Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Po opisie na okładce książki Schmitta trudno wywnioskować, że jest to zbiór opowiadań. Małżeństwo we troje to tylko tytuł jednego z nich. Eric Emmanuel Schmitt, uznawany przez wielu za niekwestionowanego mistrza krótkiej formy, zamyka w tych na pozór banalnych historiach wyjątkowość ludzkiego przeznaczenia.

Bo właściwie o przeznaczeniu (i miłości!) opowiada każdy z tych krótkich tekstów. W pierwszym z nich poznajemy zdezorientowaną staruszkę, która nagle dowiaduje się, że jest jedyną spadkobierczynią pokaźnego majątku. Niespodziewany spadek pochodzi od dwóch nieznajomych panów z Brukseli. Narrator prowadzi czytelnika po meandrach domysłów próbując wyjaśnić z detektywistyczną wnikliwością dlaczego to właśnie do niepozornej pani Grenier uśmiechnął się los.

Niewyjaśnione, a czasem nawet absurdalne motywy ludzkich zachowań Schmitt przedstawia w opowiadaniu Pies oraz Małżeństwo we troje. Bohaterem pierwszego z nich jest zamknięty w sobie wiejski lekarz, którego jedynym kompanem jest pies. Co dziwne, mężczyzna od wielu lat kupuje psy tej samej rasy nadając kolejnym zwierzętom to samo imię! Małżeństwo we troje opowiada natomiast historię kobiety, która zaczynając związek z pewnym mężczyzną, nie może wciąż zapomnieć o swoim zmarłym mężu. Najbardziej osobliwe wydaje się jednak zachowanie kochanka próbującego wyciągnąć od kobiety jak najwięcej informacji o zmarłym, co następnie przeradza się w cichą obsesję…

Najbardziej poruszający okazuje się przedostatni tekst. Serce w popiele to historia, która pomnaża znaki zapytania stawiane tuż obok niejasnych problemów etycznych. Schmitt dotyka delikatnej sfery, która nie przestaje wzbudzać kontrowersji. Usiłuje bowiem odpowiedzieć na pytanie o słuszność istniejących procedur przy przeszczepie organów – czy zatajanie informacji o przeszczepach rzeczywiście wychodzi na dobre zarówno bliskim dawcy jak i samemu biorcy?

Przez styl opowiadań Schmitta bije lekkość – czasami zupełnie niewspółmierna do powagi podejmowanych tematów. Może to właśnie w tej prostocie tkwi tajemnica sukcesu francuskiego pisarza? Jednak czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że o niektórych sprawach autor rozprawia zbyt infantylnie, spłycając je i pozbawiając jednocześnie jakiejś tajemnicy. Mimo to, błędem byłoby nie uznać Schmitta za przedstawiciela ścisłej czołówki współczesnych francuskich pisarzy.

Po opisie na okładce książki Schmitta trudno wywnioskować, że jest to zbiór opowiadań. Małżeństwo we troje to tylko tytuł jednego z nich. Eric Emmanuel Schmitt, uznawany przez wielu za niekwestionowanego mistrza krótkiej formy, zamyka w tych na pozór banalnych historiach wyjątkowość ludzkiego przeznaczenia.

Bo właściwie o przeznaczeniu (i miłości!) opowiada każdy z tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Republika marzeń, kipiące morze ludzkie, tygiel kulturalny, mekka nowoczesności – wiele jest określeń, które pasowałyby do Nowego Jorku. W tym mieście wszystko wzbudza zachwyt, ale nie dziwi nic. Nawet to, że Central Park zajmuje powierzchnię dwa razy większą niż Monako i ośmiokrotnie większą niż Watykan.

Książka Magdaleny Rittenhouse to mini kompendium wiedzy na temat Nowego Jorku, a szczególnie Manhattanu, który od wieków pozostaje sercem tego wielokulturowego miasta. "Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero" to przede wszystkim historia ulic, budynków oraz ludzi, którzy przez wieki budowali fundamenty nowoczesności. Autorka zaprasza czytelnika na fascynujący spacer ulicami metropolii – począwszy od czasów, gdy na miejscu dzisiejszych drapaczy chmur powstawały pierwsze osady holenderskie, przez tętniący życiem początek XX wieku, Wielką Depresję, a skończywszy na tragicznych wydarzeniach z 2001 roku. Przeprowadza nas obok muru na Wall Street, tłumaczy dlaczego Lower East Side był nazywany kiedyś dzielnicą ogródków, wyjaśnia dlaczego Most Brookliński określa się mianem poezji ze stali i opowiada w jakim klubie najchętniej śpiewała kiedyś Patti Smith. Magdalena Rittenhouse pisze o architekturze jak o czymś, co podlega nieustającym zmianom, czego nie da się zachować na dłużej mimo trwałości betonu i stali. To właśnie budynki najlepiej odzwierciedlają ulotny charakter miasta.

Ale Nowy Jork to także miejsce narodzin wielkich osobowości oraz inkubator jeszcze większych przedsięwzięć. Kim był Harold W. Ross oprócz tego, że uznawany jest dziś za założyciela jednego z najbardziej wpływowych czasopism amerykańskich „New Yorkera”? W jaki sposób udało się Johnowi Augustowi Roeblingowi stworzyć nieprawdopodobnie innowacyjny projekt Mostu Brooklińskiego? Dlaczego patelnia stała się niezastąpionym sprzętem fotograficznym dla jednego ze śmiałków dokumentujących życie w nowojorskich slumsach? Magdalena Rittenhouse odkrywa przed czytelnikiem najbardziej skrywane tajemnice legendarnego miasta. W surowych stalowych konstrukcjach drapaczy chmur doszukuje się odpowiedzi na pytanie o fenomen Nowego Jorku – dlaczego Manhattan nie przestaje przyciągać rzeszy cudzoziemców i poszukiwaczy przygód mimo upływu lat?

"Nowy Jork" to wyjątkowa książka. Kiedy ją czytałam wracały do mnie jak bumerang wszystkie obrazy miasta, które noszę w swojej głowie. Fragmenty dawno przeczytanych książek i artykułów, urywki filmów i anonimowe zdjęcia łączyły się w jakąś gigantyczną całość. Dawno zasłyszana nazwa zyskiwała kontury konkretu. Bardzo szczegółowe, układane z niezwykłą pieczołowitością opisy przeplatają się w Nowym Jorku z fascynującymi biografiami wielkich, ale niekoniecznie znanych ludzi. Wszystkich tych, którzy własnymi rękami budowali tożsamość miasta: imigrantów, bankierów, architektów, wizjonerów, artystów, muzyków. To o nich i o ich dziełach jest ta książka.

Republika marzeń, kipiące morze ludzkie, tygiel kulturalny, mekka nowoczesności – wiele jest określeń, które pasowałyby do Nowego Jorku. W tym mieście wszystko wzbudza zachwyt, ale nie dziwi nic. Nawet to, że Central Park zajmuje powierzchnię dwa razy większą niż Monako i ośmiokrotnie większą niż Watykan.

Książka Magdaleny Rittenhouse to mini kompendium wiedzy na temat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niektórzy w powieści Barnesa doszukują się śladów kryminału, inni – thrillera psychologicznego. Trudno powiedzieć, czym tak naprawdę jest Poczucie kresu, bo powieść sprytnie wymyka się wszelkim klasyfikacjom: jest w niej i trochę kryminału, i dreszczyk emocji, i refleksyjne retrospekcje, a wszystko na wskroś przeszywa wielki, wszechogarniający niepokój.

Anthony Webster przeżył już swoje. Jego życie wypełniają podobne do siebie dni, prozaiczne, nieważne czynności, mało istotne spotkania, nieciekawe książki. Coś zmienia się w dniu, kiedy mężczyzna niespodziewanie otrzymuje w spadku pamiętnik po koledze ze szkolnych lat. Co najdziwniejsze, pamiętnik trafia w ręce Webstera nie z woli samego autora, lecz na życzenie zmarłej matki Veroniki – wielkiej miłości Anthony’ego z czasów młodości. Skomplikowane? W ten sposób Julian Barnes wysyła czytelnikowi sygnały o tajemniczym trójkącie, a nawet czworokącie miłosnym, w który uwikłani byli bohaterowie. Dwóch nierozłącznych przyjaciół i dwie kobiety – matka i córka. Wszyscy zaplątani w toksyczne relacje, które w końcu doprowadzają do tragedii.

Anthony Webster przywołuje w swojej pamięci lata szkolne, wielkie przyjaźnie, niekończące się dyskusje, opowiada o pierwszych wielkich miłościach, zamyka w swoich słowach urok czasów, kiedy przyświecało mu przekonanie, że wszystko jest możliwe. Wiem jedno: istnieje czas obiektywny, ale też subiektywny, ten, który nosi się po wewnętrznej stronie nadgarstka, obok miejsca, gdzie wyczuwa się puls. I ten osobisty czas, będący czasem prawdziwym, jest odmierzany w stosunku do pamięci, pisze.

Poczucie kresu to powieść podszyta wielkim niepokojem i żalem za tym, co przemija, czego nie da się już zatrzymać. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością, obie płynnie na siebie nachodzą, do tego stopnia, że granica między nimi zostaje zatarta. Cofamy się o 40 lat wstecz, żeby uchwycić jakiś szczegół, a później nagle powrócić do rzeczywistości. Odczuwanie upływu czasu jest właściwie esencją powieści Barnesa. Zmiana, przechodzenie z jednego stanu do następnego, podróż między różnymi płaszczyznami są ważniejsze niż stałość, trwanie, bycie „tu i teraz”.

Warto przeczytać, choć to powieść nietypowa, czasami skomplikowana i bardzo nostalgiczna.

Niektórzy w powieści Barnesa doszukują się śladów kryminału, inni – thrillera psychologicznego. Trudno powiedzieć, czym tak naprawdę jest Poczucie kresu, bo powieść sprytnie wymyka się wszelkim klasyfikacjom: jest w niej i trochę kryminału, i dreszczyk emocji, i refleksyjne retrospekcje, a wszystko na wskroś przeszywa wielki, wszechogarniający niepokój.

Anthony Webster...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Druga część Dzienników Susan Sontag obejmuje lata od 1964 do 1980. Sontag znajduje się w szczytowej formie, jej intelekt jest jeszcze bardziej agresywny, a umysł wciąż nienasycony, spragniony wiedzy, żądny bodźców. Kartki Dziennika płoną od intensywnych emocji, których pisarka, silna kobieta, szukała na każdym etapie swojego życia, by zaspokoić nimi nieustający głód akceptacji.

W 1964 roku autorka głośnego eseju Przeciw interpretacji jest po trzydziestce, ma za sobą kilka nieudanych związków z kobietami i mężczyznami, wychowuje małego syna – Davida Rieffa – autora opracowania redakcyjnego jej dziennika. Podróżuje. Przynajmniej raz w roku zdarza jej się opuścić Nowy Jork i wyjechać do Paryża, odwiedza też Tanger, jedzie do Hanoi. Każda z podróży to nowy wkład do jej działalności intelektualnej, nowy szkic eseju, nowe pomysły na opowiadania, powieść. Nie ma w tym tomie Dzienników nieustannej potrzeby autokreacji i definiowania siebie wciąż od nowa, oceniania swoich działań z perspektywy otoczenia, ale nie znaczy to, że Susan Sontag całkowicie porzuciła skłonności do autorefleksji. Nie raz widać jak szarpie się ze swoją odmiennością, albo próbuje oswoić się z uczuciami, które dla innych pozostają czymś naturalnym : Mam wrażenie, że nie nadaję się do kochania. Lecz szanuję tę wojowniczkę, której nie da się pokochać – ona walczy o przetrwanie, o to, bym mogła być uczciwa, sprawiedliwa, honorowa. Szanuję ją.

W roku 1974 u czterdziestoletniej Susan Sontag zdiagnozowano metastatyczny nowotwór piersi w czwartej fazie. Pisała wówczas : Rozmyślałam o śmierci przez całe życie + zaczyna mnie powoli ten temat męczyć. Nie dlatego, że jak sądzę, obecnie jestem jej bliższa – ale dlatego, że śmierć w końcu stała się czymś realnym. Sontag żyła wyobraźnią, była bardziej obecna w swojej wyobraźni, niż w rzeczywistości, która ją otaczała. Nie oznacza to jednak, że jej ucieczki w świat fantazji były bezproduktywne i powierzchowne. Pisarka przetrzymywała w szufladach swojego umysłu tysiące nazwisk artystów, pisarzy, filozofów oraz niezliczone tytuły książek i filmów. Przez grono podziwianych przez nią osób przewijają się nazwiska Borgesa, Faulka, Cage’a, Grotowskiego oraz wielu innych, których działalność artystyczną Sontag rozbierała na czynniki pierwsze, analizowała, podziwiała. Obejrzała imponującą ilość filmów, nie wspominając już o ilości przeczytanych książek. To nienasycenie wiedzą potwierdzało tylko fakt, że Sontag przez całe życie uważała się za studentkę, chociaż po ukończeniu Harvardu zrezygnowała z pisania doktoratu i kontynuacji pracy naukowej.

Drugi tom Dzienników jest jeszcze bardziej fragmentaryczny niż pierwszy. Składa się głównie z pośpiesznych notatek, chaotycznie rozproszonych na kolejnych stronach, gdzie szkice kolejnych opowiadań i pomysłów na powieść przeplatają się z relacjami z życia. Właściwie tych ostatnich w czystej postaci jest niewiele – dowiadujemy się czegoś o życiu Susan Sontag nie dlatego, że zapisuje w porządku chronologicznym jak minął jej dzień, ale dlatego, że przez kilkanaście stron potrafi wyczerpująco opisywać swój stosunek i swoje osądy względem tego, co się w jej życiu wydarzyło. Wobec tego Dzienniki to przede wszystkim zbiór opinii – o sztuce, o pisaniu, o ludziach, o muzyce, o polityce. Uderzająca wszechstronność zainteresowań autorki jest tylko dowodem tego, jak chłonny był jej umysł. Czysty humanizm.

Druga część Dzienników Susan Sontag obejmuje lata od 1964 do 1980. Sontag znajduje się w szczytowej formie, jej intelekt jest jeszcze bardziej agresywny, a umysł wciąż nienasycony, spragniony wiedzy, żądny bodźców. Kartki Dziennika płoną od intensywnych emocji, których pisarka, silna kobieta, szukała na każdym etapie swojego życia, by zaspokoić nimi nieustający głód...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To Montevideo, stolica Urugwaju, stało się kanwą powieści Caroliny De Robertis : tam wszystko ma swój początek, tam krzyżują się kręte ścieżki, jakimi przyszło podążać bohaterom, tam też rozgrywają się wydarzenia, które odcisną piętno w historii Ameryki Południowej. Niewidoczna góra to opowieść o losach trzech kobiet, które dzieli wiek i sposób postrzegania świata, a łączą silne więzy rodzinne. Pajarita, Eva i Salome – babka, matka i córka stały się u Caroliny De Robertis kobietami, o których naprawdę warto przeczytać.

Trzy kobiety, trzy różne osobowości, jednakowo charyzmatyczne i silne, a jednak tak bardzo odmienne. Najstarsza z nich, Pajarita, osierocona przez matkę w dzieciństwie, odtrącona przez ojca, jako dziecko zniknęła z domu, nagle rozpływając się jak we mgle. Ku zdziwieniu tych, którzy uznali dziewczynkę za martwą, odnaleziono ją po kilku miesiącach... siedzącą na drzewie. Jak przetrwała? Na to pytanie nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi. Eva, córka Pajarity i włoskiego emigranta, to urodzona poetka i idealistka, którą dzieciństwo okrutnie naznaczyło ciężką pracą oraz niechcianymi kontaktami ze starszym od siebie mężczyzną. Po brawurowej ucieczce do Argentyny Eva wylądowała w szpitalu, gdzie wśród lekarzy znalazła przyszłego męża. Ich dziecko – Salome, trzecia i najmłodsza bohaterka powieści Caroliny De Robertis, to charyzmatyczna dziewczyna, która z zaangażowaniem działa w tajnej grupie opozycyjnej. Wszystkie bohaterki pewnego dnia spotykają się pod jednym dachem domu w Montevideo, gdzie przyszło im dzielić ze sobą smutki i radości codziennego życia.

Tytuł tej powieści nie jest przypadkowy. Monte-vide-eu, czyli widzę górę – powiedzieli pierwsi żeglarze, przybiwszy do brzegów Urugwaju. Choć stolica tego państwa wcale nie jest położona na wzniesieniach, nad miastem króluje niedostrzegalna na pierwszy rzut oka góra. Nieprzypadkowe jest także bezpośrednie nawiązanie w tytule do samego Montevideo, bowiem to właśnie to miasto powinno zostać uznane za najważniejszego, pierwszoplanowego bohatera. Jest piękne i odpychające jednocześnie, bogactwo i przepych sąsiadują tam z uwłaczającą człowiekowi biedą, a wielkie rewolucyjne aspiracje znajdują żyzny grunt i gotowość do walki wśród tamtejszej młodzieży. Montevideo nie zachwyca tak bardzo jak Buenos Aires czy Rio de Janeiro, a jego nazwa nie przychodzi mimowolnie na myśl, kiedy mówi się o Ameryce Południowej. Może jest drugorzędną stolicą drugorzędnego kraju, ale w powieści Caroliny De Robertis fascynuje i zachwyca, mimo tak wielu kontrastów. A może właśnie dzięki nim.

Historie Pajarity, Evy i Salome są gęste od emocji i mokre od łez. Niewidoczna góra to prawie 80 lat burzliwej historii Urugwaju, gdzie od początku XX wieku trudno o choćby pozorną stabilizację. Carolina De Robertis napisała ciekawą powieść, aczkolwiek nie udało jej się całkowicie uniknąć banału i niepotrzebnego gadulstwa. Niekiedy rozbudowane dygresje w narracji zmniejszają napięcie i spowalniają bieg wydarzeń, które dotąd rozwijały się w szybkim tempie. Zgrzytem okazały się także sytuacje pozbawione wiarygodności, albo sceny „napisane pod czytelnika” - czyli dokładnie to, czego w danej chwili chcielibyśmy się spodziewać czytając powieść. Mimo wszystko, Niewidoczna góra to dobrze napisana saga rodzinna z ciekawym tłem historycznym.

To Montevideo, stolica Urugwaju, stało się kanwą powieści Caroliny De Robertis : tam wszystko ma swój początek, tam krzyżują się kręte ścieżki, jakimi przyszło podążać bohaterom, tam też rozgrywają się wydarzenia, które odcisną piętno w historii Ameryki Południowej. Niewidoczna góra to opowieść o losach trzech kobiet, które dzieli wiek i sposób postrzegania świata, a łączą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To miała być bardzo pozytywna opinia na temat ciekawej, a czasami nawet porywającej książki. Kobieta z piątej dzielnicy zapowiada się jako świetne czytadło już od pierwszych stron. Takie wrażenie utrzymuje się mniej więcej do połowy powieści, tylko później coś mocno zgrzyta, a kończy się niestety uciążliwym efekciarstwem.

Pomysł na fabułę nie należy do banalnych. Poznajemy Harry'ego Ricksa, człowieka upadłego, którego zepchnięto na sam koniec drabiny społecznej z powodu dramatycznych konsekwencji popełnionego błędu. Harry wiódł spokojne życie nauczyciela akademickiego w jednym z miasteczek w USA. Jednak niefortunne okoliczności oraz powiązania z pewną studentką doprowadziły do głośnej afery, przez którą Harry stracił nie tylko dobrą pracę, ale też przyjaciół, żonę oraz kontakt z jedyną córką. W ciągu kilku dni spakował swoje życie do walizki i wyruszył do Paryża. Tam mężczyzna miota się bez celu przez wiele tygodni, ale w końcu znajduje tymczasowe zakwaterowanie i pracę jako stróż w podejrzanej dzielnicy. Wkrótce zaczyna pisać pierwszą powieść oraz spotykać się z tajemniczą Margit. Jego życie nabiera pozornych kształtów normalności. Do czasu.

Droga, jaką przyszło kroczyć Harry'emu jest pasmem niepowodzeń. Zaczęło się od wspomnianej afery, której ofiarą Ricks padł jeszcze w USA, za nią nastąpiły niesłuszne oskarżenia, ucieczka do Europy, niepewne dni w Paryżu, gdzie bohater żył prawie jak bezdomny, a wkrótce wplątał się w kolejne kłopoty pracując nielegalnie w podejrzanej stróżówce. Nad Harrym zaczęło ciążyć podejrzenie o dwa zabójstwa i powiązania z arabskimi przestępcami. Gdy na pewnym przyjęciu Ricks spotkał Margit, wszystko wydawało się nabierać kolorów: bo miłość, bo atrakcyjna kobieta, bo chwile zapomnienia w jej mieszkaniu... Ale dlaczego kochanka pozwoliła mu na odwiedziny tylko dwa razy w tygodniu o ustalonej godzinie? Zawsze według takiego samego scenariusza? Tu pojawia się wspomniane wyżej zgrzytnięcie. Do tego momentu powieści Douglasa Kennedy'ego nie można nic zarzucić. Wątek schadzek Margit i Harry'ego zostaje wzbogacony o niezbyt przemyślany element fantastyczny, który nie do końca pasuje do całego tonu powieści. Zamiast intrygować, fabuła zaczyna śmieszyć, ale nie z powodu zamierzonego komizmu, tylko za sprawą nieprzewidzianej groteski. Cała sprawa miała możliwość zakończyć się całkiem zgrabnie, ale Douglas Kennedy pociąga za sznurki, dorzuca historyjkę o krwawej zbrodni i zemście, co sprawia, że właściwie nie wiadomo jak czytać Kobietę z piątej dzielnicy. Czy jest to powieść o zagubionym w Paryżu aspirującym pisarzu? Czy raczej historia pewnego paranormalnego romansu? A może kryminał z lekkim podtekstem rasistowskim? Nie mam nic przeciwko rozbudowanej fabule, o ile wszystko tworzy spójną całość. W tym przypadku jest ciekawie przez całe 450 stron, bo książkę czyta się błyskawicznie, ale ze spójnością byłby problem. Autor umiejętnie rozegrał intrygę, doprowadzając czytelnika do sedna bardzo powoli, ale pod koniec powieści mocno przesadził z popisami i rzucaniem kolejnych kłód pod nogi swojego bohatera. Nieszczęścia co prawda chodzą parami, ale zrzucanie na jedną postać kolejnych katastrof, konsekwentnie co 10 stron, pachnie efekciarstwem. Ostatecznie Harry kończy w oczach czytelnika jako obłąkaniec, do czego zresztą sam się przyznaje.

Niemniej jednak Douglas Kennedy napisał całkiem ciekawą książkę. Odprężającą, ale niezbyt głupią. Błyskawiczną do czytania. Czasami nawet można przymknąć oko na niedoskonałości.

To miała być bardzo pozytywna opinia na temat ciekawej, a czasami nawet porywającej książki. Kobieta z piątej dzielnicy zapowiada się jako świetne czytadło już od pierwszych stron. Takie wrażenie utrzymuje się mniej więcej do połowy powieści, tylko później coś mocno zgrzyta, a kończy się niestety uciążliwym efekciarstwem.

Pomysł na fabułę nie należy do banalnych. Poznajemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę Alice Hoffman można nazwać kobiecą "Odyseją". "Gołębiarki" są opowieścią o tułaczce, nie tylko w sensie dosłownym, ale też metaforycznym, bo nawet kiedy cztery główne bohaterki docierają do celu, kres ich podróży jest tylko tymczasowy. Alice Hoffman stwierdziła, że "Gołębiarki" są wyjątkową historią, darem, jaki przychodzi do pisarza tylko raz w życiu. Trudno się z nią nie zgodzić.

Bohaterkami "Gołębiarek" autorka uczyniła cztery charyzmatyczne kobiety żydowskiego pochodzenia. W każdej z nich drzemie wewnętrzna siła prowokowana nierzadko przez pierwotne, zwierzęce instynkty. Jael, Riwka, Aziza i Szira uosabiają moc kobiecego ducha, przed którym drży niejeden mężczyzna. Postawione wobec ostateczności – najazdu niszczycielskich wojsk rzymskich – muszą zmierzyć się ze strachem, głodem i śmiercią. Każda z kobiet zabiera głos w jednej z części książki; pierwsza jest Jael – obdarzona mocą zjednywania sobie dzikich zwierząt półsierota, od urodzenia skazana na łaskę niekochającego ojca. To wraz z nim dziewczyna udaje się na pustynną wędrówkę, która w końcu doprowadzi obojga do twierdzy Masada, miejsca, gdzie przed Rzymianami ukrywają się cudem ocaleni Żydzi. W twierdzy dziewczyna poznaje trzy współtowarzyszki, wraz z którymi będzie miała odtąd doglądać gołębi. Kobiety dzielą ze sobą smutki i radości, choć ich przyjaźń dojrzewa bardzo powoli.

Oprócz Jael poznajemy Riwkę – babkę dwóch chłopców, którzy stracili mowę, Azizę – kobietę-wojownika działającą na przekór obowiązującym zasadom, oraz Szirę – czarownicę zgłębiającą tajniki ziołolecznictwa, jasnowidzenia i rzucania uroków. Wszystkie są inne, dzielą je różnica wieku i odmienne charaktery, jednak każda z nich doświadczyła kiedyś poczucia osobistej straty: matki, dziecka, ukochanego… "Gołębiarki" to przede wszystkim historia o sile kobiecości i mocy kobiecych więzów, które tak bardzo różnią się od braterskiej przyjaźni pomiędzy mężczyznami. Zajmując się prozaicznymi pracami w gołębniku bohaterki stopniowo się do siebie zbliżają, aż w końcu okazuje się, że wzajemna przyjaźń była im przeznaczona wiele lat wcześniej. Ich losy bowiem splotły się już na długo przed tym, jak wszystkie cztery trafiły do Masady. W świecie zdominowanym przez mężczyzn, gdzie jedyną słuszną drogą wydaje się poddanie dyktaturze patriarchatu, Jael, Riwka, Aziza i Szira są pionierkami: przecierają szlaki nieznane dotąd kobietom, walczą dzielnie choć w ukryciu o wyznawane przez siebie wartości, potrafią uzdrawiać chorych, wypędzać demony, sprowadzać na świat nienarodzone dzieci i wzniecać miłość tam, gdzie jej brak. Dzielnie strzegą swoich tajemnic tak, by nikt ich niespodziewanie nie zdemaskował. Działają pod osłoną nocy, a ich znakiem jest milczenie.

"Gołębiarki" to także historia smutnej tułaczki narodu żydowskiego, który zmuszony jest uciekać przed nadciągającymi wojskami rzymskimi. W życie bohaterów wpisana jest krwawa wojna i walka do ostatniej kropli krwi. Z niezwykłą determinacją stawiają czoła nadciągającej klęsce, jednak największym aktem odwagi okazuje się decyzja, którą mieszkańcy Masady podejmują bezpośrednio przed wtargnięciem Rzymian do twierdzy. Ich postanowienie jest bohaterstwem, ale i tragedią. Alice Hoffman nakreśliła tło historyczne swojej powieści z epickim rozmachem, nie stroniąc od patosu i krwawych, choć autentycznych opisów. W rozbudowaną narrację wplotła także istotne szczegóły dotyczące obyczajowości żydowskiej, podkreślając przy tym powagę rytuałów i obrzędów wyrastających z wielowiekowej tradycji. Jej powieść to wierne odzwierciedlenie warunków życia niewielkiej społeczności oraz przesądów i zasad, którymi kierowali się ludzie przed dwoma tysiącami lat.

"Gołębiarki" wydają się emanować spokojem, ale i magiczną siłą bliską kobiecemu sercu. Nie spodziewałam się, że powieść z historyczno-fantastycznym tłem tak doskonale wpasuje się w mój gust.

Książkę Alice Hoffman można nazwać kobiecą "Odyseją". "Gołębiarki" są opowieścią o tułaczce, nie tylko w sensie dosłownym, ale też metaforycznym, bo nawet kiedy cztery główne bohaterki docierają do celu, kres ich podróży jest tylko tymczasowy. Alice Hoffman stwierdziła, że "Gołębiarki" są wyjątkową historią, darem, jaki przychodzi do pisarza tylko raz w życiu. Trudno się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewiele jest takich książek jak "Wiek żelaza". Niewielu twórców byłoby w stanie dorównać pisarstwu wybitnego autora południowoafrykańskiego, noblisty i dwukrotnego laureata Nagrody Bookera. Kunsz literacki poraża od pierwszych stron powieści Johna M. Coetzee’ego. "Wiek żelaza" to bardzo dojrzała i poważna proza, której rytm dyktują smutek i cierpienie.

Bohaterką i jednocześnie narratorką "Wieku żelaza" jest starsza kobieta, znajdująca się na krawędzi życia i śmierci. Od lat zmaga się z ciężkim nowotworem, który powoli odbiera jej wszelkie siły oraz chęć do życia. Pewnego dnia pani Curren spotyka bezdomnego o imieniu Vercueil. Między dwojgiem rodzi się dziwna, aseksualna więź, przypominająca momentami relację łączącą ucznia i nauczyciela, ale w przypadku tych dwojga nie ma jasnej granicy, kto jest nauczycielem, a kto uczniem. Kobieta często opowiada bezdomnemu o swoim życiu, o córce, o pracy na uniwersytecie, którą wykonywała przed laty, a Vercueil w tym czasie pomaga jej uruchomić samochód, nieść zakupy, wchodzić po schodach: Ja ciebie nie wybierałam, ale to właśnie ty jesteś tutaj i tak już musi być. Po prostu pojawiłeś się. To tak jakby się miało dziecko. Nie można dziecka wybierać. Ono się zwyczajnie pojawia. – pisze. Daleko jednak ich więzom do przyjaźni, czy miłości. Łączy ich w istocie to samo nieszczęście, które objawiło się pod dwiema, różnymi postaciami. Każde z nich niesie bowiem na swoich barkach inny, ale równie ciężki bagaż doświadczeń.

"Wiek żelaza" jest listem, który wspomniana bohaterka pisze do swojej córki przebywającej w Ameryce. To ponad dwieście stron gorączkowych myśli i wspomnień przepełnionych żalem rozgoryczonej, chorej kobiety, której ostatnią wolą pozostaje dostarczenie listu córce: Moje życie to te słowa, to nerwowe zapisywanie liter na stronnicy. Są one odbiciem mojego sposobu życia – pisze. W tych słowach wyraża rozczarowanie, rozpacz płynącą z samotności, smutek z powodu nieobecności jedynej córki. Swoją ostatnią wolę Curren decyduje się powierzyć bezdomnemu Vercueilowi. Czy zostanie wypełniona przez nieodpowiedzialnego człowieka, który ledwo potrafi zadbać sam o siebie? Tego nie wiadomo.

W liście głównej bohaterki wiele miejsca poświęcono także sytuacji, w jakiej Republika Południowej Afryki znajdowała się w latach 80. To właśnie w RPA rozgrywa się akcja, stamtąd pochodzą i tam mieszkają pani Curren i Vercueil. Konflikty na tle rasowym, zamieszki, niewidoczne podziały podyktowane polityką apartheidu – wszystko to stanowi tło "Wieku żelaza". Proza Johna M. Coetzee’ego jest ubolewaniem nad upadkiem wartości, nad kryzysem człowieczeństwa i rozpaczliwym nawoływaniem do opamiętania. Pisarz widzi społeczeństwo oczami tej chorej, bezbronnej kobiety, której dni na świecie są dawno policzone. Przez pryzmat jej cierpienia opowiada o okrucieństwie, chciwości i w końcu upodleniu, jakie odbijają się w oczach ludzi ogarniętych szaleństwem wojny. John M. Coetzee mistrzowsko przemyca całe ideologie w wypowiedziach swojej bohaterki, nie tylko w osobistych monologach, ale też w rozmowach, które ta prowadzi z Vercueilem. Czyni to wszystko z powagą, ale bez zbędnego patosu, z prostotą i wyrafinowaniem jednocześnie.

To powieść, która tonie w oceanie smutku i rozgoryczenia. Jest zimna jak listopadowa mgła, ale jest też potwierdzeniem, że literatura najwyższych lotów rodzi się z cierpienia. "Wiek żelaza" okazał się jedną z najbardziej poruszających i przepełnionych bólem książek, jakie miałam okazję czytać.

Niewiele jest takich książek jak "Wiek żelaza". Niewielu twórców byłoby w stanie dorównać pisarstwu wybitnego autora południowoafrykańskiego, noblisty i dwukrotnego laureata Nagrody Bookera. Kunsz literacki poraża od pierwszych stron powieści Johna M. Coetzee’ego. "Wiek żelaza" to bardzo dojrzała i poważna proza, której rytm dyktują smutek i cierpienie.

Bohaterką i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Jedzenie” to chyba najtrafniejsze słowo oddające rzeczywisty temat książki Michaela Pollana, nie „dieta”, nie „gotowanie”, nie „zdrowe odżywianie”, choć zapewne z każdym z tych terminów Jak jeść ma coś wspólnego. Tytuł jest w tym przypadku doskonałym odzwierciedleniem treści.

Michael Pollan, amerykański dziennikarz i profesor na Uniwersytecie w Berkley, z samym jedzeniem ma tyle wspólnego, co każdy z nas. Nie jest ani naukowcem, ani ekspertem w dziedzinie żywienia, ale jako ciekawy świata człowiek postanowił zgłębić ten rozległy i wciąż niewyczerpany temat. Co ciekawe, sam autor przyznaje, że dietetyka jest obecnie w punkcie, w jakim chirurgia znajdowała się w 1650 roku. Niemożliwe? A jednak. Dietetyka, jako bardzo młoda dziedzina, nie potrafi jeszcze udzielić odpowiedzi na masę pytań związanych z tym, jak konkretne pokarmy oddziałują na nasz organizm. We wstępie autor dokonuje ciekawego rozgraniczenia na dietę zachodnią (kojarzoną głównie z USA, obfitującą w wiele wysokoprzetworzonych produktów) oraz na dietę tradycyjną (ta z kolei opiera się na bogatych w składniki odżywcze produktach, których postać nigdy nie była modyfikowana). Według Michaela Pollana reguła, której można podporządkować wszystkie inne zasady żywieniowe brzmi : Jedz jedzenie. Nie za dużo. Głównie rośliny. W tych trzech krótkich zdaniach zawiera się esencja jego książki.

Jak rozumieć te słowa? Autor proponuje 64 praktyczne zasady, których celem jest uzdrowienie nie tylko ludzkich żołądków, ale też samego wyobrażenia o żywności i jej spożywaniu. Każda z części książki rozwija po kolei zasady umieszczone w kluczowych trzech zdaniach. W ten sposób z części pierwszej dowiadujemy się, jak rozróżnić prawdziwe jedzenie od produktów jedzeniopodobnych, jak unikać składników, których skomplikowanych nazw nie sposób wymówić, jak kupować tylko te produkty, których komponenty potrafimy sobie wyobrazić w stanie surowym lub rosnące w naturze. Wiele spośród wspomnianych reguł często stosujemy nieświadomie, jeśli należymy do osób, których mamy i babcie lubiły zdrowo gotować. Najcenniejsze okazują się bowiem stare jak świat wskazówki, jak np. ta, by jeść kolorowo, zjadać mięso zwierząt, które same były dobrze karmione, czy ta, by zamiast słodyczy wybierać owoce, które są słodkie w naturze. Złotą zasadę dotyczącą zrównoważonej diety jest także to, by nigdy się nie przejadać, a jedynie zapełniać około 75% objętości naszego żołądka. Z powyższą regułą wiążą się ciekawe upodobania kulturowe : we Francji, gdzie posiłki spożywa się bardzo długo i powoli, ludzie odczuwają sytość, gdy nie są jeszcze w pełni najedzeni, a przez to nigdy się nie przejadają.

To tylko niektóre z ponad sześćdziesięciu zasad, które w żartobliwy, przystępny i jasny sposób wymienia Michael Pollan. Jego książka jest zarówno przewodnikiem, jak i poradnikiem, a rzeczowe wyjaśnienia ułatwiają zrozumienie istoty tematu. Nie jestem ekspertem w dziedzinie żywienia, jest to dla mnie całkowicie nieznany ląd, dlatego nie będę oceniać treści Jak jeść pod względem merytorycznym. Mogę ją co najwyżej ocenić pod kątem przydatności – tutaj autor spisał się doskonale. Wybrał tylko najważniejsze elementy, które niezbędne są do zrozumienia istoty zdrowego odżywiania oraz przedstawił je w konkretny i bliski czytelnikowi sposób. Na marginesie dodam, że Michael Pollan jest także autorem Dylematów Wszystkożercy, od których zaczęła się jego dziennikarska przygoda z tematem odżywiania.

Polecam książkę wszystkim, którzy gotowi są utożsamić się ze stwierdzeniem „Jesteś tym co jesz”.

„Jedzenie” to chyba najtrafniejsze słowo oddające rzeczywisty temat książki Michaela Pollana, nie „dieta”, nie „gotowanie”, nie „zdrowe odżywianie”, choć zapewne z każdym z tych terminów Jak jeść ma coś wspólnego. Tytuł jest w tym przypadku doskonałym odzwierciedleniem treści.

Michael Pollan, amerykański dziennikarz i profesor na Uniwersytecie w Berkley, z samym jedzeniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Persymona", znakomity debiut ocierający się o prozę psychologiczną, opowiada o tym, czym nie powinny być dom, rodzina, dzieciństwo, dojrzewanie. To powieść będąca próbą udokumentowania rozpadu więzów, które nadszarpnięte zaniedbaniem, przestają łączyć najbliższe sobie osoby. Nie ma przy tym krzyku ani zamętu, żadnych patologicznych awantur, jak to bywa w domach, gdzie dzieciństwo przestaje smakować niedzielnym rosołem. Jest za to milczenie, gniewny wzrok i wielka, wszechogarniająca niemoc.

W starym poniemieckim domu otoczonym ogrodem mieszkają ojciec, matka i córka. Trudno nazwać ich rodziną, bo słowo „rodzina” mimowolnie kojarzy się z bliskością i wspólnotą, których na próżno szukać między bohaterami. Depresyjna matka szukająca ucieczki w malarstwie, wycofany i wciąż nieobecny ojciec oraz córka, ofiara wychowawczej ignorancji tworzą obraz pseudorodziny, żyjącej jedynie mitem przynależności. Nie ma w tym domu śmiechu i spontaniczności, brakuje długich rozmów przy stole, beztroskich wakacji i swobodnej intymności. Zawsze gdzieś czai się kosmaty strach, podszyty wstydem i obawą o zniszczenie ustalonego porządku rzeczy. Dlatego sypialnia rodziców jest zakazanym terenem, bardziej ze względu na naturalną niechęć przekraczania granic, niż z powodu ustalonego odgórnie zakazu. Istnieją przecież niewidzialne bariery, których dziecku nie wolno przekraczać i takie rzeczy się wie, nikt nie musi tego wypowiadać na głos. Tak samo nie należy zadawać pytań, gdy jedynym dźwiękiem po powrocie rodziców do domu jest ciche skrzypnięcie drzwi. Żadnych rozmów, powitań, wyjaśnień. Niepisana zmowa milczenia nie wymaga przecież nieustannej aktualizacji.

Kim, albo czym właściwie jest Persymona? Wbrew pierwszym skojarzeniom, jakoby była to grecka bogini, Persymona jest gatunkiem drzewa owocowego. Nieprzypadkowo, bo drzewa, rośliny i cała zieleń odgrywają w powieści Katarzyny Maicher kluczową rolę. Stary, poniemiecki dom, którego ściany kryją tajemnicę obecności dawnych lokatorów, otoczony rozległym ogrodem pełnym bujnej zieleni, a wraz z nim parki i ulice spokojnej dzielnicy stają się mikroprzestrzenią, w której zamknięto dzieciństwo, a wraz z nim dziecięcą niewinność, dziecięcy wstyd, strach i dziecięcą potrzebę miłości: Miasto ogród. Setki owocowych drzew, otaczających ze wszystkich stron stare wille. (…) Życie tutaj rządziło się innymi prawami. Przejeżdżając z miasta od razu czuło się różnicę. Nad dzielnicą wisiała płachta przedziwnej ciszy. Proza Katarzyny Maicher jest kontemplacją tych kojarzonych z dzieciństwem krajobrazów, doszukiwaniem się analogii pomiędzy światem roślin i obrazów, a rzeczywistością, jest w końcu nieustannym zagłębianiem się w cieśninach wspomnień, które wydrążył czas. Ogród jest ocaleniem utraconego dzieciństwa i miejscem, gdzie przeżywa się nieliczne chwile beztroskiego zapomnienia, ale dom to niepewne terytorium, jest zanurzoną w przeszłości łodzią, która niesie w nieznaną przestrzeń.

Symbolika domu i ogrodu w "Persymonie" przekłada się za zachowania bohaterów. Matka byłaby ogrodem, ojciec domem, a dziecko znajduje się gdzieś pomiędzy, tak jak owoce Persymony, o których matka pisała czerwonym długopisem w dzienniku. Pomimo roztargnienia i milczącej zmowy z ojcem, to właśnie chwile spędzone z matką w narratorka wspomina z największym sentymentem. Odpoczywanie pod gruszą, przeglądanie albumów malarskich, zbieranie kwiatów, krzątanie się po kuchni są tajemniczym kodem, który znają tylko kobiety. Jednak to tylko nieliczne chwile, ulotne i kruche. W rzeczywistości "Persymona" mogłaby zostać potraktowana jako powieść o ojcu, bo to właśnie jego postać wielokrotnie wysuwa się na pierwszy plan wywierając największy wpływ na otoczenie. Ojciec – oschły tyran, drapieżca rzucający gniewne spojrzenia, dla którego okrucieństwo powinno być zadawane w białych rękawiczkach: Narzucał mi wizję dobrej córki, karcił spojrzeniem, odwracał się plecami. Stałam się kobietą na przekór jego staraniom. Początkowa, dziecinna fascynacja ojcem i jego niedostępnością zniknęły bezpowrotnie w okresie dojrzewania. Wówczas zakazana płciowość oraz kształtująca się tożsamość córki stały się dla ojca przeszkodą w egzekwowaniu posłuszeństwa i podkreślaniu swojego niekwestionowanego autorytetu.

W "Persymonie" dom i rodzina rozsypują się na milion kawałków, ale jest to ciche i powolne, bo nawet trwające latami, pękanie grubej skorupy pozorów. Nie ma tutaj podniesionych głosów, ale bezwolne osuwanie się w obojętność. Inaczej niż u Zośki Papużanki, autorki "Szopki", gdzie było wiele krzyku i zamętu, ale to właśnie obok "Szopki" postawiłabym "Persymonę". Katarzyna Maicher napisała swoją powieść jednym tchem, bez choćby najmniejszego zawahania w nazywaniu emocji i stanów, które towarzyszyły bohaterce przez lata. Począwszy od osnutego tajemniczością dzieciństwa, przez gniewną młodość, po dorosłość, przebijająca się niekiedy przez monolog dojrzałej już kobiety. To proza oniryczna, ciężka od słów naładowanych znaczeniami, ale jednocześnie jasna i prosta, pełna intymności. Jest zaproszeniem do magicznego świata, do ogrodu wspomnień, jest zachętą do tego, by ponownie przemierzyć kręte ścieżki zielonej dzielnicy, kontemplować dzieciństwo, dojrzewanie, młodość.

Przewracając kolejne strony "Persymony", czytając zdania napisane dojrzałym, wyważonym językiem, aż trudno uwierzyć, że to debiut. Znakomita, ambitna proza.

"Persymona", znakomity debiut ocierający się o prozę psychologiczną, opowiada o tym, czym nie powinny być dom, rodzina, dzieciństwo, dojrzewanie. To powieść będąca próbą udokumentowania rozpadu więzów, które nadszarpnięte zaniedbaniem, przestają łączyć najbliższe sobie osoby. Nie ma przy tym krzyku ani zamętu, żadnych patologicznych awantur, jak to bywa w domach, gdzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli grecki klimat, to tylko w formie sielanki – czy większość wakacyjnych czytadeł nie nadużywa tej idylliczności zapakowanej w uroczą okładkę z widokiem na turkusowe morze? Chociaż powieść Victorii Hislop jest sagą rodzinną jakich wiele, a jej akcja rozgrywa się na malowniczej Krecie, Wsypę czyta się inaczej niż wszystkie książki tego pokroju. A to dzięki zaskakującemu i odważnemu pomysłowi na fabułę, której centrum osadzone zostało na niewielkiej kreteńskiej wysepce, ostoi trędowatych. Wyspa nie jest powieścią aspirującą do miana arcydzieła, ale bardzo trafnie przekazuje prawdę o życiu małych społeczności i sile więzów rodzinnych, a do tego odczarowuje zniekształcony komercją obraz Krety.

Akcja powieści rozgrywa się dwupłaszczyznowo. Najpierw poznajemy Alexis, córkę Greczynki i Anglika, która pewnego dnia postanawia wyruszyć na Kretę, by tam, w rodzinnych stronach, odkryć sekretną przeszłość przodków. W Place, niewielkiej rybackiej wiosce, poznaje dawną przyjaciółkę rodziny – Fontini. To właśnie ona snuje opowieść o rodzinie Alexis, to dzięki niej młoda kobieta poznaje tajemnice strzeżone od lat. Fontini przybliża Alexis kręte ścieżki losu, jakie przyszło przemierzać prababce i babace Alexis. Pierwsza z nich zmuszona była opuścić rodzinną wioskę i udać się na pobliską Spinalongę, bo wykryto u niej objawy trądu. Dla Kreteńczyków zesłanie na Spinalongę było równoznaczne ze śmiercią lub dozgonną izolacją. Nikt, jak dotychczas, nie powrócił z niej żywy. Chorych umieszczano na wysepce, by w ten sposób zapobiec rozprzestrzenianiu się trądu. I chociaż wielu z nich nauczyło się żyć z poczuciem klęski, próbując zorganizować sobie nowe życie, nad Spinalongą wciąż wisiało widmo przegranej.

Chociaż prababcia Alexis nigdy nie powróciła z przeklętej wyspy, jej dwie dorastające córki i mąż musieli stawić czoło codzienności. Drogi członków rodziny szybko się rozeszły, ale skaza w postaci powiązania z trędowatą matką do samego końca była nie tylko plamą na honorze rodziny, ale też przeszkodą w budowaniu normalnego życia, z dala od trądu i trędowatych. Ani jednego, ani drugiego nie udało się nigdy wykorzenić z rodziny Petrakisów.

Oprócz historii Eleni Petrakis, którą brutalnie pozbawiono marzeń o zwyczajnym życiu wśród bliskich, zsyłając na Spinalongę, w Wyspie poznajemy też losy bohaterów nie dotkniętych chorobą, których losy krzyżują się w malutkiej Place. Zachowania niewielkiej społeczności zamieszkującej wioskę stają się doskonałym materiałem służącym do zobrazowania kreteńskiej mentalności. W końcu Wyspa wyczerpująco opowiada o greckich rytuałach i obrzędach, które wyrastają z wielowiekowych folkloru i tradycji. Zażarte dyskusje w dusznych barach, niepodważalny patriarchat, przeświadczenie kobiet o konieczności znalezienia męża, gościnność przeplatana z ksenofobią i przyjaźnie na całe życie od lat były trwale wpisane w spokojną egzystencję Kreteńczyków. To Kreteńczycy tworzący silną mikrospołeczność stali się współodpowiedzialni za tragiczny los zesłanych na Spinalongę. Jest w tej powieści wiele przewidywalności i powieściowych chwytów, których trudno uniknąć pisząc poczytną sagę rodzinną, ale autorka próbuje przekroczyć granicę trywialności. Wyspa piętnuje to, jak łatwo ulec krzywdzącym stereotypom i jak cienka granica oddziela wymuszoną tolerancję od okrucieństwa odrzucenia. Poruszone przez Victorię Hislop problemy to problemy segregacji i podziałów społecznych, wykluczenia i bezsilnej akceptacji rządów większości.

Być może Wyspa nie jest powieścią, którą należałoby czytać na słonecznych wakacjach. Jest w tej książce wiele mroku, smutku i poczucia porażki, które otaczają nie tylko samych bohaterów, ale też rzucają cień na beztroskę z jaką kojarzona jest Kreta. Mimo to, Wyspa nadal pozostaje dobrą powieścią napisaną z rozmachem godnym najlepszych sag rodzinnych.

Jeśli grecki klimat, to tylko w formie sielanki – czy większość wakacyjnych czytadeł nie nadużywa tej idylliczności zapakowanej w uroczą okładkę z widokiem na turkusowe morze? Chociaż powieść Victorii Hislop jest sagą rodzinną jakich wiele, a jej akcja rozgrywa się na malowniczej Krecie, Wsypę czyta się inaczej niż wszystkie książki tego pokroju. A to dzięki zaskakującemu i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Długo szukałam klucza do opowiadań Alice Munro. Nie znalazłam go za pierwszym razem, kiedy czytałam Zbyt wiele szczęścia. Wszystkie teksty jej autorstwa, chociaż doskonałe konstrukcyjne, wydawały mi się wtedy bezosobowe i pozbawione emocji. Tym razem nie spieszyłam się czytając Drogie życie. Każdy rozdział długo celebrowałam, a przed rozpoczęciem następnego długo żegnałam się z bohaterami poprzedniego. I to chyba okazało się wspomnianym kluczem. Alice Munro po prostu nie można czytać na wyścigi.

Drogie życie to czternaście najnowszych opowiadań kanadyjskiej pisarki, która od dawna uchodzi za kandydatkę do zdobycia Literackiej Nagrody Nobla. W tym tomie spotkać można skrajnie różne osobowości, od bogatych po biednych, wykształconych i wieśniaków, mężczyzn, kobiety i dzieci. Akcja większości opowiadań rozgrywa się w okresie schyłku lub końca wojny. Za bohaterami stoją rozmaite historie, które, choć tak zróżnicowane, łączy zazwyczaj rozstanie, utrata, czy niespełniona miłość. Proza życia, od której ma ucieczki. Poznajemy kobietę, której podczas podróży pociągiem ginie córeczka, przyglądamy się życiu żołnierza wracającego z wojny, obserwujemy nauczycielkę zatrudnioną w sanatorium dla dzieci chorych na gruźlicę. Tłem dla wszystkich opowiadań pozostają tajemnicze, trochę mroczne zakątki kanadyjskiego regionu Ontario, który wydaje się emanować wiecznym chłodem i górzystą surowością. Spokojne, bezkresne krajobrazy współgrają z szorstkością i prostotą stylu Alice Munro. Ale nie brakuje też nutki sentymentalizmu. No i te pociągi, wciąż skądś dokądś podróżujący ludzie, zawieszeni między przeszłością, w pogoni za tym co ma dopiero nadejść.

Każde z opowiadań stanowi odrębną całość, którą z powodzeniem można uznać za materiał na powieść. I jest to jak najbardziej poprawne podejście, ponieważ opowiadania Munro mają doskonałe, ciekawe podłoże fabularne, które przy konkretnym rozwinięciu, świetnie sprawdziłoby się jako temat książki. Ale lepiej zrezygnować z takiego nastawienia, lepiej zostawić opowiadania w spokoju, takimi jakie są, bo okazuje się, że wszelkie nadinterpretacje i gdybanie nad możliwym rozwinięciem nie mają sensu. Nawet jeśli coś w mniemaniu czytelnika zostało urwane, niedokończone lub niedopowiedziane oraz namnożyło pytań, to bez wątpienia – tak właśnie miało być. Kurtyna opada w najbardziej odpowiednim momencie. Alice Munro przecież zna się na pisaniu.

Warto wspomnieć, że cztery opowiadania kończące zbiór posiadają wyraźny aspekt autobiograficzny. To przede wszystkim historie zaczerpnięte z okresu dzieciństwa autorki. Równie fascynujące jak poprzednie, wprowadzają do całości dodatkowy element autentyczności. Poznajemy otoczenie i bliskich Alice Munro, dom w Wingham, tkwiące w pamięci krajobrazy sprzed lat. Podobnie jak pozostałe opowiadania, te również wyróżniają się rzeczowym dystansem, ale nie są pozbawione subtelności typowej dla kobiecego pióra.

Przekonałam się w końcu do Alice Munro. Jej opowiadania trzeba dawkować z umiarem. Tylko wtedy uda się dostrzec ich wyjątkowość.

Długo szukałam klucza do opowiadań Alice Munro. Nie znalazłam go za pierwszym razem, kiedy czytałam Zbyt wiele szczęścia. Wszystkie teksty jej autorstwa, chociaż doskonałe konstrukcyjne, wydawały mi się wtedy bezosobowe i pozbawione emocji. Tym razem nie spieszyłam się czytając Drogie życie. Każdy rozdział długo celebrowałam, a przed rozpoczęciem następnego długo żegnałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli założymy, że dobra książka to taka, którą czyta się deski do deski, nie opuszczając ani jednego słowa, a przy tym przewraca się kartki w zabójczym tempie, to Służące mogą zyskać miano książki nie tyle dobrej, co rewelacyjnej. Kathryn Stockett, pisarka pochodząca z konserwatywnego miasteczka Jackson w stanie Missisipi, napisała znakomitą powieść, aż serce rośnie.

Służące wzruszają, rozśmieszają, a czasami nawet zachwycają. To historia kilku kobiet: czarnych służących, które pracują w domach eleganckich białych pań. Opowiadają o tym, na czym polegają ich obowiązki, jakie upokorzenia przychodzi im znosić, ilu ograniczeniom podlegają z racji koloru swojej skóry. Aibileen i Minny to jedne z nich. Pierwsza – straciła jedynego syna, druga – ma gromadkę dzieci, które coraz trudniej wykarmić. Obie zasuwają do pracy sześć dni w tygodniu, tam przebierają się w wykrochmalone, rażące bielą mundurki i godzą się na traktowanie, które nierzadko uwłacza godności ludzkiej. Podawanie do stołu napuszonym panienkom i znoszenie komentarzy o rzekomym przenoszeniu chorób przez „brudnych czarnuchów” to ich codzienność. Aibileen przestała z tym walczyć. Minny wciąż potrafi odszczekać, gdy jej nie szanują. Pewnego dnia, jedna z „białych” składa Aibileen nietypową propozycję. Początkowo nieufna służąca, zaczyna przekonywać się do pomysłu panienki Skeeter. Wkrótce okaże się, że ich konspiracyjna współpraca przyniesie niespodziewane, wielkie owoce.

Służące czyta się znakomicie. Wartka akcja, ciekawe dialogi i bohaterowie, którym podświadomie kibicują czytelnicy. Do tego intrygi, miłość, spisek i ciężka choroba w tle. Nawet zakończenie pozostawia w niepewności, przez co chciałoby się od razu sięgnąć po drugą część. Wszystko tak, jak być powinno, żeby strony przewracać z niesłabnącą przyjemnością. Autorka doskonale skonstruowała fabułę, wykreowała odpowiedni czarny charakter, który na sam koniec daje jeszcze popalić tym, których powinniśmy uważać za bohaterów pozytywnych. To dobrze, bo niejeden pisarz skusiłby się w ostatnim akcie na melodramatyczną przemianę Potwora w Anioła, albo w odwecie zafundował mu krzepiącą nauczkę. Kathryn Stockett była konsekwentna od początku do końca i Zły do końca pozostaje u niej Złym, bez względu na to, ile wcześniej napsuł krwi naiwnemu czytelnikowi.

Co najważniejsze, Służące poruszają problem segregacji rasowej, a co za tym idzie – istnienia niewidzialnych granic, które dzielą ludzi na „lepszych” i „gorszych”. Życie na początku lat 60. w południowych Stanach Zjednoczonych wśród tak zamkniętej społeczności, jaką tworzyli mieszkańcy Jackson, nie było łaskawe dla osób o ciemniejszym odcieniu skóry. Próby uspołecznienia „czarnej chołoty” były w efekcie budowaniem wysokiego muru, który nigdy nie powinien istnieć pomiędzy przedstawicielami obu ras. Służące można postawić na półce zaraz obok Zabić drozda. Kathryn Stockett napisała powieść, którą można uznać za godnego następcę książki Harper Lee. Fakt, że Służące zostały napisane wiele lat później, a przedstawione w nich wydarzenia należą już do przeszłości, wcale nie oznacza, że jest to literatura gorszego gatunku.

Służące są czytadłem i to pisanym z bestsellerowym zamysłem. Nic dziwnego, że na podstawie książki nakręcono film, który, podobno, również podbija serca. Może nie jest to powieść dla literaturoznawców o wysmakowanym guście, gotowych wytoczyć artylerię krytyki, ale na pewno jest to powieść do czytania. Po prostu.

Jeśli założymy, że dobra książka to taka, którą czyta się deski do deski, nie opuszczając ani jednego słowa, a przy tym przewraca się kartki w zabójczym tempie, to Służące mogą zyskać miano książki nie tyle dobrej, co rewelacyjnej. Kathryn Stockett, pisarka pochodząca z konserwatywnego miasteczka Jackson w stanie Missisipi, napisała znakomitą powieść, aż serce rośnie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie czytałam nigdy wcześniej tak pokręconej książki, chociaż wykazuję bardzo dużą tolerancję jeśli chodzi o pogmatwanie fabuły. Ale nawet nie o fabułę tutaj chodzi, bo w powieści Jennifer Egan nie ma raczej skomplikowanych, ciągnących się w nieskończoność wątków. Problem tkwi tutaj w nieustannej zmianie perspektywy czasowej i namnożeniu postaci. Raz jesteśmy w latach 80., innym razem, bez uprzedzenia, wracamy na początek XXI wieku. Jeśli wiecie, że takie wariacje Wam odpowiadają – to jest książka dla Was. Jeśli nie – lepiej w ogóle jej nie zaczynajcie.

Właściwie mogłabym zakończyć tą opinię na poprzednim akapicie. Jednak przyznany powieści Jennifer Egan Pulitzer 2011 do czegoś zobowiązuje. Fabuła Zanim dopadnie nas czas, chociaż wyjątkowo zróżnicowana, cały czas kręci się wokół postaci Benniego Salazara i powiązanych z nim osób, jego bliskich, przyjaciół, rodziny. Bennie jest producentem muzycznym o latynoskich korzeniach i podstarzałym punkiem, jak ładnie podaje tekst na tylnej okładce książki. Śpiewająco zdał egzamin na życiowy sukces, a to za sprawą lukratywnego biznesu muzycznego, któremu zdecydował się podporządkować swoje wszystkie wybory. Nawet te nieudane. Ważne miejsce obok Benniego zajmuje asystentka Shasha. To od jej kleptomańskiej przygody zaczyna się książka. Ale nie dajcie się zwieść, to wcale nie będzie powieść o tej dziewczynie.

Zanim dopadnie nas czas nie jest typową powieścią, w której wszystko odbywa się zgodnie z definicją. Bliżej jej do zbioru luźno powiązanych ze sobą opowiadań. Każdy rozdział jest bowiem odrębną historią, rzucającą światło na inną postać, która w centrum pozostaje tylko przez te kilkanaście rozdziałowych stron. Zmieniają się narratorzy, zmienia się perspektywa, zmieniają się w końcu czasy, w jakich przyszło żyć bohaterom. I to właśnie wprowadza wrażenie niepotrzebnego chaosu. Bo chociaż pomysł jest bardzo ciekawy, nowatorski i prosty w teorii, w praktyce nie uniknie się zgrzytów. Przeszłość miesza się z przyszłością, a brak dokładnych granic między nimi dwiema sprawia, że czytelnik nieświadomi dryfuje w jakiejś fantazyjnej próżni. To samo dotyczy bohaterów. Nagromadzenie postaci, mieszanka imion, które co jakiś czas powracają i niedokończone wątki. Jednak dzięki temu, że losy niektórych postaci są ze sobą powiązane, można doświadczyć płynności w tej całej plątaninie. Co dziwne, po przewróceniu ostatniej strony, mimo wcześniejszego bałaganu, obraz, jaki usiłowała nakreślić Jennifer Egan nagle nabiera ostrości. A tytuł zyskuje znaczenie.

Nie można pominąć tego, że Zanim dopadnie nas czas to właściwie powieść o miłości do muzyki. Zatłoczone kluby, głośne brzmienie gitary elektrycznej, garaże, w których powstają pierwsze punkowe hity i nowoczesne studia nagań pozostają tłem dla wielopłaszczyznowej fabuły książki. W ich tło wtapiają się dekadenckie postaci, dla których nie ma już miejsca w nowoczesnej rzeczywistości XXI wieku. To tworzy klimat tej powieści. Bo co jak co, ale klimatu nie można jej odmówić.

Wahałabym się, gdybym miała polecać Zanim dopadnie nas czas. Pulitzer zobowiązuje, a tutaj ciężko jest mi dostrzec wyjątkowość nagradzaną takim prestiżowym wyróżnieniem. To dobra książka, ale w tym przypadku „tylko” dobra.

Nie czytałam nigdy wcześniej tak pokręconej książki, chociaż wykazuję bardzo dużą tolerancję jeśli chodzi o pogmatwanie fabuły. Ale nawet nie o fabułę tutaj chodzi, bo w powieści Jennifer Egan nie ma raczej skomplikowanych, ciągnących się w nieskończoność wątków. Problem tkwi tutaj w nieustannej zmianie perspektywy czasowej i namnożeniu postaci. Raz jesteśmy w latach 80.,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Młodość jest bezcenna. Ale nie dla sióstr Lisbon, które u progu dorosłości postanawiają zrezygnować z życia. Fakt, że wszystkie popełnią samobójstwo nie jest ani wynikiem skrupulatnie budowanej intrygi, ani spektakularnym zaskoczeniem, bo od samego początku wszyscy wiemy, że los Mary, Therese, Cecilii, Lux i Bonnie został już dawno przesądzony. W Przekleństwach niewinności czytamy słowa, które zazwyczaj wypadałoby spisać dopiero po tragedii. To słowa, za pomocą których próbuje się zaspokoić ciekawość tych bardziej dociekliwych.

Skromny dom państwa Lisbon nigdy nie wzbudzał tyle sensacji, co zamieszkujących go pięć dorastających dziewcząt. Siostry Lisbon, choć różne od siebie, zawsze emanowały eterycznym pięknem i tajemniczością, a konserwatywne wychowanie, któremu były poddane przez nadopiekuńczą matkę, skutecznie utrudniało im kontakty z rówieśnikami. Nawet najstarsza z nich, Therese, nigdy nie wychodziła sama z domu, nie wspominając już o randkowaniu. Pewnego dnia, z niewiadomych do końca przyczyn, trzynastoletnia Cecilia podcięła sobie żyły w wannie. Po tej nieudanej próbie samobójczej, gdy wszystko zdawało się wracać do normy, a na cześć ozdrowiałej z obłędu niedoszłej samobójczyni wyprawiono przyjęcie, Cecilia w końcu dopięła swego – rzuciła się z okna, nadziewając się śmiertelnie na ostro zakończone przęsło płotu. Za drugim razem się udało.

Ta przedwczesna śmierć była głośna, ale tylko przez chwilę. Z biegiem czasu wszystko ucichło. W takiej samej ciszy pogrążył się dom Lisbonów, gdzie od miesięcy nikt nie kosił trawnika, nie wyrzucał śmieci, nie płacił rachunków i nie otwierał drzwi. Cztery siostry Lisbon stały się więźniarkami własnego pokoju, w którym koegzystowały pod czujnym okiem nadgorliwej matki. Jednym dowodem ich obecności na świecie był wydostający się z okna zapach, który autor ocenia jako woń pączkujących, dziewczęcych ciał.

Jeffrey Eugenides napisał powieść-sprawozdanie, w której z nadmierną skrupulatnością stara się uchwycić obraz życia małomiasteczkowej społeczności postawionej w obliczu zupełnie niespodziewanych wydarzeń. Nie wiemy co dzieje się w domu Lisbonów, nie znamy myśli rodziców dziewczyny, która jako pierwsza targnęła się na swoje życie, nie mamy pojęcia co czują pozostałe siostry, o czym myślą, czym się zajmują w domowych pieleszach. Tak jak narrator jesteśmy obserwatorami z zewnątrz, przypadkowymi sąsiadami, którzy wygodnie usadowili się w bezpiecznym kącie swojego sąsiedzkiego okna, żeby z oddali móc obserwować to, co dzieje się po drugiej stronie ulicy. Nasza wiedza jest ograniczona, a jej sporą część zajmują domysły, mniemania, hipotezy.

W każdym zdaniu Przekleństw niewinności drga tragikomiczna nuta, która obnaża gorzki smak tych absurdalnych, samobójczych śmierci. Łapiemy się na tym, że jesteśmy widzami rządnymi krwi, bo czekamy na moment, w którym po pierwszym samobójstwie nastąpią pozostałe, dawno obiecane wypadki, a cała machina ruszy do przodu. To moment, w którym opadnie napięcie, a wycyzelowane zdania stracą swoją uciążliwą rytmiczność. Ta chwila, kiedy w końcu wyjdą na jaw toksyczne relacje rodzinne, które doprowadziły do tych niezasłużonych śmierci. Ten moment nadchodzi i jest spektakularny, a my zadajemy sobie pytanie, jak można wpaść na tak pomysłową śmierć. Ale nie ma żadnych wyjaśnień, są tylko domysły.

Pierwszy raz zgodzę się z jednym z reklamowych haseł, które wypisane są na tylnych okładkach książki: Przekleństwa niewinności wkradają się w nasze umysły, będąc małym, ale doskonałym arcydziełem powieściowym. Chociaż powieści Jeffreya Eugenidesa brakuje magnetyzmu, którego na próżno szukać w dokładnie przemyślanych, melodyjnych, ale rzeczowych zdaniach, Przekleństwa niewinności kuszą i niemal spędzają sen z powiek. To bardzo dobra historia, której czytanie przypomina otwieranie szkatułki ze wspomnieniami i zachomikowanymi pamiątkami. Jej narrator stara się odkodować jakiś szyfr, powrócić na początek i zdemaskować motywy tych słodko-ohydnych zbrodni. To jedna z takich powieści, w których czuje się, że narrator wie niewiele więcej niż czytelnik.

Młodość jest bezcenna. Ale nie dla sióstr Lisbon, które u progu dorosłości postanawiają zrezygnować z życia. Fakt, że wszystkie popełnią samobójstwo nie jest ani wynikiem skrupulatnie budowanej intrygi, ani spektakularnym zaskoczeniem, bo od samego początku wszyscy wiemy, że los Mary, Therese, Cecilii, Lux i Bonnie został już dawno przesądzony. W Przekleństwach niewinności...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak się przyjęło, że pisanie o przeprowadzkach do egzotycznych miejsc jest domeną kobiet. Bez wahania mogę wymienić autorki takich książek, ale z autorami miałabym problem. Mimo arabskich korzeni, Tahir Shah miał wiele trudności z pokonaniem różnic kulturowych kiedy przyjechał do Maroka. Deszczową Anglię i przeludniony Londyn zdecydował się zamienić na skąpaną w słońcu Casablankę, a ciasne mieszkanie na ogromną posiadłość – Dar Chalifa. Chociaż Tahir Shah to wszechstronny pisarz, scenarzysta i podróżnik, marokańska rzeczywistość okazała się dla niego co najmniej zaskakująca, a radość ze zmian nierzadko przysłaniały łzy bezsilności.

Casablanca to miasto, które nie przestaje zaskakiwać. Kiedy przyjeżdża się tu po raz pierwszy wydaje się, że to nowoczesna metropolia, ale potem człowiek zaczyna patrzeć uważniej i dostrzega, że nowe domy i bogata klasa średnia to tylko fasada na fundamentach dawnych, surowych tradycji. To właśnie Casablankę wybrał sfrustrowany Anglik decydując się na desperacki krok, który doprowadził go pod drzwi Domu Kalifa. Niska cena posiadłości podyktowana była nie tylko jej opłakanym stanem, ale też obecnością dżinów, które skutecznie odstraszały każdego potencjalnego nabywcę. I choć wydaje się to śmieszne, Marokańczycy bardzo poważnie traktują te kapryśne duchy. Mimo, że mowa o nich w Koranie, Europejczycy skłonni są uznawać je za owoc wybujałej fantazji. Tymczasem to właśnie one, a raczej paniczny strach przed nimi, stanowił największą przeszkodę na drodze budowania szczęśliwej ostoi w marokańskim Domu Kalifa. Ponanto, renowacja rezydencji, oprócz tego, że pochłonęła ogromne sumy, nie raz doprowadzała właścicieli do białej gorączki. Włoskie far niente czy francuska biurokracja są niczym w porównaniu z marokańskim sposobem pracy. Marokańscy robotnicy to w większości samozwańczy fachowcy, dla których praca była tylko kolejną z form spędzania wolnego czasu.

Ale Maroko to nie tylko nieokiełznani podwładni i rządzące światem dżiny. To także barwne targowiska, gdzie za bezcen kupić można lśniące oliwki, świeżo zerwane zioła i całe góry przypraw. To też zapach drewna cedrowego, berberyjskie dywany, szlachetne naczynia i oszałamiająca intensywność woni kwitnących jaśminu, passiflory i mimozy. To cały korowód barw i smaków oraz skąpane w wiecznym słońcu krajobrazy północnej Afryki. Dom Kalifa to powieść o Maroku, Marokańczykach oraz marokańskich kulturze i tradycji, które chociaż osadzone w sercu islamu, nigdy nie wyzbyły się naleciałości kultury francuskiej.

Tak, Dom Kalifa to kolejna książka o odkrywaniu innego kraju, oswajaniu obcości i początku lepszego życia. Nie ma w niej lukru i bezrefleksyjnego zachwytu nad tym, co nowe. Marokańska rzeczywistość wcale nie jest taka kolorowa, a tamtejsze obyczaje i sięgające islamu tradycje nie raz okazują się barierą nie do pokonania dla przeciętnego Europejczyka. Wyłaniający się zza kart powieści obraz mieszkańca tego północnoafrykańskiego skrawka ziemi na pewno ma sobie wiele prawdy, ale może jest zbyt surowy. Absurdalne zachowania, niemożliwy upór i zacietrzewienie, a także chorobliwe przywiązanie do własnych zasad sprawiają, że Marokańczyk widziany oczami Tahira Shaha staje się karykaturą nowoczesnego człowieka Zachodu. Po przeczytaniu Domu Kalifa nasuwa mi się jeden wniosek: marokańska przygoda okazała się dla autora wyboistą drogą przez mękę, tragikomiczną farsą i testem wytrzymałości. Mimo to, zaryzykował. A na koniec nic było w stanie dorównać uczuciu spełnienia, którego doświadczył kładąc się po raz pierwszy w swojej świeżo wyremontowanej sypialni, na miękkim łóżku, u boku swojej ukochanej żony.

Tak się przyjęło, że pisanie o przeprowadzkach do egzotycznych miejsc jest domeną kobiet. Bez wahania mogę wymienić autorki takich książek, ale z autorami miałabym problem. Mimo arabskich korzeni, Tahir Shah miał wiele trudności z pokonaniem różnic kulturowych kiedy przyjechał do Maroka. Deszczową Anglię i przeludniony Londyn zdecydował się zamienić na skąpaną w słońcu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nieokiełznane to opowieść o wyjątkowej kobiecie, silnej i wygadanej kowbojce, do której należała pierwsza połowa XX wieku. Chociaż Lily Casey Smith nie przewróciła świata do góry nogami i być może niewiele osób zna jej historię, to z pewnością usłyszała o niej cała Arizona. Doskonała gospodyni, kierowca i pilot, nauczycielka i matka, a także jedna z pierwszych kobiet, które odważyły się głośno mówić o tym, co do tej pory należało zbywać milczeniem, udowodniła, że jedyne ograniczenia to te, które siedzą w naszych głowach. I chociaż Lily urodziła się na początku XX wieku, jej słowa oraz ideały, którym hołdowała jej postawa życiowa ani trochę nie straciły na wartości.

Wystarczającym powodem, dla którego warto przeczytać tę książkę jest fakt, że została ona napisana wprawnym piórem Jeannette Walls, autorki Szklanego zamku. W Nieokiełzanych pisarka wciela się w postać głównej bohaterki i zarazem narratorki – swojej babki dorastającej na teksańskim ranczu. Już w wieku 15 lat Lily Casey Smih doskonale wiedziała kim chce być i czemu gotowa jest poświęcić swoje życie. Chociaż nie ukończyła szkoły, została nauczycielką, którą wysyłano do najodleglejszych i najbardziej zapuszczonych zakątków stanu. Mówiła, że nie ma dziecka, którego nie byłaby w stanie czegoś nauczyć. Mieszkała w Chicago i na arizońskim pustkowiu, prowadziła z mężem ranczo, nielegalnie pędziła bimber w czasach prohibicji, ujeżdżała dzikie konie, zawoziła dzieci do szkoły karawanem i jako jedna z pierwszych kobiet sterowała samolotem. Jej wyjątkowa charyzma i upór, a także wrodzone praktyczność i oszczędność pozwoliły Lily wydostać się z biednej rodziny i ciężką pracą zdobyć szacunek oraz stabilizację w czasach wojen i Wielkiego Kryzysu. Zza kart Nieokiełznanych wyłania się obraz prawdziwie silnej kobiety, której na sucho uchodzi nie tylko granie w pokera z pijanymi kowbojami, ale też złojenie skóry synowi szeryfa. Lily łamie stereotypy z amazońskim uporem i co najważniejsze – zawsze wygrywa.

Warto przeczytać tę powieść-biografię, choćby dla poznania samej Lily Casey Smith. Jej postać doskonale wpisuje się w dziki amerykański krajobraz, gdzie w dzień słychać tętent kopyt, a nocą wycie kojotów. Lily nie jest ani głupawą córką farmera, ani wiecznie rozmarzoną damą: doskonale odnajduje się w każdej sytuacji, a jej zachowanie niejednokrotnie stanowi doskonałą motywację dla czytelnika. Być może Jeannette Walls tak dobrze wciela się w jej postać, dlatego że babka i wnuczka posiadały tak wiele wspólnych cech: od marzycielskiego zapału po pracowitość, która pozwalała osiągać zamierzone cele. Jeśli czytaliście kiedyś Pożegnanie z Afryką albo Nieznajomą Pameli Schoenewaldt, to wiecie o czym mowa.

Nieokiełznane to też świetny obraz życia na amerykańskiej prerii. Codzienne zmaganie się nieujarzmioną przyrodą, troska o ranczo, potrzeba bycia przedsiębiorczym, żeby przetrwać – to tylko niektóre z cech, które powinny uosabiać kobiety takie jak Lily. Fascynujący jest świat kowbojskich porachunków i spalonej słońcem Arizony: jej otwarte przestrzenie i niewielka liczba ludności zawsze były rajem dla tych mających zatargi z prawem i tych, którzy nie mogli znaleźć sobie miejsca. Pojawiało się tu coraz więcej łobuzów i ekscentryków – meksykańskich przemytników rumu, zwariowanych poszukiwaczy złota, weteranów pierwszej wojny, wciąż kaszlących od gazu musztardowego.

To świetna książka, napisana z lekkością, ale traktująca o sprawach ważnych i bliskich wszystkim kobietom. Polecam!

Nieokiełznane to opowieść o wyjątkowej kobiecie, silnej i wygadanej kowbojce, do której należała pierwsza połowa XX wieku. Chociaż Lily Casey Smith nie przewróciła świata do góry nogami i być może niewiele osób zna jej historię, to z pewnością usłyszała o niej cała Arizona. Doskonała gospodyni, kierowca i pilot, nauczycielka i matka, a także jedna z pierwszych kobiet, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W powieściach Majgull Axelsson nie ma prostych rozwiązań. Cały dorobek literacki tej szwedzkiej pisarki konsekwentnie sprzeciwia się sprowadzaniu literatury do poziomu beztroskich czytadeł, a pisanie o nieszczęściu i cierpieniu wkradających się w prozę życia urasta do rangi sztuki.

W "Pępowinie" Majgull Axelsson tradycyjnie dotyka tematu relacji międzyludzkich, jednak szczególnie ostre światło rzuca tym razem na macierzyństwo i ojcostwo. Przypadkowe spotkanie w gospodzie u Sally połączy na krótką chwilę historie całkowicie obcych sobie ludzi. Kiedy w niewielkiej Arvice sztorm sieje spustoszenie, bohaterowie znajdują schronienie w przydrożnym zajeździe, którego właścicielką jest Minna. To jej osoba okaże się spoiwem łączącym losy wszystkich postaci, których głosy tworzą w Pępowinie polifoniczną narrację. Bliskość niebezpiecznego żywiołu oraz całkowita izolacja wzburzają emocje tworząc wrażenie pułapki. Tego dnia światło dzienne ujrzą przykryte pierzyną codzienności, głęboko skrywane tajemnice, których ujawnienie okaże się dla wielu próbą zerwania z mrokiem przeszłości : nieśmiałym krokiem ku lepszemu oraz bolesnym, ale koniecznym odcięciem pępowiny.

Jak na Axlesson przystało, krzywda, bolesne doświadczenia i silne poczucie straty rzucają cień na każdy z życiorysów. Minna od lat walczy z widmem matki-alkoholiczki, blizną zostawioną przez obojętność nieodpowiedzialnego ojca i pogardliwym spojrzeniem wyrachowanej babki. Nieszczęśliwe dzieciństwo rekompensuje sobie nadgorliwym macierzyństwem : do tego stopnia, że jej rozpieszczona do granic córka zupełnie traci szacunek do matki. Co się dzieje, gdy matka kocha za mocno? Dopiero nieszczęśliwy wypadek budzi w niej wewnętrznego prokuratora, głos rozsądku, który zadźwięczał odrobinę za późno : Córce przydałoby się w okresie dorastania trochę zdrowego sprzeciwu, ale go nie dostała, w zamian za to dostała neurotyczne kłamstwa, jednocześnie była zarzucana komplementami i śmiesznymi materialnymi prezentami.


Obok Minny pojawiają się też inne kobiety: to głownie o nich jest ta książka, chociaż głos zabiera też mrukliwy strażak Tyrone. Marguerite, kiedyś wybitna i znana aktorka, dzisiaj alkoholiczka – pije, żeby ugasić tęsknotę za dorastającym synem, który po nieudanej próbie samobójczej wybrał sektę zamiast rodziny. Anette, pomoc kuchenną w gospodzie u Sally, zabija toksyczny związek z człowiekiem, który na śniadanie wypija pół butelki Jacka Danielsa. Skrzywdzona przez wybujałe ambicje ojca Ritva, zmaga się z przytłaczającym uczuciem pustki, którą niezdarnie próbuje zapełnić ślepym pracoholizmem. Wszystkie kobiety, które tamtego dnia znalazły się pod dachem gospody połączone zostały niezagojonymi ranami : tymi wyrządzonymi przez najbliższych, ale też takimi, które nieświadomie, czasami przez nadmiar miłości można zadać drugiemu człowiekowi.

W "Pępowinie" Majgull Axelsson po raz kolejny dowodzi, że jest mistrzynią w chodzeniu po grząskim gruncie dylematów moralnych. Macierzyństwo i ojcostwo, a wraz z nimi cały wachlarz zobowiązań dyktowanych przez rodzinne pokrewieństwo zostają w Pępowinie potraktowane z dziennikarską wnikliwością, co jednak nie umniejsza ich wartości literackiej. O tym, że Majgull Axelsson pisać potrafi, wie każdy, kto wcześniej sięgnął po którąś z jej powieści. Charakterystyczne dla tej szwedzkiej pisarki maglowanie kontrowersyjnych tematów nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem. Axelsson świetnie skupia się na symbolice szczegółu, wodząc czytelnika za nos po labiryncie niedopowiedzeń. Tworzy „chaos kontrolowany” utkany z przypadkowo zasłyszanych zdań i niekompletnych historii, które następnie stara się uporządkować i złożyć w spójną całość. Dopuszcza do głosu kilka osób, przy czym jedna z postaci zawsze potraktowana jest nadrzędnie względem pozostałych: czy to za sprawą posiadanej mocy (jak w przypadku "Kwietniowej Czarownicy"), czy też ze względu na doświadczenie traumatycznego przeżycia (tak jak w "Tej, którą nigdy nie byłam" i w "Pępowinie"). Jednak "Pępowina" nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle pozostałych powieści Axlesson. To dobrze i źle. Dobrze, bo dostajemy po raz kolejny literaturę na najwyższym poziomie, obnażającą głębię psychologicznych aspektów macierzyństwa i ojcostwa, pisaną przemyślanym i bogatym językiem, pozbawioną komunałów i banalnych rozwiązań. Źle, bo, powtórzę się za pozostałymi czytelnikami, to wszystko już było. Pępowina niejednokrotnie przypomniała mi "Kwietniową czarownicę". Czy słusznie? Oceńcie sami.

Najnowsza powieść Majgull Axlesson spodoba się zarówno miłośnikom tej szwedzkiej pisarki, którzy mimo powtarzalności potrafią docenić lekkość jej pióra, jak i tym, którzy pierwsze spotkanie z powieściami Axlesson mają jeszcze przed sobą. Pępowina to dobra powieść, ale brak w niej świeżości, elementu zaskoczenia i choćby nieśmiałej próby wyjścia poza utarty schemat. Szkoda byłoby uznać pisarstwo Axlesson za skończone.

W powieściach Majgull Axelsson nie ma prostych rozwiązań. Cały dorobek literacki tej szwedzkiej pisarki konsekwentnie sprzeciwia się sprowadzaniu literatury do poziomu beztroskich czytadeł, a pisanie o nieszczęściu i cierpieniu wkradających się w prozę życia urasta do rangi sztuki.

W "Pępowinie" Majgull Axelsson tradycyjnie dotyka tematu relacji międzyludzkich, jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kim był Siergiej Nabokov? Czy tylko wyjątkowo nieudaną podróbką tego drugiego, sławnego Nabokova?Młodszy od Vladimira o zaledwie kilkanaście miesięcy Siergiej w niczym nie przypominał swojego starszego brata. Jąkała i niepoprawny romantyk o skłonnościach homoseksualnych pozostawał przez wiele lat w cieniu rezolutnego chłopca, jakim był w dzieciństwie przyszły pisarz, wielki twórca i autor Lolity. W Zmyślonym życiu Siergieja Nabokowa Paul Russel podejmuje próbę odtworzenia losów człowieka, którego konsekwentnie przemilczany życiorys stał się znakomitą inspiracją do napisania powieści.

Co się tyczy mych niekochających mnie bezgranicznie rodziców: byli rozczarowani, przekonawszy się, że ich drugi potomek jest zaledwie bladą kopią pierwszego. Byłem niesłychanie apatycznym dzieckiem – krótkowzrocznym, niezdarnym, notorycznie leworęcznym mimo licznych prób „uzdrowienia” mnie oraz napiętnowany jąkaniem, które wraz z wiekiem tylko się potęgowało : pisze Russel wcielając się w rolę głównego bohatera. Urodzony na początku XX wieku Siergiej Nabokow spędził dzieciństwo korzystając z beztroskich uciech przysługujących rosyjskiej arystokracji, do której zaliczali się jego rodzice przed wybuchem Rewolucji w 1917. Spędzone w Petersburgu lata młodości to pierwsze doświadczenia homoseksualne i nieustanne utwierdzanie się w swojej „odmienności”, podsycane nienawistnymi spojrzeniami rówieśników oraz brakiem akceptacji ze strony ojca i starszego brata. Permanentne poczucie upodlenia przeplatane na zmianę z rozkosznym sponiewieraniem towarzyszyły Siergiejowi przez cały okres odkrywania swojej niewinnej natury, która już na samym początku została skazana na potępieńczy osąd postronnych.

Po Rewolucji, która przekreśliła plany spokojnego dorastania w rodzinnym Piotrogrodzie, przyszedł czas na Cambridge, gdzie bracia trafili na studia. Mimo tej pozornej bliskości, Siergiej i Wołodia pozostawali wobec siebie zdystansowani, nigdy nie dzieli ze sobą ani wielkich radości, ani smutków, aż do tego stopnia, że nawet o ślubie Vladimira z Wierą Siergiej dowiedział się dopiero kilka lat później. U Paula Russela postacie obu bohaterów, pomimo łączącej ich więzi rodzinnej, znajdują się na przeciwstawnych krańcach zarówno pod względem stylu życia, jak i kwestii światopoglądowych. Vladimir nigdy nie zaakceptował skłonności brata, konsekwentnie dążąc do osłabienia ich wzajemnej relacji, a nawet do całkowitego wyeliminowania Siergieja ze swojego życia. Taki kształt ich braterstwu nadała także wojna, która na wiele lat rozrzuciła ród Nabokovów po całej Europie i której konsekwencje ostatecznie przywiodły Vladimira do Ameryki, gdzie nienaganną angielszczyzną napisał Lolitę.

Największe piętno na kształtowaniu się osobowości młodszego Nabokova odcisnęła śmierć ukochanego ojca : Utrata Rosji była niczym w porównaniu ze stratą ojca. Odeszły na zawsze nigdy nieprzeprowadzone rozmowy, koncerty, na których razem nie byliśmy, przyjazne spory o Wagnera i Strawińskiego, których nie zdążyliśmy rozstrzygnąć. Następnie nastały lata spędzone w Paryżu, gdzie obok Siergieja pojawiły się takie postaci jak Gertruda Stein, czy Jean Cocteau. Opiumowe odurzenie stało się symbolem wyzwolenia, chociaż fałszywie zaspokajało pragnienie przynależności przynosząc krótkotrwałą ulgę. Warto wspomnieć też o wielkiej miłości Siergieja – balecie. Wyssane z mlekiem matki rozmiłowanie dla tej dziedziny sztuki przez wiele lat pozostawało dla niego przedmiotem niemego zachwytu i wielkiej inspiracji.

Chociaż pierwszoosobowa narracja w powieści Paula Russela gładko zaciera granicę pomiędzy fikcją literacką, a rzeczywistością, Zmyślone życie Siergieja Nabokowa nadal pozostaje zmyślone. To prawdopodobny-nieprawdopodobny życiorys człowieka, który zawsze pozostawał w cieniu nie dostąpiwszy zaszczytu obecności w niczyich wspomnieniach: jest to jeden z tych żywotów, które beznadziejnie domagają się spóźnionego czegoś – współczucia, zrozumienia, obojętnie czego – pisał Vladimir Nabokov w autobiografii Pamięci, przemów. Jednak jest w historii Paula Russela pewnego rodzaju namacalność, która każe wierzyć, że powieściowy Siergiej to ten prawdziwy Siergiej. To stabilne podłoże historyczne, na którym oparta została fabuła; to także niezliczona ilość nazwisk zarówno fikcyjnych jak i prawdziwych, które zaszczepiły w Zmyślonym życiu Siergieja Nabokova odpowiednią dawkę autentyzmu. Z pewnością napisanie tej książki poprzedzone było grzebaniem w archiwach i siedzeniem w bibliotekach, skrupulatnym robieniem notatek i rzetelnym zbieraniem materiałów. Doskonałe przygotowanie merytoryczne pozostaje niezaprzeczalną zaletą tego zmyślonego życiorysu. Ale czegoś tutaj brakuje, tak jakby rysy charakterologiczne bohaterów były niepełne. Czasami mnogość postaci wprowadza niepotrzebny chaos i przesyt do tej pięknej, psychologicznej historii. Mimo wszystko szczerze polecam Zmyślone życie Siergieja Nabokova, które przypadnie do gustu miłośnikom nieoczywistych biografii.

Kim był Siergiej Nabokov? Czy tylko wyjątkowo nieudaną podróbką tego drugiego, sławnego Nabokova?Młodszy od Vladimira o zaledwie kilkanaście miesięcy Siergiej w niczym nie przypominał swojego starszego brata. Jąkała i niepoprawny romantyk o skłonnościach homoseksualnych pozostawał przez wiele lat w cieniu rezolutnego chłopca, jakim był w dzieciństwie przyszły pisarz, wielki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wilczyce, czyli debiut prozatorski Anety Borowiec – redaktor naczelnej Wysokich Obcasów Extra, to dobry kawałek literatury dla kobiet. Jest tu trochę związkach, przyjaźni, zdradzie, odrzuceniu, a przede wszystkim – o rodzinie.

Natalia Niekomska pracuje jako archiwistka, ma narzeczonego, lubi planować i nienawidzi swojej matki: "Tysiące drobnych rzeczy złożyło się na ten wielki żywy pomnik nienawiści. Lekceważące milczenie, wzniosła obojętność, dystans nie do przekroczenia i pieszczoty przeznaczone jedynie dla psa układały się latami w to monumentalne dzieło." Jej kontakt z matką ogranicza się do bezosobowych krótkich rozmów odbywanych podczas niezręcznego czekania na powrót ojca: "Natalia od lat najciekawsze – i jedyne – dyskusje ze swoją matką toczyła w głowie. Tam podważała żelazną logikę jej milczenia, bezgłośnie zadawała mordercze ciosy i zbierała owocne żniwo swojej oczywistej przewagi." Przez całe dzieciństwo ojciec pozostawał dla Natalii namiastką normalnej rodziny, kiedy dziewczyna zastanawiała się dlaczego jej mamusia jest inna niż wszystkie. Chłód bijący od wyniosłej kobiety, której imię figuruje w metrykach Natalii, przeszywał na wskroś jej zagubione, dziecięce serce. Nic nie zmieniło się przez 30 lat. Maria Niekomska nadal jest tylko posągową figurą niezdolną do wyrażania choćby cienia empatii i miłości względem jedynej córki.

Coś jednak zmieniło się w życiu głównej bohaterki, nastał punkt zwrotny, bez którego nie powstałaby ta książka. Natalia musiała wrócić do przeszłości, do Wilczyc, bo tak nazywa się mała wioska, w której dom mają jej dziadkowie – rodzice Marii. Tytuł powieści Anety Borowiec niewątpliwie nawiązuje do tej niewielkiej miejscowości, ale równie dobrze mógłby obrazowo oznaczać postawę wszystkich kobiet, o których napisano tą historię. Natalia, jej przyjaciółki, matka Maria, babcia Natalii i wszystkie krewne z rodziny, których losy panoramicznie przedstawione zostały w powieści to Wilczyce przez duże W, kobiety o silnych osobowościach. Jednak wielopokoleniowa rodzina nie zawsze okazuje się doskonałą ostoją. Czasami tam, gdzie powinien być raj znajduje się piekło. Dla Natalii odkrycie jednej z największych tajemnic rodzinnych okaże się jedyną możliwą drogą do zrozumienia i oswojenia własnej matki.

W jednym z wywiadów udzielonych niedługo po wydaniu Wilczyc, Aneta Borowiec przyznała, że jej książka miała być „miła, lekka i przyjemna”. Wilczyce nie należą do ciężkostrawnej literatury, nie przygniatają mnogością wątków, ani językowymi dywagacjami. Ale jest w tej powieści coś, co nakazuje odrzucić etykietkę babskiego czytadła. Może dlatego, że wątpliwości i rozterki Natalii wcale nie są takie trywialne jak się wydaje, a Wilczycom daleko jest do sielskiej wsi, tak często przedstawianej we współczesnych powieściach dla kobiet jako miejsce, gdzie rozwiążą się wszystkie twoje problemy. Wilczyce są wyjątkowe, ale ich błogi spokój okazuje się tylko przykrywką dla głęboko skrywanych tajemnic. Mimo to, w powieści Anety Borowiec jest miejsce na radość i prostotę – ta druga, okazuje się ostatecznie świetnym antidotum na wszelkie smutki : "Nie wszystko co ma sens w życiu przychodzi po trudzącej walce z febrą i depresją jednocześnie. Przecież cieszą nas proste rzeczy – dobra kawa z przyjaciółką, zimna lemoniada latem. Słodycz przebija przez gorycz. Dosłownie i w przenośni.[1]"


[1] Fragment wywiadu udzielonego Gazecie.pl przez Anetę Borowiec.

Wilczyce, czyli debiut prozatorski Anety Borowiec – redaktor naczelnej Wysokich Obcasów Extra, to dobry kawałek literatury dla kobiet. Jest tu trochę związkach, przyjaźni, zdradzie, odrzuceniu, a przede wszystkim – o rodzinie.

Natalia Niekomska pracuje jako archiwistka, ma narzeczonego, lubi planować i nienawidzi swojej matki: "Tysiące drobnych rzeczy złożyło się na ten...

więcej Pokaż mimo to