-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
„Nic zwyczajnego" nie jest biografią Wisławy Szymborskiej. To wspomnienia z szesnastu lat, które Michał Rusinek spędził u boku poetki jako jej sekretarz.
A wszystko zaczęło się od dzwoniącego telefonu i przeciętego kabla: „Wyjaśniła nam, że gniazdko telefoniczne jest za regałem i nie ma jak wyjąć z niego wtyczki. Numer był wprawdzie zastrzeżony, ale wszyscy go znali; telefon dzwonił podobno nawet w nocy, bo niektórzy sądzili, że jest numerem faksu w jakimś biurze czy sekretariacie. Wówczas uprzejmie poprosiłem o nożyczki. Przeciąłem kabel. Telefon przestał dzwonić. Szymborska krzyknęła: „Genialne!". I zostałem przyjęty do pracy" (str. 19)*.
Rusinek rozpoczyna swoją opowieść od roku 1996, w którym nastąpił sądny dzień nazywany przez Szymborską „tragedią sztokholmską" (tak poetka określała fakt otrzymania Nobla). Telefony się urywają, trzeba zorganizować mnóstwo rzeczy, przyjmować gratulacje, przygotować kreację, porozsyłać zaproszenia, wszystko podopinać na ostatni guzik. Rusinek opowiada o tamtych dniach w anegdotyczny sposób. Jest dowcipnie, jest zwięźle, jest ciekawie.
Nie można odmówić sekretarzowi poczucia humoru. Zastanawiam się tylko, czy jest to jego cecha wrodzona, czy też nabyta. Wszakże obcowanie przez szesnaście lat z noblistką, która słynęła z ciepłego ironicznego podejścia do człowieka i świata, mogło wpłynąć na młodego, nieukształtowanego jeszcze humanistę, bo przecież wiadomo, że z kim przestajesz, takim się stajesz.
Rusinek wydobywa ze swej pamięci urocze incydenty, zachowania, wydarzenia. Opowiada o słynnych loteryjkach, o relacjach Szymborskiej z Miłoszem, o podróżach, procesie tworzenia, przeprowadzce, tworzeniu kolaży, preferencjach kulinarnych poetki (uśmiałam się na historii z kubełkiem skrzydełek z KFC) oraz o nietypowych zleceniach (zakup kamiennej owcy i postawienie jej w ogrodzie u zaprzyjaźnionego małżeństwa), wspólnych „szuraniach papierami", a wszystko to bogato zilustrowane fotografiami, na które patrzy się z rozczuleniem.
Joanna Szczęsna i Anna Bikont w „Pamiątkowych rupieciach" budują portret Szymborskiej, dogłębnie analizując teksty Pisarki, gdyż obie biografistki uważały, że to właśnie w tekstach jest najwięcej ukrytych informacji o życiu noblistki. Dziennikarki wykonały ogrom pracy i stworzyły rzetelną i pełnowymiarową książkę, w której przedstawiły nie tylko fakty, które powinna zawierać klasyczna biografia (rodzice poznali się tu i tu, przyszła na świat tam, chodziła do takich szkół itd.), ale również pokusiły się o interpretację najważniejszych tekstów Szymborskiej.
U Rusinka jest inaczej. „Nic zwyczajnego" to zbiór anegdot przeplatany refleksjami autora dotyczącymi charakterystycznych cech twórczości noblistki. Sekretarz w porywający, zwięzły i dowcipny sposób pisze o purnonsensie i innych figurach stylistycznych wykorzystywanych przez poetkę.
Jest też o tym, co go drażniło u Szymborskiej. Wspomnienie zajmuje niecałe pół strony, bo przecież nie można się spodziewać obiektywnego portretu, gdy piszemy o kimś, z kim łączy nas przyjacielska relacja. Portret poetki, który maluje dla czytelnika Rusinek jest utrzymany w jasnych i żywych barwach. Widzimy na nim kobietę, która jest otwarta na świat i wszelkie stworzenie, zdystansowaną do siebie, uwielbiającą kicz, niezwykle skromną, niekiedy naiwną (zwłaszcza w obliczu nowinek technicznych), ale stąpającą twardo po ziemi. Nic zwyczajnego. W rzeczy samej.
*cytaty oznaczone numerem strony w nawiasie pochodzą z książki Michała Rusinka „Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej".
„Nic zwyczajnego" nie jest biografią Wisławy Szymborskiej. To wspomnienia z szesnastu lat, które Michał Rusinek spędził u boku poetki jako jej sekretarz.
A wszystko zaczęło się od dzwoniącego telefonu i przeciętego kabla: „Wyjaśniła nam, że gniazdko telefoniczne jest za regałem i nie ma jak wyjąć z niego wtyczki. Numer był wprawdzie zastrzeżony, ale wszyscy go znali;...
Jeżeli w naszym domu zaginie skarpetka to już dobrze wiemy czyja to sprawka. To nie pralka je pożera, tylko niedoparki, stworzenia, które przyłapał na gorącym uczynku czeski pisarz Pavel Šrut i opisał ich przygody i zwyczaje w swych książkach (możecie o nich przeczytać TITAJ i TUTAJ).
Okazuje się, że w naszych domach żyją nie tylko niedoparki, o nie, potworów jest znacznie więcej, kryją się w różnych miejscach i psocą, bałaganią, brudzą - ogólnie starają się uprzykrzyć nam życie. Stanislavowi Marijanovicowi - chorwackiemu pisarzowi, niezłomnemu tropicielowi domowych stworów - udało się rozpoznać ponad trzydzieścioro bestii, które szczegółowo opisał w swej encyklopedii. Do tego, byśmy mogli rozpoznać, kto jest kto w tej bestiarskiej galerii pisarz własnoręcznie wykonał ilustracje.
Na pierwszy rzut oka potwory wcale nie są takie straszne, wszakże pyszczki niektórych z nich są całkiem sympatyczne, ale to tylko pozory, nie dajcie się zwieść! Broń Boże, nie uśmiechajcie się do nich, bo jak już się zadomowią, to się ich nie pozbędziecie.
Jak tak przeglądam tę uroczą książeczkę, to dochodzę do wniosku, że moje mieszkanie to hotel dla prawie wszystkich opisanych w encyklopedii stworzeń. Oczywiście, niektóre z nich są sezonowymi lokatorami, ale kilkoro stworów chyba już na stałe się zadomowiło i ani myśli o wyprowadzce. Na pewno gdzieś za lodówką albo w kuchennej szafce przesiaduje Łakomiec Wielki, bo jak inaczej wytłumaczyć nagłe napady wilczego apetytu, które kończą się wymieceniem lodówki i pozostawieniem w niej jedynie światła? Wiem już też kto jest odpowiedzialny za ciągłe znikanie mojego ulubionego ołówka do podkreślania cytatów oraz za podstawianie pod nogi przedmiotów, o które się co rusz potykam. Potwór Olaboga na pewno trzyma sztamę z moim kotem Oskarem, bo któż by inny namawiał sympatycznego sierściucha do robienia mi niespodzianek w postaci zbitego wazonu albo „prezentu" w łóżku? I ona- mieszkanka wszystkich kobiecych szaf- Decyzella Poranna, jej specjalnością jest przekonanie cię, że w każdej rzeczy, którą rano przymierzasz, wyglądasz jak wypłosz, więc marnujesz czas, by przerzucić całą zawartość garderoby, a Decyzella zaciera z radości ręce. Te kilka potworów to tylko nieliczna gromadka. Boicie się?
Nie ma czego, bo każdy potwór jest do oswojenia. Jak z nimi postępować, by nie zdominowały naszego życia? Kilka metod podaje sam autor, ale tak naprawdę sami musimy sobie poradzić z tymi bestiami. Bo
„Mała encyklopedia domowych potworów" to tak naprawdę książka o naszych wadach, z którymi powinniśmy walczyć. To świetna pomoc dla rodziców, którzy chcą wytłumaczyć swoim pociechom, że chciwość nie popłaca, narcyzm jest paskudną cechą, a ciemność nie zawsze jest straszna. Dzięki encyklopedii możemy oswoić lęki, bo przecież wiadomo, że na wszelkiego rodzaju strachy i smutki najlepszy jest humor, a tego w książce nie brakuje.
Jeżeli w naszym domu zaginie skarpetka to już dobrze wiemy czyja to sprawka. To nie pralka je pożera, tylko niedoparki, stworzenia, które przyłapał na gorącym uczynku czeski pisarz Pavel Šrut i opisał ich przygody i zwyczaje w swych książkach (możecie o nich przeczytać TITAJ i TUTAJ).
Okazuje się, że w naszych domach żyją nie tylko niedoparki, o nie, potworów jest...
Wybaczcie, ale nie potrafię napisać o tej książce. Próbowałam ułożyć sensowny, poukładany tekst, ale po ponownym jego przeczytaniu, kasowałam go i znów siedziałam przed pustym monitorem. Nie da rady.
Są takie książki, które dotykają do głębi, poruszają każdy nerw, zaciskają pętlę na gardle, wzbudzają wewnętrzny krzyk i sprzeciw, wzruszają i zawstydzają, bo są tak intymne, że masz wrażenie, że nie powinnaś wchodzić w czyjeś życie tak bardzo, tak blisko.
Byłam zwyczajnie ciekawa. Słyszałam już wcześniej o Klinice „Budzik", którą wraz z całą masą cudownych ludzi wybudowała Ewa Błaszczyk. Myślałam, że „Wejść tam nie można" jest opowieścią o kulisach założonej przez aktorkę Fundacji „Akogo?" oraz o budowie „Budzika". Owszem, w książce pojawiają się fragmenty dotyczące powstania i funkcjonowania Fundacji, ale są one jedynie dodatkiem do niezwykle przejmującej i intymnej opowieści o walce i stawieniu czoła największej ludzkiej tragedii - stracie ukochanego oraz choroby córki.
Rok 2000 był dla Ewy Błaszczyk cezurą, która podzieliła jej życie na czas przed tragedią i czas po niej: "Staram się nie wracać do tamtych wypadków. Dlatego że każda myśl o momencie granicznym między dawnym i obecnym życiem wywołuje we mnie ból, którego nie mogę wytrzymać. Wariuję, bo nie mogę zrozumieć tego, co się stało (...) Nie rozmawiam o tamtych chwilach. Nie oglądam się za siebie. Rzeczywistość jest tu i teraz" (str. 9)*.
Pod koniec 1999 roku aktorka miała męczący sen, rzadko zapamiętuje sny, przeczuwała, że się coś wydarzy. 27.02.2000 roku wskutek powikłań po grypie nagle odszedł jej mąż - Jacek Janczarski, a kilka miesięcy później jej sześcioletnia córka Ola zakrztusiła się tabletką. Diagnoza - syndrom appaliczny i spastyczność. Od tego momentu życie zupełnie się przewartościowało, rozpoczęła się walka o Olę, ale też o siebie.
"Śpiączka to potworna klatka. Rozmiar cierpienia kogoś w śpiączce, kto zachował lub odzyskał świadomość, jest niewyobrażalny. Wszystkie informacje docierają do środka, a żadna nie wydobędzie się na zewnątrz. Człowiek jest w potrzasku, schwytany przez własne ciało, nagle zbuntowane i obce. Ból nie do wytrzymania" (str. 186). Również dla bliskich.
Błaszczyk opowiada Krystynie Strączek opowiada o swoich lękach i nadziejach,o tym, jak chwyta się każdej metody, drąży, uczy się, szuka lekarzy, oraz o wspaniałych ludziach, z którymi zetknął ją los. W tych wypowiedziach nie ma jednego tonu, czasami czuć powiew radości i ogromnej wiary w cud, by za chwilę wyczuć w nich zmęczenie i brak sił. Sinusoida emocjonalna. Również dla czytelnika.
Ta książka to nie tylko opowieść o chorobie i śmierci, to portret kobiety, która została mocno doświadczona przez życie, ale też nie ugięła się i potrafiła znaleźć siłę w sytuacji, w której innym opadłyby już ręce.
„Wejść tam nie można" to również historia wielkiej pasji, miłości do sztuki, która w pewnym momencie staje się terapią. Błaszczyk przepięknie opowiada o tym, jak rozumie aktorstwo, czym jest dla niej recital, piosenka. Sztuka łączy się tu z życiem i pomaga przetrwać.
Książka jest podzielona na dwie części. Pierwsza to rozmowy, które przeprowadziła Krystyna Strączek niedługo po tragedii. Znajdują się tu opowieści osób ważnych dla Ewy Błaszczyk, które pomogły jej przejść przez ten trudny okres. Swoimi wspomnieniami dzielą się m.in. ks. Wojciech Drozdowicz, Jerzy Satanowski, Wiesław Saniewski, dr Ewa Karkowska, Ryszard Peryt. Zdarzają się humorystyczne anegdotki np. o Stanisławie Barei i Kieślowskim. Ewa Błaszczyk wspomina również o swojej przyjaźni z Agnieszką Osiecką.
Druga część została spisana dziesięć lat później i dotyczy teraźniejszości oraz działalności związanej z budową kliniki.
To bardzo konfesyjna i wstrząsająca proza pozbawiona jednak krzykliwych cech ekshibicjonizmu. Ewa Błaszczyk zaprosiła do swojego świata, bo chce pomóc nie tylko sobie, ale przede wszystkim innym. Chce pokazać, jak wygląda rzeczywistość osób w śpiączce, udowodnić, że trzeba mieć zawsze nadzieję, ale jednocześnie nie można odrywać się od ziemi.
"Straciłam poczucie bezpieczeństwa, bo wpisała się we mnie śmierć. To piętno, z którym muszę żyć. Nawet jeśli wszystko się odmieni i nadejdą pomyślne czasy, nie będę spokojna. Nie będę taka jak dawniej. A w mojej sytuacji rozpaczliwie potrzebuję czegokolwiek, co zapewniłoby mi poczucie bezpieczeństwa" (str. 210).
*cytaty z oznaczonym numerem strony pochodzą z książki Ewy Błaszczyk i Krystyny Strączek „Wejść tam nie można".
Wybaczcie, ale nie potrafię napisać o tej książce. Próbowałam ułożyć sensowny, poukładany tekst, ale po ponownym jego przeczytaniu, kasowałam go i znów siedziałam przed pustym monitorem. Nie da rady.
Są takie książki, które dotykają do głębi, poruszają każdy nerw, zaciskają pętlę na gardle, wzbudzają wewnętrzny krzyk i sprzeciw, wzruszają i zawstydzają, bo są tak intymne,...
Michal Viewegh to jeden z najpoczytniejszych pisarzy czeskich. Autor „Wychowania panien w Czechach" postrzegany jest jako twórca postmodernistyczny. W wywiadzie udzielonym kilka lat temu Mirosławowi Śmigielskiemu literat przyznał, że ta szufladka jest dla niego bardzo wygodna z tym, że jego rozumienie postmodernizmu opiera się na metatekstowości i pracy z archetypami: "Dziś, po latach, nie umiem już tych wszystkich cech wymienić, ale pamiętam, że kiedy czytałem o postmodernie, stwierdziłem, że ja intuicyjnie, bez świadomości czy chęci wypełnienia jakiegoś programu, piszę teksty postmodernistyczne. Na przykład: banalny temat wprowadzić do innych kontekstów, dzięki czemu zyska on na znaczeniu. Andy Warhol, puszka zupy Campbell’s. Na przykład „Powieść dla kobiet” powstała po tym, jak w księgarni przeczytałem fragment powieści Danielle Steel. Wychodziłem więc z tej głupiej według mnie, powierzchownej książki dla kobiet, wykorzystując podstawowy archetyp: „ona bez powodzenia szuka tego właściwego” albo: „ona z powodzeniem szuka tego właściwego” i spróbowałem to napisać inaczej. Chyba bardziej przekonująco pod względem psychologii postaci, chyba dowcipniej, chyba inteligentniej. To jest dla mnie postmoderna"- wyjaśnia pisarz.
Choć rozmowa była przeprowadzona w 2012 roku wiele się od tego czasu nie zmieniło. Humor i ironia, metatekstowość i intertekstualność, zabawa z archetypami i schematami, gra z czytelnikiem oraz wątki autobiograficzne, które już nie są charakterystyczną cechą postnowoczesnej literatury, ale stanowią rozpoznawczy znak twórczości Michala Viewegha - to wszystko odnajdziecie w „Ekożonie", krótkiej powieści o feminizmie oraz uleganiu wszelkim modom.
Doula (osoba płci żeńskiej wspierająca kobiety podczas ciąży, porodu i połogu) odkrywa w sobie talent literacki i postanawia napisać współczesną baśń o Sinobrodym. Temat niejako sam podsunął jej się pod nos, bo oto dzięki swojej pracy poznała Hedvikę i jej męża Mojmira. Miała zostać tylko na czas połogu, ale tak jakoś się wypadki potoczyły, że planowany pobyt przedłużył się do kilku lat.
Hedvika była zwykłą bibliotekarką, niepozorną dziewczyną i to urzekło Mojmira- sławnego pisarza. Mężczyzna zobaczył w tej kobiecie ucieleśnienie swoich męskich pragnień - on ją wyswobodzi, uwolni od wszelkich problemów, da jej luksusowe życie, będzie niczym książę z Kopciuszka, podaruje jej nowe życie i wydobędzie z biedy. Dziewczyna pozna świat wraz z wszystkimi jego blaskami, będzie mu towarzyszyć w bankietach i pięknie się uśmiechać. A co na to Hedvika?
Cóż, nie jest ona w ciemię bita, jest kobietą, która chce mieć dom i dzieci i do tego potrzebuje kogoś, z kim ten plan zrealizuje. Mojmir może nie do końca się nadaje, ale przecież zawsze można nad tym popracować. Hedvika zachodzi w ciążę i tu pojawia się doula, która pomaga jej wyjść z szafy.
"Dnia piątego czerwca 2001 roku Hedvika po raz pierwszy otwarcie sprzeciwia się woli Mojmira" (str. 50)* - relacjonuje doula. A poszło o rozpalenie ogniska, by Władek ezoteryk mógł oczyścić się z negatywnej energii: I wtedy to się stanie: "Hedvika z niemym wyrzutem posyła Mojmirowi krótkie spojrzenie i idzie za tym młodym chłopakiem. rozumiecie? Szeregowa bibliotekarka postawiła się sławnemu pisarzowi! Razem z tym chłopakiem zbiera gałęzie i rozpala ogień" (str. 53).
Architekt i Ogrodnik to kolejne poza doulą postaci, które sprowadzają Hedvikę na „złą" drogę. I oczywiście wszyscy są przeciwko Mojmirowi.
Hedvika wcale nie jest kobietą, która przed swoim rzekomym wyemancypowaniem była bierna i posłuszna mężowi. Ona miała swój plan, który zrealizowała, poświęciła się rodzinie, a teraz chce się skupić na sobie, by odkryć swą kobiecą naturę. Dzięki douli rozwija się duchowo, dojrzewa do świadomego macierzyństwa, odkrywa uroki życia eko oraz chce się dzielić tą wiedzą ze swoimi „siostrami", dlatego zakłada poradnię dla kobiet karmiących. Temu wszystkiemu z przerażeniem przygląda się jej mąż i użala się nad sobą, bo spada coraz niżej na dziesięciostopniowej liście rzeczy ważnych dla jego żony.
Michal Viewegh zestawia ze sobą dwa światy, dwa żywioły: ona zapatrzona w nowoczesne idee, często absurdalne, co stara się przez ironię ukazać czeski pisarz, i on- tradycjonalista lubiący porządek i życie według powszechnie panujących zasad podziału ról męskich i kobiecych.
Aż żal patrzeć na tego biednego bohatera, który został wciągnięty w chaos i do tego jeszcze okazało się, że wcale nie jest księciem, który za uratowanie Kopciuszka będzie wielbiony i poważany przez damę swego serca. Trzeba jednak mu przyznać, że walczy o to, by znów znaleźć się na szczycie listy, ale im dłużej próbuje, tym więcej drinków wypija ze swoim przyjacielem Feliksem, żaląc mu się podczas męskich wypadów.
Viewegh daje po nosie facetom, którzy żyją wpatrzeni w patriarchalny model rzeczywistości, wyciąga na wierzch stereotypy związane z postrzeganiem feministek (świetna jest scena, w której „siostry" tworzą sikokapki, by sikać na stojąco tak jak mężczyźni), ale obrywa się również modom new age'owym.
Ubawiłam się na tej krótkiej historii, a to wszystko za sprawą zabawnych kreacji bohaterów i języka. Świetnym pomysłem było oddanie głosu douli, która wcieliła się w rolę narratorki co rusz wyjaśniającej skąd czerpie wiedzę o opisywanych wydarzeniach. Jej kąśliwe uwagi dotyczące charakteru Mojmira i satysfakcja płynąca z widoku staczania się męża Hadviki nadają tej prozie pikantnego smaczku, bawią, ale jednocześnie zmuszają do refleksji.
* cytaty oznaczone w nawiasach numerami stron pochodzą z książki Michala Viewegha „Ekożona".
Michal Viewegh to jeden z najpoczytniejszych pisarzy czeskich. Autor „Wychowania panien w Czechach" postrzegany jest jako twórca postmodernistyczny. W wywiadzie udzielonym kilka lat temu Mirosławowi Śmigielskiemu literat przyznał, że ta szufladka jest dla niego bardzo wygodna z tym, że jego rozumienie postmodernizmu opiera się na metatekstowości i pracy z archetypami:...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Arystokratka w ukropie" to kontynuacja historii oryginalnej rodziny Kostków, którzy przybyli do Czech, by zająć się odziedziczonym po przodkach zamkiem Kostka.
Jeżeli nie mieliście okazji poznać losów Marii III i jej familii, to warto sięgnąć po „Ostatnią arystokratkę", choć do zrozumienia drugiej części można obejść się bez lektury pierwszej. Autor zadbał bowiem o czytelnika i przed oddaniem głosu narratorce przygotował „Mały słowniczek dla tych, którzy nie czytali Ostatniej arystokratki lub czytali, ale już zapomnieli".
Forma pozostaje ta sama, o tym, co się dzieje na zamku dowiadujemy się z pamiętnika dziewiętnastoletniej Marii. Bohaterowie również się nie zmieniają- pan Spock nadal wcina prozak jak landrynki, pani Cicha nie stroni od orzechówki, Józef próbuje zniechęcać turystów, Milada stara się go utemperować i kombinuje, jak przyciągnąć więcej muflonów na Kostkę, matka nadal nie nauczyła się czeskiego i ciągle jest wpatrzona w księżną Dianę, ojcu skąpstwo nie daje spać i unika pracowników w dzień skubania, dogi wciąż uwielbiają wcinać kapcie, Deniska odkrywa w sobie nowe powołanie, a zmumifikowany Pigmej jest maskotką rodzinną.
Obawiałam się, że druga część nie będzie już tak zabawna, jak pierwsza, ale znać nie doceniłam czeskiego autora. Evžen Boček trzyma poziom, stawiając swoich bohaterów przed absurdalnymi wyzwaniami.
Apokalipsa- to chyba odpowiednie słowo, które chodzi po głowie Józefowi nieznoszącemu turystów/muflonów. Wtargnęli oni na zamek, a tu jeszcze trzeba ich oprowadzić. Cóż to za wychowanie?! Ginie papier toaletowy, wszędzie są poprzyklejane gumy do żucia - Sodoma i Gomora się przy tym kryją.
Ale to nie jedyny projekt, bo Milada wpada na genialny pomysł, by przyciągnąć do zamku wycieczki szkolne...Oj, dzieje się, dzieje, a czytelnik się śmieje.
Ale przecież nie samą pracą żyje człowiek i czasami trzeba się odprężyć, więc, gdy przychodzi zaproszenie na zjazd arystokracji europejskiej, rodzinka (oprócz Marii) pakuje manatki i udaje się w podróż. Na bankiecie ma być Lady Di, więc sami rozumiecie, co się dzieje w sercu matki bohaterki.
Ach, są też i nowi bohaterowie - oprócz tłumów zwiedzających w zamku zadomawia się trup pokojówki, która się powiesiła i teraz mieszka w kominie.
Evžen Boček nawet na chwilę nie daje odetchnąć rozruszanym ze śmiechu kiszkom. Koń puszczający wiatry, gdy się zdenerwuje, Deniska wioząca dla księcia Harrego w prezencie zestaw sekcyjny, miecz egzekucyjny oraz piłę amputaryjną, próby okiełznania bachorów i nauczycielek, najazd magnata Wiewiórki na zamek, ślub pary staruszków, spacer z Józefem, panią Cichą w ramach oprowadzania po zamku to tylko kropelka w morzu absurdu, jaki po raz kolejny serwuje nam czeski autor. A to jeszcze nie koniec, bo choć sezon się już kończy, to przecież za rok będzie następny, a z nim kolejna część losów wariackiej rodzinki.
„Arystokratka w ukropie" to kontynuacja historii oryginalnej rodziny Kostków, którzy przybyli do Czech, by zająć się odziedziczonym po przodkach zamkiem Kostka.
Jeżeli nie mieliście okazji poznać losów Marii III i jej familii, to warto sięgnąć po „Ostatnią arystokratkę", choć do zrozumienia drugiej części można obejść się bez lektury pierwszej. Autor zadbał bowiem o...
Na samym początku, jeszcze przed prologiem przeczytałam takie oto zaproszenie: „Drogi Czytelniku, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co by było, gdyby Mieszko I nie przyjął chrztu? Czy nadal wierzylibyśmy w pogańskich bogów? Jak dzisiaj wyglądałoby nasze państwo?
Zapraszam Cię na magiczną podróż do innej rzeczywistości...
Katarzyna Berenika Miszczuk"
Oczywiście zaproszenie przyjęłam, gdyż słowiańskie wierzenia i tematyka szeptuch pasjonuje mnie od momentu, gdy przeczytałam „Boginie z Žitkovej” Katheřiny Tučkovej. Myślałam, że książka Katarzyny Bereniki Miszczak będzie podobna. O bogowie, jakże się myliłam!
XXI wiek, Królestwem Polskim rządzi Mieszko XII. Nie jest źle – bezrobocie prawie zerowe, biedy nie ma, a nasz kraj jest jednym z najpotężniejszych mocarstw w Europie. Królowi udało się nawet podpisać pakt o nieagresji z Mocarstwem Rosyjskim (przyznać muszę, że autorka ma niesamowicie rozwiniętą wyobraźnię, co udowadnia nie tylko opisując polityczną sytuację Królestwa, ale również przedstawiając perypetie głównej bohaterki).
Gosława Brzózka właśnie skończyła medyczne studia i teraz musi udać się na roczny staż do szeptuchy, by mogła w przyszłości pracować jako lekarka. Goście na samą myśl o opuszczeniu Warszawy i udaniu się do rodzinnych Bielin- rodzinnej wsi, która położona jest pod Łysą Górą – robi się słabo. Nic dziwnego, bohaterka jest typową mieszczką z manią na punkcie higieny oraz z rozwiniętą fobią na punkcie kleszczy, robali, zarazków, bakterii i innego ustrojstwa. I idź tu teraz z tymi wszystkimi przypadłościami do jakiejś starej baby, która wierzy w czary ( w XXI wieku!) i w bogów, na pewno mieszka w chacie bez kanalizacji, w ciemnym lesie, gdzie jeszcze na dodatek pełno dzikiego zwierza. Masakra! Zresztą, o jakich bogach my mówimy? Przecież oni nie istnieją i są tylko pozostałością po starych słowiańskich zabobonach.
Z takimi myślami Gosia trafia do szeptuchy. I tu całe moje wyobrażenie o guślarkach runęło w gruzach. Jarogniewa, w skrócie – Baba Jaga- to prawdziwa biznes woman. Zgrabiona, mówiąca gwarą, z obowiązkową chustką kwiecistą na głowie i czarnym kocurem z uszczerbionym uchem w chałupie. A chałupa jednoizbowa, coś tam na piecyku pyrka- jak u prawdziwej wiedźmy. Ale, gdy tylko drzwi za klientami się zamkną, Baba Jaga zrzuca chustkę, prostuje plecy i zaczyna mówić normalnym językiem. Chałupa okazuje się tylko miejscem pracy, natomiast prawdziwy dom – eeee, to już inna sprawa. Willa po drugiej stronie ulicy zadowoliłaby najbardziej wybrednego mieszczucha.
Może nie będzie tak źle – myśli sobie Gosia- nauczy się tego, co potrzeba, odbębni staż i wróci do Warszawy, by zacząć wymarzoną pracę jako lekarka. I pewnie by tak było, gdyby nie fakt, że według przepowiedni, nasza bohaterka jest widzącą i tylko ona jedna może zerwać kwiat paproci, który zakwita raz na dwanaście tysięcy trzysta czterdzieści pięć pełni księżyca, czyli mniej więcej raz na tysiąc lat. A o kwiat walczą bogowie, których zdaniem Gosi nie ma oraz Mieszko- tajemniczy przystojniak, na którego widok ślinianki Gosławy pracują szybciej, a serce uderza mocniej. Komu przypadnie kwiat paproci?
Powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk to wariacka podróż w świat słowiańskich legend, z którymi autorka sobie nieźle pogrywa. Pisarka sili się na humor językowy, co jej średnio wychodzi, za to jeżeli chodzi o humor sytuacyjny to muszę przyznać, że na tym polu radzi sobie rewelacyjnie. Do tego jeszcze świetnie dozuje napięcie, bo „Szeptucha” łączy w sobie nie tylko elementy powieści fantasy, w której zło walczy z dobrem, a strony książki zapełnione są utopcami i innymi upirami, ale również pojawiają się wątki zapożyczone z horrorów, gdzie polowanie na wąpierze żądne krwi może wpędzić do grobu.
Książka ma również charakter edukacyjny, z niej dowiecie się jak zwalczać parchy naturalnymi sposobami, co zrobić, gdy krowa daje za mało mleka, jak zmusić męża do utrzymywania porządku oraz co może zwalczyć wszelkie bolaki.
Jednym słowem- pomieszanie z poplątaniem. Humor, wartka akcja, bohaterowie, których nie sposób nie polubić, świetnie skreślony obraz polskiej wsi, w której nadal wielbi się bogów i rady szeptuchy stawia się ponad zalecenia lekarzy.
Można tę powieść włożyć między czytadła, ale te z wyższej półki, bo pod poszewką świetnie opowiedzianej historii kryje się pytanie o nasze przywiązanie do tradycji, do korzeni. Miszczuk umiejętnie zderza ze sobą dwie rzeczywistości: świat, który gna do przodu i wymyśla coraz to nowe rozwiązania ułatwiające życie, gdzie wszystko, co naturalne można zastąpić techniką oraz ten, w którym żyje się wolniej, kultywuje stare tradycje, mające zapewnić przychylność bogów. Który z nich jest nam bliższy?
Na samym początku, jeszcze przed prologiem przeczytałam takie oto zaproszenie: „Drogi Czytelniku, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, co by było, gdyby Mieszko I nie przyjął chrztu? Czy nadal wierzylibyśmy w pogańskich bogów? Jak dzisiaj wyglądałoby nasze państwo?
Zapraszam Cię na magiczną podróż do innej rzeczywistości...
Katarzyna Berenika Miszczuk"
Oczywiście...
Sięgając po książkę „Ginekolodzy" Jürgena Thorwalda, byłam przekonana, że oto mam w rękach mrożący krew w żyłach kryminał. Nie doczytałam opisu wydawcy, a też wcześniej tylko obiło mi się o uszy nazwisko autora (wiem, wiem, „Stulecie chirurgów" narobiło dużo szumu w sieci, ale ja zazwyczaj do takich „hitów" podchodzę z dużą rezerwą, poza tym myślałam, że to jakaś powieść wydana na podstawie serialu...No sami przyznajcie ,że ten tytuł kojarzy się z serialem. :) ), więc nie do końca byłam świadoma w co się pakuję.
A wpakowałam się po uszy.
„Ginekolodzy" to nie kryminał. To horror.
To nie beletrystyka. To literatura faktu.
Zarys historii ginekologii ze szczególnym uwzględnieniem ginekologii chirurgicznej.
Jak na książkę historyczną przystało są tu daty, mnóstwo ważnych nazwisk i opisy momentów przełomowych. Podróż po ginekologicznych gabinetach rozpoczynamy na przełomie wieku XVIII i XIX, kiedy to Kościół ustala wszelkie zasady i, stojąc na straży moralności, nie uznaje postępu i poszukiwania metod na ulżenie kobietom w połogu, wszakże Pismo Święte wyraźnie mówi: „W bólach będziesz rodzić". Na szczęście w tych bólach na świat przyszło kilku śmiałków, którzy, nie bacząc na konsekwencje, wprowadzali coraz nowocześniejsze metody badań i leczenia kobiecych przypadłości.
„Ginekolodzy" mają dobrze skonstruowaną akcję (tę książkę czyta się jak powieść i po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że najlepsze opowieści serwuje nam życie, a nie wyobraźnia). Autor, opisując postępy w dziedzinie ginekologii, ukazuje sylwetki pionierów, nie odmawiając sobie przy tym wtrącania w narrację smakowitych kąsków z ich biografii: „Miał pięćdziesiąt trzy lata, był stateczny, lubił ciężkostrawną kuchnię, dobre wino i wytrawną muzykę —od Wagnera po Straussa (...) Wachlarz innowacji, które wniósł do tej dziedziny medycyny, jest szeroki: od opracowania techniki badania flory bakteryjnej pochwy po metodę bezbolesnego porodu pod wpływem gazu rozweselającego, który wypróbowywał na samym sobie" (str. 268). Tak pracował prof. Albert Dӧderlein- zwolennik używania radu, którego slogan o tym, że nad rodzącą słońce nie powinno zachodzić dwa razy, stał się mottem położników.
Ale nie tylko o nich pisze niemiecki dziennikarz.
Mnóstwo tu wstrząsających faktów, które z naszej perspektywy wydają się nierealne. Wyobraźcie sobie lekarza, który prosto z podróży pociągiem, we fraku, udaje się do mającej za chwilę rodzić damy dworu. Przed wejściem do komnaty zawiązują mu oczy, by nie widział narządów rodnych pacjentki, bo to przecież nie przystoi dżentelmenowi, więc zanim po kilkudziesięciu latach opaski zdjęto, we wszelkich próbach badania intymnych części kobiecego ciała stosowano metodę touchera - dotykową.
Thorwald pisze o momentach przełomowych- wynalezieniu wziernika, pierwszych operacjach przetok pochwy, odkryciu cytologii, przytacza dzieje cesarskiego cięcia i walki o ustawę aborcyjną, wspomina o pierwszych próbach zastosowania znieczulenia radem. Przedstawia sylwetki lekarzy, ale jego bohaterkami są również kobiety, które odważyły się oddać w ręce postępowych eksperymentatorów.
Wiem, że nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale zapewniam Was, że niemiecki dziennikarz nie dość, że rzetelnie przygotował się do tematu, to na dodatek wykazał się zdolnościami literackimi. Opisy wykonywanych zabiegów wywołują gęsią skórkę - autor przytacza historię Jane Crawford, która podczas usuwania torbiela śpiewała psalmy, co traktowane było jako ówczesne znieczulenie, opowiada o „wojnie skalpeli", która stanowi jeden z najbardziej emocjonujących momentów w historii ginekologii, pisze o warunkach w jakich wykonywano zabiegi, gdy nie znano pojęcia aseptyki, a tym bardziej znieczulenia. Ciarki przechodzą po kręgosłupie.
Ale „Ginekolodzy" to nie tylko opisy krwawych operacji, to również wiwisekcja środowiska medycznego, w którym kobieta traktowana jest jak królik doświadczalny. Te wszystkie wyścigi o ilość z sukcesem przeprowadzonych operacji, walki o stanowiska i prestiż są równie przerażające i niesmaczne, co same opisy zabiegów.
Jürgen Thorwald zawsze pracował nad kilkoma projektami jednocześnie i czasami zostawiał dany temat, by za jakiś czas do niego powrócić. „Ginekologów" nie zdążył już przygotować do druku, część tekstów ukazała się w 1982 roku jako klubowe wydanie. Sam autor pisał: <<„Ginekolodzy" będą książką prowokacyjną. Opowiada >> (str.7). I w rzeczy samej tak jest.
Sięgając po książkę „Ginekolodzy" Jürgena Thorwalda, byłam przekonana, że oto mam w rękach mrożący krew w żyłach kryminał. Nie doczytałam opisu wydawcy, a też wcześniej tylko obiło mi się o uszy nazwisko autora (wiem, wiem, „Stulecie chirurgów" narobiło dużo szumu w sieci, ale ja zazwyczaj do takich „hitów" podchodzę z dużą rezerwą, poza tym myślałam, że to jakaś powieść...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wydawnictwa wysyłają do redakcji gazet oraz periodyków literackich całe tony książek. Są wśród nich tomiszcza rokujące na bestsellery i te, chętnie przez krytyków recenzowane, trafiają na łamy gazet, ale są też książki z „dolnej półki", po które ciężko się schylić. Ten pomijany przez recenzentów gatunek lektur od niepamiętnych czasów zalega archiwa redakcyjne. A co do tego ma Szymborska?
Poetka była znana z tego, że zawsze stawała po stronie skrzywdzonych, słabszych, pochylała się nad pomijanymi rzeczami, a jej nieograniczona ciekawość świata prowokowała ją do eksploracji niezbadanych zagadnień. Dlaczego więc nie zająć się odrzuconymi książkami?
„Nigdy nie przypominam sobie, żebym odrzucała jakieś książki gorsze na rzecz lepszych, co zresztą widać do tej pory. Piszę „Lektury nadobowiązkowe", bo uważam, że nawet najgorsza książka może coś dać do myślenia w taki czy inny sposób: może dlatego, że jest zła, ale może dlatego, że coś tam w niej jest, tylko się nie udało - mówiła Teresie Walas- W moim życiu był zawsze straszny bałagan czytelniczy."*
To „coś" poetka zawsze potrafiła dostrzec i wykorzystać. Informacje z lektur wykorzystywała bowiem chętnie w wierszach. Czytała wszakże mnóstwo poradników, leksykonów, słowników, książek naukowych z dziedziny biologii, fizyki, chemii, pasjonowały ją książki historyczne, które stawały się pożywką dla bujnej wyobraźni noblistki. Omawiała lektury starożytnych mistrzów, podczytywała wywody historyków literatury, a nawet zaglądała do katalogów oraz praktycznych broszur traktujących np. o budowie altanki.
Zapytacie- po co to wszystko, po co poświęcać czas i energię na czytanie takich sierotek literackich? Odpowiedź znajdziecie w jednym z felietonów, w którym Szymborska z charakterystycznym dla siebie przymrużeniem oka wyjaśnia: „Po co ja tę książkę czytam? (...) Czytam ją tylko dlatego, że już od dzieciństwa gromadzenie niepotrzebnych wiadomości sprawiało mi przyjemność. A zresztą czy to z góry wiadomo, co potrzebne, a co nie? Taka np. instrukcja, jak wysłać żabę pocztą, żeby rześka i zadowolona zajechała do miejsca przeznaczenia, w każdej chwili przydać się może w celach prywatnych lub związkowych." (str.184/185).
Książki są w tych tekstach traktowane instrumentalnie. Poetka, owszem, czasami skleci zgrabną notkę recenzencką, ale przeważnie przeczytana lektura staje się pretekstem do ironicznych komentarzy rzeczywistości, do zachwytu nad światem i człowiekiem, do okazania szacunku dla historii i poprzednich pokoleń. Dzięki temu, gdy się dobrze wczytamy w te urocze felietony, dostrzec możemy autoportret, który Szymborska wpisuje między zdania. Portret dobrze nam już znany - osoby, która z dziecięcą ciekawością patrzy na świat i z ciepłą ironią go komentuje. To taka swoista czytelnicza autobiografia.
We „Wszystkich lekturach nadobowiązkowych" znajduje się 370 tekstów drukowanych od 1967 roku najpierw w „Życiu Literackim", później w „Piśmie" i „Gazecie Wyborczej". Wydanie jest uzupełnione 192 felietonami, które nie były wcześniej publikowane. To gratka nie tylko dla miłośników twórczości Szymborskiej, ale również rarytas dla tych, którzy chcą pisać o książkach, a nie wiedzą jak. A gdzie mają szukać natchnienia i wskazówek, jak nie u najwybitniejszych? Wszakże pisać uczymy się, czytając.
* Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej, Znak, Kraków 2012, str. 145.
Wydawnictwa wysyłają do redakcji gazet oraz periodyków literackich całe tony książek. Są wśród nich tomiszcza rokujące na bestsellery i te, chętnie przez krytyków recenzowane, trafiają na łamy gazet, ale są też książki z „dolnej półki", po które ciężko się schylić. Ten pomijany przez recenzentów gatunek lektur od niepamiętnych czasów zalega archiwa redakcyjne. A co do tego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Metka, tak ma na imię czarna owieczka, która została osierocona przez swoją mamę Perełkę. Właścicielki Metki - bliźniaczki Zosia i Wisia - są strasznie zmartwione, bo ich mała przyjaciółka nie chce jeść i z dnia na dzień mizernieje. Tu z pomocą przychodzi im sąsiad, który proponuje, by oddać Metkę pod opiekę jego poczciwej suki Wiernej. W ten oto sposób czarna owieczka zamieszkuje w psiej budzie wraz ze swoim przybranym bratem - szczeniakiem Misiem. Dnia pewnego, gdy dziewczynki chcą odwiedzić swoją przyjaciółkę, zostają zaskoczone, bo okazuje się, że Metka zamieniła się w ... psa. No może nie dosłownie, ale jej zachowanie przypominało psie zwyczaje. Dziewczynki nie były na początku zadowolone, ale z czasem pokochały nowe wcielenie córki Perełki.
Pamiętam tę książeczkę bardzo dobrze. Wszakże była to pierwsza samodzielnie wypożyczona przeze mnie lektura. Historia owieczki mnie wciągnęła i rozbawiła- bo jak to tak, owca zamienia się w psa? A dlaczego nie? Bo jaki morał płynie z opowiastki? „ —Trzeba każdemu pozwolić być tym, czym jest! (...) — I kochać go takim, jakim jest!".
„Czarna owieczka" to książeczka, która niegdyś była lekturą (może jest nią nadal?) i oby takich lektur więcej. Autor z humorem i bez moralizatorskiego tonu uczy tolerancji oraz szacunku dla innych. To bajka, która w piękny sposób pokazuje przyjaźń między ludźmi i zwierzętami i może stać się pretekstem do rozmowy o posiadaniu pupila, o obowiązkach z tym związanych (założę się, że Wasze dzieci po przeczytaniu „Czarnej owieczki", bądź jakiejkolwiek książki o zwierzętach, oczami kota ze Schreka wpatrują się w Was błagalnie i chcą, byście im koniecznie jakieś zwierzątko kupili).
Są jeszcze ilustracje autorstwa Anny Wielbut, które doskonale uzupełniają tekst. Kolorowe obrazki są urzekające, jak patrzę na ten słodki pyszczek Metki, to od razu chce mi się go wytarmosić.
Mnie „Czarna owieczka" zabrała wehikułem czasu do mojego dzieciństwa, które dzięki takim lekturom wspominam z ciepłem i uśmiechem. Podrzućcie Waszym dzieciom tę książkę, teraz wzbudzi wiele pytań, zmusi do refleksji, do rozmowy, a po latach zapewne wzbudzi uśmiech.
Metka, tak ma na imię czarna owieczka, która została osierocona przez swoją mamę Perełkę. Właścicielki Metki - bliźniaczki Zosia i Wisia - są strasznie zmartwione, bo ich mała przyjaciółka nie chce jeść i z dnia na dzień mizernieje. Tu z pomocą przychodzi im sąsiad, który proponuje, by oddać Metkę pod opiekę jego poczciwej suki Wiernej. W ten oto sposób czarna owieczka...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wiem czy wiecie, ale Wrocław jest miastem, które krasnale sobie szczególnie upodobały. Od wieków bowiem te sympatyczne istotki zamieszkują podziemia stolicy Dolnego Śląska. Skąd przybyły, to wie tylko Papa Krasnal, a historycy, dziennikarze i mieszkańcy Miasta Spotkań ciągle się o to spierają.
Wiemy za to skąd się wziął krasnal Hałabała, który zapewne jest spowinowacony z wrocławskimi skrzatami. Otóż, sympatyczny krasnoludek został napisany. Tak moi drodzy, gdyby nie prośby Tadzika, pisarka Lucyna Krzemieniecka nie wymyśliłaby przygód jednego z najsłynniejszych polskich krasnali.
Znacie go? Pewnie tak, a jeżeli jako dzieci nie mieliście okazji zaprzyjaźnić się z Hałabałą, to teraz otrzymujecie od Naszej Księgarni prezent w postaci wznowionego wydania tej uroczej książeczki.
Zaglądam pomiędzy okładki i co widzę? Stare, dobre ilustracje autorstwa Zdzisława Witwickiego. Prosta kreska, minimalizm kolorystyczny i ten portret Hałabały- od momentu, gdy pierwszy raz go zobaczyłam, już taki pozostał w mojej wyobraźni.
Opowiastki, które dla Tadzika wymyśliła pisarka są krótkie, a rytm nadają im rymy, które zostały wplecione w narrację. Dzięki temu przygody krasnala łatwo wpadają w ucho i w pamięć. Ale to tylko takie techniczne smaczki, cała frajda polega na tym, że wraz ze skrzatem odwiedzamy las (tam wszakże w wiewiórczej dziupli zamieszkuje bohater) i jego mieszkańców. Poznajemy borsuka, z którym Hałabała próbował umówić się na spacer, jeżyki bawiące się w cenzurowane, sójki, z którymi krasnal chciał polecieć za morze. Wraz ze skrzatem poszukujemy zimą bukietu, by dostać się na wesele Józki i idziemy do szpaka na śniadanko. Te wszystkie przygody, odwiedziny, spacery po lesie są świetnym pretekstem do pokazania dzieciom zwierzęcych zwyczajów oraz praw rządzących przyrodą, jakie wyznaczają pory roku.
Książka Lucyny Krzemienieckiej jest świetną lekturą dla wrażliwych na piękno natury ciekawskich maluchów. Świat przedstawiony w „Z przygód krasnala Hałabały" jest bezpieczny i pogodny, ukazuje całe piękno leśnego życia.
Nie wiem czy wiecie, ale Wrocław jest miastem, które krasnale sobie szczególnie upodobały. Od wieków bowiem te sympatyczne istotki zamieszkują podziemia stolicy Dolnego Śląska. Skąd przybyły, to wie tylko Papa Krasnal, a historycy, dziennikarze i mieszkańcy Miasta Spotkań ciągle się o to spierają.
Wiemy za to skąd się wziął krasnal Hałabała, który zapewne jest...
W tym domu każdy zegar pokazywał inną godzinę. Ten dom kryje wiele opowieści, tajemnic, życiorysów, z którymi teraz przyjdzie się zmierzyć Adamowi, telewizyjnemu operatorowi, który po latach musi wrócić do Brežan, by posprzątać po zmarłym ojcu.
„Nienawidziłem tego domu, uciekałem z niego, a później z jakiegoś niewyjaśnionego powodu przyciągał mnie z powrotem. Łączyła mnie z nim pępowina" (str. 496). Dom głuchego, samotnia, enklawa otwierająca teraz przed bohaterem drzwi przeszłości, które być może przytrzasną i w końcu odetną pępowinę. Adam otwiera szuflady i grzebie się w życiorysie ojca, poznaje fakty, których być może nie chciałby znać.
Alfonzo Trnovský był poważanym lekarzem i wielbicielem kobiecych wdzięków. Potrafił się ustawić w życiu. To człowiek plastelina, bez moralnego kręgosłupa, jedyną wartością dla niego był spokojny i dostatni żywot, a do swego celu potrafił dążyć po trupach. Nie polubiłam go, ale co ma powiedzieć jego syn, który z zapisków, znalezionych szpargałów dowiaduje się, że jego ojciec był agentem ŠtB, że donosił i miał swój udział w rodzinnej tragedii? Do tego dochodzi jeszcze sprawa kości ludzkich zakopanych w ogrodzie. Ale czy ojciec posunąłby się do tak ostatecznych kroków? Adam tego nie wie, prowadzi własne śledztwo, które uruchamia również jego własne wspomnienia z dzieciństwa.
„Kiedy byłem mały, wierzyłem, że przez szafę na górze można przejść do innego domu. Do takiego samego jak ten, tylko o wiele bardziej tajemniczego. Domu będącego nawet jego lustrzanym odbiciem" ( str. 25). To pierwsze wspomnienie z lat dziecięcych przypomina bohaterowi nie tylko o specyficznym klimacie budynku, który pachniał wanilią, ale również o obawie przed otwarciem drzwi szafy, za którymi być może znajdzie tylko stertę ubrań i naftaliny. Po śmierci ojca, musi jednak zdobyć się na odwagę i otworzyć drzwi szafy, bo, jak pisze autor we wstępie do powieści: „Historia rodzinna bywa niezwykła. Kiedy poznaje się ludzi, którzy żyli tu wcześniej, można wiele dowiedzieć się o sobie samym" (str. 9).
Ojciec jest tu centralną postacią, przez pryzmat jego losów obserwujemy również fakty historyczne od schyłku monarchii austro-węgierskiej po czasy współczesne. Na tle wielkiej Historii Słowacji: II wojny światowej, rządów totalitarnych, odwilży, politycznych gierek, toczy się historia rodziny Trnovskich z jej małymi i wielkimi dramatami, z codziennością, która jest zrytualizowana (niedzielne obiady z nieśmiertelnym rosołem, ciastko koniecznie w cukierni Puškara, na Boże Narodzenie krampapula i ajerkoniak).
Opisy miejsc, codziennych czynności stanowią o niezwykle malowniczym charakterze tej powieści. Mitologizacja związana z zatartymi wspomnieniami nadaje jej z kolei nieco oniryczny wymiar. Skojarzenie tytułów poszczególnych rozdziałów z tytułami fresków z tzw. czarnego cyklu obrazów Francisco Goi kreuje ponury i przejmujący klimat.
„Dom głuchego" to lista przebojów rodzinnych szaleństw, saga, przez którą przewija się mnóstwo oryginalnych i ciekawych postaci. Mamy tu stryjka Rudo - uroczego żarłoka i filozofa amatora, delikatnego Armina prowadzącego zakład fryzjerski, wujka Oskara oraz Vojta- najlepszego kumpla, przyjaciela Adama i jego ojca, który był lotnikiem wojskowym. Są tu Żydzi i Słowacy, a ich wzajemne relacje stanowią kolejny wątek.
Powieść Petera Krištúfka to również opowieść o dojrzewaniu, o pierwszych fascynacjach, odkrywaniu kobiecego ciała i duszy, budowaniu tożsamości i poszukiwaniu własnych ścieżek. Oraz o życiu złudzeniami. Przepiękna jest historia cukiernika Puškara, który zakochał się w kobiecie z listów, to jest ten typ bohatera, do którego bardzo się przywiązujecie, bo jego naiwność i silna wiara w marzenia wzbudzają ciepły współczujący uśmiech.
Ta książka ma w sobie coś przyciągającego. Łączenie Historii z życiorysami zwykłych ludzi nie jest niczym nowym, ale Peter Krištúfek prowadzi kilka wątków jednocześnie, nadając im metafizyczny wydźwięk. Tytułem nawiązuje do słynnego Domu Głuchego, do którego uciekł Francisco Goya, by odciąć się od dworu Ferdynanda VII. To właśnie tam w latach 1820-1824 powstał cykl czternastu obrazów zwanych czarną serią. Artysta zamalował nimi ściany swej posiadłości, nie chciał zapewne, by ktokolwiek je oglądał, bo zawarł w nich swoje najintymniejsze cierpienia, obnażył duszę. Podobnie jest z Alfonzem - w swoim domu skrył najczarniejsze karty swej egzystencji, nie chciał by ujrzały światło dzienne, ale trupy czasami wylatują z szafy i stają się dla żyjących niewygodnym memento.
W tym domu każdy zegar pokazywał inną godzinę. Ten dom kryje wiele opowieści, tajemnic, życiorysów, z którymi teraz przyjdzie się zmierzyć Adamowi, telewizyjnemu operatorowi, który po latach musi wrócić do Brežan, by posprzątać po zmarłym ojcu.
„Nienawidziłem tego domu, uciekałem z niego, a później z jakiegoś niewyjaśnionego powodu przyciągał mnie z powrotem. Łączyła mnie...
"Johan Thoms urodził się w Argonie, miasteczku położonym trzydzieści siedem kilometrów od Sarajewa, w środku diabelnie ciężkiej zimy roku 1894 (...) Johan był jedynakiem i miał szczęście, że przeżył trudny poród. Urodził się o miesiąc za wcześnie, dwunastego lutego, nóżkami naprzód. Miał żółtaczkę i kaszlał krwią" (str. 21). Do tego jego głowa była nieproporcjonalna do reszty ciała, a i wyobraźnię miał chłopak szczególnie rozwiniętą.
W wieku lat sześciu jeleń przedziurawił mu rogami głowę. Bohater przeżył bez większego uszczerbku na zdrowiu, jednak to wydarzenie stało się początkiem serii zdarzeń, które doprowadziły Thomsa do obłędu.
Był inteligentny i oczytany, w wieku dwunastu lat prawie ograł mistrza szachowego, a jako młodzieniec został kierowcą i trafił mu się zaszczyt. 28.06.1914 roku dostał zlecenie prowadzenia samochodu, w którym jechali Arcyksiążę Franciszek Ferdynand wraz ze swoją ciężarną żoną Zofią. I gdyby Johan nie skręcił w złą uliczkę, zapewne nie natknąłby się na jedzącego kanapkę Serba, który bez mrugnięcia okiem, zastrzelił królewską parę.
Co robi nasz bohater? Ulatnia się, pozostawiając rodzinę oraz Lorelei- miłość swojego życia. Zaczyna się jego pięćdziesięcioletnia wędrówka po świecie, a na samym początku swej tułaczki ląduje w szpitalu, gdzie poznaje Cycerona - dziesięcioletniego chłopca, który został porzucony przez rodziców. Do nich z czasem dołącza niechciany przez nikogo pies Alfredo. Tworzyli nieco dziwaczne trio:
"• Hiperentuzjastyczny, dumny, chuderlawy pies.
• Szykownie niedbały młody człowiek w ubraniu od Schneidera, minus skarpety, ściskający marynarski worek, z grymasem na twarzy, przez co wyglądał, jakby usiłował wysrać jeża morskiego.
• Na jego ramionach bliski śmierci uciekinier z domu poprawczego w więziennej piżamie, która, gdy ją zdjął, odsłoniła klatkę piersiową ze świeżymi zadrapaniami łapą, co upodobniało jego tors do nut „Requiem dla Ulicznika" "(str. 208).
I tak oto troje wyrzutków przemierza drogi tego świata, a w tle rozgrywają się najważniejsze wydarzenia XX wieku.
Książka Iana Thorntona to powieść drogi, w której bohaterowie są nie tylko świadkami toczącej się na ich oczach historii, ale również przeżywają wewnętrzną przemianę. Wprawdzie główny bohater przez całe swe życie ma przekonanie, że jest sprawcą wszystkich nieszczęść na ziemi (pierwsza i druga wojna światowa, wojna w Wietnamie, wojna domowa w Hiszpanii) i staje się to jego obsesją nie do pokonania, jednak u kresu swej wędrówki przychodzi refleksja, która daje mu ukojenie.
To opowieść, w której obok postaci historycznych (Ernest Hemingway, Emmeline Pankurst, Dorothy Parker, Georg Orwell) pojawiają się bohaterowie ekscentryczni i uroczy, jak mający homoseksualne zapędy hrabia Kaunitz, Drago- ojciec Johana, który nie znosił Pitagorasa, ale jego twierdzenie o fasoli rzetelnie udowadniał, Lorelei kochająca bezgranicznie Thomsa i wiernie na niego czekająca niczym Penelopa na swego Odysa, dziewczynka w zniszczonej niebieskiej sukience, która stała się miłością życia Cycero. Galeria postaci jest ogromna, ale każdy z portretów jest namalowany tak wyrazistą kreską, że zostawia ślad w pamięci.
Historia napisana przez Thorntona przywodzi mi na myśl powieść Jonassona Jonasa „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął". Obie książki łączy nie tylko motyw podróży i ucieczki, ale również absurdalny humor.
A znacie Alexa Woodsa? Ten chłopiec z powieści Gavina Extence'a dostał w łeb meteorem i przeżył, ale ten fakt odcisnął na jego głęboki ślad. Poznał weterana z Wietnamu i razem z nim udał się w ostatnią podróż. Również szaloną i wypełniona niezwykłymi historiami.
I oczywiście „Forrest Gump". Z tej powieści Thornton pożyczył sobie chwyt z bohaterem, który przebiega przez całą historię XX wieku.
Jak więc widzicie „O człowieku, który podpalił wiek dwudziesty, choć wcale tego nie chciał" to książka pozszywana z kilku innych książek, ale Thornton jawi się jako mistrz krawiecki. Jego kreacje potrafią uwieść i opatulić.
Powieść angielskiego pisarza wciąga od pierwszej do ostatniej strony, bawi, wzrusza, niekiedy wprawia w zadumę, pozwala na spojrzenie na wiek dwudziesty oczami ekscentrycznych bohaterów, którzy na pewno zasklepią sobie sympatię niejednego czytelnika.
"Johan Thoms urodził się w Argonie, miasteczku położonym trzydzieści siedem kilometrów od Sarajewa, w środku diabelnie ciężkiej zimy roku 1894 (...) Johan był jedynakiem i miał szczęście, że przeżył trudny poród. Urodził się o miesiąc za wcześnie, dwunastego lutego, nóżkami naprzód. Miał żółtaczkę i kaszlał krwią" (str. 21). Do tego jego głowa była nieproporcjonalna do...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nikt nie wie, gdzie się znajduje Podkrzywdzie. Czy w ogóle istnieje? Chyba tak, skoro dziadek głównego bohatera - narratora, udawał się do tego tajemniczego miejsca. Wnuczek, mimo że próbował śledzić seniora rodu, nigdy nie widział Podkrzywdzia. Ale był za to świadkiem innych cudów.
Miejsce, w którym rozgrywa się akcja powieści Muszyńskiego położone jest nad rzeką Białą, gdzieś między Lasami Błędowskimi a puszczą Pakosznicą. To wieś zanurzona w bezczasie, gdzie magia i niezwykłość wyzierają z każdego zakamarka. Legendy żyją tu swoim życiem, w Zaduszki stawia się dziadom przy cmentarzu kaszę jaglaną i otwiera drzwi, by dom nawiedziły czyste duchy, na parapecie stawia się świecę, kwartę wódki, soczewicę i bób, a Adwent zaczyna się od śpiewania o świcie ligawek i do samych świąt nie patrzy się w lustro. Tutaj mają miejsce cuda - kwitną igły, a pod progiem mieszka tajemnicze ono. Ono, które okazuje się wyrzutem sumienia.
Pewnego dnia do wsi przybywa Stójkowy, przepędza księdza i wprowadza swoje dekrety: „Będziesz czynił sąsiadowi, co i tobie miłe" (...) „Okiełznacie wszelką gadzinę i ziele, wytniecie Pakosznicę i Błędowskie Lasy". Kazał rozbudować wieś, siać i coraz więcej sadzić (str. 40). Oswaja tuziemców z Miastem. Stwarza nowy świat, niczym demiurg. Jest patriarchą i mędrcem i jedynym człowiekiem we wsi, którego szanuje dziadek narratora.
„Podkrzywdzie" to realizm magiczny w czystej postaci, poetycka opowieść o przyrodzie, o inicjacji, o drugiej stronie lustra. Dziadek staje się dla młodego bohatera przewodnikiem po tym magicznym świecie. Jest niczym ojciec ze „Sklepów cynamonowych" Schulza, zamknięty w swoim świecie, bliski obłędu, udający się na mityczne Podkrzywdzie. Chłopak podgląda życie na wsi, wybiera się z dziadkiem na ryby, pierwszy raz bierze udział w zarzynaniu gęsi, uczestniczy w żniwach, gnojeniu. Wydaje się, że to są rutynowe wiejskie prace i tak jest, ale Muszyński tchnie w nie magię. A to wszystko za sprawą języka, który nasycony jest sensualnymi metaforami oraz detalicznymi opisami: Magnes słońca ściągnął kolejny dzień za ścianę boru — widnokrąg spływał krwistą czerwienią, jakby na niebie rozpoczęło się już po tamtejszych żniwach jesienne świniobicie. (str. 59).
Muszyński czerpie z najlepszych wzorców tradycji literackiej. Wykorzystuje biblijną konwencję, nadając rozdziałom tytuły przypominające księgi z Pisma Świętego. Tworzy swoją biblię, historię miejsca, historię ludzi i wie autor, że to jest dobre.
Nad „Podkrzywdziem" krąży duch schuzlowski, ale również wyczuwa się w nim coś z „Prawieku i innych czasów" Olgi Tokarczuk oraz poetyckiej „Dukli" Andrzeja Stasiuka. To opowieść, którą trzeba się powoli delektować, dając się ponieść leniwej, nasączonej symbolami narracji. Ja lubię takie powieści, lubię smakować każde zdanie, zagłębiać się w świat przedstawiony, a nie gonić za bohaterem, za akcją, sensacją, choć czasami i taki typ literatury jest w stanie mnie porwać.
W przypadku Muszyńskiego dałam się uwieść nieskrępowanej wyobraźni i impresjonistycznemu obrazowaniu, autor otulił mnie swoją opowieścią, choć na końcu historia wywołała gęsią skórkę.
Nikt nie wie, gdzie się znajduje Podkrzywdzie. Czy w ogóle istnieje? Chyba tak, skoro dziadek głównego bohatera - narratora, udawał się do tego tajemniczego miejsca. Wnuczek, mimo że próbował śledzić seniora rodu, nigdy nie widział Podkrzywdzia. Ale był za to świadkiem innych cudów.
Miejsce, w którym rozgrywa się akcja powieści Muszyńskiego położone jest nad rzeką Białą,...
Michał Witkowski wrócił do swoich korzeni. Bo czymże jest jego najnowsza powieść „Fynf ud cfancyś", jak nie nawiązaniem do „Lubiewa"? I to bardzo wyraźnym nawiązaniem. Co bowiem robi autor? Ano, wyrywa z wydanej w 2009 roku wspomnianej wyżej powieści o ciotach, docenionej przez krytykę licznymi nagrodami i pozytywną recepcją, Diankę i umieszcza w nowych realiach. No, przesadziłam, niezupełnie nowych, bo środowisko nadal homoseksualne, ale tym razem odwiedzamy zagranicznych sąsiadów. Dianka potrzebuje kasy, blichtru, luksusów, więc uderza najpierw na Wiedeń, później odwiedza Berlin i w końcu ląduje w Zurychu.
Di nic się nie zmienia: Nazywała się Milan. Prześliczny szesnastoletni blondyn z błękitnymi oczami, długimi rzęsami i w ogóle - paź z kreskówki dla grzecznych dzieci. Ale w środku w tym paziu, kryła się stara, tłusta baba. Dosyć opieszała. Dojeżdżała zarabiać w metrze na stacji Karlsplatz-Oper (str. 7). Zwiała z domu z Bratysławy do Wiednia, gdzie miał lać się szampan, miało być mnóstwo pięknych facetów i szybkich aut. Tymczasem jest Jürgen - stary, łysy, adwokat, który z byle powodu bije, krzyczy i w ogóle (...)(str. 47). Nic dziwnego, że bohater (bohaterka?) ma poczucie, że życie ją wiecznie dyma. Ciągle bezdomna, ze sznytami, głodna i skrzywdzona, snuje się po wiedeńskich klubach dla ciot, szukając klientów.
Bo Dianka jest stricherem, czyli męską dziwką. Tak jak Fynf und cfancyś, tytułowy bohater-narrator, który w przeciwieństwie do Di, radzi sobie całkiem nieźle, a to dzięki swojemu hmmm...rozmiarowi. Taaa, ten to ma życie jak w Madrycie, upolował sobie Ludwika Dorsza i zgarnia kasę za nicnierobienie.
Jeden zawód, dwa światy. Witkowski ponownie ukazuje środowisko ciot, ale tym razem przedstawia świat męskich prostytutek, który poznajemy z dwóch perspektyw - uroczego Michała, potrafiącego wyczuć trendy, umiejącego sobie radzić z każdym klientem, wymuskanego oraz Milana, żeny leniwej, który musi się łapać najgorszych zleceń, wiecznie brakuje mu kasy, jest zaniedbany i brudny, odpychający. Tak jak relacje, układy i całe stricherskie środowisko.
Młodzi chłopcy i starzy, obleśni klienci ze swoimi dziwactwami. Czasami miałam ochotę odłożyć lekturę zniesmaczona opisami usług świadczonych przez bohaterów. Ale nie odłożyłam, bo Witkowski ma w swym pisaniu coś takiego, co przyciąga. Niewątpliwie jest to język, którym potrafi się bawić, tworząc dowcipne, nafaszerowane ironią porównania. Autor trzyma poziom „Lubiewa", nie idzie dalej, nie rozwija się, ale też nie cofa, nie zaskakuje, więc jeżeli ktoś zna twórczość „Michaśki Literatki" nie będzie zawiedziony.
Ale „Fynf und cfancyś" to nie tylko ciąg dalszy losów Di, Witkowski, wysyłając swoją bohaterkę za granicę, używa sobie na narodowych stereotypach. Z typową dla siebie gombrowiczowską ironią znęca się nad pedantycznymi Niemcami, zażerającymi się Milką w Szwajcarami oraz podnoszącymi do rangi symbolu narodowego czekoladek z głową Mozarta Austriakami.
Na spotkaniu autorskim Witkowski zwierzył się, że nie mógł się powstrzymać, by nie dopisać Diance kolejnych perypetii: Ta postać to samograj- przyznał pisarz. I miał rację, Dianka spisała się koncertowo, kto będzie następny?
Michał Witkowski wrócił do swoich korzeni. Bo czymże jest jego najnowsza powieść „Fynf ud cfancyś", jak nie nawiązaniem do „Lubiewa"? I to bardzo wyraźnym nawiązaniem. Co bowiem robi autor? Ano, wyrywa z wydanej w 2009 roku wspomnianej wyżej powieści o ciotach, docenionej przez krytykę licznymi nagrodami i pozytywną recepcją, Diankę i umieszcza w nowych realiach. No,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czy jest ktoś, kto cię kocha? To pytanie zadaje bohater opowiadania otwierającego zbiór bułgarskiego pisarza Kalina Terzijskiego. Pytanie pada na antenie radia, jest noc, a później pada strzał. I redaktor też pada. Nieżywy.
Dwa (co najmniej) samobójstwa, alkohol na każdej niemal stronie, samotność i alienacja, do tego należy dorzucić lejący deszcz, szarugę i mamy klimat opowiadań, jakie serwuje nam bułgarski pisarz.
Nie brzmi zachęcająco, prawda? Zwłaszcza, że dni krótkie, słońca mało, deszcze niespokojne targają światem i zimno wszędy, ciemno wszędy, nie, to na pewno nie jest książka dobra na sezon jesienno-zimowy. Ha! I tu Was zaskoczę!
Terzijski ma dar opisywania ousiderów, dziwaków, ludzi, którzy zatopili się w beznadziei, lubi ich podglądać i z lekką ironią bawić się ich losami. Jego opowiadania są krótkie, nieprzegadane, a ich siłą są mocne pointy. Nie raz musiałam zbierać szczękę z podłogi.
Bohaterowie wzbudzają litość, czasami wstręt, czasami współczucie. To, co ich łączy, to nieumiejętność odnalezienia się w rzeczywistości pozbawionej miłości i dobrych uczuć. Ciągle w tych życiorysach pojawia się jakiś cień, trauma, z którą postaci próbują sobie radzić na swój sposób tak, jak starsze małżeństwo z opowiadania „Problemy ze sprzątaczką".
Jest ponuro, są tęsknoty, ale Terzijski ma tę umiejętność, że nie przygniata, swoje teksty zaprawia bowiem zbawienną w tym przypadku groteską, a jako gratis serwuje absurdalne poczucie humoru.
Jak bym się zachował, gdybym nakrył, że biedak proszący o pieniądze na bilet, oszukuje? Sytuacja typowa, prawda? Ale dla bohatera opowiadania „ Żebrak" spotkanie to staje się czymś więcej, bowiem chce pokazać córce, że człowiek człowiekowi powinien pomagać, a tu los mu zsyła takiego szczwanego gnojka. Zakończenie zaskakuje i potrzeba chwili czasu na oddech, by przejść do kolejnego tekstu. I tak jest niemalże z każdym opowiadaniem - mocny koniec, oddech i ruszamy dalej.
W „Czy jest ktoś, kto cię kocha" wyczuwa się metafizyczną perspektywę, coś jest pod poszewką, coś niedopowiedzianego. Kim jest dziwna para mężczyzn ze „Świątecznego tryptyku", którzy, pijąc na umór, pojawiają się w życiu ludzi potrzebujących obrony przed złem? Jaką radę usłyszy od Najmądrzejszego Żyjącego Człowieka, O Którym Się mówi, Że Wie Prawie Wszystko bohater „Jednej z dwóch dróg"?
Kalina Terzejskiego można zaliczyć do grona wybitnych opowiadaczy. Jego short-story są perfekcyjnie skomponowane, wciągają od pierwszego do ostatniego zdania, to proza środka, która zaspokoi gusta czytelników lubiących dobrze opowiedziane, wciągające historie oraz zaciekawi takich, którzy w literaturze szukają odpowiedzi na istotne pytania.
Czy jest ktoś, kto cię kocha? To pytanie zadaje bohater opowiadania otwierającego zbiór bułgarskiego pisarza Kalina Terzijskiego. Pytanie pada na antenie radia, jest noc, a później pada strzał. I redaktor też pada. Nieżywy.
Dwa (co najmniej) samobójstwa, alkohol na każdej niemal stronie, samotność i alienacja, do tego należy dorzucić lejący deszcz, szarugę i mamy klimat...
Spotkali się w 1926 roku i zaczęli rozmawiać. Rozmawiali przez ok. 9 lat (z przerwami, oczywiście). Dwóch intelektualistów i dwie perspektywy, chociaż w książce jest podział na cztery części.
Poznajcie bohaterów: Tomáš Garrigue Masaryk - urodzony w 1850 roku w Hodoninie. Syn Słowaka Josefa Masaryka i Niemki Terezy Masarykovej z domu Kropáčkovej. Ojciec był chłopem pańszczyźnianym, dbał o utrzymanie rodziny, matka dbała o wykształcenie potomstwa. Do ósmego roku życia Tomáš nie miał kontaktu z językiem czeskim. W wieku siedemdziesięciu lat został wybrany na pierwszego prezydenta Czechosłowacji. Był profesorem filozofii. Napisał pracę na temat „Samobójstwo jako zjawisko socjalne". Zdrowo się odżywiał i dbał o ciało i umysł.
Karel Čapek - urodzony czterdzieści lat po Tomášu Garrigue Masaryku. Wybitny prozaik, dramaturg , dziennikarz, wagabunda i filozof codzienności. W 1921 roku poszerzył zasoby językowe o słowo „robot”, którego użył po raz pierwszy w swym dramacie „RUR” (Rossum’s Uniwersal Robots). Uważany za wybitnego pisarza i pioniera fantastyki naukowej, pisał również felietony oraz stworzył cykl powiastek detektywistycznych.
Zastanawiacie się pewnie, jak się poznali i jak doszło do rozmów, bo przecież w tamtych czasach taki wywiad rzeka i to jeszcze z taką osobistością to był dla dziennikarza wygrany w Totolotku los.
Otóż historię całą niebanalną i ciekawą opowiada Čapek w swoistym posłowiu do książki wspomina tam, że pan prezydent nie był łatwym rozmówcą, często odpowiadał jednym słowem, innym razem zagadywał pisarza, by zmienić niewygodny dla niego temat:
"Koło godziny dziewiątej zjawiał się pan prezydent i wprost przez łąki zmierzał do swojej ulubionej altanki po słonecznej stronie. Autor Rozmów miał już przygotowany swój atak, przeważnie frontalny. Pozwalał, aby minęła odpowiednia chwila milczenia, a potem zaczynał:
- Jak to właściwie było z tym sporem o Rękopisy?
Pan prezydent potrząsnął głową.
- Nieładnie - powiedział po chwili i zaczął wycierać cwikier.
Pisarz czekał, co będzie dalej.
Pan prezydent podniósł wzrok.
- Czytał pan już dzisiejsze gazety? Czy zwrócił pan uwagę na to i na to?
A potem już toczyła się rozmowa o wszystkim, tylko nie o walce o Rękopisy."*
Jak sami widzicie, łatwo nie było, ale przez dziewięć lat Čapkowi udało się wyciągnąć z pana prezydenta wiele ciekawych historii.
Swoje rozmowy autor podzielił na cztery części. Dwie pierwsze dotyczą życia Masaryka od lat dziecinnych po moment objęcia prezydentury. Tutaj oddał głos swojemu bohaterowi. Powstał w ten sposób monolog, w którym wybitny polityk wspomina dziecięce zabawy, życie na wsi - skromne, ale szczęśliwe- swoją minstranturę i ludzi, którzy mieli wpływ na kształtowanie jego poglądów.
Masaryk opowiada o studiach, o filozofii, o słynnym sporze o „Rękopisy", swoich politycznych początkach i tworzeniu legionu w Rosji podczas I wojny światowej. Mówi o fascynacji Platonem i powodach wystąpienia z kościoła katolickiego. Wspomina wizytę u Lwa Tołstoja, który okazał się prymitywnym i sztucznym gburem, a to bardzo raziło pana prezydenta, ponieważ w jego przekonaniu wielkie nie może być wielkie, gdy jest kłamstwem, a czymże jest sztuczność jak nie zakłamaniem?
Masaryk opowiada, ale to Čapek „obrabia" literacko wypowiedzi swojego bohatera, nadaje im odpowiednie tło i nastrój, wprowadza opisy. Dzięki literackiej pomocy i redakcji, opowieść pana prezydenta zyskuje wartką akcję, jest spójna i wciągająca, jak na dobrze napisaną powieść przystało.
Sprawa ma się inaczej w kolejnych dwóch częściach. Tym razem na scenie Čapek pojawia się bezpośrednio i wchodzi w dialog z bohaterem. Tu już mamy do czynienia z prawdziwą rozmową, są pytania i odpowiedzi. A ponieważ obaj panowie są filozofami to i tematy są poważne. I przyznam szczerze, że ciężko było przebrnąć przez pierwsze rozdziały, gdy to pisarz i polityk deliberowali o prawdzie, mitach, wiedzy, racjonalizmie, sceptycyzmie w kontekście noetyki. Często musiałam sięgać po słownik albo odkopywać z mych umysłowych czeluści filozoficzne terminy, które poznałam jeszcze na studiach. Ale od czego są książki, jak nie m.in. od tego, by poszerzać swoją wiedzę.
Dalej też nie jest lekko, ale już mniej naukowo. Rozmowy toczą się wokół istotnych spraw- duszy, religii (to najciekawszy według mnie rozdział), chrześcijaństwa, polityki i koncepcji narodu.
Niesamowita to książka i niesamowita osobistość. Uważam, że każdy polityk powinien przeczytać te rozmowy, choć wątpię, by wyciągnął z nich jakieś nauki dla siebie.
Masaryka poznajemy tu z każdej strony, to pełnowymiarowy portret jednego z najwybitniejszych czeskich intelektualistów. Urzeka mnie jego wrażliwość na drugiego człowieka oraz wierność swoim poglądom. To ciągłe podkreślanie, że Prawda i Miłość to dwie najważniejsze wartości, może wzbudzać pobłażliwe kiwanie głową, ale Masaryk swymi czynami, traktowaniem innych udowadnia, że w jego ustach nie są to puste frazesy.
„Rozmowy" to portret człowieka, który do końca zachował jasny umysł i łapczywość na wiedzę. Pochłaniał wszystko, jak trafił się ktoś, kto mógł mu opowiedzieć o swojej pasji i o rzeczach, których pan prezydent nie miał pojęcia, zaraz się na takiego rzucał, by niczym wampir wyssać z biedaka wszystkie interesujące go kwestie.
Dużo czytał, uczył się języków, bo twierdził, że w ten sposób może poznać inne kultury. Na każdą służbową podróż się przygotowywał, tak jak rzetelny reporter, który wyruszał w podróż do obcych krajów. Który dzisiejszy prezydent poświęcałby czas takim fanaberiom?
Jestem urzeczona tą postacią, jestem urzeczona książką, która nie tylko jest opowieścią o panu prezydencie, ale również pokazuje, jak rodziła się czeska mentalność i historia.
Wszystkie cytaty oznaczone * pochodzą z książki Karel Čapek, Rozmowy z Tomášem Garriguem Masarykiem, przeł. Andrzej Czcibor-Piotrowski, Leszek Engelking, Książkowe Klimaty, seria Czeskie Klimaty, Wrocław 2015.
Spotkali się w 1926 roku i zaczęli rozmawiać. Rozmawiali przez ok. 9 lat (z przerwami, oczywiście). Dwóch intelektualistów i dwie perspektywy, chociaż w książce jest podział na cztery części.
Poznajcie bohaterów: Tomáš Garrigue Masaryk - urodzony w 1850 roku w Hodoninie. Syn Słowaka Josefa Masaryka i Niemki Terezy Masarykovej z domu Kropáčkovej. Ojciec był chłopem...
I oto mamy okazję zajrzeć do kolejnego tomu „Dzienników" Agnieszki Osieckiej. Dla przypomnienia dodam, że pierwsza część z zapiskami poetki ukazał się w roku 2013 i obejmował lata 1945-1950, natomiast drugi tom został wydany w 2014 roku, czternastoletnia artystka opisywała w nim wydarzenia z 1951 roku.
Jest rok 1952, Osiecka ma piętnaście lat, w maju czeka ja matura i później egzaminy na studia, ale dziewczyna nie bardzo się tym przejmuje, w codziennych notkach nie poświęca zbyt wiele miejsca rozmyślaniom nad przystąpieniem do egzaminu dojrzałości. Interesuje ją zupełnie coś innego.
Nadal udziela się w sekcji pływackiej i siatkarskiej i opisy treningów, zawodów, sportowych osiągnięć zajmują dużą część pamiętnikarskich notek. I zapewne wielu z czytelników poczułoby się znudzonymi relacjami z basenu, ale Osiecka przy okazji wplata w relacje swoje rozterki dotyczące chłopaków, sympatii i koleżanek. Mniej jednak jest tu analizy charakterów, co można było zaobserwować w poprzednim dzienniku. W 1952 roku artystka więcej uwagi poświęca relacjom między swoimi znajomymi.
Ciągle chodzi na potańce, wyjeżdża do Zakopanego na narty, prowadzi aktywne życie towarzyskie, choć czasami ma i tego dość i chciałaby się schować, być tylko sama ze sobą.
W 1951 roku poetka wstąpiła do ZMP i wtedy zaczęła się jej edukacja polityczna, która jest kontynuowana. Osiecka jest aktywistką, dużo czyta, dyskutuje z kolegami, ale jest też krytyczna, próbuje wyrobić sobie swoje zdanie i dlatego na kartach pamiętnika wiele rozważań w tej kwestii czyni.
Obserwujemy, jak zmienia się jej postawa, jak coraz bardziej drażnią ją problemy związane z socjalizmem i jak coraz bardziej utwierdza się w swoim umiłowaniu życia: "A poza tym, to ja jestem smarkacz i chcę zostać smarkaczem jak najdłużej, i nie chcę, nie chcę mieć nic do czynienia z jakimiś „politycznymi aferami"!! Walka klasowa zupełnie mnie nie interesuje. Na razie wolę np. grać w piłkę i śmiać się, śmiać się, śmiać się! Mam jeszcze czas na poważne, dorosłe sprawy, jakie by one nie były, i wścieka mnie, gdy raptem te sprawy wyciągają po mnie, tak obecne wszechogarniające, macki." - pisze w notatce z dnia 22.10.
Bo Osiecka w pamiętniku spisuje dosłownie wszystko. Nie rozstaje się z „duszą" (tak nazywała swój dziennik) ani na krok. Są tu notatki z referatów, korespondencje pisane podczas nudnych lekcji, spisy potrzebnych rzeczy na obóz, plany zajęć na studia, mnóstwo cytatów i fragmentów z literatury, którą czyta, fragmenty recenzji teatralnych, kilka wprawek literackich własnego autorstwa, rysunki, listy prezentów na święta, notatki z wykładów, wpisy znajomych. Ta różnorodność wprowadza nas nie tylko do świata piętnastoletniej artystki, ale daje również obraz rzeczywistości, w jakiej żyje młoda Agnieszka. Dzięki jej zapiskom możemy się dowiedzieć, jakie sztuki wystawiano na deskach warszawskich teatrów w 1952 roku, jakie przedmioty wykładano na pierwszym roku dziennikarstwa, obserwujemy jak władza rozprawia się z niewygodnymi studentami.
Mało w tym tomie twórczości własnej, mniej opisów i dbałości o formę. Język Osieckiej jest kolokwialny, codzienny, notatki są upstrzone językowymi kwiatkami, nowomową i wtrętami z obcych języków. Kilka wpisów jest w języku niemieckim.
Uścisk dłoni z gratulacjami należy się redaktorce, która bardzo skrupulatnie w przypisach, z których można by utworzyć osobną książkę, wyjaśnia wszystko, co należy wyjaśnić. Tłumaczy zatem każdy cytat, przypomina kim są postaci opisywane w dziennikach, nakreśla historyczne fakty, wyjaśnia kolokwializmy, wyłapuje błędy swojej bohaterki - to bardzo ułatwia lekturę.
Nie oczekujcie od trzeciego tomu wybitnych tekstów czy inspirujących rozważań. To dziennik piętnastoletniej dziewczyny, która nie może sobie poradzić z matematyką, kombinuje jak tu dostać się na oblegane spektakle do teatru, walczy z bólem zęba i próbuje określić swoje uczucia do chłopców, którzy są w nią zapatrzeni. Na twórczość artystyczną przyjdzie jeszcze czas, a póki co należy skończyć studia.
I oto mamy okazję zajrzeć do kolejnego tomu „Dzienników" Agnieszki Osieckiej. Dla przypomnienia dodam, że pierwsza część z zapiskami poetki ukazał się w roku 2013 i obejmował lata 1945-1950, natomiast drugi tom został wydany w 2014 roku, czternastoletnia artystka opisywała w nim wydarzenia z 1951 roku.
Jest rok 1952, Osiecka ma piętnaście lat, w maju czeka ja matura i...
"Dom to miejsce, do którego wraca się we wspomnieniach. Tych najtrwalszych, z najwcześniejszego dzieciństwa. Kiedyś, w przyszłości, nie będziemy pamiętać, co stało się wczoraj, ale dom naszego dzieciństwa będzie wciąż pamiętany ze szczegółami, jakbyśmy dopiero co zamknęli za sobą drzwi. Będziemy do niego tęsknić, gdy poczujemy się źle. Błądząc po nim myślami, dotykając sprzętów, których już od dawna nie ma, wrócimy do najszczęśliwszego i najważniejszego okresu w życiu."*
Arkadia dzieciństwa, to chyba najbardziej wyeksploatowany literacki motyw. Rządzi się swoimi prawami, charakteryzuje mitologizacją i nostalgiczną narracją. Uruchamia nasze własne wspomnienia i sprawia, że na autora patrzymy cieplej, zwłaszcza, gdy wspomnienia mamy podobne. Ech, robi się wtedy rzewnie na duszy i miło spędza czas.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk wsiadła w wehikuł czasu i odleciała do Mińska Mazowieckiego - wsi pod Warszawą, w której dojrzewała. Zawsze chciała tam wrócić do domu bez kanalizacji i z wybrukowanym kostką podwórkiem.
Historia dziewczynki zaczyna się w Barczęcy, wsi, w której gospodarstwo miała babka autorki. Sześcioletnia wówczas Małgorzata czeka na przyjście na świat siostrzyczki, w tym czasie opiekuję się nią babcia.
Piękny to czas, pięknie przez autorkę opisany. Zanurzamy się w tym wiejskim rytmie, który jest wyznaczony przez obowiązki. A to trzeba krowy wydoić, pozamiatać podwórze, ugotować obiad, pomóc przy świniobiciu, przynieść wody ze studni, pozbierać jajka i jeszcze obszyć pieluchy, żeby były dla nowego członka rodziny. Dla malej dziewczynki każda praca jest przygodą, a powierzone jej zadania traktuje bardzo poważnie, wszakże będzie starszą siostrą, a to zobowiązuje.
Gutowska-Adamczyk z czułością pisze o swojej babci, będącej kobietą zaradną, mającą na głowie całe gospodarstwo i wiecznie niezadowolonego dziadka. Zapisuje w pamięci nie tylko codzienność, ale również potrafi oddać atmosferę panującą w domu, w którym poczucie bezpieczeństwa zapewniają zwykłe dzienne rytuały.
Cudownie było zanurzyć się w tym świecie, gdzie problemem jest pierwszy pocałunek w przedszkolu, wyprawy z ojcem na cmentarz w dniu Wszystkich Świętych, pomaganie przy młodszej siostrze, pogaduszki ze starszą kuzynką, samodzielna wyprawa po zakupy. Małgorzata Gutowska-Adamczyk posiada gawędziarski dar, potrafi pisać o uczuciach, kreśli zgrabne obrazki, scenki, a wszystko to umiejętnie okrasza humorem.
Ale „Kalendarze" to nie tylko autobiograficzna opowieść o sześcioletniej dziewczynce, autorka zaprasza nas do spaceru ulicami Mińska. Niezwykle plastycznie opisuje miejsca, ulice, zaprasza nas do cukierni, w której królowała pani Kucharska, prowadzi ulicą Warszawską, przy której znajdowała się piekarnia, sklep, w którym kupowano mleko, kiosk RUCH-u, gdzie sprzedawano szampon do włosów z dziwnym napisem „Shampoo", zaraz potem mijało się kościół. Każde miejsce związane jest z jakimś wspomnieniem.
Autorka w „Kalendarzach" czyni siebie bohaterką, ale stosuje pewien chwyt - pisze o sobie w trzeciej osobie, nie podaje imienia, jest po prostu dziewczynką. Wprowadza również drugą perspektywę. Rozdziały z przeszłości są przeplatane refleksjami dorosłej już kobiety, która zmaga się z bólem rozstania z dziećmi. Jej synowie wyfrunęli z gniazda, a ona nadal nie potrafi się z tym pogodzić: "Dokonuję szybkiego bilansu mijającego dnia. Znowu zrobiłam za duże zakupy. Nie muszę już zapełniać dwóch lodówek. Powinnam rozważniej gotować, zmniejszyć porcje. Po co tyle makaronu, kto zje te wszystkie warzywa? Jutro znów ugotuje zbyt dużo zupy. Chociaż dyniowa rzadko zostawała, teraz będę ją pewnie jeść przez kilka dni."* Pretensje do życia? Raczej próba oswojenia się z nową sytuacją, tak jak wtedy, gdy będąc dzieckiem musiała przenieść się na amerykankę, by ustąpić miejsca w łóżeczku swojej siostrze.
Rozrzewniłam się, czytając „Kalendarze". To jedna z tych książek, które wprawiają w dobry nastrój, taki plaster na duszę.
Wszystkie cytaty oznaczone * pochodzą z książki „Kalendarze" Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.
"Dom to miejsce, do którego wraca się we wspomnieniach. Tych najtrwalszych, z najwcześniejszego dzieciństwa. Kiedyś, w przyszłości, nie będziemy pamiętać, co stało się wczoraj, ale dom naszego dzieciństwa będzie wciąż pamiętany ze szczegółami, jakbyśmy dopiero co zamknęli za sobą drzwi. Będziemy do niego tęsknić, gdy poczujemy się źle. Błądząc po nim myślami, dotykając...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mariusza Surosza cenię i uważam, że wraz z Mariuszem Szczygłem oraz Aleksandrem Kaczorowskim tworzą polski tercet czechofilów, który zarazić potrafi swoją pasją do kultury czeskiej nawet najbardziej opornych. Mają panowie dar szczególny do opowiadania w sposób zajmujący i do tego dowcipny. Starają się przybliżać nam kulturę naszych sąsiadów, obalając przy tym stereotypy.
Mariusz Szczygieł słynie z tego, że zajmuje się czeską codziennością, nie zabiera się za historyczne roztrząsania. W przedmowie do „Zrób sobie raj" reporter wyjaśnia, że nie pisze przewodników o czeskiej kulturze, a jedynie subiektywne teksty o jego sympatii do naszych sąsiadów.
Aleksander Kaczorowski z kolei to dla mnie autorytet w dziedzinie biografii, wystarczy wspomnieć wydaną w 2014 roku książkę poświęconą Havlowi, w której bez padania na kolana przedstawia bogaty życiorys pierwszego demokratycznego prezydenta. O biografii Hrabala już nie wspomnę.
A Mariusz Surosz? Dla mnie to specjalista od historii i od odkrywania nieznanych nam postaci, które odegrały w dziejach Czech i Słowacji ważne role.
W wydanej w 2010 roku książce pt. „Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów" pokazał prawdziwą twarz Pepików. Prezentując biografie kilkunastu Czechów i Słowaków obalił stereotyp beztroskich i wiecznie pijących piwo bratanków Szwejka. Okazało się bowiem, że historia Czechosłowacji jest równie tragiczna jak Polski. By to udowodnić, Surosz wykorzystał swoich bohaterów i na tle ich losów, przedstawił losy całego państwa. Dlaczego się nad tym tak rozwodzę? Ponieważ w książce pt. „Ach, te Czeszki" autor stosuje tę samą metodę: "Punktem wyjścia każdego rozdziału jest kobieta, której losy mnie zafrapowały. - wyjaśnia we wstępie - Ale tak naprawdę jest to osiem szkiców o dziejach naszych pobratymców z południa".*
Osiem sylwetek kobiet, nie wszystkie bohaterki Surosza są Czeszkami, tak jak np. Trudie Rose (po mężu Bryksová), która zakochała się w czechosłowackim oficerze lotnictwa - Josefie Bryksie. I tak naprawdę zatytułowany jej imieniem rozdział jest opowieścią o tragicznych losach jej męża, który w czasie wojny dostał się do niemieckiego obozu jenieckiego, a po 1945 roku był gnębiony przez komunistów.
Ale nie tylko w jego losy wplątała się wielka Historia - Vĕra Čáslavska, gimnastyczka, również musiała stawić czoła ideologii marksistowskiej, a okupacyjne przeżycia aktorki Adiny Mandlovej skłaniają do refleksji nad zachowaniem moralnej postawy w warunkach ekstremalnych.
Surosz nie boi się trudnych tematów i oprócz jednostkowych historii, opisuje skomplikowane dzieje Czechów, którzy od 1861 roku zaczęli osiedlać się na ziemi wołyńskiej, porusza kwestie pogranicza, przyglądając się dziejom Zaolzia i polsko-czeskim relacjom na tych ziemiach, przypomina też losy Niemców sudeckich.
Reporter zagląda również do czeskich kościołów, rozmawia z Petrą Šáchovą, kapłanką Czechosłowackiego Kościoła Husyckiego oraz prezentuje wstrząsające dzieje intelektualistki Růženy Vackovej, która stała się gorliwą katoliczką i wiele lat spędziła w więzieniu za odwagę w głoszeniu swoich poglądów.
Osiem szkiców Surosza to niewielki wycinek z historii naszych południowych braci. Autorowi po raz kolejny udało się w przystępny i interesujący sposób pokazać Czechów od tej mniej znanej nam strony.
Mariusza Surosza cenię i uważam, że wraz z Mariuszem Szczygłem oraz Aleksandrem Kaczorowskim tworzą polski tercet czechofilów, który zarazić potrafi swoją pasją do kultury czeskiej nawet najbardziej opornych. Mają panowie dar szczególny do opowiadania w sposób zajmujący i do tego dowcipny. Starają się przybliżać nam kulturę naszych sąsiadów, obalając przy tym stereotypy. ...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dzieci to ciekawskie stworzonka, które w pewnym wieku potrafią pytaniami doprowadzić największego stoika do apopleksji. Na niektóre pytania trudno znaleźć odpowiedzi i nawet wujek Google i ciotka Wikipedia nam nie są w stanie pomóc. Są również pytania, które nie sprawiają nam aż tak wielkiego kłopotu, zwłaszcza, gdy mamy pod ręką książkę Karoliny Oponowicz „Bozie, czyli jak wygląda Bóg?".
Nasze pociechy lubią się zastanawiać nad tym, jak wygląda niebo, co je Pan Bóg na śniadanie, czy koty też idą do nieba, czy w niebie chodzi się w kapciach, czy po śmierci wyrastają skrzydła i to okrągłe nad głową - tych kwestii Oponowicz nie porusza. Grupka dzieci, którą zebrała autorka interesuje się innymi kwestiami, z książki dowiecie się zatem dlaczego muzułamanie nie jedzą schabowego, czy wszyscy mnisi są łysi, skąd wiadomo, że jest Bóg, czy niewierzący mogą trafić do raju, dlaczego wszyscy buddyści siedzą po turecku, czy można się modlić o wypasiony samochód, czy niewierzący mogą grzeszyć, jak wyglądają przedstawiciele różnych religii, na czym polega praca Boga?
Ten powyższy misz-masz zagadnieniowy autorka pięknie poukładała, a do odpowiedzi na pytania zadawane przez maluchy wywołała: diakonkę luterańską, benedyktyna, imama, rabina, prawosławnego księdza i buddyjskiego lamę. Każdemu z wyznań przyporządkowany jest kolor, co w dużym stopniu ułatwia lekturę. Przedstawiciele różnych religii opowiadają o swojej wierze, wizerunku Boga, randze modlitwy, najważniejszych świętach, miejscach, w których modlą się z ludem, rytuałach związanych z narodzinami i śmiercią oraz o boskich wysłannikach. Odpowiedzi są rzeczowe i zwięzłe, dlatego można z dzieckiem czytać książkę bardzo długo,etapami, by mu się wszystko w głowie poukładało i utrwaliło.
Wiedza przekazana w „Boziach" pomoże dzieciom (a dorosłym przypomni) opanować podstawowe informacje dotyczące chrześcijaństwa, islamu, prawosławia, luteranizmu, protestantyzmu i buddyzmu. To rewelacyjna pomoc dydaktyczna, ucząca tolerancji i wzbudzająca ciekawość świata. Kolorowe i charakterystyczne ilustracje Joanny Rzezak idealnie uzupełniają się z treścią, wbudowane w narrację pobudzają wyobraźnię.
Nie wiem czy nadal w szkołach nauczają etyki, ale jeżeli tak, to książka Karoliny Oponowicz powinna się znaleźć na liście lektur obowiązkowych.
Dzieci to ciekawskie stworzonka, które w pewnym wieku potrafią pytaniami doprowadzić największego stoika do apopleksji. Na niektóre pytania trudno znaleźć odpowiedzi i nawet wujek Google i ciotka Wikipedia nam nie są w stanie pomóc. Są również pytania, które nie sprawiają nam aż tak wielkiego kłopotu, zwłaszcza, gdy mamy pod ręką książkę Karoliny Oponowicz „Bozie, czyli jak...
więcej Pokaż mimo to