rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nowa książka Izabeli Szolc wydana przez szczecińskie Wydawnictwo Forma to trudny orzech do zgryzienia. Poczynając od najbardziej podstawowych rzeczy: do ostatniej strony czytelnik zastanawia się, czy ma do czynienia ze zbiorem opowiadań czy też z jedną historią rozłożoną na osobne rozdziały.
Bohaterki przedstawiają bardzo różne wersje kobiecości, zawsze z poczuciem obcości wobec swojej płci i ciągłym zmaganiem: z partnerem, samotnością, psychiką, przeszłością, dzieciństwem...

Kolejne obrazy tylko momentami rozwijają akcję, bywa, że zatrzymują ją, prowadzą znienacka w innym kierunku. Izabela Szolc pisze poetycko, refleksyjnie, a jednocześnie dosadnie: zwłaszcza, kiedy mowa o erotyce, której w nowej książce nie brakuje. W trakcie lektury przychodzi wrażenie przeładowania scenami naturalistycznie przedstawiającymi kolejne zbliżenia, które nie przynoszą jednak spełnienia, są grą, związaniem, często próbą utrzymania czegoś, co nie ma szans na przetrwanie. Odnoszę wrażenie, że wrażliwość czytelnika celowo ma być wystawiona na próbę, to test, jak często można w nas celować genitaliami. W moim przypadku granica wytrzymałości została przekroczona bardzo szybko. Tłumaczę ten zabieg, bo inaczej musiałabym wprost powiedzieć, że to duży minus tej książki, który utrudniał czytanie.

Jedyna czułość pojawia się w stosunku do zwierząt: od samego początku są one ważne jako członkowie rodziny czy wręcz jako ktoś, o kogo można być zazdrosnym. Związek z psami i kotami, przyrodą przynosi cień nadziei, jest jedynym jasnym punktem w mrocznych przestrzeniach tych opowiadań.

Trudne związki łączą bohaterki z mężczyznami, z rodziną, z dziećmi, których nie chcą mieć lub które ostatecznie jednak się pojawiają. Najtrudniejszy jest ten z samą sobą. Oglądamy powoli przesuwające się błyski emocji, często niszcząca i zagłębiające się coraz bardziej w pustkę. Subtelność tych obserwacji kontrastuje z brutalną dosłownością erotyki.

Ostatecznie powtarzające się w kolejnych opowiadaniach wątki tworzą sieć powiązań i w finale udaje się dostrzec wyłaniającą się z nich całość. Jest ona różnorodną, choć utrzymaną w podobnych barwach mozaiką, w której dostrzeżemy różne odmiany kobiecości, miłości, zmagań z przemijaniem. Te podstawowe, najważniejsze tematy. „Śmierć w hotelu Haffner” wymyka się klasyfikacjom i szybkim ocenom. Wymaga wgryzienia się w kolejne obrazy, zanurzenia w niełatwy świat i refleksje, które ze sobą niesie.

Nowa książka Izabeli Szolc wydana przez szczecińskie Wydawnictwo Forma to trudny orzech do zgryzienia. Poczynając od najbardziej podstawowych rzeczy: do ostatniej strony czytelnik zastanawia się, czy ma do czynienia ze zbiorem opowiadań czy też z jedną historią rozłożoną na osobne rozdziały.
Bohaterki przedstawiają bardzo różne wersje kobiecości, zawsze z poczuciem obcości...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Miłość klasy średniej Manuela Gretkowska, Piotr Pietucha
Ocena 5,5
Miłość klasy ś... Manuela Gretkowska,...

Na półkach:

Nowa książka Manueli Gretkowskiej napisana w duecie z życiowym partnerem opowiada dwie zupełnie różne historie, w których znajdziemy wspólne wątki: trudności w relacjach, odnajdywaniu w nich siebie, przetrwaniu pomimo problemów.

Kryzys w związku poznajemy z perspektywy kobiety i mężczyzny. Manueli i Piotra? Być może. Dwie części książki są zupełnie inne. To dobrze, bo przecież mają przedstawiać dwie różne perspektywy. To źle, bo zupełnie do siebie nie pasują. Czytając pierwszą poznajemy Marię, pisarkę, która wyjeżdża z córką do Kalifornii żeby odetchnąć od przytłaczającego związku. Odkrywa bujne możliwości eksperymentowania ze środkami psychoaktywnymi, poznaje tutejszą rzeczywistość, uczelnię, społeczność. Główną osią historii jest poszukiwanie w sobie rozwiązania dla tego związku, dla życia. Wszystko jest przesiąknięte duchowym wymiarem rzeczywistości, nie zawsze tym najbardziej oczywistym. Jak zawsze Gretkowska płynie w typowym dla siebie stylu, trudnym do pomylenia. Sięga do głębin człowieczeństwa, do wierzeń, mitów, antropologicznego bogactwa, które zwykle jest wymazywane z poprawnej i poukładanej rzeczywistości. Wizje, sny mają takie same prawa jak codzienne wydarzenia w hierarchii ważności. Bardzo cenię Gretkowską właśnie za tę odrębność, której nie znajduję u nikogo innego. Jedyny problem jest z nią taki, że bez względu na to, czy czytamy jej dzienniki ("Polka" i "Europejka") czy powieści, to styl pozostaje bardzo podobny. W "Miłości klasy średniej" trudno mi odróżnić, gdzie jest opowiadana historia, a gdzie przywołanie własnej biografii. Doszukiwanie się tej biografii narzuca się samo, bo Gretkowska w radiu TOK FM opowiadała niedawno o swojej podróży do Kaliforni, a na łamach Vivy razem z Piotrem Pietuchą opowiadali o swoim kryzysie relacyjnym.

Podczas czytania pierwszej części rodzi się oczekiwanie, że druga będzie jej uzupełnieniem o męską perspektywę. Tymczasem tak się nie dzieje, bo w części autorstwa Piotra Pietuchy dostajemy zupełnie innych bohaterów, historię tyleż zagmatwaną, co mało wciągającą i po prostu męczącą. Ta nierówność jest uderzająca i przemawia zdecydowanie na niekorzyść całości.

Nowa książka Manueli Gretkowskiej napisana w duecie z życiowym partnerem opowiada dwie zupełnie różne historie, w których znajdziemy wspólne wątki: trudności w relacjach, odnajdywaniu w nich siebie, przetrwaniu pomimo problemów.

Kryzys w związku poznajemy z perspektywy kobiety i mężczyzny. Manueli i Piotra? Być może. Dwie części książki są zupełnie inne. To dobrze, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydane w Polsce we wrześniu 2015 "Młode skóry" to debiutancki zbiór opowiadań irlandzkiego autora, który zdążył już zdobyć uznanie i kilka prestiżowych nagród. Teksty zawarte w tej książce składają się na przenikliwe studium życia w małym miasteczku.


Opowiadania młodego Irlandczyka wciągają w świat, w którym nie ma czarno-białego schematu bohaterów. Barrett opisuje ludzi niepozornych, którzy mają do opowiedzenia niezwykłe historie, mimo że mówią właściwie niewiele. Jednym z ciekawszych jest Bat, zamknięty w zdeformowanym pod wpływem niezwykłej, przypadkowej napaści ciele, unikający ludzi pracownik stacji benzynowej.

W opowiadaniach śledzimy historie pełne przemocy, alkoholu, narkotyków, wiele ponurych obrazów. W irlandzkim miasteczku, które opisuje autor, w większości rodzin brakuje ojców. Ważnym tematem jest pozostawanie przez całe życie w małym miasteczku i konsekwencje takiego życia, jak również samotność, a z drugiej strony bieguna trwałe przyjaźnie-układy, odchodzenie w nałogi, przestępstwa.

Barrett opowiada historie wibrujące życiem, brutalnym, niekiedy przerażającym, pokazujące irlandzką prowincję buzującą podskórną energią, tajemniczą i pełną sprzeczności. Sprzedaje czytelnikowi swoje sekrety trzymając go mocno za gardło i nie pozwalając porzucić opowieści aż do ostatniej strony.

Jest to mocna, bezkompromisowa, wysmakowana w swojej brutalności proza. Misterne krótkie formy, które rozwijają się jak dobrze skomponowany utwór muzyczny.

Po lekturze "Młodych skór" czuję się tak, jakby ktoś zupełnie na nowo pokazał mi, do czego służą możliwości języka literackiego. W dodatku Barrett robi to subtelnie, bez popisywania się, efekciarstwa, posługuję się niezwykle sprawnie wypracowaną przez siebie metodą. Pisze właściwie lapidarnie, ale potrafi zadziwić oryginalnym sformułowaniem. Znalazłam wypowiedź o jego pisarstwie, w której został porównany do niezwykłej potrawy, która oszałamia swoim smakiem i jak dotąd nie znajduję lepszego określenia na to, jak dobre są to teksty. Aż strach myśleć, jakie będą kolejne książki młodego Irlandczyka, skoro swoim debiutem zrobił tyle zamieszania!

Wydane w Polsce we wrześniu 2015 "Młode skóry" to debiutancki zbiór opowiadań irlandzkiego autora, który zdążył już zdobyć uznanie i kilka prestiżowych nagród. Teksty zawarte w tej książce składają się na przenikliwe studium życia w małym miasteczku.


Opowiadania młodego Irlandczyka wciągają w świat, w którym nie ma czarno-białego schematu bohaterów. Barrett opisuje ludzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O singielkach, kolejnych mniej lub bardziej udanych wersjach Bridget Jones czytaliśmy już wiele razy i chyba wolelibyśmy zamknąć ten rozdział w historii literatury kobiecej. Na szczęście książka Matyldy Man tylko z pozoru jest kolejną pozycją pisaną z perspektywy kobiety gorzko rozczarowanej męskim gatunkiem.

Tak naprawdę „Męża poproszę” to na wskroś polska, a przy tym nie idąca utartymi szlakami książka napisana w bardzo indywidualnym stylu. Matylda Man wyśmiewa nie tylko społeczne oczekiwania wobec samotnej kobiety, ale też skostniały model rodziny, sposób komunikacji pomiędzy małżonkami, krewnymi, trwanie w schematycznych rolach rodzinnych. Autorka obdarzona rewelacyjnym słuchem i ciętym poczuciem humoru przedstawia kolejne scenki i sytuacje celnie uderzające w polską mentalność.

Z wiekiem niekończące się dobre rady i sposoby na zdobycie męża spadają na nieszczęsną Tosię (główną bohaterkę „Męża poproszę”) w sposób coraz bardziej przytłaczający, a jej sytuacja w oczach rodziny staje się beznadziejna. Bo jak to, zostanie starą panną? Lawina argumentów pochodząca od matki i stryjenki opiera się głównie na założeniu, że kobieta nie może iść przez życie sama. Bo wstyd. Co ludzie powiedzą?

Urzekająco zostało odmalowane przekarmianie przez kobiety swoich mężczyzn, w imię miłości i utrzymania związku oczywiście. Usidlony samiec powinien ospały i nieświadomy leżeć na kanapie niczym trofeum dzielnej kobiety, której szczęśliwie udało się zdobyć i zatrzymać swoją ofiarę.

No, chyba że się zbuntuje, uzna ukochaną za przyczynę swoich większych życiowych porażek i wyrzuci ją ze wspólnego gniazdka, jak pierwsza prawdziwa miłość Tosi.

Kolejne perypetie i wpadki głównej bohaterki przy podejmowaniu sercowych decyzji są komiczne, często aż do bólu, a przy tym ujmują swojskością, tło książki to realia, które wszyscy doskonale znamy, ale autorce udało się uchwycić wiele absurdów, do których przywykliśmy i na co dzień ich nie zauważamy. Matylda Man sięgnęła po prozę życia wprost z podwórka pod blokiem. Z cudowną złośliwością wykpiwa tak emerytki ciągnące wózki na bazarek i plotkujące na spacerze, jak i dyskusje rodem z korporacyjnej stołówki.

Moje ulubione bohaterki drugoplanowe tej książki to właśnie sąsiadki Tosi i jej mamy, które podczas spacerów z psami stawały pod oknami sąsiadów i bez skrupułów komentowały swoje oraz cudze życie intymne między dyskusjami o cenie mięsa na bazarku.

Mentalność polskiego kołtuństwa okazuje się być cudownym tematem, aż dziwne, że tak niewiele się pisze podobnych książek. Największą zaletą „Męża poproszę” jest pójście indywidualną ścieżką w tworzeniu bohaterów, rozwijaniu akcji, zarysowywaniu tła. Wreszcie trafiła nam się autorka, której książki nie są dokładnie takie, jak wszystkie pozostałe lekkie czytadła stojące na półce z literaturą kobiecą.

http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews[tt_news

O singielkach, kolejnych mniej lub bardziej udanych wersjach Bridget Jones czytaliśmy już wiele razy i chyba wolelibyśmy zamknąć ten rozdział w historii literatury kobiecej. Na szczęście książka Matyldy Man tylko z pozoru jest kolejną pozycją pisaną z perspektywy kobiety gorzko rozczarowanej męskim gatunkiem.

Tak naprawdę „Męża poproszę” to na wskroś polska, a przy tym nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem w stanie dokładnie wyobrazić sobie moment powstania pomysłu na tę książkę. Elektryzujące błysk przeszywający autora, kiedy mignęło mu w głowie pytanie: co by było, gdyby... Gdyby dilerowi kokainy, królującemu wśród nocnej Warszawy nagle podwinęła się noga? Najlepsze filmy i książki biorą się właśnie z takich pytań. To prosty i jednocześnie genialny pomysł. Pokazać zaplecze życia, tę najgorszą, skrzętnie skrywaną stronę, która nie powinna nigdy ujrzeć światła dziennego. Czytelnik chce poznawać to, co zakazane, dostępne tylko dla wybranych. Muszę to jednak powiedzieć głośno i wyraźnie: można było zamknąć tę historię na 250 stronach. Może 300. Tymczasem książka liczy sobie ponad 500. Nic byśmy według mnie nie stracili. A mojej biednej psychice zostałyby oszczędzone BARDZO liczne i dobijająco szczegółowe opisy kolejnych zmiksowanych bandziorów, rzygania Jacusia, posmaku w ustach Jacusia. Zrozumiałam, że gość prowadzi niehigieniczny tryb życia i kiepsko się czuje już po dziesiątym razie, naprawdę.
Za dużo było tu tez tej nocnej, zepsutej, opanowanej przez sukcesywnie wyniszczających się, szukających zapomnienia ludzi (a raczej jakieś ich widma, mętną masę) Warszawy. Na początku przyjmuje się to bardzo dobrze, Żulczyk operuje stylem, który doskonale sprawdza się w tej stylistyce. Króluje przerysowanie rodem z komiksu i mocne wrażenia. Świetnie, ale tu znowu pada pytanie: ileż można? Ileż można jeździć nocą po ogarniętym najgorszymi instynktami mieście, ileż można słuchać o tym, jak jest nieprzyjazne, złe i niedobre. Te nastolatki ćpające w klubowych kiblach. Ci najgorsi, cyniczni celebryci biorący prochy na kilogramy i cytujący Miłosza na zmianę z Herbertem. Potworni, nieprzewidywalni gangsterzy. To fakt - autor dba o dokładne wyrysowanie wszystkich bohaterów, o różnorodność, o stopniowo odkrywane sekrety. Ta pisarska sprawność, ten oczywisty talent i doświadczenie Żulczyka nie są dla mnie jednak wystarczającym powodem, żeby zachwycać się jego najnowszą książką. Mam wrażenie, że szum medialny, jaki wywołała jest związany głównie z momentem w karierze autora, który zdążył się już porządnie rozpędzić i jest coraz lepiej rozpoznawalny. Jest moda na Żulczyka, co potwierdzają tłumy na spotkaniach autorskich. Moda znaczy dużo więcej niż dobry tekst.
Dla sprawiedliwości należy dodać, że z pewnością nie jestem typowym odbiorcą „Ślepnąc..”, choć przecież umiem docenić dobrą opowieść, bez względu na to, w jakiej oprawie jest podana. Tymczasem najnowsza książka guru hipsterów ma w sobie coś tak organicznie odpychającego, że wielokrotnie podczas czytania opanowywałam odruch wymiotny. Może dla niektórych to sygnał dobrej lektury. Dla mnie jednak nie. O ile „Zrób mi jakąś krzywdę” (debiut autora) naprawdę mnie uwiodła, miała w sobie pierwszą czystość, taką brutalną, mocną szczerość, która sprawia, że pozwalasz autorowi wziąć się za rękę i zaprowadzić wprost do środka opowieści. Tymczasem tutaj sprawny język, Żulczykowy styl jest wykorzystywany dla napisania rzeczy pozbawionej serca, duszy. To tylko napędzana prochami powłoka zewnętrzna, zombie książki.

Zapadł mi w pamięć szczególnie jeden fragment „Ślepnąc od świateł”:

A może po prostu ty najbardziej lubisz wypowiadać ładne zdania i smutno przy tym wyglądać, więc podporządkowujesz temu wszystko w swoim życiu?

Dużo tu ładnych zdań do wygłaszania na smutno. Jak to u Żulczyka.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=4&tx_ttnews[keyword

Jestem w stanie dokładnie wyobrazić sobie moment powstania pomysłu na tę książkę. Elektryzujące błysk przeszywający autora, kiedy mignęło mu w głowie pytanie: co by było, gdyby... Gdyby dilerowi kokainy, królującemu wśród nocnej Warszawy nagle podwinęła się noga? Najlepsze filmy i książki biorą się właśnie z takich pytań. To prosty i jednocześnie genialny pomysł. Pokazać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka dobrze robi na serce. Uświadamia, jak blisko Bóg chce być z człowiekiem, jak wiele dla Niego znaczymy i to bez względu na to, co o sobie myślimy i jak bardzo w swoim mniemaniu na to nie zasługujemy.

http://dz-4-32.blogspot.com/2015/01/dlaczego-ze-rzeczy-spotykaja-dobrych.html

Ta książka dobrze robi na serce. Uświadamia, jak blisko Bóg chce być z człowiekiem, jak wiele dla Niego znaczymy i to bez względu na to, co o sobie myślimy i jak bardzo w swoim mniemaniu na to nie zasługujemy.

http://dz-4-32.blogspot.com/2015/01/dlaczego-ze-rzeczy-spotykaja-dobrych.html

Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaczęłam czytać tę książkę pewnego dnia w tramwaju, bo było to jedyne kilkanaście minut w ciągu dnia, które mogłam przeznaczyć na cokolwiek poza niecierpiącymi zwłoki obowiązkami. Nie da się ukryć, że stan, który Hybels opisuje jako wyczerpanie, zniechęcenie, wypalenie był mi dość bliski. Mnie i wielu, wielu z nas.

Pracujemy coraz więcej, chcemy się rozwijać, mamy różne zobowiązania. Wciskamy w swój grafik coraz więcej i traktujemy jak naturalny fakt, że nie wysypiamy się, jesteśmy rozdrażnieni. Tak to już jest. Ale czy na pewno musi?

Hybels mówi o czymś, co nazywa zbiornikiem z energią, bo z pustym bakiem daleko nie zajedziemy. Kluczowe jest odnalezienie sposobów na napełnienie życiodajnym paliwem naszych zbiorników odpowiadających naszym indywidualnym potrzebom.

Wielkim plusem tej książki, który odróżnia ją od wielu innych poradników z cyklu „Jak zostać bogatym i szczęśliwym w pięciu prostych krokach” są praktyczne wskazówki, jak zastosować w codziennym życiu słuszne zasady dotyczące zrównoważonego życia.

Jest to książka do spokojnego czytania, analizowania poszczególnych aspektów swojego życia w niespiesznym tempie. Odpowiadania sobie na niewygodne pytania o nasze intencje, o źródła podejmowanych działań. Autor powołuje się na swoje doświadczenia życiowe oraz przykłady osób, z którymi rozmawiał jako doradca, pastor, przyjaciel. Wydawać by się mogło, że jako chrześcijanin ma poukładane priorytety, jednak otwarcie przyznaje, że sam dał się zapędzić w miejsce w życiu, w którym był wypalony i sfrustrowany. To wyraźny sygnał, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji.

Bill Hybes pisze o tym, jak można zmienić swoje nastawienie, ale też okoliczności w różnych dziedzinach życia: pracy, w relacjach, w planowaniu swoich zajęć. Podkreśla rolę czasu przeznaczanego na odpoczynek, regenerację sił, podaje praktyczne rozwiązania odwiecznego problemu: czy szukać pracy, która zapewni nam byt czy takiej, która dostarczy nam poczucia spełnienia i sensu.

Jego obserwacje są celne, trafiają bezpośrednio w bolączki współczesnego człowieka. Ponad wszystkim Hybes naturalnie jako chrześcijanin zwraca uwagę na głęboką relację z Bogiem, która jest fundamentem życia pełnego sensu. To od Niego wszystko się zaczyna.

Myślę, że można tę książkę śmiało polecić każdemu: bez względu na to, czy masz poczucie wypalenie ze względu na swoją pracę czy czujesz, że wciąż tylko dajesz i dajesz w relacjach czy pogubiłeś/łaś się z jakiegoś innego powodu - warto przejrzeć się w trafnych spostrzeżeniach doświadczonego człowieka, który doskonale wie, jak bardzo można się zagubić i skomplikować sobie życie.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews%5Btt_news%5D=21217

Zaczęłam czytać tę książkę pewnego dnia w tramwaju, bo było to jedyne kilkanaście minut w ciągu dnia, które mogłam przeznaczyć na cokolwiek poza niecierpiącymi zwłoki obowiązkami. Nie da się ukryć, że stan, który Hybels opisuje jako wyczerpanie, zniechęcenie, wypalenie był mi dość bliski. Mnie i wielu, wielu z nas.

Pracujemy coraz więcej, chcemy się rozwijać, mamy różne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marzenie dwojga wyjątkowych ludzi o posiadaniu własnej księgarni - ku ich własnemu zaskoczeniu - stało się rzeczywistością. Autentyczna, a przy tym barwna i pełna humoru opowieść o tworzeniu swojego miejsca na ziemi, budowaniu społeczności i próbach utrzymania się ze sprzedaży używanych książek.

„Księgarenka” z łatwością podbije serce każdego bibliofila, dlatego zacznę od tego, co mniej oczywiste, czyli strony praktycznej. Otóż, jak się okazuje, przedsięwzięcie zwane zakładaniem księgarni to nie tylko popijanie herbaty w zacisznym wnętrzu i sycenia oczu regałami zapełnionymi przez wyśmienite tomy. To także konieczność stworzenia systemu działania, żeby nie powiedzieć modelu biznesowego. Wskazane jest jednak zachowanie stosownego dystansu pomiędzy hasłem biznes i księgarnia. Wendy Welch szczegółowo i bez owijania w bawełnę opisuje zmagania z gromadzeniem książek do sprzedaży, próby zaistnienia w małym miasteczku, w którym razem z mężem przez długi czas byli postrzegani jako ekscentrycy i musieli wytrwale pracować nad zdobyciem zaufania mieszkańców.

Rzecz dzieje się w USA, więc realia są zupełnie inne niż na polskim gruncie, ale jeśli skrycie marzycie o posiadaniu księgarni, to wydana przez Black Publishing książka może być pomocna. Autorka wskazała wiele aspektów prowadzenia takiej działalności, które trzeba wziąć pod uwagę. Jednym z bardziej interesujących był proces tworzenia społeczności wokół księgarni, na który składało się wiele rozmów z klientami, podczas których właściciele pozwali nieprawdopodobne historie życia czytelników. Stopniowo zawiązywały się przyjaźnie, zaczęły funkcjonować warsztaty rękodzieła, spotkania literackie, koncerty, rozmowy o książkach czy wreszcie... organizowanie adopcji kociaków.
Jeśli chodzi o brutalne realia rynku, to trzeba jasno zaznaczyć, że prowadzenie księgarni to zajęcie dla pasjonatów, które przy dużej przemyślności i umiejętności radzenia sobie w niełatwych okolicznościach pozwala na przetrwanie. Tak dzieje się w przypadku działalności małżeństwa Welsch w Big Stone w Virginii i wydaje mi się, że w polskich warunkach trzeba mieć na względzie podobną sytuację. Przetrwanie księgarni to luksus jak pokazują doniesienia o kolejnych zamykanych z powodu nierentowności lokali.

Aby nie popadać w pesymizm dodam jeszcze, że „Księgarenka” jest uroczą książką, która pokazuje, że księgarnia współcześnie może pełnić rolę integrującą społeczność lokalną, tworzyć więzi, a więc nie jest tylko miejscem, gdzie można kupić coś do czytania. Pełna anegdotek z życia właścicieli, ciepła i zabawna lektura podbije serce każdego przykurzonego mola książkowego.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews%5Btt_news%5D=21731&tx_ttnews%5BbackPid%5D=1&cHash=a86b2b7267

Marzenie dwojga wyjątkowych ludzi o posiadaniu własnej księgarni - ku ich własnemu zaskoczeniu - stało się rzeczywistością. Autentyczna, a przy tym barwna i pełna humoru opowieść o tworzeniu swojego miejsca na ziemi, budowaniu społeczności i próbach utrzymania się ze sprzedaży używanych książek.

„Księgarenka” z łatwością podbije serce każdego bibliofila, dlatego zacznę od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwudziesty tom Jeżycjady, sagi rodzinnej autorstwa zjednującej serca czytelników i podbijającej szturmem listy bestsellerów Małgorzaty Musierowicz. Czego można się było spodziewać po tej książce jeśli nie tego, co już dobrze znamy i lubimy?
Z każdym tomem oczekiwania czytelników rosną, zwłaszcza że większość z nich to grono od lat silnie uzależnione od kolejnych przygód rodu Borejków i ich przyjaciół, znające na wyrywki szczegóły z ich życia i związane emocjonalnie z poszczególnymi bohaterami. Oprócz tego grona istnieje także grupa nastawiona z założenia negatywnie, sarkająca na wyznawane w rodzinie wartości, jednostronne przedstawianie świata i nadmiar słodkości. Te wypowiedzi wydają się o tyle nieuprawnione, że autorka nie pretenduje przecież do opisania całej rzeczywistości z wszystkimi jej meandrami, ale zaledwie wycinka, który przy okazji osobiście wykreowała. Jeśli wybiera zapomnianą już ścieżkę opowieści o wartościach podstawowych (rodzina, prawda, wspieranie bliźnich) to chwała jej za to. Tym, którzy są pogrążeni w cynizmie tak głęboko, że nie chcą, żeby młode pokolenie odkrywało też taką ścieżkę myślenia należy się wiele współczucia. Osobiście jestem za tym, że mroczną i nieprzyjazną stronę świata młody człowiek bez przeszkód pozna i doświadczy jej bez wątpienia. Koncepcja wyższych wartości wcale nie jest aż tak łatwa w przyswajaniu, więc niech chociaż z literatury mogą dowiedzieć czegoś o tym, jak wiele może znaczyć prosty gest pomocy, podarowanie komuś swojego czasu czy wreszcie życie rodzinne.

We "Wnuczce do orzechów" akcja prawie w całości toczy się poza Poznaniem, w wiejskim domu do którego trafia kontuzjowana Ida i w posiadłości Patrycji i Baltony. Do głosu dochodzi momentami najmłodsze pokolenie, o którym w poprzednich tomach było niewiele: dzieci Natalii i Robrojka, głównie jednak akcja skupia się na perypetiach nieszczęsnej doktor Pałys, a także Józinka i Ignacego Grzegorza, syna Gabrieli. Ci ostatni zdążyli już zdać maturę i u progu dorosłości przeżywają romantyczne wzloty i upadki.

Nie da się ukryć, że pewien błysk, zdolność wciągania od pierwszego zdania gdzieś już się ulotnił i z perspektywy znajomości choćby tomów z czasów PRL-u nie sposób zachwycać się losami znajomych z tamtych książek rodzin we współczesnych realiach, które zdają się do nich zupełnie nie przystawać. Mimo wszystko czytelnicy czekają na kolejne tomy i zapewne tak jak ja są wdzięczni, że on powstają i można spędzić pół nocy z nosem w lekturze, która przenosi w zupełnie inny świat. Jest spotkaniem ze starymi znajomymi. Uświadamiam sobie, jak silnym mechanizmem jest nasz sentymentalizm, jak ważne jest pewna powtarzalność, spełnione oczekiwanie na kolejny tom, powrót do dobrze znanych motywów i postaci. I skoro takie spotkanie działa jak balsam na skołatane w kontakcie z rzeczywistością serce, to przecież spełnia swoją funkcję.

Dwudziesty tom Jeżycjady, sagi rodzinnej autorstwa zjednującej serca czytelników i podbijającej szturmem listy bestsellerów Małgorzaty Musierowicz. Czego można się było spodziewać po tej książce jeśli nie tego, co już dobrze znamy i lubimy?
Z każdym tomem oczekiwania czytelników rosną, zwłaszcza że większość z nich to grono od lat silnie uzależnione od kolejnych przygód...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kochałam tę książeczkę całym sercem jako młoda dama :). Ukształtowała moje myślenie o zwierzakach, ciekawość ich świata. Cudowna, ciepła i bardzo ciekawa - tak ją wspominam po latach.

Kochałam tę książeczkę całym sercem jako młoda dama :). Ukształtowała moje myślenie o zwierzakach, ciekawość ich świata. Cudowna, ciepła i bardzo ciekawa - tak ją wspominam po latach.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ona jest grzeczną studentką, która skrywa pewną tajemnicę z przeszłości, on bardzo niegrzecznymi chłopakiem o fatalnej reputacji. Wieczorami dorabia bijąc się w nielegalnych walkach albo zaciąga do łóżka lgnące go niego koleżanki ze studiów. Tylko Abby wydaje się być odporna na jego urok. Właśnie dlatego Travis zaczyna się nią coraz bardziej interesować. Okazuje się, że oprócz tego, że ma silne pięści, całkiem dobrze się też uczy i bywa sympatyczny. I wcale nie chce uwieść jednej z nielicznych dziewczyn na uczelni, których jeszcze nie miał ale chce ją lepiej poznać. Dowiadujemy się też, że oprócz okazjonalnych napadów agresji to naprawdę miły chłopak.

Schemat nie powala oryginalnością. Oczywiście tych dwoje ciągnie do siebie, ale są przeszkody na ich drodze do miłości. Szokujące.

Pojawia się „ten drugi”. Przystojny, poukładany z dobrej rodziny, w planach kariera lekarska.

Kto wygra ten pojedynek? Nie jest to jakaś wielka zagadka, nawet jeśli nie znamy za wiele romansów.

Główna oś fabuły przez ponad jedną trzecią książki polega na budowaniu napięcia wokół tego, czy spędzający ze sobą każdą chwilę i śpiący w jednym łóżku Travis i Abby, którzy wciąż upierają się, że nic ich nie łączy ulegną narastającemu pożądaniu (a raczej: kiedy ulegną). Jeśli chodzi o wyrafinowanie w budowaniu akcji, Jamie McGuire nie jest wzorem do naśladowania.

Nieco oryginalności wprowadza niecodzienny sposób zarabiania na życie Travisa, choć szczerze mówiąc smaczków z życia tego podziemia mogłoby być więcej, może wtedy na historia nabrałaby charakteru czegoś więcej niż tylko romantycznej opowieści. Na pewno dobrze by się sprawdzą w filmie. Opcję na prawa do ekranizacji wykupił już Warner Bros. „Piękna katastrofa” zapowiada się na niezły film skierowany do masowej publiczności: jest historia miłosna, sporo erotyki, przemoc i imprezy. Typowa rozrywka popkulturalna.

Duże zastrzeżenia mam do wiarygodności zachowań i reakcji głównej bohaterki. Właściwie bez mrugnięcia okiem przechodzi do porządku dziennego nad zachowaniami Travisa, które powinny wywołać u większości ludzi odruch ucieczki. Kolejne fazy związku tej pary są pełne dramatyzmu, ale bardzo mało przekonujące jeśli chodzi o uzasadnienie ich decyzji.

Książka mogłaby momentami stanowić znakomitą ilustrację tezy, że kobiety zupełnie nie wiedzą czego chcą i wpadają czasami na zupełnie niedorzeczne pomysły w temacie relacji. Oszczędzę wam spoilerów.

Scenariusz, w którym zły chłopiec zmienia się pod wpływem dziewczyny jest może sympatyczny, bo lubimy takie historie, ale bardzo mało realistyczny i wychowane na takich lekturach dziewczyny czeka srogie rozczarowanie. To tylko fikcja, pamiętajcie. Jeśli on lubi bijatyki, alkohol i łatwo traci nad sobą kontrolę, to masz mnóstwo szans, że właśnie taki zostanie. Nawet, jeśli patrząc ci głęboko w oczy obiecuje, że się zmieni.

Opis wydawcy i okładka sugerują naprawdę wyjątkową książkę i nie ukrywam, że na taką właśnie liczyłam. Momenty, w których ta historia zmierzała ku przeciętności, a nie „stawała się moją obsesją” jak obiecują hasła promocyjne dobijały podwójnie: właśnie ze względu na oczekiwania.

Ona jest grzeczną studentką, która skrywa pewną tajemnicę z przeszłości, on bardzo niegrzecznymi chłopakiem o fatalnej reputacji. Wieczorami dorabia bijąc się w nielegalnych walkach albo zaciąga do łóżka lgnące go niego koleżanki ze studiów. Tylko Abby wydaje się być odporna na jego urok. Właśnie dlatego Travis zaczyna się nią coraz bardziej interesować. Okazuje się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wnikliwy przewodnik po męskości.

Wnikliwy przewodnik po męskości.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Czyta się to z głodem, chęcią napchania się soczystą szczerkową mową. Dawno tak nie miałam z żadną książką. Budzi dużo zastanowień, sprzeciwów wewnętrznych, ale gdzieś na dnie tego okrutnego i jednostronnego obrazu Polaków oglądających ukraińskie absurdy, biedę i chaos, aby poczuć się lepiej jest ziarno prawdy o nas i to boli najbardziej. Na początku opowieści w "Przyjdzie Mordor.." wydają się bardzo płytkie, ale im dalej, tym lepiej.

Czyta się to z głodem, chęcią napchania się soczystą szczerkową mową. Dawno tak nie miałam z żadną książką. Budzi dużo zastanowień, sprzeciwów wewnętrznych, ale gdzieś na dnie tego okrutnego i jednostronnego obrazu Polaków oglądających ukraińskie absurdy, biedę i chaos, aby poczuć się lepiej jest ziarno prawdy o nas i to boli najbardziej. Na początku opowieści w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Poetka pisze książkę dla młodzieży. Czy to dobry pomysł? W przypadku Anny Piwkowskiej – według mnie – doskonały.

Warto jednak na początku wspomnieć, że miałam pewien problem z zakwalifikowaniem jednoznacznie „Franciszki”. Jestem pewna, że jako nastolatka przeczytałabym tę książkę z wielką przyjemnością. Mimo to momentami wydaje się skierowana do starszego czytelnika, chociaż główna bohaterka ma tylko 13 lat. Miejsce „Franciszki” mogłoby się znaleźć gdzieś pomiędzy gatunkami, na półce z tzw. crossoverami, które podobają się zarówno młodszym czytelnikom, jak i tym dorosłym.

Dość jednak tych gatunkowych rozważań. Tak naprawdę od początku wiedziałam, że się polubimy. Wystarczył jeden rzut oka na nietypową okładkę, gdzie widniało nazwisko interesującej poetki, a potem żuraw pomiędzy strony: od razu spodobało mi się, że „Franciszka” tak dobrze się prezentuje, że książka jako całość została starannie zaprojektowana. Na stronie wydawnictwa znalazła się nawet informacja „wydanie bibliofilskie”. Ilustracje są oszczędne, nie przytłaczają treści, ale ją subtelnie uzupełniają.

Anna Piwkowska konfrontuje swoją nieletnią bohaterkę z pierwszymi poważnymi wyzwaniami: chorobą mamy, mieszkaniem z nietypową babcią, zwaną babskiem, odkrywaniem, czym jest odwaga, przyjaźń. Franciszka chce pisać wiersze i szuka informacji o poetkach żyjących na przestrzeni dziejów. Dzięki temu książka jest dobrym wstępem do poezji, rozpoznaniem gruntu poprzez opowieści o Safonie, Sylvii Plath, Halinie Poświatowskiej czy Wisławie Szymborskiej. Pamiętam, że sama dowiedziałam się o istnieniu poezji Haśki dzięki młodzieżowej książce Marty Fox (dziękuję, Pani Marto!) i ta wiedza skłoniła mnie do pierwszych wycieczek w stronę regału z poezją w bibliotece. Dlatego jestem przekonana, że opowiadanie o osobistym spotkaniu z poetami ma wielkie znaczenie, bo lekcje polskiego w szkole czasami zupełnie nie pomagają w kwestii doboru lektur spoza kanonu.

Choroba, smutek, problemy z alkoholem, samotność, nastoletnie zagubienie są w książce Anny Piwkowskiej prezentowane bez pastelowych kolorów, warstwy lukru. Cieszę się, że ktoś potraktował młodego czytelnika jak człowieka, który przede wszystkim potrzebuje zrozumieć o co właściwie chodzi w tym tak pięknie rozpoczynającym się życiu i sprawdzić, kim jest. Głębokie, a jednak nie wpadające w patos czy przesadne filozofowanie – takie właśnie są refleksje we „Franciszce”. Potrzebujemy takich książek.

Smuci mnie tylko jedna rzecz. Książka ukazała się przy wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Chwała mu za to. Natomiast jej promocja jest właściwie niewidoczna. Po co wydawać tak starannie napisaną i zaprojektowaną pozycję, jeśli nikt nie będzie o niej wiedział? Trzeba chwalić się nią na rynkach wszystkich miast!

http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=4&tx_ttnews[tt_news

Poetka pisze książkę dla młodzieży. Czy to dobry pomysł? W przypadku Anny Piwkowskiej – według mnie – doskonały.

Warto jednak na początku wspomnieć, że miałam pewien problem z zakwalifikowaniem jednoznacznie „Franciszki”. Jestem pewna, że jako nastolatka przeczytałabym tę książkę z wielką przyjemnością. Mimo to momentami wydaje się skierowana do starszego czytelnika,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Okrzyknięta przez Zygmunta Miłoszewskiego nową polską królową kryminału Katarzyna Bonda została koronowana całkiem słusznie. Historia, którą próbuje rozwikłać Sasza Załuska, profilerka, opowiedziana w „Pochłaniaczu” wciąga bez reszty: układy mafijne, ich przenikanie do życia publicznego, nietypowe zabójstwo. Do tego autorka świetnie opowiada, przejmującą opowieść, która została oparta na prawdziwych wydarzeniach. Katarzyna Bonda pracowała kiedyś jako dziennikarka i pisała sprawozdania z rozpraw sądowych, stąd miała okazję poznać wiele postaci ze świata polskiej mafii lat 90.
Przyznam, że dla mnie właśnie odniesienia do autentycznych wydarzeń były tym, co zachęciło najbardziej do sięgnięcia po tę książkę. Nie pożałowałam: Bonda umiejętnie zmienia perspektywę opowiadania, dzięki czemu akcja układa się trochę filmowo, stopniowo odsłaniają się kolejne elementy układanki.

Poznajemy kulisy pracy policji, które nie były dotychczas eksponowane w kryminałach: korzystanie z dokonań psychologii czy zbierania i porównywanie zapachów. Katarzyna Bonda sprawdza dokładnie wszystkie detale, o których pisze, dlatego możemy liczyć na rzetelny i przenikliwy opis, bez względu na to, czy mowa o sposobach na utrwalanie zapachu czy o spotkaniach AA, w których uczestniczy Załuska. Główna bohaterka ma za sobą mroczną przeszłość, która będzie stopniowo odkrywana w kolejnych tomach serii. Ponad 600-stronicowy „Pochłaniacz” to dopiero pierwsza część, zapowiadane są jeszcze trzy. Trzeba przyznać, że z autorki jest prawdziwy tytan pracy. Już się cieszę na ciąg dalszy.

Śledzenie postępów śledztwa zazwyczaj nie jest w stanie zaangażować mojej uwagi, intelektualne zagadki z cyklu „kto zabił” po prostu nie są dla mnie atrakcyjne, czego innego szukam w książkach. Tymczasem w przypadku historii z Saszą Załuską w roli głównej pojawia się mnóstwo powiązań, niuansów, które stopniowo się łączą w całość i sprawiają, że napięcie, z jakim śledzimy akcję jest subtelnie podkręcane i wciągamy się na coraz wyższy poziom. Przyjemność czytelnicza najwyższej próby. Cenię świadome konstruowanie akcji, starannie zaplanowany scenariusz i tutaj czuje się od samego początku, że Katarzyna Bonda jest profesjonalistką. Książka robi z czytelnikiem dokładnie to, co powinna: nie pozwala mu odłożyć tomu, sprawia, że spędza nad nią bezsenne noce, mija swoje przystanki czytając w tramwaju, a w pracy nie może się skupić, bo myśli o tym, co będzie dalej. Dajcie się wchłonąć tej machinie.

Jedynym minusem, który jestem w stanie wypunktować jest szata graficzna, która moim zdaniem nie zapowiada tak znamienitej zawartości. Być może to tylko moje zdanie, tak jak wspominałam, nie mieszczę się raczej w grupie docelowej tego typu książek.

Okrzyknięta przez Zygmunta Miłoszewskiego nową polską królową kryminału Katarzyna Bonda została koronowana całkiem słusznie. Historia, którą próbuje rozwikłać Sasza Załuska, profilerka, opowiedziana w „Pochłaniaczu” wciąga bez reszty: układy mafijne, ich przenikanie do życia publicznego, nietypowe zabójstwo. Do tego autorka świetnie opowiada, przejmującą opowieść, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewielka książeczka o mocnym przesłaniu. Leczy serce i duszę.

Niewielka książeczka o mocnym przesłaniu. Leczy serce i duszę.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nowa książka autora bardzo poczytnej serii Felix, Net i Nika ma dwa oblicza. Dosłownie, bo autor postanowił z jednej historii zrobić dwie tomy: jeden z perspektywy chłopaka (Kuby), drugi z perspektywy dziewczyny (Amelii).

Dzięki temu historia uzupełnia się o ważne szczegóły, poznajemy obie wersje, sposób myślenia obydwojga bohaterów. Główne role odgrywają tu właśnie tytułowi Kuba i Amelia, ale równie ważne jest ich młodsze rodzeństwo o wybitnych zainteresowaniach. Siostra Kuby ma sześć lat, jest przemądrzałą i hoduje w domu pająki, mrówki, gąsienice, a także gekona. Brat Amelii zapowiada się na zdolnego naukowca.

Przygody całej czwórki zaczynają się po przeprowadzce Kuby i jego rodziny do nowego mieszkania na zamkniętym osiedlu zwanym zamkiem. Jak na zamek przystało, pojawiają się tam bliżej niezidentyfikowane postacie o świetlistych właściwościach, smoki i piękne niewiasty. W dodatku okazuje się, że w okolicy jest też dziwny dom, w którym mieszka podejrzany osobnik.

„Kuba i Amelia”/„Amelia i Kuba” to lekko napisane rodzinne opowieści o współczesnych dzieciakach, w których na pewno odnajdą się gimnazjaliści, a nawet nieco młodsi czytelnicy. Historia osadzona w dobrze nam znanych realiach, solidna porcja przygód i humoru to podstawowe atuty tych książek. Dodatkowo obserwujemy, jak takie same sytuacje zupełnie inaczej wyglądają perspektywy chłopaka i dziewczyny. Cenna lekcja.

Nowa książka autora bardzo poczytnej serii Felix, Net i Nika ma dwa oblicza. Dosłownie, bo autor postanowił z jednej historii zrobić dwie tomy: jeden z perspektywy chłopaka (Kuby), drugi z perspektywy dziewczyny (Amelii).

Dzięki temu historia uzupełnia się o ważne szczegóły, poznajemy obie wersje, sposób myślenia obydwojga bohaterów. Główne role odgrywają tu właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka, która podbiła serca nastolatków na całym świecie. Właśnie wszedł do kin (także w Polsce) film na jej podstawie. Dlaczego powinniście ją koniecznie przeczytać bez względu na to, ile macie lat?

John Green postawił przed sobą nie lada wyzwanie: opisać na nowo śmiertelną chorobę i miłości, czyli tematy, które bardzo łatwo potraktować ckliwie i schematycznie. Zrobił to genialnie: lekko, barwnie, a przy tym sięgając do samej głębi, mówiąc wprost o śmierci, lęku, bólu.

Hazel, główna bohaterka, jest inteligentna, zgryźliwa, lubi czytać (zwłaszcza jedną wyjątkową książkę). Nie rusza się bez butli tlenowej. Na grupie wsparcia dla nastolatków walczących z rakiem poznanie Augustusa, wiecznie filozofującego byłego koszykarza, któremu mięsak zabrał nogę. Tak się zaczyna ta historia, która toczy się jak zawsze u Johna Greena niezwykle sprawnie i zaskakująco.

To moje trzecie spotkanie z książką tego autora. Chociaż „Papierowe miasta” i „Szukając Alaski” były świetnymi opowieściami, nie miały tego potencjału, który ma „Gwiazd naszych wina”. Wciąga w niekontrolowany sposób, zachwyca i łamie serce. Szczególnie łatwo dać się złapać w jej sidła każdemu książkoholikowi.

Hazel to dziewczyna która najbardziej na świecie lubi czytać książki. Flirt pomiędzy nią a Gusem ma miejsce pomiędzy książkami: numer telefonu zapisany na okładce, wymiana ulubionych tomów. Czy może być coś lepszego dla miłośników czytania? John Green zdobywa nas tym jednym sprawnym gestem.

Nie, to właściwie nieprawda. Zastawia subtelną pułapkę, rozstawia przynęty systematycznie i z rozmysłem, tak abyśmy szli za nim w ciemno, coraz bardziej spragnieni i oszołomieni. Ten autor nie obawia się głębokich, filozoficznych tematów w książce dla młodego odbiorcy i... ma zupełną rację! Kiedy najbardziej gorąco się dyskutuje o sensie życia jeśli nie w czasie nastoletniego buntu|? Wielką siłą książek Greena jest traktowanie młodzieży jako wrażliwych, myślących ludzi, którzy mogą być pełni pasji, mają swoje lęki i marzenia. Współczesna kultura przyzwyczaiła się do tego, aby dostarczać im przede wszystkim rozrywki, zabawiać, zostawiając potrzebę poznania natury świata jako drugorzędną. Autor książki „Gwiazd naszych wina” pokazuje, że nie jest to słuszna i jedyna droga.

Wiele niuansów, literackich nawiązań, gier językowych – na pewno w anglojęzycznych, amerykańskich warunkach wychodzi to jeszcze lepiej. Pozostaje w związku z tym pewien niedosyt, świadomość, że w tłumaczeniu jakaś część tej historii musiała umknąć.

Przyznam, ze mam poczucie niewykorzystanego potencjału tej książki i tego autora na polskim rynku, wciąż nie jest znany wszem i wobec, chociaż ma naprawdę wiele do zaoferowania.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews[tt_news

Książka, która podbiła serca nastolatków na całym świecie. Właśnie wszedł do kin (także w Polsce) film na jej podstawie. Dlaczego powinniście ją koniecznie przeczytać bez względu na to, ile macie lat?

John Green postawił przed sobą nie lada wyzwanie: opisać na nowo śmiertelną chorobę i miłości, czyli tematy, które bardzo łatwo potraktować ckliwie i schematycznie. Zrobił to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Morze ruin. Miasto pokonane, trwające na kolanach, cuchnące trupem, niebezpieczne, pełne szabrowników gotowych na wszystko dla kilku błyskotek, Niemców, Polaków i Rosjan. Opanowane przez szczury. Z wolna podnoszące się z katastrofy.

Moje miasto, Wrocław. Kto może tak powiedzieć? Ja na pewno nie – chociaż mieszkam tu od siedmiu lat. Najstarsi polscy wrocławianie mają korzenie daleko stąd. Wszyscy mieszkamy na gruzach, w cudzych domach, w których kiedyś mówiło się innym językiem, na ścianach budynków wciąż odnajdujemy niemieckie napisy. Co wynika z naszego pochodzenia poplątanego, oderwanego na siłę od rodzimej gleby i przeniesionego w obce miejsce? „Wypędzony” pozwala prześledzić gwałtowną przemianę tego miejsca: jak Breslau stawało się Wrocławiem.

Jacek Inglot wykonał ogrom pracy zbierając materiały do tej książki i dzięki temu jest ona zbiorem niesamowitej ilości wiedzy o życiu we Wrocławiu tuż po II wojnie. Z mojego punktu widzenia tło przerosło fabułę. Pewnie takie było założenie, ale brakuje mi trochę jakiegoś wyrazistego bohatera, historia Korzyckiego rozkręca się bardzo powoli. Autor zakłada, że życiorys byłego żołnierza AK, którego ściga UB jest oczywisty, to jedna z wielu takich opowieści. Nie poświęca mu wiele czasu, nie wyjaśnia niuansów tej sytuacji, co powoduje, że czytelnik nieobeznany z historią może czuć niedosyt informacji.

Jeśli chodzi o dziejową prawdę, to „Wypędzony” pokazuje mechanizmy zakłamywania przeszłości Breslau-Wrocławia, zaprzeczanie oczywistym faktom i wmawianie tej ziemi polskości. Z empatią Inglot opisuje losy Niemców, jako tych, którzy z jednej strony noszą w sobie ciężar moralny zbrodni hitlerowskich, a z drugiej stają się ofiarami, tracą wszystko, co mają, boją się o swoje życie.

Książka staje się w pewnym momencie polem debaty, rozliczenia wojennego. Wątki fabularne toczą się obok, nie grają pierwszych skrzypiec. Najpierw ważniejsza jest panorama zrujnowanego miasta, potem historyczna refleksja wychodzi na pierwszy plan. Wszystko to sprawia, że czytelnik dostaje solidną porcję wiedzy o Wrocławiu, jego płytkich polskich korzeniach, brutalnej i nieoczywistej przeszłości. Jest to wiedza cenna, pozwalająca zupełnie inaczej spojrzeć na miasto, na historie rodzinne, które łączą życie na Kresach i konieczność przeniesienia się na tzw. Ziemie Odzyskanie. Wypędzenie dotyczy właściwie wszystkich wrocławian, a także mieszkańców Dolnego Śląska, wszyscy jesteśmy co do pochodzenia przyjezdnymi, którzy próbują odnaleźć się na obcym gruncie. Nasze opowieści o genealogii nie pokrywają się z historią tego miejsca.

Bardzo dziwnie czyta się tę książkę we wrocławskich tramwajach, kiedy wszystkie potworności nakładają się na obraz miasta za oknem, a topografia nagle składa się w całość. Lektura „Wypędzonego” jest właśnie tego typu podróżą: fascynującą, zaskakującą, trudną, potrzebą. W pewnym momencie trzeba wysiąść na właściwym przystanku i kontynuować swoje życie z nową świadomością. Co z nią dalej zrobimy, to już nasza odpowiedzialność.
http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews[tt_news

Morze ruin. Miasto pokonane, trwające na kolanach, cuchnące trupem, niebezpieczne, pełne szabrowników gotowych na wszystko dla kilku błyskotek, Niemców, Polaków i Rosjan. Opanowane przez szczury. Z wolna podnoszące się z katastrofy.

Moje miasto, Wrocław. Kto może tak powiedzieć? Ja na pewno nie – chociaż mieszkam tu od siedmiu lat. Najstarsi polscy wrocławianie mają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka na podstawie wyjątkowego bloga. Porusza tematy zamknięte zwykle szczelnie w pudełku z napisem „TABU”, do którego bardzo nie lubimy zaglądać. Codzienność życia w hospicjum, które się właśnie kończy, rodzin towarzyszących swoim najbliższym w odchodzeniu. Agnieszka Kaluga zapisywała na blogu skrawki myśli, wydarzeń, aby poukładać w sobie wrażenia z wolontariatu w poznańskim hospicjum.

Czytamy o kilku latach bycia z chorymi i ich rodzinami, wykonywania czasami drobnych, a znaczących wszystko gestów: głaskanie po głowie, poprawienie poduszki, rozmowy o przeszłości, modlitwy, pokazania, jak można pożegnać się z dziećmi. Każda historia jest pełna uważności dla drugiego człowieka, szacunku dla jego indywidualności bez względu na okoliczności.

Nie jest to rzeczywistość, w której ktokolwiek czuje się swobodnie. Dlatego z czasem przychodzi do czytającego sens Zorkowni – odkrywamy, na czym może polegać wsparcie, kiedy jesteśmy najbardziej zdruzgotani i bezradni. Jak możemy odejść od patosu i pomyśleć o tych ostatnich wspólnych chwilach jako cennym czasie, który warto dobrze spędzić. To nieoceniona wartość, lekcja życia, zwyczajnie, po ludzku dobra wiedza. Nie wiem, skąd w Agnieszce Kaludze wytrwałość do takiego wolontariatu. Może to sprawił jej własny dramat, bo kiedy umierała jej maleńka kilkudniowa córeczka, obiecała jej, że sobie poradzi. I obietnicy dotrzymuje. Niemniej czytanie kolejnych notatek o przyjaźniach hospicyjnych, pełnych radości i bólu, kończących się najczęściej zbyt szybko dotyka prawie fizycznie i łamie serce.
więcej: http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=49&tx_ttnews[tt_news

Książka na podstawie wyjątkowego bloga. Porusza tematy zamknięte zwykle szczelnie w pudełku z napisem „TABU”, do którego bardzo nie lubimy zaglądać. Codzienność życia w hospicjum, które się właśnie kończy, rodzin towarzyszących swoim najbliższym w odchodzeniu. Agnieszka Kaluga zapisywała na blogu skrawki myśli, wydarzeń, aby poukładać w sobie wrażenia z wolontariatu w...

więcej Pokaż mimo to