Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Wiemy już, że istnieją lekarze, do których możemy zwrócić się z problemami natury fizycznej i psychicznej. Zdajemy sobie również sprawę, że na świecie nie brak duchowych przewodników, z każdej religii, o jakiej moglibyście pomyśleć, chętnych by pomóc w osiągnięciu duchowego spokoju. "Bioterapia wczoraj i dziś", Jerzego Strączyńskiego udowadnia, że jeśli chodzi o przepływ naszej energii, również nie zostaliśmy pozostawieni samym sobie. Wraz z coraz częściej promowaną i szybko rozwijającą się medycyną naturalną oraz bioenergoterapią, dostajemy narzędzia oraz wskazówki, jak zadbać o siebie, osiągając harmonię między ciałem, umysłem oraz duchem.

Autor książki przygotował dla czytelników podzieloną na cztery części pozycję, pełną rewelacji, które z pewnością dla zainteresowanych tematem okażą się świetną bazą informacji oraz zachętą do kontynuowania badań. Część 1 - Świat w kategoriach energii, to przede wszystkim teoria, pozwalająca nam zrozumieć skąd wziął się pomysł na rozwijanie bioterapii oraz wyjaśniająca różne koncepcje, między nauką, a mądrością Wschodu. To tu można poczytać o energii życiowej, karmie, samoświadomości, aurach oraz pozostałych koncepcjach mających swoje źródło w filozofiach i wierzeniach Dalekiego Wschodu. Jako że żywo interesuję się ideologiami świata, część tę czytałam z największym zainteresowaniem, doceniając ilość informacji, jakie zdecydował się zawrzeć w książce autor.

W części drugiej, czytelnik ma szansę dowiedzieć się jak dokładnie wygląda wpływ bioenergoterapii na zdrowie człowieka. Medycyna niekonwencjonalna w ciągu ostatnich lat stała się niejakim fenomenem, wraz z rosnącym zainteresowaniem terapią holistyczną, warto zatem poczytać dlaczego bioterapia zasługuje na uwagę i jakie są jej rodzaje.

O ile dwie pierwsze części książki idealnie sprawdzą się dla każdego zainteresowanego tematem, stawiającego pierwsze kroki w dziedzinie bioterapii, na tyle część trzecia to już sekcja dla tych, którzy pragną zaczną praktykować/już praktykują pracę z przepływem energii. Jako że moje doświadczenie nie jest imponujące, nie mogę powiedzieć, bym chwilami nie czuła się zagubiona czytając tę część książki, zwłaszcza, że autor faktycznie skupił się na praktyce, z czego najwięcej wyciągnąć mogą ci, posiadający już jakąś-tam wiedzę w temacie, ale wciąż nie powiedziałabym, by lektura była stratą czasu lub bym żałowała brnięcia w treść, ponieważ przedstawiła mi kilka interesujących technik i zdecydowanie wzbudziła jeszcze większe zainteresowanie bioterapią. Książkę kończymy z częścią 4 zatytułowaną: Ruch Psychotroniczny, w której autor przedstawia rolę Polskiego Stowarzyszenia Bioterapeutów.

Dzieło Jerzego Strączyńskiego to przede wszystkim dowód ogromu doświadczenia autora, który nie tylko zajmuje się bioenergoterapia, ale także naucza bioterapii innych, dzieląc się wskazówkami i przydatnymi informacjami, pomagającymi zgłębić temat, a także - być może - ułatwiającymi pracę osób w zawodzie. Lektura "Bioterapii wczoraj i dziś" okazała się interesującym przeżyciem, z którego wyniosłam sporo wiedzy. Coś co szczególnie doceniam, to fakt, że mimo iż nie wszystko zrozumiałam - nie mając większego doświadczenia z tematem, poczułam się zainspirowana do poszukiwania dalszych informacji o co poniektórych koncepcjach i ideach, które szczególnie wzbudziły moje zainteresowanie.

Jeśli choć trochę interesujecie się koncepcją przepływu energii oraz ideą osiągania harmonii między ciałem, duchem i umysłem, serdecznie zachęcam do rozważenia lektury dzieła pana Strączyńskiego, który ma szansę rozwiać wasze wątpliwości, bądź zachęcić do dalszego poszukiwania informacji.

https://sherry-stories.blogspot.com/2022/01/bioterapia-wczoraj-i-dzis-jerzy.html

Wiemy już, że istnieją lekarze, do których możemy zwrócić się z problemami natury fizycznej i psychicznej. Zdajemy sobie również sprawę, że na świecie nie brak duchowych przewodników, z każdej religii, o jakiej moglibyście pomyśleć, chętnych by pomóc w osiągnięciu duchowego spokoju. "Bioterapia wczoraj i dziś", Jerzego Strączyńskiego udowadnia, że jeśli chodzi o przepływ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie ma wątpliwości, że księżyc od wieków wzbudzał fascynację oraz stanowił inspirację dla wielu legend i wierzeń. Postrzegany zarówno jako zwiastun nieszczęść, jak i pomyślności, do dzisiejszego dnia stanowi nieustanne źródło badań, czy to dla naukowców, czy też fanów mistycyzmu. D.J. Conway postanowiła przybliżyć czytelnikom opowieści, jak i rytuały związane z magią księżycową, a ja mam dziś dla was opinię o jej dziele.

"Magia księżycowa" to podzielona na części (skupiające się na każdym z miesięcy roku księżycowego), książka, o sprytnej strukturze, dzięki której autorce udało się zachować spójność i pewien porządek podczas zasypywania nas informacjami. Cenię sobie, gdy ciekawostki w poradnikach podawane są w rozsądnych dawkach, oraz kiedy treść jest przejrzysta i szczęśliwie obydwa te elementy znalazłam w dziele pani Conway. Śliczne wydanie od Wydawnictwa Kobiecego nie tylko prezentuje się niezwykle elegancko w twardej oprawie, ale również czaruje grafikami w środku, urozmaicającymi treść.

Skoro zaś jesteśmy przy treści, nie będę ukrywać, że na początku byłam dość niepewna, czy sposób w jaki autorka zabrała się do prezentowania wyników swoich wieloletnich badań i doświadczenia z magią, nie będzie zbyt chaotyczny. D.J. Conway postawiła bowiem na swego rodzaju misz-masz informacji. Dostajemy trochę mitologii i wierzeń, trochę rytuałów, trochę rękodzieła, a nawet trochę kulinariów... W żaden z tych tematów jednak nie wgłębiamy się za bardzo, co czasami może być dość irytujące, zwłaszcza jeśli coś szczególnie wzbudzi zainteresowanie, jednakże jest też druga strona medalu! Książka definitywnie zachęca do kontynuowania zgłębiania wiedzy i poszukiwania odpowiedzi na pytania, jakie mogły się nasunąć podczas czytania Magii księżycowej.

Pomijając więc moją początkową niepewność odnośnie techniki "wszystkiego po trochę", książkę czytało mi się niezwykle przyjemnie. Napisana lekko, mimo że została wydana dobrych kilkadziesiąt lat temu po raz pierwszy, wciąż zdaje się jak najbardziej aktualna. Coś co szczególnie mnie zachwyciło, to sposób w jaki D.J. Donway skupiła się na zaprezentowaniu nam niezwykłej ilości bóstw - ściśle mówiąc: bogiń z różnorakich mitologii, wierzeń i religii, wszystkich powiązanych z kobiecością, siłą, magią oraz oczywiście księżycem. Od bogiń greckich, rzymskich, celtyckich, poprzez postacie z mitologii chińskiej, japońskiej czy nordyckiej (wymieniając tylko kilka), każda z nich była jeszcze ciekawsza od poprzedniej. Łączenie kobiecości z mocą, z czasów pre-patriarchatu, nie tylko pozwoliło dostrzec szczególny rodzaj energii, pochodzący od płci pięknej, ale również docenić to, co - szczęśliwie - wciąż nie do końca zaniknęło z kart historii.

Pozycja ta świetnie sprawdzi się dla początkujących, którzy wśród miszmaszu informacji od autorki, będą mieli okazję wybrać coś dla siebie. Być może znajdziecie coś w sekcji poświęconej przepisom, a może w części o rękodziele, pomagającej wytworzyć interesujące przedmioty? Jeśli jak ja, jesteście nerdami i absolutnie uwielbianie mity i wierzenia, z pewnością przepadniecie na punkcie segmentu "Mity". Oczywiście, książka o tytule "Magia księżycowa" nie mogłaby obejść się bez magii, a więc autorka praktykująca czarostwo od lat, prezentuje również rytuały, dostosowane do odpowiedniej fazy księżyca oraz pozwalające osiągnąć różne rezultaty.

Bardzo cieszę się, że miałam okazję poznać tę książkę, ponieważ okazała się inspirującą podstawą do dalszych poszukiwań i zgłębiania wiedzy w innych źródłach. Autorka zdecydowanie ma sporo do przekazania, a jej doświadczenie wyczuwalne jest na wszystkich stronach dzieła. Nie jestem pewna jak pozycję tę odbiorą osoby o zaawansowanej wiedzy o czarostwie, jednak wszystkim początkujących oraz zainteresowanym tematyką, "Magię księżycową" mogę jedynie polecić.

https://sherry-stories.blogspot.com/2021/12/magia-ksiezycowa-dj-conway.html

Nie ma wątpliwości, że księżyc od wieków wzbudzał fascynację oraz stanowił inspirację dla wielu legend i wierzeń. Postrzegany zarówno jako zwiastun nieszczęść, jak i pomyślności, do dzisiejszego dnia stanowi nieustanne źródło badań, czy to dla naukowców, czy też fanów mistycyzmu. D.J. Conway postanowiła przybliżyć czytelnikom opowieści, jak i rytuały związane z magią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak opisać recenzowaną dziś przeze mnie książkę Tillie Cole? Gdyby wrzucić do jednego kotła przyjaźń od dzieciństwa, nieco pustawych i papierowych bohaterów, miłość dwójki młodych osób, której to autorka na siłę próbowała nadać miarę "epickiej"; oraz masę niepotrzebnych dramatów i sztywnych, nieautentycznie brzmiących dialogów, w efekcie otrzymamy "Tysiąc pocałunków". Gotowi na tę opinię?

Fabuła to jeden z najsłabszych punktów książki, co jak się domyślacie sprawia, że lektura nie jest przyjemna od samego początku. Jeśli zaczytujecie się w romansach czy NA, obiecuję wam, że w tej powieści nie zetkniecie się z niczym, z czym nie mieliście do czynienia już wcześniej (tysiące razy, prawdopodobnie).

W związku z tym, że dosłownie wszystko można przewidzieć od pierwszych stron, a same początki też nie wyglądają obiecująco, nie czułam ani odrobiny ekscytacji. Już nie wspominając o fakcie, że w pewnym momencie zauważyłam, że muszę zmuszać się do kontynuowania lektury.

Autorka stylizowała język na niemal liryczny, tak by poszczególne sceny miały nieco poetycki klimat. Niestety, fakt że dodała stanowczo zbyt dużo dramaturgii i wydarzeniom i sposobie w jakim napisała powieść sprawił, że książka wydała mi się okrutnie kiczowata i patetyczna. Wszystkie te przedramatyzowane dialogi czy niemal groteskowe wyolbrzymianie zdarzeń, bardzo działały mi na nerwy i jeszcze mocniej zrażały do kontynuowania. Gdyby nie upór, prawdopodobnie nie przebrnęłabym przez nawet połowę pozycji.

Tillie Cole postanowiła poruszyć dość ważny temat, jednak sposób w jaki to zrobiła i jak uromantyczniła sytuację, w jakiej postawieni zostali bohaterowie, wzbudził we mnie mieszane uczucia (z przewagą negatywnych), głównie dlatego, że nie szczędziła nierealnych rozwiązań i bajkowych momentów, które niby miały symbolizować nadzieję i wzbudzić tonę emocji w czytelniku. Mnie niestety jedynie rozdrażniły.

Nie potrafiłam zżyć się z bohaterami, już o polubieniu ich nie wspominając. Przez większą część czasu udawało mi się ignorować to jak źle i nierealistycznie zostali wykreowani, jednak sposób w jaki Poppy działa mi na nerwy pomimo sytuacji, w których ją postawiono, pozostawił gorzki posmak po skończeniu lektury. Naprawdę chciałam i starałam się z nią sympatyzować, ale ciągłe robienie z niej perfekcyjnego anioła bez skazy i słabe dialogi, gdzie brzmiała jak słaba aktorka z jeszcze gorszej telenoweli, po prostu mnie od niej odpychały. Nigdy nie lubiłam bohaterek a'la Mary Sue, więc Poppy również nie zaliczę do ulubienic.

Cała historia jest do bólu ckliwa i idiotycznie kiczowata. Coś co miało wzbudzić tonę emocji, i zapewnić intensywne, niezapomnianie doświadczenie, zamiast tego pozostawiło mnie skrajnie wykończoną, w paskudnym nastroju, bo po przewróceniu ostatniej kartki dotarło do mnie, że do końca miałam nadzieję, że w pewnym momencie coś się naprawi? I będę w stanie cieszyć się powieścią, albo przynajmniej nie-nienawidzić jej poznawania, niestety żaden cud nie nastąpił.

"Tysiąc pocałunków", niestety nie jestem w stanie polecić. Książkę zaliczyłabym do jednych z najgorszych przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie. Wydała mi się przewidywalna, mdła i przesłodzona. Napisana w koszmarnym stylu, chwilami tak przedramatyzowana, że aż groteskowa, jest również powieleniem schematów, a że autorka nie dodaje niczego świeżego od siebie, ani też nie ratuje historii wciągającym stylem bądź solidną kreacją bohaterów, zamiast tego serwując lukier i nierealistyczność na każdej stronie, czuję się bardzo rozczarowana. Czy gdybym poznała ten tytuł w innym okresie życia, dzieło miałoby szansę spodobać mi się bardziej? Kto wie. Nie twierdzę, że wy odbierzecie ją równie negatywnie jak ja, osobiście jednak do poznania tej powieści nie będę zachęcać.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/10/tysiac-pocaunkow-tillie-cole.html

Jak opisać recenzowaną dziś przeze mnie książkę Tillie Cole? Gdyby wrzucić do jednego kotła przyjaźń od dzieciństwa, nieco pustawych i papierowych bohaterów, miłość dwójki młodych osób, której to autorka na siłę próbowała nadać miarę "epickiej"; oraz masę niepotrzebnych dramatów i sztywnych, nieautentycznie brzmiących dialogów, w efekcie otrzymamy "Tysiąc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Rzeczywistość w jakiej żyją nastoletni Mateo i Rufus nie różni się za bardzo od naszej, z wyjątkiem faktu, że gdy nadchodzi dzień czyjeś śmierci, nieszczęsny wybraniec otrzymuje telefon z informacją o zbliżającym się końcu. Historia dwójki młodzieńców z recenzowanej dziś przeze mnie powieści, rozpoczyna się w środku nocy, gdy obydwoje dowiadują się, że zginą w ciągu następnych 24 godzin. Ich przypadkowa, kwitnąca znajomość może okazać się ostatnią szansą na pozamykanie doczesnych spraw i odkrycie różnicy pomiędzy egzystencją, a faktycznym życiem.

Dosłowne tłumaczenie oryginalnego tytułu książki znaczyłoby tyle co "Obydwoje na końcu zginą" i o ile nie będę dziś niczego spoilerować, od razu zaznaczam, że ta powieść jest dość przygnębiająca, więc jeśli lubicie cukierkowe historie z happy endem, obawiam się, że ten tytuł może być dla was pewnym wyzwaniem. Sam pomysł na fabułę przypadł mi do gustu, bo dodając ten mały "nadnaturalny" element w postaci przedśmiertnych telefonów, Adam Silvera otworzył przed sobą drzwi do pisania o życiu z perspektywy osób, które wiedzą że wkrótce zginą, co dało interesującą narrację i kazało czytelnikowi zastanowić się nad tym, jak sam by zareagował na informację, że wkrótce umrze.

Recenzowania dziś przeze mnie pozycja jest kolejną powieścią Silvery, którą miałam okazję przeczytać i coś co zauważyłam w jego piórze, to z jaką łatwością udaje mu się zmuszać czytelnika do refleksji o życiu, śmierci czy miłości. Wszystkie trzy poznane przeze mnie dzieła Silvery, pomimo że z gatunku Young Adult, miały w sobie coś błyskotliwego, co nie tylko nauczyło mnie szanować tego autora, ale również sprawiło, że trudniej jest mi zapomnieć o jego książkach. I o ile "Nasz ostatni dzień" znajduje się na ostatnim miejscu, jeśli chodzi o moich ulubieńców spod pióra tego pisarza, i tak wystawiłabym ocenę dobrą, bo ucieka co poniektórym irytującym schematom z jakich korzystają autorzy piszący dla młodzieży.

Elementy, do których nie zapałałam sympatią, to przede wszystkim wątek romantyczny - moim zdaniem - kompletnie niepotrzebny. Myślę, że gdyby autor poprzestał na podkreślaniu wartości przyjaźni, całość wypadłaby znacznie bardziej realistycznie. Miłość, w tym przypadku, wydawała mi się nie na miejscu, jakby ją wymuszono, ze względu na okoliczności. Poza tym, niestety do końca nie udało mi się zżyć z głównymi bohaterami książki. Biorąc pod uwagę, że poprzednie dzieła Silvery prezentowały mi narratorów, których łatwo dało się obdarzyć uczuciami, dystans jaki czułam do Mateo i w mniejszym, ale wciąż wyraźnym stopniu - do Rufusa, był gorzką pigułką do przełknięcia.

Akcja całej powieści rozgrywa się na przestrzeni na kilkunastu godzin, więc moglibyście pomyśleć, że całość postępuje dość szybko i dynamicznie, ale w rzeczywistości historia jest dość leniwa i rozwlekła, przez co zajęło mi trochę czasu, by dobrze się w nią wgryźć. Czasami miałam wrażenie, jakby autor przesadzał z opisami, na siłę próbując przedłużyć pewne wydarzenia, ale w ogólnym rozrachunku, detale i dygresje mają znaczenie i tworzą spójną kompozycję. Dobrym pomysłem okazały się rozdziały "wypełniające", skupiające się na przypadkowych osobach, które pokazywały dysonans pomiędzy myślami i sposobem zachowania bohaterów, wiedzących że niedługo umrą, a tymi z ich otoczenia (i nie tylko) przyzwyczajającymi się do myśli o nadciągającej stracie. Dało to pełniejszy obraz historii, pokazując, że nawet jeśli niektórzy zmagają się z tragediami, świat nie zatrzymuje się w miejscu, a życie toczy się dalej.

Książkę czytało mi się przyjemnie, ale bez większych emocji. Jako że do końca nie udało mi się zżyć z protagonistami, ich losy nie obchodziły mnie tak jak powinny. Największą zaletą okazał się sam pomysł i perspektywa bohaterów wiedzących, że niedługo zginą. Ilość pytań jakie niosła ta idea ("jak sama spędziłabym swój ostatni dzień?" etc.), ciągnący się za narratorami cień nadchodzącej śmierci tworzący ponurą aurę, oraz refleksyjna natura powieści i mnóstwo nadziei zawartej w poszczególnych rozdziałach, sprawiły, że wciąż lekturę oceniam pozytywnie.

Jeśli typowe książki z gatunku Young Adult wydają wam się zbyt schematyczne i naiwne, serdecznie polecam zainteresować się piórem Adama Silvery, gdyż jego powieści naprawdę trudno wyrzucić z głowy. Na tyle na ile "Nasz ostatni dzień" nie był aż tak rewelacyjny jak poprzednie dzieła autora i tak pozycja ta wybija się ponad inne młodzieżówki i zasługuje na uwagę. Poszukujących sensownej lektury YA, która ma szansę zmusić do refleksji, a przy okazji napełnić wdzięcznością do życia i nadzieją na przyszłość, zachęcam do zainteresowania się tym tytułem.

http://sherry-stories.blogspot.com/2019/08/nasz-ostatni-dzien-adam-silvera.html

Rzeczywistość w jakiej żyją nastoletni Mateo i Rufus nie różni się za bardzo od naszej, z wyjątkiem faktu, że gdy nadchodzi dzień czyjeś śmierci, nieszczęsny wybraniec otrzymuje telefon z informacją o zbliżającym się końcu. Historia dwójki młodzieńców z recenzowanej dziś przeze mnie powieści, rozpoczyna się w środku nocy, gdy obydwoje dowiadują się, że zginą w ciągu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie-tak-do-końca-daleka-przyszłość, a konkretnie rok 2044 to niezły bajzel. Kryzys zrujnował nawet największe kraje, a ludzie uciekają od ponurej rzeczywistości pełnej biedy i głodu, do wirtualnego świata zwanego OASIS, już od jakiegoś czasu zastępującego real i dającego wszystkim darmową możliwość uczenia się, poznawania innych, czy "podróżowania". Dodatkową atrakcją stymulacji z pewnością jest zagadka twórcy OASIS - ekscentrycznego Hallidaya, wiodąca do fortuny dla szczęśliwca, któremu uda się poprawnie zinterpretować wskazówki...

"Player One" to chyba najbardziej znane dzieło Ernesta Cline'a, które ja miałam przyjemność poznać parę tygodni temu, czyli całe lata po premierze. Książka odnalazła mnie jednak we właściwym momencie, ponieważ udało jej się przerwać dość długi zastój czytelniczy. To co ujęło mnie w niej najbardziej, to jak geekowa i uroczo nerdowska jest. Stałe nawiązania i odniesienia do pop-kultury lat 80. sprawiły, że kompletnie się w niej zatraciłam. Zdaję sobie jednak sprawę, że o ile dla mnie - również nerda z wyboru - element ten uchodzi za zaletę, inni - ci nie do końca obeznani w temacie lub nieinteresujący się anime, grami, filmami, serialami i książkami tamtych lat, mogą uznać stałe referencje za dość nachalne. A jako że stanowią one praktycznie korzenie tej powieści, cała historia prawdopodobnie nie wzbudzi sympatii niezainteresowanych klimatami, dlatego zanim sięgniecie po tę pozycję, musicie zadać sobie pytanie jak głęboko tkwicie w świecie geeków.

Coś co zdecydowanie można uznać za jeden z największych plusów powieści, to szybkie tempo. Książkę napisano w sensowny sposób, a to jak solidnie jest skonstruowana, nie pozwala nam zaznać nudy, bo stale się w niej coś dzieje. Ponieważ poszczególne wydarzenia postępują dość żwawo, a całości pomaga naturalna płynność akcji-reakcji i dynamika, w historii można przepaść od pierwszych stron. Pomimo, że fabuła oscyluje wokół zagadek oraz odniesień do pop-kultury lat 80. i jest w niej parę momentów, gdzie bohaterowie nieco przystają by nad czymś pomyśleć, lub by autor miał szansę wyjaśnić czytelnikowi kolejne nawiązania, osobiście nie mogłam oderwać się od lektury. Zwroty akcji sprawnie łączyły różne części książki, więc w połączeniu z dynamiką, miało się wrażenie, jakbyśmy znajdowali się w rwącym nurcie rzeki, z którego nie było ucieczki aż do przewrócenia ostatniej strony.

Świat wykreowany to kolejny element, który warto pochwalić. Ponieważ technologia stale się rozwija i ulepsza, wkraczanie w OASIS wraz z bohaterami książki nie wydawało się nierealistyczne, odległe, czy trudne do wyobrażenia - wręcz przeciwnie. Poza tym, naprawdę spodobał mi się kontrast pomiędzy opisanym przez autora realem, a stymulacją. Podczas gdy rzeczywistość roku 2044 w książce przypominała antyutopię, szarą, brudną, zimną pełną głodu i biedy, o tyle OASIS było wszystkim czego poszczególni użytkownicy mogliby sobie zażyczyć. Dzięki tej różnorodności i braku granic, nigdy nie miało się pewności do jakiego wymiaru wkroczą bohaterowie w kolejnym rozdziale, więc powieść stale zaskakiwała, a plastyczne opisy pozwalały wyobraźni buzować.

Dodając do wszystkich zalet, o których wspomniałam powyżej, naprawdę sensowną kreację bohaterów, otrzymujemy jedną z najlepszych powieści sci-fi młodzieżowych, jakie czytałam. Ernest Cline świetnie sobie radzi z budowaniem napięcia, konstruowaniem solidnej fabuły i rozpisywaniem akcji w taki sposób, by czytelnik się nie nudził, jeśli jednak postacie nie wzbudzałyby sympatii, lektura nie byłaby aż tak udana. Szczęśliwie, zarówno narrator: nastoletni Wade, jak i bohaterowie przyboczni, których poznajemy w trakcie wgłębiania się w historię, zdają się realni. Pełni wad i zalet, nie są obojętni na emocje czy doświadczenia i ewoluują wraz z upływem czasu, co jeszcze bardziej dodaje im realizmu.

"Player One" to książka, która totalnie zasługiwała na rozgłos jaki dostała. W trakcie lektury świetnie się z nią bawiłam, a wciągająca akcja nie pozwoliła mi zaznać nudy nawet na sekundę. Poza tym, jestem szalenie wdzięczna, że autorowi udało się ponownie rozbudzić we mnie entuzjazm do czytania. Jego dzieło było dokładnie tym czego potrzebowałam. Jeśli przepadacie za młodzieżowym sci-fi, z elementami thrillera, a w dodatku jesteście geekami, bądź nie przeszkadzają wam odwołania do pop-kultury, serdecznie zachęcam do zainteresowania się tym tytułem.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/06/player-one-ernest-cline.html

Nie-tak-do-końca-daleka-przyszłość, a konkretnie rok 2044 to niezły bajzel. Kryzys zrujnował nawet największe kraje, a ludzie uciekają od ponurej rzeczywistości pełnej biedy i głodu, do wirtualnego świata zwanego OASIS, już od jakiegoś czasu zastępującego real i dającego wszystkim darmową możliwość uczenia się, poznawania innych, czy "podróżowania". Dodatkową atrakcją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O dziełach Neila Gaimana można powiedzieć wiele, ale nie że są "zwyczajne". "Księga cmentarna" zabiera nas na jeden z angielskich cmentarzy, dokąd zawędrował chłopczyk uciekający przed mordercą, którego ofiarami padła cała jego rodzina. Młody bohater szybko zostanie zaadoptowany przez okoliczne duchy i pokaże czytelnikowi co w życie dorastającego dziecka mogą wnieść nieżywi.

Recenzowana dziś przeze mnie pozycja zawiera wszystkie elementy, które zdążyłam pokochać czytając poprzednie dzieła Gaimana - jak świetną strukturę fabularną, która dzięki mocnemu, mrocznemu wstępowi niemal zalewa nas ciężką, namacalną atmosferą. Pomimo że akcja szybko zwalnia, by skupić się na przedstawieniu nam poszczególnych etapów dorastania głównego bohatera - Nika, klimat nie znika aż do ostatniego zdania, przez co podczas lektury nie można się nudzić. Elektryzująca atmosfera oraz magnetyczne, plastyczne pióro Gaimana, dające możliwość wyobrażenia sobie zdarzeń, sprawiają, że czytanie tej książki jest prawdziwą przyjemnością.

Głównym bohaterem powieści jest dziecko, z czasem dorastające na nastolatka, więc książka od początku daje czytelnikowi dość interesującą perspektywę na wydarzenia. Wychowana przez duchy istota, stanowi pomost pomiędzy tym co żywe, a martwe. Ta pozycja to nie tylko świetna bajka z elementami gotyckimi, ale także historia o tym jak człowiek poszukuje kontaktu z innymi, starając się zrozumieć świat i znaleźć w nim swoje miejsce. To również niesamowita opowieść o dorastaniu i o relacjach, ze szczyptą specyficznej dla Gaimana ironii.

Czytanie tej książki wydało mi się fascynującym doświadczeniem. Ponieważ poszczególne rozdziały skupiają się na różnych etapach życia dorastającego Nika, czasami ma się wrażenie jakby jego przygody z poszczególnych lat stanowiły osobne opowieści, ale chyba właśnie dlatego wydawały mi się one tak czarujące. Poza tym, to niezwykłe, że czytelnik dostał możliwość śledzenia losów chłopca odkąd ten był maluchem, do lat nastoletnich. Widzimy jak kształtuje się jego osobowość, charakter oraz jak poszczególni bohaterowie i wydarzenia odciskają na nim swoje piętno.

Moim ulubionym elementem powieści były jednak postacie. Ponieważ Gaiman obsadził akcję głównie na cmentarzu pełnym duchów osób żyjących przed wieloma laty, miałam wrażenie, jakbym czytała o historii rozgrywającej się w zamierzchłych czasach, a nie w XXI wieku. Otoczony przez nieżywych Nik, ma szansę uczyć się od nich, a także nabierać doświadczenia, tymczasem czytelnik zostaje oczarowany różnorodnością, bo gdziekolwiek by nie spojrzeć, nie brak tam postaci, z których każda wydawała się ciekawsza od poprzedniej. Te opowieści starych dusz! Te cenne lekcje przekazane chłopcu, który stara się je wprowadzić w życie w obecnych czasach, w trakcie odkrywania otocznia i poznawania samego siebie!

Podoba mi się jak żadnej książki Gaimana nie można wrzucić do jednego wora, jeśli chodzi o gatunek literacki. "Księga cmentarna" na przykład, to mieszanka powieści dla młodszych czytelników, z elementami thrillera, kryminału, horroru, a także baśni. Ponieważ nastrój od początku jest dość mroczny, a bogaty język autora działa pobudzająco na wyobraźnię, lektura powieści to znakomita uczta literacka. Ten tytuł definitywnie powinien znaleźć się na liście do przeczytania u fanów Gaimana. Jeśli zaś wciąż nie znacie twórczości tego obdarzonego niebywałą wyobraźnią pisarza, do poznania jego dzieł mogę jedynie zachęcić, ponieważ osobiście, absolutnie przepadłam na punkcie Gaimanowych historii.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/06/ksiega-cmentarna-neil-gaiman.html

O dziełach Neila Gaimana można powiedzieć wiele, ale nie że są "zwyczajne". "Księga cmentarna" zabiera nas na jeden z angielskich cmentarzy, dokąd zawędrował chłopczyk uciekający przed mordercą, którego ofiarami padła cała jego rodzina. Młody bohater szybko zostanie zaadoptowany przez okoliczne duchy i pokaże czytelnikowi co w życie dorastającego dziecka mogą wnieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po dwóch latach nieobecności, Vianne i jej dwie siostry czarownice, wracają do Francji chcąc dowiedzieć się czy też Wielki Mistrz Loży magów wciąż jest w stanie uchronić wszystkich przed demonami. Bariera chroniąca świat przed tymi mrocznymi stworzeniami z każdym dniem staje się coraz cieńsza, więc dziewczęta wiedzą, że nie mają zbyt wiele czasu, by spróbować nie dopuścić do katastrofy. Problem w tym, że owy Mistrz - Ezra, to również wielka, nieszczęśliwa miłość Vianne, a te dwa lata bez kontaktu, zmieniły obydwojga z nich.

Nie będę kłamać: mam lekką słabość do książek skupiających się na czarownicach. Jako że jest to temat niewyczerpanej inspiracji, odkrywanie różnych perspektyw autorów na magię i czary, przynosi mi mnóstwo uciechy. Przed przystąpieniem do lektury powieści Marah Woolf nie spodziewałam się cudów, wiedząc, że autorka ma dość specyficzne pióro i pisze ona dość proste, naiwne historie, mierząc w grupę docelową nastolatków. Niestety, nawet brak wymagań nie uchronił mnie przed rozczarowaniem i rozdrażnieniem, rosnącymi z każdą kolejną, przeczytaną stroną.

Jednym z wielu problemów jakie zauważyłam w tej książce jest jej główna bohaterka. Wykreowana na perfekcyjny przykład zdesperowanej Mary Sue, z dodatkiem kompleksu płatka śniegu, sprawiła, że lektura powieści od samego początku nie była dla mnie przyjemna. Nie chcę niczego spoilerować, więc jedyne co powiem to że nienawidzę niezdecydowanych, zdziecinniałych idiotek, przeczących samym sobie, które okazują się tymi Wyjątkowymi. Totalnie Specjalnymi. Jedynymi, które mogą cokolwiek zmienić. Wybrańcami do uratowania świata. Wszystkie elementy, użyte przez Marah Woolf do wykreowania Vianne, to również elementy, których najbardziej w książkach nienawidzę, możecie się zatem domyślić, że wgłębianie się w historię, mając za narratorkę kogoś kim się gardzi, nie należało do najlepszych doświadczeń.

Inną wadą powieści jest to, że... nie serwuje ona KOMPLETNIE niczego nowego. Bazuje na dobrze znanych schematach, wszystkie wydarzenia da się zatem przewidzieć od pierwszych stron, a biorąc pod uwagę z jaką dramaturgią autorka pisze o tym co się dzieje, cała historia wydaje się okropnie melodramatyczna, chwilami niemal groteskowa. Poza tym, kreacja świata naprawdę kuleje, biorąc pod uwagę fakt, że Marah Woolf niczego nie wyjaśnia. Przykład? Pisarka od początku zaznacza, że są jakieś różnice między czarodziejami, czarownicami, a magami, jednak ponieważ nigdy nie raczy nas wyjaśnieniem, skazani jesteśmy na domysły. Strasznie nie lubię, gdy autorzy próbują załatać dziury logiczne magią, przy tym zostawiając czytelnika w mgle niewiedzy, więc i tutaj, bardzo się zawiodłam.

W powieści brak solidnej akcji. Fabuła niby jest, a jednak naprawdę jej nie ma. Wielka misja sióstr, z którą powróciły do Francji, szybko staje się tłem dla przedramatyzowanej, kiczowatej historii miłosnej, która to jest kolejnym elementem zasługujących na krytykę. Począwszy od tego, że obiekt westchnień protagonistki jest zwykłym dupkiem, który to autorka mało subtelnie co stronę próbuje wyidealizować coraz bardziej, a skończywszy na fakcie, że jego obecność sprawia, że jeszcze trudniej polubić Vianne, która raz chce go pocałować, tylko po to, by dwa akapity później na niego wyklinać i obiecywać sobie dystans... i tak na okrągło przez ponad 400 stron. Romans łatwo określić naiwnym i straszliwie toksycznym. Trochę męczy mnie jak pisarze wciąż promują niezdrowe zachowania między "zakochanymi". Miałam nadzieję, że zostawimy to w 2014 roku wraz z przemijającą modą na paranormal-romance, niestety - myliłam się.

Strasznie ciężko było mi wgryźć się w tę książkę. Ponieważ od samego początku wydawała mi się naiwna, infantylna i przedramatyzowana na siłę, akcja szybko zginęła przygnieciona toną niepotrzebnej miłosnej dramy i wkurzającym zachowaniem Vianne zachowującej się jak czternastolatka próbująca uchodzić za dorosłą, nie czułam zainteresowania wydarzeniami. Dynamika zaczęła pojawiać się jakieś sto stron przed końcem, niestety do tego momentu zdążyłam już znienawidzić zarówno główną bohaterkę, jak i jej obiekt westchnień i wywyższany motyw "protagonistki płatku śniegu". Biorąc pod uwagę, że nie miałam jakichś specjalnych oczekiwań wobec tego tytułu, to fakt, że mimo wszystko i tak się zawiodłam, nie mówi za dobrze o książce.

"Siostra gwiazd" to powieść naiwna, prosta i przewidywalna. Wraz z tabunem postaci, którzy zostali spłaszczeni do roli obchodzenia się z - podobno - dorosłą Vianne jak z jajkiem, toksycznym wątkiem romantycznym i brakiem świeżych rozwiązań fabularnych, zdecydowanie nie zapadnie mi w pamięci jako udany tytuł. Osobiście jestem bardzo rozczarowana, nikogo więc raczej nie zdziwi, gdy napiszę, że powieści nie polecam. Jeśli wciąż czujecie się zainteresowani, uprzedzam, by nie spodziewać się cudów, a także by uzbroić się w cierpliwość jeśli chodzi o protagonistkę i to jakie decyzje podejmuje. Myślę, że powieść ma szansę spodobać się tym, którzy nie czytali jeszcze za wiele fantasy czy paranormal-romance i nie oczekują wiele od lektury. Desperacki cliffhanger kończący pierwszy tom, niestety nie okazał się wystarczająco dobry, by zainteresować mnie resztą trylogii, dlatego moja przygoda z Vianne kończy się na "Siostrze gwiazd". Wielka szkoda.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/04/siostra-gwiazd-marah-woolf.html

Po dwóch latach nieobecności, Vianne i jej dwie siostry czarownice, wracają do Francji chcąc dowiedzieć się czy też Wielki Mistrz Loży magów wciąż jest w stanie uchronić wszystkich przed demonami. Bariera chroniąca świat przed tymi mrocznymi stworzeniami z każdym dniem staje się coraz cieńsza, więc dziewczęta wiedzą, że nie mają zbyt wiele czasu, by spróbować nie dopuścić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Debiutowe dzieło Dante Medemy to napisana w formie wierszy, e-maili i wiadomości tekstowych, historia o nastoletniej Cordelii, której życie zmienia się po przeprowadzeniu testu DNA. Osadzona w miasteczku na Alasce opowieść, przeprowadzi czytelnika przez zbliżającą się w kierunku bohaterki burzę i wszystkie - dobre i złe - konsekwencje odkrycia tajemnic.

Nie jestem osobą, która szczególnie dobrze radzi sobie z poezją. Szczerze mówiąc, rzadko kiedy wiersze w czasach szkolnych, były w stanie do mnie przemówić czy wzbudzić jakieś większe emocje, w związku z czym - oprócz pewnych wyjątków - pozostałam dość sceptycznie nastawiona do tego gatunku literackiego. A jednak powieść Dante Medemy, w większości napisana w formie wiersza, okazała się bardzo miłą niespodzianką. Dlaczego?

Przede wszystkim, trzeba pochwalić jak wiele informacji i treści autorce udało się zawrzeć w wierszach Cordelii, opowiadającej nam przez nie, swoją historię. Pomimo, że teksty są niezbyt długie, mamy okazję dzięki nim poznać całą rodzinę bohaterki, a także jej znajomych, jak roztrzepaną przyjaciółkę Sanę, czy tajemniczego Kodiaka. Dante Medema udowodniła, że nie potrzeba długiej formy pisanej, by dać czytelnikowi okazję do zgłębienia losów poszczególnych postaci. Wiersze, e-maile i wiadomości w zupełności wystarczają, byśmy dowiedzieli się jak wygląda ich sytuacja oraz jakie łączą ich relacje.

Myślę, że wyjątkowość tej książki wynika również z faktu, że wiersze są na swój piękny sposób dosadne. Autorka nie stara się na sztuczną subtelność i o ile część z tekstów jest naprawdę melancholijna i emocjonalna, na tyle reszta w surowy, gorzki sposób chwyta codzienność Cordelii. Na własnej skórze czujemy wiszące w powietrzu napięcie, ciężar niewypowiedzianych słów, czy rosnącą w głównej bohaterce wściekłość. Całe to tsunami emocjonalne jest dla czytelnika jasne jak dzień, a dzięki temu, że Cordelia stale dochodzi do nowych wniosków, jesteśmy świadkami jej ewolucji i stopniowego dojrzewania również w kwestii uczuć.

Uwielbiam to jak namacalne stały się emocje na kartkach tej książki. Od samego początku stajemy się częścią historii, zdając sobie sprawę z zagubienia Cordelii i tego jak nie na miejscu czuje się w otoczeniu bliskich. Lektura upływa szybko, dzięki takiej, a nie innej formy treści, jednak z myśli nie znika tak łatwo. Warto pochwalić tu to jak naturalne wydawały się wiersze, jak trafnie oddawały one stany emocjonalne narratorki, i jak perfekcyjnie całość dopełniały e-maile i wiadomości. Czytelnik nie ma szansy się zgubić gdzieś po drodze, a doświadczanie wraz z Cordelią miłości, przywiązania, zauroczenia, ale również poczucia wyobcowania, jest naprawdę cudowne i warte każdej sekundy poświęconej książce.

"Projekt prawda" to nietypowa, w najlepszym znaczeniu tego słowa, powieść młodzieżowa, która jednak ma szansę zachwycić czytelników w każdym wieku. Liryczna, nastrojowa, melancholijna, pełna emocji skrytych w każdym zdaniu, skupia się na samopoznaniu i samorealizacji, będącymi tak ważną częścią dorastania. Mówi o tym co (i kto) czyni człowieka tym kim jest oraz pokazuje istotę roli rodziców w procesie dojrzewania i poszukiwania własnego "ja" przez dziecko. Piękna, pokazująca różne formy miłości, zdecydowanie zasługuje na uwagę. Nie tylko dla fanów poezji!

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/03/projekt-prawda-dante-medema.html

Debiutowe dzieło Dante Medemy to napisana w formie wierszy, e-maili i wiadomości tekstowych, historia o nastoletniej Cordelii, której życie zmienia się po przeprowadzeniu testu DNA. Osadzona w miasteczku na Alasce opowieść, przeprowadzi czytelnika przez zbliżającą się w kierunku bohaterki burzę i wszystkie - dobre i złe - konsekwencje odkrycia tajemnic.

Nie jestem osobą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niecałe sześć lat od premiery "Zimy koloru turkusu", czyli drugiego - i swego czasu - ostatniego tomu serii opowiadającej o Emely i Elyasie, przyszła pora na niespodziewany i definitywnie nieplanowany tom trzeci. Jeśli czytaliście poprzednie części i zastanawiacie się o czym jest najnowsza, skoro historia skończyła się w dość sensowny sposób - fabułę w książce porównałabym do nowych początków i wszystkiego co z nimi związane - nie pominąwszy wątpliwości.

W przedmowie "Wiosny koloru słońca", na czytelnika czeka prośba autorki, by przed rozpoczęciem lektury najnowszego tomu, ponownie zapoznać się (lub sięgnąć po raz pierwszy - jeśli ktoś nie miał wcześniej do czynienia z serią) poprzednie części. Prośba ta nie jest głupia, bowiem akcja trójki zaczyna się tuż po finalnej scenie z tomu drugiego. Ponowne przeczytanie poprzedniczek daje czytelnikowi możliwość przypomnienia sobie wszystkich detali, imion i zdarzeń, a także pozostawia wrażenie płynności, stanowiąc pomost między sequelami.

Jako że osobiście, poprzednie dwa tomy czytałam lata temu, tuż po premierach, ponowne ich poznanie nie tylko pozwoliło mi odświeżyć sobie pamięć, ale również przygotowało na to co może przynieść trójka, uświadamiając, że teraźniejsza ja ma dużo więcej do zarzucenia autorce, niż ja sprzed paru lat. Być może to kwestia tego, że wtedy byłam młodsza, lub że w tej chwili mam inne doświadczenia i jestem zdecydowanie bardziej wyczulona na niektóre elementy, ale ponowna lektura dwóch pierwszych tomów serii mimo że dość relaksująca, nie była aż tak dobrym doświadczeniem jak w przeszłości. Wciąż, cieszę się, że dostosowałam się do prośby autorki, bo dzięki temu, do lektury trójki podeszłam bez wygórowanych oczekiwań.

Jedną z różnic, które można zauważyć podczas czytania najnowszego tomu, jest fakt, że o ile dwie poprzednie części miały dość wyraźnie nakreśloną linię fabularną, o tyle trójka nie trzyma się sztywno schematów. Autorka pozwala sobie na dużo więcej przypadkowych scen, dialogów niewprowadzających wiele do akcji, ale za to umacniających więzi między bohaterami. O ile oryginalna duologia skupiała się na wydarzeniach, o tyle najnowszy tom poświęcony został uczuciom, przyjaźni, relacjom. Muszę przyznać, że jest w tym pewien czar. Pomimo braku konkretnej akcji, czytelnik (wiedzący czego nie oczekiwać po tytule z gatunku NA) się nie nudzi, mając okazję zrelaksować się przy lekkiej lekturze.

Coś do czego mam mieszane uczucia to sposób w jaki został poruszony wątek choroby psychicznej. Doceniam, że o depresji pisze się teraz więcej, zwracając uwagę na to jak poważnym stała się problemem we współczesnym świecie, ale jeśli chodzi o serię Cariny Bartsch, znalazłabym kilka obiekcji odnośnie tego jak autorka podeszła do tematu zdrowia mentalnego. Jako że jest to temat, na który jestem najbardziej wyczulona, przy jednym z dialogów z "Wiosny koloru słońca" i tego jak pisarka próbowała uprościć cały problem, nie mogłam darować sobie gorzkiego parsknięcia. Innym elementem niewzbudzającym mojego entuzjazmu było mało subtelne wciskanie opinii Bartsch na temat społeczeństwa i problemów współczesnego świata do dialogów. Wytrącało mnie to z rytmu i dawało wrażenie, jakby autorka moralizowała na siłę.

We "Wiośnie koloru słońca" nie dzieje się wiele, a jednak mimo wszystko, lektura nie jest ciężka czy nużąca, a wszystko to za sprawą realistycznie przedstawionych bohaterów, którzy mierzą się z problemami mogącymi przytrafić się każdemu z nas. Fabuła w tej części jest lekka, nienachalna i nie ma aż tak wielkiego znaczenia jak umacniające się relacje pomiędzy postaciami. Nie tylko ze względu na tytuł, powiedziałabym, że ta pozycja to świetna propozycja na wiosenne czytadło. Niezmuszająca do myślenia, czarująco prosta, lekka i relaksująca, pozostawia dramaty w przeszłości i pokazuje nowe początki i odradzającą się nadzieję.

"Wiosna koloru słońca", mimo że nieplanowana, okazała się bardzo miłym dodatkowym tonem, który pozwolił czytelnikowi jeszcze bardziej zżyć się z bohaterami oraz dał szansę towarzyszyć im poprzez emocjonalną przeprawę do przebaczenia i pożegnania przeszłości. Specyficzny dla relacji Emely-Elyas humor, cięte dogryzki i sarkastyczne dialogi, a także wiarygodnie przedstawione emocje to coś co na zawsze będę wiązać z tą serią. Nie powiem, że trzeci tom to książka doskonała czy rewelacyjna, ale zdecydowanie pomogła mi się rozluźnić i przyniosła ciepło. Jeśli poszukujecie lekkiej, romantycznej historii i przepadacie za motywem od-nienawiści-do-miłości, a wciąż nie mieliście do czynienia z tą serią, serdecznie zachęcam do zainteresowania się nią. Jeśli zaś polubiliście dwa poprzednie tomy i zastanawiacie się czy sięgnąć po najnowszy - sądzę, że się nie rozczarujecie, a wręcz po raz kolejny ulegniecie czarującemu stylowi autorki.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/03/wiosna-koloru-sonca-carina-bartsch.html

Niecałe sześć lat od premiery "Zimy koloru turkusu", czyli drugiego - i swego czasu - ostatniego tomu serii opowiadającej o Emely i Elyasie, przyszła pora na niespodziewany i definitywnie nieplanowany tom trzeci. Jeśli czytaliście poprzednie części i zastanawiacie się o czym jest najnowsza, skoro historia skończyła się w dość sensowny sposób - fabułę w książce porównałabym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie zliczę przypadków serii, w których kontynuacje wypadały gorzej od części pierwszych. Zwłaszcza gdy w grę wchodziła trylogia, w której drugi tom okazywał się zapychaczem pomiędzy ekscytującą jedynką, a rozstrzygającą fabułę trójką. Po tym jak Pierce Brown rozkochał mnie w swoim piórze i świecie stworzonym ze "Złotą krwią", do "Złotego Syna" podchodziłam z pozytywnym nastawieniem, ale nie bez obaw, że być może sequel mnie zawiedzie. Szybko miałam się jednak przekonać, że gdy mówimy o autorze Red Rising, reguła "gorszy drugi tom" zmienia się w "tom drugi przerastający jedynkę pod wszystkimi możliwymi względami".

Od pierwszych stron drugiego tomu serii rzuca się w oczy, że ta część jest pod wieloma względami dojrzalsza od pierwszej. O ile poprzedniczkę z łatwością wrzuciłam do worka "dystopia/sci-fi młodzieżowe", o tyle kontynuacja kompletnie tam nie pasuje. Szczerze mówiąc, przy "Złotym Synu", jedynka wypada naiwnie i prosto - a mówię to jako wielka fanka pierwszego tomu. Czy to za sprawą przeskoku czasowego, starszego głównego bohatera, czy też przeniesienia miejsca akcji do "dorosłego świata", dającego autorowi okazję do popisania się i pokazania szerszej perspektywy na wydarzenia, sequel od początku wydaje się solidniejszy, dosadniejszy, brutalniejszy i dużo bardziej poważny.

Na tyle na ile pierwszy tom zasiał ziarna spisku i głównej intrygi, a także uformował podwaliny fabuły i postawił fundamenty świata wykreowanego, na tyle to tom drugi pokazuje, że ludzie nie dzielą się na dobrych i złych, nic nie jest czarno-białe, a także zmusza bohaterów do kwestionowania swoich wartości moralnych i podjętych decyzji. Jedynka dała nam niewielki wgląd w to czym rządzi się uniwersum, ale to dwójka w pełni uświadamia z czym przyjdzie się zmierzyć głównemu bohaterowi, w kontynuowaniu swojej misji. Sequel przepełniono wojną, realną, straszliwą, brutalną, przy której spiski i potyczki z pierwszego tomu wydają się krwawą, lecz wciąż dziecięcą zabawą. Inną zmianą jest także to, że o ile w jedynce przeważał element dystopii, o tyle dwójka to już w całości science-fiction.

Drugi tom prezentuje nie tylko solidnie utkaną fabułę, pomysłowe, świeże wątki, kolejnych niesamowitych bohaterów, których poznawanie jest ekscytujące, ale także udowadnia, że Pierce Brown nie ma zamiaru zwalniać, a jedynka była jedynie wstępem do czegoś dużo większego. Lektura kontynuacji zabiera nas prosto w sam środek politycznych intryg i wojennych taktyk, które to są powodem czemu nie zaliczam już serii do "młodzieżowych". Sequel skupia się na strategiach, na szukaniu rozwiązania sytuacji, które często wydają się przegrane. Jako że Darrow wciąż jest błyskotliwym protagonistą, możecie być pewni, że nie zabraknie tu dynamiki, zaskakujących zwrotów akcji, jak również trudnych wyborów.

Coś co bardzo chwaliłam sobie w pierwszym tomie, to doskonała kreacja bohaterów. Żadne z nich nie było wyidealizowane, wszyscy mieli wady i zalety, a dzięki temu wydawali się realni. W dwójce, autor pozwala im dorastać, ucząc się przez doświadczanie nowych rzeczy. Obserwowanie tej ewolucji jest jednym z moich ulubionych elementów w serii. Podoba mi się też jak relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami również ulegają zmianom, odzwierciedlając okoliczności. Bohaterom nie są obce błędy, dzięki czemu możemy zobaczyć jak niektóre przyjaźnie stawiają czoła realistycznie przedstawionym wzlotom i upadkom.

Pióro autora w dalszym ciągu magnetyzuje, dzięki czemu czytanie jego dzieła należy do jednego z barwniejszych doświadczeń, jakie może przeżyć czytelnik. Jako że skala drugiego tomu i tego jak został napisany, wydaje się większa, lektura sequela gwarantuje kompletną ucieczkę od rzeczywistości. Pierce Brown ponownie wrzuca nas w sam środek cyklonu, prowadząc w niewiarygodną, ekscytującą, ale również dramatyczną przygodę, która jest również bardziej krwawa i brutalniejsza od tej przedstawionej w tomie pierwszym. Nie wspominając już o ogromnym, finalnym cliffhangerze, który pozostawia czytelnika w absolutnym oszołomieniu. Drobna rada? Przed zaczęciem lektury kontynuacji, upewnijcie się, że w zasięgu wzroku macie również tom trzeci, bo zapewniam, że będziecie chcieli się na niego rzucić jak tylko przewrócicie ostatnią kartkę dwójki.

"Złoty Syn" to książka, która nie tylko mnie nie zawiodła, ale co ważniejsze: przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Seria Pierce'a Browna ma wszystko czego moglibyście oczekiwać od solidnej kontynuacji. Świetnie zbudowany świat, genialnie utkaną fabułę, w której nie brak nagłych zwrotów i interesujących wątków, jak również fascynujących bohaterów: zarówno pozytywnych i negatywnych, których losy będziecie śledzić z rosnącą ciekawością. Sequel czytałam z zapartym tchem, nie mogąc się doczekać, by sprawdzić dokąd zaprowadzą bohaterów ich trudne wybory. Jeśli któryś autor zasługuje na większy rozgłos, to z całą pewnością jest nim Pierce Brown, który serią Red Rising kompletnie podbił moje serce. Polecam.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/03/red-rising-zoty-syn-pierce-brown.html

Nie zliczę przypadków serii, w których kontynuacje wypadały gorzej od części pierwszych. Zwłaszcza gdy w grę wchodziła trylogia, w której drugi tom okazywał się zapychaczem pomiędzy ekscytującą jedynką, a rozstrzygającą fabułę trójką. Po tym jak Pierce Brown rozkochał mnie w swoim piórze i świecie stworzonym ze "Złotą krwią", do "Złotego Syna" podchodziłam z pozytywnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Firmin przychodzi na świat w jednej z Bostońskich księgarni. Najmniejszy i najsłabszy z rodzeństwa, musi się nauczyć jak przetrwać na własną rękę - czy też raczej łapkę. Szybko orientuje się, że konsumowanie stron książek pomaga... a jeszcze bardziej w przetrwaniu pomaga owych książek czytanie... Wraz z rosnącym apetytem wiedzy, szczur przedstawi czytelnikowi historię, w której główne skrzypce będzie grała samotność.

Nowelka Sama Savage to krótka powiastka filozoficzna, dodatkowo wzbogacona estetycznymi, pasującymi do całości ilustracjami. Pomimo, że głównym bohaterem książki jest szczur, jego obserwacje na temat zmian, a także odruchów ludzkich są zaskakująco trafne. Autor zabiera czytelnika w głąb strapionego umysłu, kwestionującego samotność. Wyizolowany od społeczeństwa, desperacko poszukujący więzi z człowiekiem, równocześnie obawiający się granicy między tym co ludzkie, a szczurze, Firmin wiedzie swoją smutną, przygnębiającą egzystencję, w której jedynym światełkiem są książki.

Historia Sama Savage jest na swój prosty sposób błyskotliwa, mówi bowiem o czymś z czym zmaga się wiele osób w społeczeństwie. Niezrozumienie, izolacja, paląca samotność i strach przez byciem pozostawionym samemu sobie. W pewnych momentach miałam jednak wrażenie, że niektóre opisy i sytuacje zostały niepotrzebnie rozciągnięte i jakkolwiek liczne obawy Firmina pokrywały się z moimi, na dłuższą metę nie byłam w stanie w pełni utożsamić się z opowiastką. Nie zmienia to jednak faktu, że jest sprytna i w pewien sposób piękna. Pełna cudownych cytatów i realnych emocji. Autor świetnie uchwycił zmiany zachodzące w sąsiedztwie księgarni, udało mu również się przedstawić pełnokrwistą przyjaźń, a także poczucie pustki.

"Firmin" to powieść o tym, jak przychodzimy na świat nie zdając sobie w pełni sprawy z tego, że jesteśmy naczyniami, które wraz z upływem dni, zapełniają się doświadczeniami, obawami, emocjami i pragnieniami, z których wielu nie można zaspokoić. Ponura, choć chwilami humorystyczna, pełna metafor i sprytnie wplątanych w treść filozofii, szczególnie mocno ma szansę przypaść do gustu świadomym przepaści dzielących poszczególne osoby. Osobiście, w dziele nie jestem co prawda zakochana, ale doceniam wiele jej elementów i nie żałuję, że się na nią natknęłam.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/02/firmin-sam-savage.html

Firmin przychodzi na świat w jednej z Bostońskich księgarni. Najmniejszy i najsłabszy z rodzeństwa, musi się nauczyć jak przetrwać na własną rękę - czy też raczej łapkę. Szybko orientuje się, że konsumowanie stron książek pomaga... a jeszcze bardziej w przetrwaniu pomaga owych książek czytanie... Wraz z rosnącym apetytem wiedzy, szczur przedstawi czytelnikowi historię, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mitologia nordycka jest pełna mistycznych mocy, intryg, potyczek i zwad, nie wspominając już o całym wachlarzu bóstw i innych stworzeń, które pomimo boskości, mierzyły się z problemami, złamanymi sercami oraz rodzinnymi kłótniami, zupełnie jak śmiertelnicy. Neil Gaiman, w jednym ze swoich najnowszych dzieł podjął się zadania opowiedzenia mitów współczesnemu czytelnikowi, a także zarysowania mu osi czasu wedle której owa mitologia operowała.

Myślę, że już na wstępie warto zaznaczyć, że niniejsza książka nie jest kolejną magiczną powieścią Gaimana, więc fani autora oczekujący jego specyficznego, ironicznego pióra, niezwykłych, zapadających w pamięci bohaterów i fabuł, które trudno wyrzucić z głowy, mogą się nieco zawieść, jeśli spodziewają się czegoś innego. "Mitologia nordycka" to zbiór krótkich opowieści, w których Gaiman opowiada na nowo mity nordyckie, przedstawiając bogów oraz wydarzenia od powstania czasu, aż do Ragnaröku i jego skutków. Na kartkach dzieła, Odyn, Thor, Loki, Freya i cała reszta nabierają cech ludzkich, dzięki czemu wydają się czytelnikowi bliżsi. Wraz z kolejnymi przygodami budującymi oczekiwanie na nieuniknione zakończenie, poznajemy panteon, przez co również jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć punkt widzenia niegdysiejszych Wikingów, ceniących sobie walkę i śmierć w boju bardziej niż cokolwiek innego.

Mity, w wydaniu Gaimana, są odpowiednio przerobione i zaadaptowane do potrzeb współczesnego czytelnika oraz mogą stanowić inspirację do sięgnięcia po inne pozycje skupiające się na wierzeniach skandynawskich. Autor stara się by wszystko było lekkie, dowcipne, barwne i zrozumiałe. Nie jestem pewna jak jego retelling przyjmą osoby na co dzień zgłębiające temat mitów nordyckich, ale myślę czytelnicy niezbyt zorientowani w temacie z radością powitają opowiedziane we współczesnym języku, nieco humorystyczne opowieści, które czyta się z wielką przyjemnością. Osobiście całość odebrałam bardzo pozytywnie, może dlatego, że zdaję sobie sprawę z tego, że mitologia nordycka wiele znaczy dla Gaimana, który oparł kilka swoich powieści na jej podstawie i czerpał z niej mnóstwo inspiracji, wobec czego był w stanie uchwycić jej czar i specyficzny urok.

Jako że opowieści, z których składa się "Mitologia nordycka" są bardzo krótkie, przez całą pozycję można przebrnąć w błyskawicznym tempie. Pomimo, że kocham Gaimanowe powieści przez wielkie P, cieszę się, że autor zatrzymał się na chwilę i ofiarował nam ten zbiór opowiedzianych na nowo mitów, które są w stanie nie tylko uprzyjemnić dzień, ale również dostarczyć masę informacji o dawnych wierzeniach. Książkę jak najbardziej polecam, zwłaszcza jeśli interesujecie się mitologiami.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/02/mitologia-nordycka-neil-gaiman.html

Mitologia nordycka jest pełna mistycznych mocy, intryg, potyczek i zwad, nie wspominając już o całym wachlarzu bóstw i innych stworzeń, które pomimo boskości, mierzyły się z problemami, złamanymi sercami oraz rodzinnymi kłótniami, zupełnie jak śmiertelnicy. Neil Gaiman, w jednym ze swoich najnowszych dzieł podjął się zadania opowiedzenia mitów współczesnemu czytelnikowi, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rok 1815, Marsylia. Młodziutki Edmund Dantes, zostaje wtrącony do więzienia na zbrodnię, której nie popełnił i to akurat w momencie, gdy jego życie, romans i kariera kwitną w najlepsze. Odpowiadający za podstępną intrygę zazdrośnicy triumfują, podczas gdy młodzieniec uczy się, że w ludziach tkwi parszywość, o jakiej wcześniej nie miał pojęcia. Czternaście lat spędzonych w celi, to jednak mnóstwo czasu na uknucie planu zemsty, tak na wszelki wypadek...

Czasami przed otwarciem książek tak ogromnych, jak recenzowane dziś przeze mnie dzieło Dumasa, czuję niepokój. Czy powieść będzie w stanie utrzymać moją ciekawość przez cały czas trwania lektury? Czy ilość stron mnie nie przygniecie? W przypadku "Hrabiego Monte Christo", niedługo po zaczęciu, miałam się przekonać, że wszystkie obawy były nieuzasadnione i kompletnie niedorzeczne, biorąc pod uwagę jak fantastycznie została napisana książka. Mimo że pozostaje klasykiem, dzieło jest tak interesujące i ujmujące, że czytelnik absolutnie przepada, nie czując upływającego czasu. Po skończeniu przyszło mi nawet do głowy, że powieść poleciłabym tym, którzy dopiero co rozpoczynają swoją podróż z klasykami, bo pomimo grubości, pozycja ma szansę rozwiać wątpliwości początkujących i zachęcić ich do kontynuowania poznawania podobnych tytułów.

Myślę, że nikogo nie powinna dziwić wiadomość, że przy takiej ilości stron, śledzimy losy wielu bohaterów, a nie tylko tytułowego Hrabiego. Wraz z różnymi postaciami, mamy szansę poznać ich style życia, oraz nieco zżyć się z nimi, zanim dowiemy się jak wszystko zmieni się pod wpływem pewnego ekscentrycznego jegomościa. Jeden z moich ulubionych elementów tej książki to różnorodność. Mamy coś z kryminału, coś z powieści historycznej, obyczajowej oraz delikatną nutę romansu. Ilość zawartych w dziele historii sprawia, że czytanie "Hrabiego Monte Christo" jest doświadczeniem niezwykle barwnym i interesującym, gdy przekonujemy się, jak losy postaci splatają się w misternie utkanej intrydze.

Hrabia Monte Christo sam w sobie, to bohater niezwykle ciekawy. Obserwowanie tego, jak oplata siecią spisku złoczyńców, by niczym Bóg ukarać ich za grzechy, podczas gdy równolegle pomaga poczciwym, dobrodusznym lecz skrzywdzonym, jest bardzo zajmujące. Śledzenie losów samozwańczego mściciela zdecydowanie nie należy do nużących, zwłaszcza biorąc pod uwagę jakim geniuszem i skrupulatnością przejawia się Hrabia w karaniu i wymierzaniu sprawiedliwości. Inny element, który cenię, to fakt, że bohaterowie nie stoją w miejscu i ewoluują na przestrzeni całej powieści. Jedni mądrzeją, inni zdają sobie sprawę z pewnych rzeczy, jeszcze innym zmieniają się priorytety. Książka należy do tych bardziej przemyślanych, dzięki czemu czytelnik ma szansę docenić wszystkie lekcje i nauki jakie dało postaciom życie.

"Hrabia Monte Christo" to powieść, która okazała się tytułem godnym wszystkich pochwał jakie o niej słyszałam. Nie tylko dzięki temu, że książkę napisano z wyczuciem - oraz pomimo detali i złożonej intrygi - z lekkością, pozwalającym czytelnikowi pochłanianie dzieła z przyjemnością, ale także dlatego, że wydawała mi się niezwykle naturalna, nieprzesadzona, żywa i barwna. Lektura umiliła mi czas i zapewniła nie lada rozrywkę. Jeśli wciąż nie znacie tego tytułu - nieważne czy przepadacie za klasykami czy nie - serdecznie zachęcam do nadrobienia zaległości. Wierzę, że tytuł ten ma szansę oczarować nie tylko fanów powieści klasycznych.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/01/hrabia-monte-christo-aleksander-dumas.html

Rok 1815, Marsylia. Młodziutki Edmund Dantes, zostaje wtrącony do więzienia na zbrodnię, której nie popełnił i to akurat w momencie, gdy jego życie, romans i kariera kwitną w najlepsze. Odpowiadający za podstępną intrygę zazdrośnicy triumfują, podczas gdy młodzieniec uczy się, że w ludziach tkwi parszywość, o jakiej wcześniej nie miał pojęcia. Czternaście lat spędzonych w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/01/hrabia-monte-christo-aleksander-dumas.html

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/01/hrabia-monte-christo-aleksander-dumas.html

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nadciąga burza. Wojna pomiędzy starym, a nowym. Pomiędzy tradycją, a postępem, bowiem niektórzy żyją w przeświadczeniu, że może i powinno przetrwać tylko jedno. Z niewiadomych powodów, do centrum tego wszystkiego zostanie wciągnięty Cień, który ostatnie lata spędził w więzieniu. W towarzystwie specyficznego Pana Wednesdaya, mężczyzna uda się w podróż pełną dziwacznych person i jeszcze dziwaczniejszych zdarzeń...

Za każdym razem, gdy czytam dzieła Gaimana, mam wrażenie, jakby autor zabierał mnie na wyprawę, bo włada tak niesamowitym, barwnym, magnetycznym piórem, że wszystkie jego historie są jak przygody, w które można wskoczyć wraz z bohaterami. Recenzowana dziś przeze mnie książka to zgrabne, niezwykle udane połączenie bogatego w szczegóły urban fantasy, z mitologią, mitami i legendami, rozsiewającymi wokół czytelnika aurę mrocznej, magicznej baśni dla dorosłych, snutej przez bajarza, za jakiego Gaiman z całą pewnością może uchodzić.

Jeśli chodzi o tę pozycję, trudno mówić o fabule, bo nie jest ona aż tak ważna jak ukryte za nią znaczenia. Cała ta historia, to będąca metaforą, perspektywa Gaimana na Amerykę i czasy współczesne. Opowieść przepełniono symbolami i mnóstwem detali, więc owszem, nie powiedziałabym, że książka ta przypadnie do gustu wszystkim. Tempo akcji można określić mianem "nieśpiesznego", bo jak wspomniałam, w tym dziele bardziej od realnej fabuły, liczy się wszystko co ją otacza. Głębia wątków, symbolika specyficznych zdarzeń czy bohaterów oraz ich decyzji.

Powieść jest bardzo specyficzna, typowo "Gaimanowa". Styl pozostaje w pewien sposób ironiczny, kryje on bowiem w sobie nietypowy humor, a ponad wszystko inne: naprawdę wciąga. Przysięgam, że z każdą kolejną przeczytaną książką tego autora, czuję się coraz bardziej zahipnotyzowana przez jego pióro. Ma on w sobie coś z baśniarza. Opowiada leniwie, lecz emocjonalnie. Z mnóstwem szczegółów. Nie podaje wszystkiego jak na tacy, pewne rzeczy nie są oczywiste, a Gaiman jedynie popycha nas w stronę poszczególnych znaczeń, tak byśmy sami odgadli, jaka jest ich rola w historii. I te jego opisy! Bogate, pełne kolorów. To jeden z nielicznych pisarzy, którzy sprawiają, że w trakcie lektury czuję się tak, jakbym wręcz pływała w rozsiewanym przez nich klimacie i wszystkich emocjach, jakie niesie dana pozycja.

Inny element tej książki, który zasługuje na uwagę, to fakt, że nie zawiera ona jednej opowieści, a raczej kilka historii, z których każda jest coraz ciekawsza i bardziej klimatyczna. Trudno ubrać w słowa wszystkie uczucia jakie żywię wobec tego dzieła, bo jest tak wielkie, pod względem znaczenia i tak bogate w elementy, że nie wydaje mi się, bym była w stanie oddać choćby ułamek zachwytu, w jakim mnie pozostawiła po skończeniu. Gaiman otwarł przed nami drzwi do baśni dramatycznej, lecz na swój nieoczywisty sposób również pięknej. Jego nostalgia i zachwyt wobec małych amerykańskich miasteczek, miesza się z trafnymi uwagami na temat progresu, obecnych priorytetów i postępującej oraz zmieniającej się kultury, w tym również wierzeń.

"Amerykańscy bogowie" to zdecydowanie nie jest powieść dla wszystkich. Mówi się, że specyficzne pióro Gaimana można albo kochać, albo nienawidzić, a jeśli to prawda, to szczęśliwie znalazłam się po stronie tych, których jego książki zachwycają i czarują. Pozycja ta jest na swój sposób poetycka, mnie jednak bardziej przypomina baśń. Chwilami ciepłą, leniwą i swojską, innym razem dramatyczną, pouczającą i ekscytującą. Jeśli nie mieliście do czynienia z tym autorem, polecam na początek sięgnąć po "Nigdziebądź", a jeśli pozycja i sposób w jaki została napisana wam się spodobają, myślę, że nie będę musiała was namawiać do kontynuowania poznawania dzieł pisarza. Osobiście, niezmiernie się cieszę, że wpadłam w Gaimanową dziurę, bo jakkolwiek zdaję sobie sprawę, że nie ma z niej ucieczki, zachwyca mnie wszystko co w niej znalazłam do tej pory.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/01/amerykanscy-bogowie-neil-gaiman.html

Nadciąga burza. Wojna pomiędzy starym, a nowym. Pomiędzy tradycją, a postępem, bowiem niektórzy żyją w przeświadczeniu, że może i powinno przetrwać tylko jedno. Z niewiadomych powodów, do centrum tego wszystkiego zostanie wciągnięty Cień, który ostatnie lata spędził w więzieniu. W towarzystwie specyficznego Pana Wednesdaya, mężczyzna uda się w podróż pełną dziwacznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nastoletnia Caro Kerber-Murphy lubi kiedy rzeczy mają sens. Nie ważne czy są one natury fizycznej czy abstrakcyjnej. Uczucia powinny mieć sens. Miłość powinna mieć sens. Nieodwzajemnione zauroczenie również. I nie, fakt, że dziewczyna ma obsesję na punkcie pewnego popularnego chłopca, imieniem Haruki, który jej kompletnie nie zauważa, nie ma tu nic do rzeczy! Zakochane w logice nerdy stają się niebezpieczne, kiedy zdesperowane zwracają się ku nauce, a Caro wkrótce się przekona jak przełomowe odkrycia i z pozoru niewinne doświadczenie, są w stanie uruchomić całą lawinę zdarzeń.

Opinię należałoby zacząć od tego, że czytanie tej książki było samą przyjemnością. Powieści młodzieżowe to taki trochę ryzyk-fizyk. Zazwyczaj trafiam na albo bardzo słabe pozycje, albo takie, o których niełatwo zapomnieć. Szczęśliwie, powieść Laury Steven zalicza się do drugiej kategorii. Ale co czyni z niej tak udany tytuł?

Przede wszystkim należy pochwalić kreację bohaterów. Narratorka - Caro, to zwyczajna nastolatka. Pełna wad i zalet, głupich myśli, wątpliwości, strachu, marzeń i nadziei. Z wszystkimi tymi cechami, wydaje się po prostu ludzka, a fakt, że popełnia błędy i że ewoluuje na przestrzeni powieści, bardzo przypadł mi do gustu. W gruncie rzeczy nie istnieje wiele książek młodzieżowych, w których bohaterowie faktycznie zachowują się jak nastolatkowie, bez upiększania, albo wręcz przeciwnie: wyolbrzymiania dramatów czy useksualniania postaci do takiego stopnia, że czytelnik ma problem z uwierzeniem w ich wiek. U Laury Steven młodzi są pełni hormonów, ale i indywidualnych cech, pragnień i nadziei, co ich od siebie odróżnia.

W związku z tym, że autorka świetnie się spisała w kwestii kreacji bohaterów, również poszczególne relacje wypadają sensownie. Czy to dynamika rodzinna, czy przyjaźń lub zauroczenie, związki te wydają się realne, pełne, barwne i naturalne. Przez obsesję Caro na punkcie miłości i związków, romans oczywiście gra pewną rolę (choć nie powiedziałabym, że pierwszorzędną) w powieści, ale postępuje w tak realistycznym tempie (biorąc pod uwagę okoliczności), że czytelnik przyjmuje rozkwitające sympatie i antypatie bez skarg, ponownie doceniając pełnokrwistość postaci.

Powieść jest napisana w bardzo przyjemnym stylu i na tyle na ile Caro uwielbia logikę i naukę oraz często dzieli się z czytelnikiem różnego rodzaju teoriami i spostrzeżeniami, nie wydają się one nie na miejscu, wręcz przeciwnie - pozwalają nam jeszcze lepsze zrozumienie bohaterki i nie będę kłamać: są po prostu urocze. Mimo że przez powieść niemal się przepływa, bo kolejne strony przewracają się w trybie ekspresowym, to, jak ważne tematy autorka uwzględnia w dziele oraz jakich problemów dotyka, skłania czytelnika do refleksji i sprawia, że tytuł naprawdę zapada w pamięci. Sposób w jaki pani Steven pisze o trudnych sprawach jak samokrytyka, wątpliwości, niska samoocena czy poczucie wyizolowania i samotności, naprawdę zasługuje na pochwałę.

Laura Steven nie jest pierwszą pisarką próbującą pisać o tym jaka burza emocjonalna kotłuje się w głowach nastolatków oraz jak wielkim problemem we współczesnym świecie, zwłaszcza wśród osób młodych jest samoakceptacja, jednak z pewnością ja zapamiętam ją jako jedną z nielicznych, która zrobiła to w sposób bardziej niż sensowny. Jej pióro i treść są wyważone. Caro uczy się popełniając błędy, widząc skutki swoich decyzji, a wraz z nią, w tą piękną, lecz niełatwą drogę do samopoznania i samo-zrozumienia, wybiera się czytelnik. Autorka ma doskonałe wyczucie, dzięki czemu zwariowane myśli i zabawne sytuacje, przeplatają się z poważniejszymi, napisanymi w sprytnie nienachalny, ale również przykuwający uwagę sposób.

Wychodzę z założenia, że dobra książka młodzieżowa to taka, z którą młodzi będą w stanie się utożsamić, ale która równocześnie nie będzie przeznaczona jedynie dla nastolatków. "Zauroczona, zwariowana, zakochana" to powieść prosta, ale równocześnie inteligentna. Zabawna i szalona, jak i mądra oraz przynosząca pociechę. Ciepła i naturalna, ale też na swój sposób totalnie wyjątkowa. Opowiada o tym, jaką wagę ma samopoznanie, jak trudna, aczkolwiek cenna jest droga do samoakceptacji oraz jak piękna i wyzwalająca może być miłość do samego siebie.

Sama nie jestem nastolatką już od jakiegoś czasu, ale dzieło Laury Steven kompletnie mnie oczarowało i wierzę, że oczaruje także tych, którzy w książkach szukają pewnej lekkości, świeżości oraz cennych lekcji. Autorka naprawdę wie jak bilansować elementy historii, tak by grały ze sobą w udanej harmonii, a dzięki temu, tytuł poznaje się z ogromną przyjemnością, przy okazji reflektując nad poruszanymi problemami. Powieść serdecznie polecam, ale nie tylko rówieśnikom bohaterki, bo niechęć do samego siebie nie jest przypisana do jednej grupy wiekowej. Jeśli lubicie niegłupie, zwariowane, niezwykle przyjemne lektury, zachęcam do poznania dzieła Laury Steven. Ja absolutnie się nie zawiodłam.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/01/zauroczona-zwariowana-zakochana-laura.html

Nastoletnia Caro Kerber-Murphy lubi kiedy rzeczy mają sens. Nie ważne czy są one natury fizycznej czy abstrakcyjnej. Uczucia powinny mieć sens. Miłość powinna mieć sens. Nieodwzajemnione zauroczenie również. I nie, fakt, że dziewczyna ma obsesję na punkcie pewnego popularnego chłopca, imieniem Haruki, który jej kompletnie nie zauważa, nie ma tu nic do rzeczy! Zakochane w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Śnienie nie jest sprawą oczywistą dla każdego z nas, a przynajmniej nie w równym stopniu, skoro istnieją ludzie z bardzo barwnymi snami, ale są też tacy, którzy budzą się bez wyraźnych wspomnień sennych. Od czego zależy to czy śnimy czy nie? Co mogą przekazywać sny? Jak je interpretować i czy w ogóle warto przykładać do nich wagę?

"Sny. Czego możemy się z nich dowiedzieć?" to książka dla tych, których ciekawi temat śnienia. Warto jednak już na początku zaznaczyć, że dzieło to nie jest sennikiem, więc jeśli liczycie na pozycję uczącą jak interpretować sny, czy nawet encyklopedię znaków i wyjaśnień, obawiam się, że tutaj nie znajdziecie tego czego szukacie. To co jednak odkryjecie to historię tego jak ewoluował koncept śnienia i jaki stosunek miała do niego kultura i nauka na przestrzeni wieków. Ponadto, autorka postara się nauczyć czytelnika umieszczać sny w różnych kontekstach, a także skupi się na udowadnianiu, że pomiędzy tym co widzimy gdy śpimy, a naszą psychiką, istnieje wyraźne połączenie.

Książka jest naprawdę sensownie napisana. Rozpoczynamy od informacji dotyczących tego kiedy i dlaczego rozkwitło zainteresowanie nauki snami, jaki wpływ na postrzeganie i badanie snów mieli Freud czy Jung, tylko po to, by później przejść do poznania szczegółów historycznych o różnych kulturach i narodach i tego jak postrzegali oni sny. Jeśli interesujecie się światem lub historią, wierzę, że ta część książki przypadnie wam do gustu, autorka bowiem zabiera nas w prawdziwą podróż dookoła świata, rozpoczynając od Egiptu i ich boga snu Serapisa, przez Indie, Chiny i inne, tylko po to, by skończyć na wierzeniach plemiennych.

Bardzo ciekawy wydał mi się również rozdział zatytułowany "Oblicza snów", w którym to autorka podzieliła się z nami różnego rodzaju wyznaniami, listami i historiami osób, których sny okazały się czymś o wiele więcej niż przypadkowymi obrazami zmęczonego umysłu. Wraz z krótką analizą i ciekawostkami, Ada Edelman uczy zwracać uwagę na szczegóły i dostrzegać pewne powiązania między tym co nas otacza, a tym co sugerują sny. Lekturę kończymy dowiadując się mnóstwo ciekawostek związanych z tym, jak sny kształtowały historię, czy sztukę oraz jaki wpływ na dzieje ludzkości mogli mieć wróżbici.

Książka nie była do końca tym czego się spodziewałam, ale mimo wszystko nie żałuję, że miałam okazję ją przeczytać, bo sporo się z niej dowiedziałam. Poza tym, jako osoba przepadająca za historią, odkryłam, że sposób w jaki autorka potraktowała sny, umieszczając je w różnych kontekstach: kulturowych i historycznych, bardzo przypadł mi do gustu. Jeśli ciekawi was tematyka oraz zastanawiacie się co takiego można wynieść ze śnienia, zdecydowanie zachęcam do zainteresowania się tym tytułem.

http://sherry-stories.blogspot.com/2021/01/sny-czego-mozemy-sie-z-nich-dowiedziec.html

Śnienie nie jest sprawą oczywistą dla każdego z nas, a przynajmniej nie w równym stopniu, skoro istnieją ludzie z bardzo barwnymi snami, ale są też tacy, którzy budzą się bez wyraźnych wspomnień sennych. Od czego zależy to czy śnimy czy nie? Co mogą przekazywać sny? Jak je interpretować i czy w ogóle warto przykładać do nich wagę?

"Sny. Czego możemy się z nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się jak mogłaby potoczyć się Dickensowa "Opowieść Wigilijna", gdyby akcja miała miejsce w XXI wieku, mam dla was dobrą wiadomość! Richard Paul Evans postanowił podjąć się napisania książki o Jamesie Kier, współczesnym Ebenezerze Scrooge'u. Bezlitosnym, okrutnym businessmanie, który pewnego dnia, w gazecie przeczyta inofrmację o własnej śmierci. Jakkolwiek nieprawdziwa, uruchomi ona prawdziwą lawinę wydarzeń prowadzącą do zmiany, którą można by nawet nazwać bożonarodzeniowym cudem.

Ta powieść to definicja typowej książki o świątecznej tematyce. Prosta, przewidywalna, nierealistyczna, dość banalna, z płytkimi postaciami... a jednak mimo wszystko w czarująca. Będę szczera: pozycje, które czytam na Święta, oceniam według innych standardów od tych, towarzyszących mi na co dzień. Głównie dlatego, że wiem czego się po nich spodziewać, nie mam więc wygórowanych oczekiwań (jeśli w ogóle jakieś mam), a jedyne na co liczę, to relaksująca, szybka, przyjemna opowieść, będąca w stanie uprzyjemnić mi grudniowe wieczory.

"Stokrotki w śniegu" to powieść doskonała, jeśli szukacie czegoś na jeden wieczór. Przez książkę się praktycznie przepływa. Kiedy ją zaczynałam, obiecałam sobie, że poprzestanę na paru rozdziałach, a jednak nim się obejrzałam, mijałam dwusetną stronę. Krótkie rozdziały, lekkość historii, płynność wydarzeń i brak większych przerw w akcji, sprawiają że można kompletnie oddać się lekturze. To dzieło, jakkolwiek proste i niekoniecznie oryginalne, rozsiewa wokół czytelnika bardzo specyficzną aurę. Jako że historia traktuje o przebaczeniu, miłości, drugich szansach, naprawianiu błędów i mówi o wręcz magicznej przemianie, jest bardzo ciepła i serdeczna. Może naładować baterie czytelnika pozytywnymi wibracjami, jeśli tylko ten wie, czego po lekturze się spodziewać i nie ma wygórowanych oczekiwań.

Jestem ogromną fanką Dickensa, a jego "Opowieść Wigilijna" to moja ulubiona świąteczna historia i o ile wiem, że żaden re-telling nie będzie w stanie się nawet zbliżyć do poziomu jednego z moich ulubionych wiktoriańskich pisarzy, nie będę ukrywać, że "Stokrotki w śniegu" okazało się doskonałą grudniową lekturą. Jeśli jesteście zabiegani, nie macie czasu na nic ambitniejszego czy dłuższego, a chcecie poczytać o czymś ciepłym, przyjemnym i napełniającym ckliwością, dzieło Evansa będzie dla was idealne! Osobiście, naprawdę się cieszę, że mogłam poznać tę historię, bo pozwoliła mi kompletnie oderwać się od rzeczywistości i dała wytchnienie od rutyny, jakiego potrzebowałam.

http://sherry-stories.blogspot.com/2020/12/stokrotki-w-sniegu-richard-paul-evans.html

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się jak mogłaby potoczyć się Dickensowa "Opowieść Wigilijna", gdyby akcja miała miejsce w XXI wieku, mam dla was dobrą wiadomość! Richard Paul Evans postanowił podjąć się napisania książki o Jamesie Kier, współczesnym Ebenezerze Scrooge'u. Bezlitosnym, okrutnym businessmanie, który pewnego dnia, w gazecie przeczyta inofrmację o własnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Księga run" Bereniki Tern, to stanowcza odpowiedź autorki na - jak sama napisała: "[...] książki z rodzaju popkulturowo-ezoteryczno-newage'owej papki". Napisana w specyficzny sposób pozycja, daje czytelnikowi możliwość poznania run nie tylko w kontekście metaforycznym czy ezoterycznym, ale również historycznym, przedstawiając poszczególne litery alfabetu Futhark.

Publikacja podzielona została na trzy części. Być może pierwsza z nich, wielu czytelnikom wyda się niepotrzebna, skupia się bowiem na rysie historycznym run, jednak istnieją powody, czemu Berenika Tern postanowiła jej nie pominąć. Poświęcając uwagę kontekstowi historycznemu kultury Germańskiej, autorce udaje się w pewien sposób, rozrysować w głowie czytelników obraz tamtejszych wierzeń i przekonań, co z kolei pomaga zrozumieć dlaczego Wikingowie postrzegali runy w taki, a nie inny sposób. Część pierwsza jest z jednej strony długa (zawiera sporo długich opisów i informacji, wydaje się więc w pewien sposób "ciężka"), z drugiej zaś niewystarczająca, wciąż pozostawia bowiem sporo niewiadomych, co być może, dla zainteresowanych historią, okaże się zachętą do poszukiwania odpowiedzi samemu.

Część druga książki - zatytułowana "Energetyka i znaczenie run", okaże się dużo bardziej interesująca dla tych, którzy poszukiwali w książce jedynie informacji o runach samych w sobie. Ściśle związana z częścią drugą, jest również część trzecia - ostatnia, dostarczająca opisy i charakterystykę run. Informacji jest sporo. Autorka wiąże z runami niegdysiejsze poematy, przypisuje poszczególnym literom bogów, atrybuty, znaczenia symboliczne oraz ezoteryczne, mówi o amuletach wykorzystujących poszczególne runy, a także o zastosowaniu magicznym, równocześnie nie zapominając o jej własnej analizie znaków.

Pozycja ta z całą pewnością jest interesująca i dostarczyła mi sporo informacji, jednak nie da się ukryć, że jest książką bardzo specyficzną. Napisana w autorytatywnym tonie, wymaga od czytelnika uwagi i nie pozostawia za wiele miejsca dla własnej interpretacji. Poza tym, często czytając tę publikację i widząc wszystkie odniesienia i przypisy (również do wikipedii), miałam wrażenie, jakbym czytała pracę licencjacką, która z jednej strony, dostarcza jakichś-tam informacji, ale z drugiej jest chwilami zbyt ogólna (zwłaszcza z powtarzającymi się znaczeniami i tak dalej) oraz chaotyczna, w związku z czym nie jestem pewna, że mogę zaufać wszystkiemu czego się dowiedziałam z tego tytułu na 100%. Rozumiem jednak, że ilość odniesień źródłowych miała być poparciem autorki dla treści zgromadzonych w książce.

"Księga run" to pozycja dla tych, którzy chcieliby dowiedzieć się nieco więcej o runach, o tym czym były w przeszłości i czym stały się w obecnych czasach. Autorka dostarcza dość sporo materiału do przeanalizowania i zbadania, a tych, którzy nie znaleźli w publikacji tego czego szukali, odsyła do innych, "zaufanych" pozycji, z których sama czerpała wiedzę. Mnie, zdecydowanie pomogła zrozumieć fenomen alfabetu Futhark. Jeśli zatem szukacie książki, pełnej informacji, zachęcam do zainteresowania się tym tytułem.

http://sherry-stories.blogspot.com/2020/12/ksiega-run-berenika-tern.html

"Księga run" Bereniki Tern, to stanowcza odpowiedź autorki na - jak sama napisała: "[...] książki z rodzaju popkulturowo-ezoteryczno-newage'owej papki". Napisana w specyficzny sposób pozycja, daje czytelnikowi możliwość poznania run nie tylko w kontekście metaforycznym czy ezoterycznym, ale również historycznym, przedstawiając poszczególne litery alfabetu Futhark....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W przeszłości miałam do czynienia z kilkoma różnymi pozycjami poświęconymi czarodziejstwu i ezoteryce, jednak żadna nie była tak wyjątkowa, pouczająca i interesująca, jak recenzowana dziś przeze mnie "Moc czarownicy". Co czyni tę książkę specjalną i godną polecenia?

Od początku lektury, rzuca się w oczy fakt, że Mat Auryn faktycznie wie o czym pisze, a przekazywanie wiedzy nie jest mu obce. Są nauczyciele, którzy przywołują suche fakty, są nauczyciele, którzy demonstrują i w końcu są też tacy, którzy wyjaśniają bazując na przykładach z osobistego doświadczenia, przy okazji inspirując do poszukiwania własnej ścieżki i odkrywania nowej perspektywy. Mat Auryn zalicza się do ostatniej kategorii. Jego pióro jest pełne wyczucia. Sugeruje rozwiązania, ale nie wpycha swojej opinii do głowy czytelnika, dając nam swobodę w ocenianiu jego rozumowania. Imponuje ogromem nagromadzonej przez lata wiedzy, ale równocześnie sprawia wrażenie łagodnego przyjaciela, oświetlającego drogę i oferującego pomoc.

Coś co absolutnie uwielbiam w tej książce, to że faktycznie pomaga rozpocząć swoją przygodę z czarodziejstwem i parapsychologią od podstaw, wszystko doskonale wyjaśniając. Autor dzieli się swoją wiedzą na temat mocy, percepcji, relaksacji, dostrajania, postrzegania pozazmysłowego, oczyszczania i ochrony, konceptu trzech dusz, teorii rzeczywistości holograficznej, mocy żywiołów, energii Ziemi czy gwiazd, oraz wielu, wielu innych elementów, które rewelacyjnie opisuje. Udało mu się na przykład, pozbawić mnie pewnych wątpliwości, więc lekturę zdecydowanie nazwałabym uzmysławiającą. Ta książka naprawdę sporo uczy, wyjaśniając różne teorie w sposób niezwykle przejrzysty.

Dzięki temu, że pozycja ta zawiera tak dużo teorii (ale nie tylko!), przygotowuje ona do dalszych, osobistych praktyk, oferując przy okazji ćwiczenia, które można wykonać, w większości, bez żadnych dodatkowych elementów. Tutaj nie będziecie potrzebować kryształów, amuletów czy ziół. 99% ćwiczeń wymaga jedynie uwagi i zrozumienia. Jeśli macie już jakieś-tam doświadczenie w parapsychologii i czarostwie i myślicie, że z prezentacją podstaw książka nie wniesie w wasze życie niczego nowego, od razu naprostowuję: myślę, że ta pozycja pozwoli wam zastanowić się nad wieloma kwestiami, a doświadczenie autora, pomoże wam powrócić do korzeni.

"Moc czarownicy" to książka, do której w przyszłości będę powracać jeszcze wielokrotnie. To nie tylko pozycja warta polecenia wszystkim zainteresowanym tematem parapsychologii i czarostwa, ale również coś co mogłabym nawet nazwać niezbędnikiem medium i encyklopedią wiedzy. Pomagająca znaleźć własną ścieżkę, stawiająca na indywidualizm, oferująca mnóstwo informacji, okazała się czymś czego bardzo potrzebowałam. Niezwykle pomocna, pełna wiedzy i zrozumienia. Polecam.

http://sherry-stories.blogspot.com/2020/12/moc-czarownicy-mat-auryn.html

W przeszłości miałam do czynienia z kilkoma różnymi pozycjami poświęconymi czarodziejstwu i ezoteryce, jednak żadna nie była tak wyjątkowa, pouczająca i interesująca, jak recenzowana dziś przeze mnie "Moc czarownicy". Co czyni tę książkę specjalną i godną polecenia?

Od początku lektury, rzuca się w oczy fakt, że Mat Auryn faktycznie wie o czym pisze, a przekazywanie...

więcej Pokaż mimo to