie), natomiast są postaci i sceny, do których autor wraca, które na nowo przywracają książce magię – i rzadko będą to zdarzenia przynależne do głównego wątku fabuły, czyli planowanego zamachu na prezydenta. Owszem, pierwsze sto stron to rozmowy o podróżach w czasie, oswajanie się z tym tematem, ale przecież zawsze nas to kręciło, co? Wehikuły czasu, zakrzywienia czasoprzestrzeni, nawet pieprzony "Dzień świstaka"! A tutaj widać, że ten atrakcyjny motyw nie został potraktowany jak zabawa, w każdej jego powłoce możemy odkryć coś istotnego, czego dowodem jest owa powolność opowiadania sytuująca właściwy rozwój fabuły dopiero w połowie książki. Tak naprawę jednak, wyłączając podróże w czasie, to zwyczajna, obyczajowa, w wielu miejscach wręcz sielankowa opowieść. Tylko King, z typowym dla siebie wyczuciem, muska ją blaskiem lub cieniem niesamowitości, jakby mówiąc, że to tylko kolejny odprysk rzeczywistości Strefy Mroku. Pamiętacie ten serial?...

...Ja natomiast wytknąłbym na pewno nudę w rozdziałach poświęconych Oswaldowi i próbom żmudnego rozpracowania jego motywacji, a także nadgorliwość Kinga w podkreślaniu pewnych faktów, co sprawia wrażenie, jakby miał czytelników za głupków (przeszłość harmonizuje, przeszłość harmonizuje… doskonale już o tym wiem, więc po co to jeszcze raz powt.. PRZESZŁOŚĆ HARMONIZUJE!). Dobrych pomysłów jest wiele – jak przeszłość usilnie i na różne sposoby przeciwstawiająca się zmianom – wątki melodramatyczne pobudzają serce do szybszego bicia, zakończenie wzrusza, a aspekty polityczne i historyczne nie są takie straszne. I te dźwięki, zapachy, smaki Ameryki lat 60., wielopłaszczyznowe umiłowanie młodości przez Kinga, inna mentalność i taniec, który uwalnia najpiękniejsze doznania. To wszystko zagrało jak trzeba. A nawet bardziej. W rytm lindy hopa do „Ba-da-da… ba-da-da-di-dum…”...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/08/dallas-63-tanecznym-krokiem-przez-czas.html

...Ba-da-da… ba-da-da-di-dum… Jestem w Ameryce lat 60., w Jodie, w stanie Texas, tańczę lindy hopa z piękną blond dziewczyną w spódnicy w grochy. Tłum wokół tonie w tańcu, ja tonę w jej oczach. Stawiamy kroki w pełnej symbiozie, jakby były nam zapisane w gwiazdach i właśnie wznowiły swój ruch z nieba, spadając nam pod nogi. Co tam zamach, co tam prezydent. Tańczę, bo taniec...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Kiedy byłem młodszy, już nie jako dziecko, ale jeszcze przed tym magicznym momentem, gdy pierwszy raz ktoś dał mi szansę zareagowania na słowa „proszę pana”, lubiłem w zupełnie losowych momentach codzienności zamykać oczy, a po chwili je otwierać, udając, że budzę się w tym ciele, tym miejscu i tym czasie po raz pierwszy. I odkrywam, tym samym nadając swojemu położeniu sens. To dziecinne, może głupie, ale stanowiło abstrakcyjny, intrygujący impuls, na jaki chciałem sobie pozwolić. Jerzy Sosnowski przełożył to dziwactwo na literaturę, napisał "Sen sów" z potrzeby nieustannego budzenia się na nowo, wracania, wspominania, lawirowania między kołobrzeskim letnim zdziecinnieniem, naiwnym i czystym, a kołobrzeskim letnim dojrzewaniem, ubranym w pierwszą powagę i ostatnią niewinność. I choć jest teraz dojrzałym facetem, pisarzem i publicystą, i choć w zgodzie z regułami tego świata zostawił lata siedemdziesiąte daleko za sobą, lektura "Snu sów" udowadnia, że Sosnowski dalej jest w Kołobrzegu. Miejscu, gdzie ciągle trwają wakacje...

...Sosnowski nie poruszył we mnie tej sentymentalnej struny, ale skoro tak, to pewnie nie chciał. Na pewno zaś chciał pokazać mądrą, dopieszczoną językowo prozę, która nie ograniczałaby się tylko do wspomnień z wakacji, ale korespondowała też z czytelnikiem dzięki siatce wartości dodanych. I to udało się wyśmienicie. Poza tym, wracając jeszcze do odczytania podstawowego, może trywialnego, autorowi udało się uchwycić coś rozczulającego – atmosferę dzieciństwa w apogeum zaciekawienia światem, w najbardziej chłonących rzeczywistość stadiach – i okrasić to szczegółami, do jakich serce samo się uśmiecha. Stworzył iluzję książki młodzieżowej, którą ta wcale nie jest, ale po cichu podkrada jej potencjał oferowania czytelniczych wrażeń i sprzedaje ścichapęk jak na czarnym rynku wspomnień. Och, to ostatnie określenie było egzaltowane do bólu. Bądźcie spokojni, u Sosnowskiego czegoś takiego nie ma. I to już ostatnia cicha zachęta, by zabrać "Sen sów" na wakacje albo czytać w codziennej scenerii. Koniecznie w słońcu...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/06/sen-sow-wiecej-rzeczy-wydarza-sie-w-zyciu-na-niby-niz-naprawde.html

...Kiedy byłem młodszy, już nie jako dziecko, ale jeszcze przed tym magicznym momentem, gdy pierwszy raz ktoś dał mi szansę zareagowania na słowa „proszę pana”, lubiłem w zupełnie losowych momentach codzienności zamykać oczy, a po chwili je otwierać, udając, że budzę się w tym ciele, tym miejscu i tym czasie po raz pierwszy. I odkrywam, tym samym nadając swojemu położeniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Wyobraźcie sobie odwiedzanie przyszłościowych katakumb i ciche oczekiwanie na „połączenie” z niedawno zmarłą ukochaną osobą. My ją tylko słyszymy, ona odbiera naszą projekcję w swoim świecie, jakbyśmy przyszli w odwiedziny do jej domu po śmierci. Dawkujemy sobie te wizyty, bo półżywy powoli dogasa i niedługo zniknie na zawsze. Takie Dickowskie pomysły na świat SF działają w Ubiku bezbłędnie, są szlakiem wytyczonym porażającej atmosferze enigmatyczności, cichej duchowości i klimatowi, który wyznacza wspólne punkty choćby z filmową eterycznością nastroju Blade Runnera. Wobec nich sensacyjna fabuła, mimo że istotna, zdaje się zaledwie dopełniać wizję świata – choć nie spoczywa na laurach, oferując historię wymarzoną do odkrywania. Misja na Księżycu, zamach na grupę inercjałów (anty-psi), filozoficzne lawirowanie na granicy życia i śmierci, długa wędrówka ocalałych w poszukiwaniu samych siebie – wędrówka naznaczona kolejno tajemniczymi zgonami członków ekipy. Dodam tylko, że przemierzanie futurystycznego świata może mieć coś wspólnego ze wspomnianym półżyciem, może ten chaotyczny, abstrakcyjny świat wmiesza się w materialną rzeczywistość i zaburzy jej rytm...

...No i nastało to, czego się bałem – Ubik mnie przygniótł, ograniczył ruchy, uszczuplił krytyczny aparat lekkością formy połączoną z głębią treści. Obraz trwania między światami zdumiewa, trafność alegorii oszałamia, mnogość religijnych aluzji ciekawi, a gatunkowość science fiction szybko przeradza się w uniwersalizm. Powieść jest krótka i bardzo pojemna, więc siłą rzeczy pędzi na złamanie karku, w tym pędzie zachowując jednak nierozmytą strukturę. Poległem jako recenzent, bo nie chcąc zdradzać zbyt wiele, ograniczyłem się mimowolnie do kilku rozrzuconych myśli. Wygrałem jako czytelnik, bo Philip K. Dick ma ten dar, że w zetknięciu z jego prozą każdy coś wygrywa. Teraz w piękniejszym stylu – ze szkicami Siudmaka i srebrną, mieniącą się twardą oprawą. Ale to już chyba prawda objawiona, że Ubika po prostu trzeba przeczytać bez względu na literackie upodobania. Kiedyś, teraz, zawsze...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/06/z-zakurzonej-polki-ubik-przyszlosc-smiercia-podszyta.html

...Wyobraźcie sobie odwiedzanie przyszłościowych katakumb i ciche oczekiwanie na „połączenie” z niedawno zmarłą ukochaną osobą. My ją tylko słyszymy, ona odbiera naszą projekcję w swoim świecie, jakbyśmy przyszli w odwiedziny do jej domu po śmierci. Dawkujemy sobie te wizyty, bo półżywy powoli dogasa i niedługo zniknie na zawsze. Takie Dickowskie pomysły na świat SF...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Historia toczy się od jednej wizyty u milionera do następnej, każdą okraszają ukryte znaczenia, wydarzenia z pogranicza jawy i snu, które skrywają się jakby za woalką fantasmagorii, i nie wiadomo, czy są rzeczywistością, czy śladem magii, niezrozumiałą plamą innego poziomu percepcji. Czy odczytywać je poprzez symbole psychologii, czy uznać za nadprzyrodzoną fikcję. I to, co jest najlepsze, to że Fowles nigdy nie daje pewności. Nawet jeśli wydaje się, że gra w otwarte karty, gdzieś w podświadomości tkwi możliwość blefu. Maurice Conchis nieustannie odgrywa swój teatrzyk, a raczej Metateatr Życia, w którym pociąga za każdy sznurek, wpychając Nicholasa w rolę girardowskiego kozła ofiarnego, każąc mu błądzić po willi-scenie i odzierać sztuczny spektakl z kolejnych warstw. Zabawa w odgrywanie ról trwa, ktoś jest w niej królikiem doświadczalnym, któremu należy się nauczka, a ktoś gra boga. Pseudobogu wydaje się, że może wszystko, więc wprawia w życie kolejne oblicza teatru – najpierw spiralę niesamowitości, potem odważny romans, dalej manipulację formą, psychologizm i wiele innych, czym może wrażliwszego czytelnika mocno poirytować. Ale te wszystkie złe rzeczy czyni człowiekowi, którego też się niespecjalnie lubi. W pewnym momencie Nicholas stwierdza, że zamiast mistycyzmu doznaje mistyfikacji, a Conchis jest bezwzględnym szarlatanem. Co ciekawe, są to słowa wypowiedziane w samym środku powieści, gdy jeszcze wiele pozostaje nieodkryte.

O "Magu" można tak dywagować jeszcze długo, umykając gdzieś przed właściwą oceną, tak jak robiłem to teraz. Dlaczego? Bo John Fowles stworzył albo niewątpliwego giganta, albo karłowatą atrapę; jeden czytelnik nie doskoczy do jej sensu, a inny przekroczy tego ludka z poczuciem zawodu i niezrozumienia dla kultu "Maga". Ja byłem tym, którego głowa z głową tworu Fowlesa się zrównała, i mogłem się nim zachwycić, zauważając jednak wątpliwe elementy tej konstrukcji. Powieść Anglika od razu więzi w swoich sidłach – to fakt. Jest przesadnie napompowana i wydłużona, więc może wymęczyć. Ale też ciągle dba o nowe doznania czytelnika, zatem żyje długo po lekturze. Jest przeładowana odwołaniami historycznymi, kulturowymi, literackimi i naukowymi, czym wpisuje się w ten słodki odkrywcom nurt prozy intelektualnej, barokowo przyozdobionej lotną myślą pisarza. Jednocześnie zaś – nie wytrzymuje próby bycia ucztą intelektualną, może przez rozciągnięcie tej historii (która z dystansu wydaje się ledwie anegdotą), może przez brak poczucia jej wiarygodności – autor grając na wielu poziomach, zaryzykował, że czytelnik też odbierze tę opowieść jako grę, tylko ją, a więc pozbawi się głębszych emocji i zostawi je na powierzchni – właściwe bezrefleksyjnemu obserwowaniu toczącej się rozgrywki. Bo może się okazać, że z hipnotyzującej gry psychologicznej, naprawdę zajmującej umysł, przekombinowana fabuła uczyni ciąg kolejnych zdarzeń, które staną się obojętne. Nie mówię, że tak będzie – ja tego uniknąłem – ale może tak być...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/06/z-zakurzonej-polki-mag-zagrajmy-bez-zasad.html

...Historia toczy się od jednej wizyty u milionera do następnej, każdą okraszają ukryte znaczenia, wydarzenia z pogranicza jawy i snu, które skrywają się jakby za woalką fantasmagorii, i nie wiadomo, czy są rzeczywistością, czy śladem magii, niezrozumiałą plamą innego poziomu percepcji. Czy odczytywać je poprzez symbole psychologii, czy uznać za nadprzyrodzoną fikcję. I to,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

..."On" to obszerna panorama czasów, w jakich dojrzewał Śpik – przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, i być może te wspomnieniowe klisze są najbarwniejszym elementem książki. Krem do golenia Brutal, wszechobecne szydełkowe serwetki na telewizorze, Wigry 3, buty relaks, radiomagnetofony Grundig, gumy Turbo, przytulańce przy "Wind of Change", kolorowa karuzela przed domem, w kinach grają Obcego, dzieci zbierają puszki i kapsle, rysują potem na chodniku trasy do gry w te kapsle, ojcowie są wypaleni przez martenowskie piece (wszyscy ojcowie pracują na hucie oprócz jednego, ojca koleżanki, który jest aktorem), a pewnego dnia niebo przybiera odcień fioletu i nazajutrz wszystkie dzieci w szkole muszą wypić jakiś dziwny płyn… Pamiętający tamte czasy co chwilę będą się uśmiechać pod nosem bądź rozmyślać, a dla młodszych "On" okaże się ciekawym dokumentem codzienności schyłkowego PRL-u. Przypomni się też szkoła – widmo jej uniformizacji, dzieci w jednakowych chałatach, absurdy nauczania z Lodówą na czele, polonistką dyktującą interpretacje wierszy do zeszytów, dyrami trzęsącymi budynkiem, szkolnymi wygłupami i całym pochodem bohaterów przegranych – wszystko to w krzywym jak zwój drutu w kieszeni zwierciadle, prześmiewczym, ale też okrutnie realnym. Od razu widać, że autorka jest nauczycielką języka polskiego; chwilami to bardziej książka o problemie edukacji niż Śpiku, alienacji i inności...

...I tak się snuje ta opowieść o odmieńcu, któremu od początku wieszczono klęskę i który chyba nie miał na tyle siły, by się sprzeciwiać, który patrzy przed siebie, a nikt nie wie, co może sobie roić w tej główce. Dużo tu też namysłu nad macierzyństwem i przejmującego niespełnienia, jakiejś zadumy nad straconymi szansami, by żyć normalnie. A jednak ten smutek został zgrabnie ukryty, trzeba do niego dotrzeć, przekopać się przez żart i prześmiewczość, przez „biust falujący jak suchego przestwór oceanu” i „produkt czekoladogównopodobny”. Można się też nie przekopywać i ulec powierzchowności, humorowi i językowej swobodzie, tej niepewności, czy za chwilę "On" znów strzeli w nas żartem czy zastanowi, a kiedy zadziwi mistyczną, surrealistyczną, senną, hipnotycznie dziwną sceną, bo takie też tu są. Ta proza jest jak Śpik – nie wiadomo, czym zaskoczy, ale czy wobec tego wiadomo, że będzie, jak Śpik, rozczarowaniem? Nie wiem. Głowię się tylko, czemu znów otrzymałem kawałek literatury, w której nie sposób nikogo polubić. I nad jeszcze jednym myślę: a jaka byłaby ta powieść z perspektywy Śpika? Czy taka jak w "Jestem" Doroty Kędzierzawskiej? Śpik przecież też po prostu był, to właśnie robił na świecie. A dlaczego to za mało, aby go kochać, aby choć mama go pokochała bez jednej tyciej wątpliwości i wstydu, bezinteresownie?...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/05/on-wadliwy-produkt.html

..."On" to obszerna panorama czasów, w jakich dojrzewał Śpik – przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, i być może te wspomnieniowe klisze są najbarwniejszym elementem książki. Krem do golenia Brutal, wszechobecne szydełkowe serwetki na telewizorze, Wigry 3, buty relaks, radiomagnetofony Grundig, gumy Turbo, przytulańce przy "Wind of Change", kolorowa karuzela...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Byliście Dzieciakami ze Ślepej Uliczki Laurel Avenue. Grupką dobrych przyjaciół z sąsiedztwa. Ty, paru znajomych i trójka przyjaciół z domu Chandlerów: Donny, Willie i Woofer. Wychowywała ich samotnie matka – Ruth – kobieta ekscentryczna i nieprzewidywalna. Pewnego pięknego poranka poznałeś Meg, starszą od ciebie piękność (chyba miała 15 lat, co?), która wraz z poturbowaną po wypadku samochodowym siostrą Susan zamieszkała u Chandlerów. Myślałeś, że to układ idealny – cudowna dziewczyna tuż obok ciebie, możecie się mijać codziennie i zbliżać do siebie z każdym dniem. Ale Meg nie przypadła do gustu Ruth i stała się obiektem jej chorych upodobań. A potem kobieta skłoniła do tego synów, a potem wszystkie dzieciaki z okolicy. Meg była dla niej dziwką, brudną i zepsutą dziewczyną, którą trzeba wychować najokrutniejszymi metodami, zaszczuć i poddawać najgorszym próbom w wygłuszonej piwnicy przeznaczonej niegdyś na zimnowojenny schron. Pamiętasz ją? Miała na imię Meg. Byłeś chłopakiem z domku obok, a ona była dziewczyną z sąsiedztwa. I ty to wszystko biernie obserwowałeś.

Prawda, że Ketchum oddał te przeżycia bez półśrodków? Ty powinieneś o tym wiedzieć najlepiej. Prostym językiem – bo przecież te czyny splugawiłyby każdą liryczność – oddał chłód schronu, strach Meg, bestialstwo jej oprawców i psychotyczność Gry, w którą wszyscy graliście. Opowiedział w pierwszej osobie, aby zaszokować, zaobserwować wahadło moralne u tego, który chciał się sprzeciwić, ale toczył bój z własnymi żądzami i strachem przed konsekwencją wyłamania się. Nie wiem, czy nie wyolbrzymił siły manipulacji młodymi umysłami, czy nie spłycił tego, ale przecież czerpał z prawdziwych wydarzeń. To nie "Niepokoje wychowanka Törlessa", nie "Kwiaty na poddaszu" i "Władca much", choć sceneria i temat znajome. Doskonale wiesz, że to nie to samo, bo tu nie było miejsca na filozofię, fabularne upiększenie i poszukiwanie alegorycznego sensu. To się zdarzyło naprawdę, w tym świecie, w tym życiu. I dlatego było takie beznamiętne...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/05/dziewczyna-z-sasiedztwa-potwory-nie-ludzie.html

...Byliście Dzieciakami ze Ślepej Uliczki Laurel Avenue. Grupką dobrych przyjaciół z sąsiedztwa. Ty, paru znajomych i trójka przyjaciół z domu Chandlerów: Donny, Willie i Woofer. Wychowywała ich samotnie matka – Ruth – kobieta ekscentryczna i nieprzewidywalna. Pewnego pięknego poranka poznałeś Meg, starszą od ciebie piękność (chyba miała 15 lat, co?), która wraz z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

...Czytałem o "Księdze", kunsztownie wyczarowanym Schulzowskim micie. Księdze z dzieciństwa doświadczanego przy ojcu, gdzieś zauważonej, potem przepadłej na długie wieczory, wreszcie wyśnionej urywanym snem. Takiej, która wzlatuje nieustannie, nie jak zwykłe książki meteoryty, na chwilę feniksy, a potem kupki popiołu z utraconych afektów. Silnie eteryczne opowiadanie!

Czytałem o czasie. Najpierw o jego bocznej odnodze z "Genialnej epoki", która miała być fragmentem otoczonej nimbem tajemnicy powieści "Mesjasz". O zrodzonych z Autentyku rysunkach – dziele ludzkiej ręki, pięknie opisanym. Wreszcie o odwiedzinach w osobliwym sanatorium, okutanym w magnetyczną grozę, jakby w polemice z rojeniami Grabińskiego. O pułapce czasu tak porywającej, tak oszukującej zmysły, że przywodzącej na myśl igranie z Bogiem. Jak to jest błądzić po niemal wymarłym miasteczku, widywać ojca w kilku miejscach naraz, ojca, który w domu rodzinnym już dawno nie żył, błądzić bez celu po pokrętnych korytarzach sanatorium istniejącego poza czasem, śniącego na jego krawędzi? Piękny produkt umysłu Schulza, po mistrzowsku wiążący go z najlepszymi odbiciami grozy w literaturze.

O czym jeszcze czytałem? Och! Był kuriozalny powrót do szkoły w "Emerycie", ale nie przymusowy, jak u Gombrowicza, lecz dobrowolny – istne zdziecinnienie starcze, którym Schulz osiągnął apogeum absurdu.

I "Noc lipcowa". Ona powróciła do tych nieśpiesznych, kanikularnych opowiadań osnutych wokół opisów codzienności letniej, tutaj: przechodzącej granicę zmroku. Ta noc zabrała ze sobą woń "Sklepów cynamonowych" – wraz z labiryntem halucynacji, wraz z nastrojowością symboliki snu.

Było jeszcze wiele zgrabnych impresji, trochę bocznych torów miasteczka, z upośledzonym Dodo i kalekim Edziem. Była Ostatnia ucieczka ojca – ucieczka w skorupiaka, definitywny koniec Józkowych fascynacji. I ta nieszczęsna Wiosna, monumentalna na tle rówieśniczek, z którą nie złapałem dobrego kontaktu i którą trochę przemęczyłem. "Sanatorium pod klepsydrą" pozostało tym samym zadziwiającym Schulzem, lecz nieco gęściej naszpikowanym tekstami mniej pasjonującym. Na szczęście były wśród nich takie, które można czytać nieustannie, zagubić się w bulgocie gęstej atmosfery, na samym jej dnie, i nie wypływać na powierzchnię tygodniami...

Pełna opinia pod tym adresem: http://www.tramwajnr4.pl/2016/04/z-zakurzonej-polki-ksiegi-ludzie-ze-wspomnien.html

...Czytałem o "Księdze", kunsztownie wyczarowanym Schulzowskim micie. Księdze z dzieciństwa doświadczanego przy ojcu, gdzieś zauważonej, potem przepadłej na długie wieczory, wreszcie wyśnionej urywanym snem. Takiej, która wzlatuje nieustannie, nie jak zwykłe książki meteoryty, na chwilę feniksy, a potem kupki popiołu z utraconych afektów. Silnie eteryczne...

więcej Pokaż mimo to