rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Druga część znacząco różni się od pierwszej. Podczas gdy Przebudzenie powietrza pozwalało nam na lepsze zrozumienie całego świata, systemu magicznego oraz wprowadziło nas w historię Vhalli, o tyle drugi tom skupił się o wiele mocniej na rozwoju relacji, w tym głównie romansu, oraz na podróży w głąb kraju wraz z przyspieszonym szkoleniem wojskowym głównej bohaterki, która z uczennicy biblioteki musi przeistoczyć się w niebezpieczną broń, unikając także politycznych machinacji toczących się za jej plecami. Szczerze mówiąc, trochę zabrakło mi poczucia, że stawka jest naprawdę wysoka. Vhalla znalazła się w trudnej sytuacji po Nocy Ognia i Wichru, jej życie jest nieustannie zagrożone, nie może ufać nawet własnym sojusznikom, wyruszyła na okrutną wojnę wbrew swojej woli wraz z żołnierzami, sama nie mając najmniejszego doświadczenia w walce... mimo to nie odczuwałam żadnego napięcia związanego z jej położeniem. Na pewno nie uświadczycie tutaj szalonej akcji czy zapierających dech w piersiach starć, jednak jest coś niesamowicie uzależniającego w tej historii, przez co nie umiałam się od niej oderwać. Czyta się ją niezwykle szybko i przyjemnie, nawet nie rejestrując upływającego czasu i ubywających stron, a ja doskonale się przy niej bawiłam, chociaż zachowanie Vhalli potrafiło być frustrujące.

Moim zarzutem wobec głównej bohaterki jest to, że była zbyt naiwna i posłuszna. Nie próbowała walczyć o swoje, a ślepo podążała za wydanymi jej rozkazami, nie myślała sama, tylko brała za pewnik to, co przekazywali jej inni. Miała przebłyski, w których zachowywała się jak silna wojowniczka, tę przemianę sugerowało zakończenie pierwszego tomu, ale takich momentów było stanowczo za mało w morzu narzekania, użalania się nad sobą i powtarzania, jaka jest bezużyteczna. Na szczęście pod koniec powieści widać jej coraz większą transformację i mam nadzieję, że będzie ona kontynuowana w kolejnych tomach. Aldrik posiada moje serce i duszę, uwielbiam go i cieszę się, że dostaliśmy mnóstwo scen z jego udziałem, a do tego mieliśmy szansę podziwiać, jak relacja Vhalli oraz księcia pięknie rozkwita. To mój ulubiony rodzaj romansu, dlatego zachwycałam się każdą ich wspólną chwilą, przy czym muszę podkreślić, że w tej części wątek miłosny zdominował książkę, przez co zabrakło miejsca na poszerzenie świata i samej magii Vhalli. Również przyjaźnie, jakie dziewczyna zawarła w Przebudzeniu powietrza, są tutaj pogłębione, co bardzo mnie cieszy. Trochę szkoda, że polityczne intygi pojawiły się dopiero na sam koniec Upadku ognia, ponieważ widać w nich ogromny potencjał i na pewno urozmaiciłyby fabułę, która na początku skupiała się głównie na wewnętrznych rozterkach Vhalli.

Upadek ognia to powieść, która nie jest pozbawiona wad, jednak właściwie nie zwracałam na nie uwagi w trakcie lektury, ponieważ czerpałam mnóstwo przyjemności z czytania. To niezwykle wciągająca historia, a do tego nieskomplikowana, dzięki czemu można ją połknąć w jeden lub dwa wieczory, ciesząc się wspaniałą rozrywką. Może nie jest to najbardziej wyjątkowa seria na rynku, ale taka, do której po prostu pragnie się wracać i ja już nie mogę doczekać się kolejnego tomu, zwłaszcza po tym szokującym zakończeniu! W tej historii tkwi ogromny potencjał i jestem przekonana, że będzie tylko coraz lepiej.

Druga część znacząco różni się od pierwszej. Podczas gdy Przebudzenie powietrza pozwalało nam na lepsze zrozumienie całego świata, systemu magicznego oraz wprowadziło nas w historię Vhalli, o tyle drugi tom skupił się o wiele mocniej na rozwoju relacji, w tym głównie romansu, oraz na podróży w głąb kraju wraz z przyspieszonym szkoleniem wojskowym głównej bohaterki, która z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

TA KSIĄŻKA JEST GENIALNA. Wiedziałam, że Pozłacany wąż będzie dobry, jednak nie spodziewałam się, że w moich rękach znajdzie się tak fenomenalna historia, która zawładnie moimi myślami i sercem, nie pozwalając mi na złapanie oddechu. Danielle L. Jensen z powieści na powieść prezentuje coraz wyższy poziom, a ja już boję się tego, co wydarzy się w nadchodzącym finale Mrocznych Wybrzeży, ponieważ autorka posiada niezrównany talent do budowania napięcia i podnoszenia stawek. Dostałam 730 stron perfekcyjnej, dopracowanej w każdym szczególe powieści, która wciągnęła mnie do tego stopnia, że w ogóle nie odczuwałam jej długości, mogłaby być dwa razy dłuższa, a dla mnie nadal byłaby za krótka, ponieważ tak doskonale spędziłam przy niej czas. Danielle L. Jensen niczego nie zostawiła przypadkowi, każdy wątek ma znaczenie i składa się na niesamowitą całość. Kiedy już wydawało mi się, że koniec z zaskakującymi rewelacjami, nagle pojawiała się informacja, po której mój mózg dosłownie eksplodował. Jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo złożona i skomplikowana jest fabuła Pozłacanego węża, bogata pod względem politycznych intryg, militarnych taktyk, budowy świata oraz systemu magicznego, a przy tym czyta się ją niezwykle przyjemnie, nie czując obciążenia różnorodnością wątków.

Po Mrocznym niebie byłam zakochana w Lidii oraz Killianie, nadal pozostają moimi ulubieńcami, ale w tej części obdarzyłam również większą sympatią Terianę i Marka, mimo że w pierwszym tomie niekoniecznie mnie do siebie przekonali. Z reguły nie przepadam za licznymi narracjami, a w Pozłacanym wężu wydarzenia są przedstawione za pomocą czterech perspektyw, jednak każda z tych postaci jest tak dopracowana, wyjątkowa i wnosi coś świeżego do całej historii, że z radością zagłębiałam się w kolejnych rozdziałach. Jedynym minusem jest to, że niektóre rozdziały były krótkie, liczyły sobie zaledwie cztery strony, dlatego czułam się wybita z rytmu, gdy tak szybko przeskakiwałam z perspektywy Lidii do Marka, przy czym oboje znajdują się po przeciwnych stronach globu, ale poza tym nie mam na co narzekać. Wszyscy bohaterowie przechodzą przez kolejne przemiany, zmagają się z własnymi słabościami i pragnieniami, dylematami moralnymi, są tak niesamowicie ludzcy, że niemal czułam ich obecność przy sobie.

Mroczne Wybrzeża to seria, która mną zawładnęła, a Pozłacany wąż tylko ugruntował jej pozycję wśród moich ulubionych serii fantasy. Brakuje mi słów, by opisać, jak bardzo jestem oczarowana tą powieścią, która zmiażdżyła mnie, złamała mi serce, a jednocześnie dostarczyła ogromnych emocji. Śmiałam się i płakałam, a niektóre momenty były tak epickie, że dostałam gęsiej skórki, co przy książkach zdarzyło mi się dopiero drugi raz w życiu. Pozłacany wąż jest perełką, wybija się na tle innych powieści swoją oryginalnością, genialnymi zwrotami akcji, pięknie wykreowanym światem i bohaterami, którym będziecie kibicować z całych sił. Zaufajcie mi, ta książka jest warta każdej minuty, jaką z nią spędzicie.

Blog: https://szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

TA KSIĄŻKA JEST GENIALNA. Wiedziałam, że Pozłacany wąż będzie dobry, jednak nie spodziewałam się, że w moich rękach znajdzie się tak fenomenalna historia, która zawładnie moimi myślami i sercem, nie pozwalając mi na złapanie oddechu. Danielle L. Jensen z powieści na powieść prezentuje coraz wyższy poziom, a ja już boję się tego, co wydarzy się w nadchodzącym finale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moje rozczarowanie Poza kontrolą wynika z faktu, że nastawiłam się na zupełnie inną historię. Uwielbiam motyw drugiej szansy w romansie, gdy dwójka zakochanych w sobie ludzi po latach stara się naprawić swoją relację, więc byłam podekscytowana perspektywą zanurzenia się w ich relacji wypełnionej tęsknotą, pragnieniem oraz żalem, zwłaszcza że spodziewałam się, iż cała akcja zostanie osadzona na rodzinnym ranczu Warnerów. Kto nie miałby słabości do troskliwego, czułego kowboja? Problem w tym, że o ile relacja Brynn i Lane'a jest ważna na samym początku książki, później gdzieś zniknęła pod naporem innych wątków. Odpychali się przez lata, natomiast pod wpływem jednej krótkiej chwili cała ich uraza zniknęła, a później nie doczekaliśmy się prawdziwego rozwoju ich relacji, nad czym bardzo ubolewam. Potencjał był, natomiast zupełnie nie został wykorzystany. Brynn i Lane są głównymi bohaterami, to z ich perspektywy poznajemy wszystkie wydarzenia, a mnie ich po prostu zabrakło. Nie zdążyłam się z nimi zżyć, nie byłam w stanie im kibicować, ponieważ najpierw wszystko potoczyło się za szybko, a później cały wątek romantyczny został zepchnięty na daleki plan i zdominowany przez niebezpieczną intrygę.

Poza kontrolą gatunkowo bardziej wpasowuje się w kryminał lub akcję. Tak naprawdę głównym motywem w tej powieści jest handel żywym towarem. Brynn i Lane przez przypadek stają się świadkami niepokojącej sytuacji, następnie wyruszają w pościg za porwanym chłopcem, któremu starają się za wszelką cenę pomóc, nie angażując w to władze, przez co oczywiście pakują się w coraz większe tarapaty. Większość sytuacji w Poza kontrolą jest przerysowana do granic możliwości i przez to cała historia wypada tandetnie, jakbym miała do czynienia z najgorszym rodzajem fanfiction. To wrażenie było tylko podtrzymywane przez fatalny styl, który już od pierwszych stron mi nie podpasował i przez coraz bardziej absurdalne rozwiązania fabularne zastosowane przez autorkę. Pełno tutaj pościgów, szemranych typów spod ciemnej gwiazdy, przestępczych interesów, to wszystko się ze sobą nie klei. Mogłoby się wydawać, że jest to mieszanka wybuchowa, która nie pozwoli mi się nudzić, lecz przez dłużące się opisy i kręcenie się bohaterów w kółko, nie czułam żadnej ekscytacji związanej z czytaniem tej powieści.

Spodziewałam się ciepłej opowieści o sile rodziny, o odnajdywaniu samego siebie, o uwalnianiu się od trudnej przeszłości i o uczuciu łączącym dwie osoby z pięknym, kojącym tłem w postaci rancza. Tymczasem dostałam całą sprawę kryminalną odnośnie handlu żywym towarem i znikaniem nieletnich chłopców, na co opis zupełnie nie wskazuje. Wydaje mi się, że zanim sięgniecie po Poza kontrolą warto zdawać sobie sprawę z tego, czym tak naprawdę jest ta książka, bo może dzięki temu nie rozczarujecie się tak jak ja.

Instagram: @booksbygeekgirl
Blog: https://szept-stron.blogspot.com

Moje rozczarowanie Poza kontrolą wynika z faktu, że nastawiłam się na zupełnie inną historię. Uwielbiam motyw drugiej szansy w romansie, gdy dwójka zakochanych w sobie ludzi po latach stara się naprawić swoją relację, więc byłam podekscytowana perspektywą zanurzenia się w ich relacji wypełnionej tęsknotą, pragnieniem oraz żalem, zwłaszcza że spodziewałam się, iż cała akcja...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Daniel Tudor próbował stworzyć poręczne kompendium wiedzy na temat Korei Południowej, mieszcząc na zaledwie trzystu stronach niezwykle szeroki przekrój tematów: politykę, historię, religię, kulturę, społeczeństwo, rozrywkę i wiele innych. Doceniam jego zamysł, lecz jego starania były z góry skazane na porażkę, autor dotyka wielu kwestii, jednak robi to bardzo pobieżnie, w zaledwie kilku linijkach dostajemy podstawowe informacje, które następnie należy samemu rozwinąć we własnym zakresie, natomiast wiele kwestii się powtarza. Niemal na co drugiej stronie pojawia się nazwisko Park Chung Hee, generała, który dokonał wojskowego zamachu stanu (tak, znajdziecie o nim wzmiankę nawet w rozdziale o telewizji) czy też wszędzie został wciśnięty film Jesteś moim pieskiem, jakby autor nie znał żadnych innych ważnych postaci ze sceny politycznej czy koreańskich produkcji. Brakuje mi też jakiegoś uporządkowania, wyraźnie widać, że Daniel Tudor pisał o tym, co akurat mu przyszło do głowy, w jednej chwili pisze o e-sporcie, w drugiej o skandalu Tablo związanym z jego edukacją, by następnie przejść do inwestycji na giełdzie. Najbardziej interesujące mnie tematy zostały potraktowane po macoszemu (w tytule może pojawia się k-pop, ale w samej książce zajmuje zaledwie 6 stron, z czego 5 jest wywiadem z byłą amerykańską trainee, która ma wyraźnie traumatyczne przeżycia z tego okresu), boli mnie zwłaszcza brak wzmianki o koreańskiej mitologii czy większego rozszerzenia historii, która według mnie jest niesamowicie fascynująca, a skrócenie całej historii państwa Joseon od 1392 do 1897 roku do 12 linijek (policzyłam!) jest nieśmiesznym nieporozumieniem.

To nie jest jednak mój największy zarzut względem tej książki. Najbardziej boli mnie to, że tytuł I love Korea wydaje się być tytułem prześmiewczym w obliczy podejścia, jakie prezentuje autor. Jego komentarze są niestosowne, a mówiąc wprost: rasistowskie i seksistowskie. Daniel Tudor nie kocha Korei. Wyraźnie nie rozumie koreańskiej kultury, do której podchodzi z niesamowitą wyższością mieszkańca Zachodu, powielając krzywdzące stereotypy i uprzedzenia. Sposób, w jaki wypowiada się choćby na temat członków zespołów k-popowych jest absolutnie niewybaczalny, jest to bezpodstawna krytyka wynikająca z przekonań autora. Nie da się przeczytać tej książki na spokojnie, mnie ciśnienie wielokrotnie skoczyło do góry. Cytaty z książki: Czasem kiedy w reklamach widzę koreańskie boysbandy, muszę spojrzeć drugi raz i zastanowić się, czy ten po lewej to aby na pewno facet? Na przykład Jo-Kwon, który śpiewa w 2M (tutaj jest błąd wydawniczy, zespół nazywa się 2AM), jest wyjątkowo zniewieściały. (str. 93) Inny cytat dotyczący hanboków, tradycyjnego koreańkiego ubioru: Tradycyjny hanbok był obszerny, workowaty i skromny; można było wręcz stwierdzić, że szaty dla kobiet celowo zaprojektowano tak nieseksownie. (str. 77) Są to tylko dwa przykłady, ale znalazłabym ich o wiele więcej. Daniel Tudor wykazał się również zupełnym brakiem szacunku, zamieszczając w swojej książce wywiady czy polecenia m.in. odnośnie koreańskiej kuchni pochodzące od Amerykanów prowadzących blogi na temat jedzenia czy życia w Korei Południowej. Dlaczego nie porozmawiał z Koreańczykami, skoro jest to książka o ich kraju i kulturze? Nie potrafię tego zrozumieć. A wśród najważniejszych według autora atrakcji do zobaczenia w Seulu jest dom towarowy z luksusowymi markami, miejsce ostentacyjnej konsumpcji. Czy polecając komuś miejsca do zobaczenia w stolicy własnego kraju, wybralibyście centrum handlowe czy klinikę operacji plastycznych?

Jeśli mimo wszystko zdecydujecie się na sięgnięcie po I love Korea. K-pop, kimchi i cała reszta, musicie pamiętać, że w oryginalne została ona wydana w 2014 roku, dlatego wiele informacji jest już nieaktualnych i przestarzałych. Ciekawi mnie, dlaczego wydawnictwo nie zdecydowało się na przetłumaczenie książki, która byłaby bliższa obecnym realiom Korei Południowej i która miałaby bardziej pozytywny odbiór. Ta książka jest pod tak wieloma względami zła, niewiarygodna i stereotypowa, że mnie - jako osobę zafascynowaną od kilku lat tą kulturą - strasznie to boli. Zwłaszcza rozdział o k-popie woła o pomstę do nieba, ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Będę zaciekle wszystkim odradzała tę lekturę. Jedyne, co mi się podobało, to szata graficzna, chociaż i tutaj nie zabrakło pomyłek, gdzie trafiło się zdjęcie boysbandu z podpisem girlsbandu. Nieważne, czy jesteście długoletnimi fanami k-dram, k-popu, k-beauty, czy może dopiero zaczynacie swoją przygodę: w tej książce na pewno nie znajdziecie tego, czego szukacie, a na koniec będziecie czuć jedynie zniesmaczenie i rozczarowanie.

Instagram: @booksbygeekgirl
Blog: https://szept-stron.blogspot.com

Daniel Tudor próbował stworzyć poręczne kompendium wiedzy na temat Korei Południowej, mieszcząc na zaledwie trzystu stronach niezwykle szeroki przekrój tematów: politykę, historię, religię, kulturę, społeczeństwo, rozrywkę i wiele innych. Doceniam jego zamysł, lecz jego starania były z góry skazane na porażkę, autor dotyka wielu kwestii, jednak robi to bardzo pobieżnie, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Już na wstępie muszę zaznaczyć, że ten opis niewiele ma wspólnego z prawdą. Motyw pisarstwa oraz zakładu został zepchnięty na tak daleki plan, że gdyby nie pojawiające się co jakiś czas wtrącenia o tym, że January napisała kilka tysięcy słów danego dnia, zapomniałabym, że mam do czynienia z pisarzami, a był to dla mnie jeden z wątków, który przykuł moją uwagę w pierwszej kolejności i którym najbardziej byłam zainteresowana. Liczyłam więc, że może chociaż wątek romantyczny mnie nie zawiedzie, że dzięki niemu poczuję motylki w brzuchu, ciepło w sercu, że będę szczerzyła się jak głupia, kiedy bohaterowie uczestniczyli w słownych potyczkach... Nic z tego. Znajomość January i Gusa jest trudna, pełna demonów, zwłaszcza jego. Zbyt szybko przeszli od niechęci do miłości, która była dla mnie niewiarygodna, zupełnie nie potrafiłam powiedzieć, skąd między nimi nagle wzięło się tak duże uczucie. Ich dialogi w zamierzeniu miały być zabawne i nietypowe, jednak autorka przesadziła, przez co czułam raczej zażenowanie, gdy ich wymiany o niczym toczyły się przez kolejne strony.

Czym w takim razie jest Beach Read, skoro nie opowiada o dwójce rywalizujących pisarzy, którzy wymienili się gatunkami (jak sugeruje opis) ani o czytaniu na plaży (jak sugeruje tytuł, plaża praktycznie się nie pojawia w tej powieści) ani o relacji głównych bohaterów (bo January tak naprawdę częściej wspominała o swoim byłym chłopaku niż Gusie, chociaż sam Jacques ani razu nie wystąpił w tej książce we własnej osobie, znamy go jedynie z rozważań January)? Beach Read to niemal niekończący się monolog wewnętrzny głównej bohaterki, która nie umie poradzić sobie z faktem, że jej ojciec zdradzał matkę i niejako prowadził podwójne życie. Właściwie każdy wywód jest temu poświęcony i zajmuje tak dużo miejsca, że nie wystarczyło przestrzeni na inne wątki. Dużo tekstu, a mało prawdziwej treści, trudno było mi przebrnąć przez tę lekturę, wielokrotnie kusiło mnie, żeby ją porzucić. Nie polubiłam się z bohaterami i mam jeszcze jeden duży problem – w Beach Read alkohol lał się strumieniami i postaci nie widziały nic złego w przejechaniu się samochodem pod wpływem, jedna kawka i zupełnie wytrzeźwieli, gotowi do drogi. Absolutnie nie. Nie mogę zaakceptować tego, że autorka promuje podobne zachowania w swojej książce bez żadnych konsekwencji.

Beach Read to jedno z największych rozczarowań tego roku. Pomysł na fabułę był dobry, jednak przyjął on formę, która zupełnie do mnie nie przemówiła. Opis niewiele ma wspólnego z samą historią, to nie jest lekka, sympatyczna komedia romantyczna, która idealnie nadaje się na lato, a właśnie na taką lekturę się nastawiłam. Książka jest przegadana, ze stylem na siłę kreowanym na zabawny i nietypowy, pełno tutaj rozmyślań o zdradzającym ojcu i byłym chłopaku, główni bohaterowie wypadają słabo... Ja bardzo się męczyłam z tą powieścią i zdecydowanie nie polecam.

Instagram: @booksbygeekgirl
Blog: https://szept-stron.blogspot.com

Już na wstępie muszę zaznaczyć, że ten opis niewiele ma wspólnego z prawdą. Motyw pisarstwa oraz zakładu został zepchnięty na tak daleki plan, że gdyby nie pojawiające się co jakiś czas wtrącenia o tym, że January napisała kilka tysięcy słów danego dnia, zapomniałabym, że mam do czynienia z pisarzami, a był to dla mnie jeden z wątków, który przykuł moją uwagę w pierwszej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dziedzictwo krwi zaczyna się od naprawdę mocnego uderzenia, już od pierwszych stron zostajemy wciągnięci w wir akcji, która następnie zwalnia, ale wszystko nadal toczy się tak wartko, że jest to powieść do skończenia w dwa wieczory, po prostu płynie się wraz z nurtem całej opowieści. Fabuła nie jest przesadnie skomplikowana, dzięki czemu czyta się ją łatwo i szybko. Niestety, autorka dość mocno oparła się na znanych schematach i nie byłoby w tym nic złego, gdyby tylko nadała im oryginalny wydźwięk, lecz dla mnie zabrakło tej iskry, przez co zaczynałam tracić zainteresowanie bliżej końca książki. System magiczny nie był też przesadnie rozbudowany, jego podstawy przypominały wyjątkowo obdarzonych z innych powieści i – tak jak oni – powinowaci zmagają się z uciskiem oraz wyzyskiem wyżej postawionych warstw społeczeństwa. Gdzieś w tym wszystkim zabrakło wyjątkowości, oderwania się od ustalonych w literaturze young adult fantasy norm, przez co Dziedzictwo krwi wypada dość przeciętnie na tle innych powieści na rynku, zlewając się z nimi w jedną masę, o której łatwo można zapomnieć. Najjaśniejszym punktem pozostaje za to świat wykreowany przez autorkę, którego pierwowzorem była carska Rosja. Ma w sobie pewną cudowną baśniowość, a jednocześnie jest podszyty zimnym okrucieństwem.

Po cichu liczyłam na to, że bohaterowie uratują fabułę, ponieważ mieli w sobie ogromny potencjał. Księżniczka, która utraciła swój prestiżowy status, obecnie ukrywająca się uciekinierka marząca o zemście i obdarzona ogromną, przerażającą mocą... Przez wiele osób uważana za potwora i strasznie żałuję, że nie dostaliśmy więcej tej mrocznej strony Anastazji, ponieważ wtedy stawała się najbardziej interesująca. Przez większość czasu jednak irytowała mnie swoimi bezmyślnymi, pochopnymi decyzjami, którymi narażała wszystkich dookoła, brakowało jej charakteru, w gruncie rzeczy prezentowała bardzo naiwne podejście do świata. Ramson z kolei jest typowym rzezimieszkiem skrywającym pod bezlitosną powłoką serce ze złota i traumatyczną przeszłość. Bardzo podobał mi się w pierwszej połowie książki, ale następnie jego przemiana pod wpływem Any w lepszego chłopaka już mnie zawiodła. Chyba trochę z tego wyrosłam i bardziej interesują mnie teraz niejednoznaczni bohaterowie. Pomiędzy tą dwójką najpierw zawiązuje się niechętna współpraca podszyta ogromną nieufnością i wrogością, lecz z czasem ich relacja się zacieśnia i może nie doszło do wielkich wyznań, ale wątek romantyczny już dość mocno się zarysował. Przede wszystkim uwielbiam ich dialogi, błyskotliwe droczenie się i słowne starcia, szkoda, że kiedy ich uczucia zaczęły się ocieplać, autorka z tego zrezygnowała.

Sporo narzekam, ale wynika to z faktu, że miałam względem Dziedzictwa krwi ogromne oczekiwania i z tego powodu mocno się zawiodłam, jest to jednak dobra książka, którą czyta się szybko i przyjemnie, z zapartym tchem śledząc kolejne wydarzenia, których nie brakuje. Pojawiają się szokujące zwroty akcji, mnóstwo zdrad, nie wiadomo, z której strony padnie cios. Myślę, że młodsza młodzież będzie zachwycona, jednak dla starszych wyjadaczy Dziedzictwo krwi może okazać się być zbyt proste i naiwne w swoim odbiorze oraz nacisku na piękny morał o dobru, szukaniu odpowiedniej drogi i akceptowaniu siebie. Zdecydowanie jest to dobra odskocznia, która pozwala zapomnieć o świecie na kilka godzin i całkiem dobrze się bawić, śledząc przygody Anastazji oraz Ramsona i jestem na tyle zaintrygowana, że z ogromną przyjemnością sięgnę po kolejny tom.

Instagram: @booksbygeekgirl
Blog: https://szept-stron.blogspot.com

Dziedzictwo krwi zaczyna się od naprawdę mocnego uderzenia, już od pierwszych stron zostajemy wciągnięci w wir akcji, która następnie zwalnia, ale wszystko nadal toczy się tak wartko, że jest to powieść do skończenia w dwa wieczory, po prostu płynie się wraz z nurtem całej opowieści. Fabuła nie jest przesadnie skomplikowana, dzięki czemu czyta się ją łatwo i szybko....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gildia Zabójców to książka, która wymyka się wielu schematom i nigdzie nie daje się przyporządkować. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że połączenie kryminalnej zagadki związanej z handlem bronią, doskonale wyszkolonych zabójców z problemami emocjonalnymi, pełnego rywalizacji świata k-popu, subtelnego romansu i czarnej, ironicznej komedii się nie sprawdzi, a jednak te na pozór niepasujące do siebie elementy tworzą unikatową, świeżą i przede wszystkim spójną całość. Chyba tylko Małgorzata Stefanik mogła napisać książkę, gdzie w jednej chwili leje się krew i jesteśmy świadkami brutalnych zabójstw, a w drugiej wybieramy się na zwiedzanie miasta z członkami koreańskiego boysbandu i chociaż początkowo taki kontrast może wydawać się zaskakujący, to poszczególne wątki zostały ze sobą splecione tak zgrabnie i umiejętnie, że przez całą fabułę płynie się gładko. Już od pierwszych stron zostajemy wciągnięci w wir akcji, która w środkowej części zwalnia i wyraźnie czuć ten spadek tempa, jednak dzięki temu mogłam bliżej zaznajomić się z bohaterami i złapać oddech przed szaloną, wypełnioną szokującymi rewelacjami oraz wydarzeniami końcówką, która stanowiła naprawdę mocne uderzenie. Domyśliłam się niektórych rozwiązań, lecz nie odebrało mi to frajdy z czytania, z każdą stroną byłam coraz bardziej zafascynowana Gildią Zabójców i zastanawiałam się, czym jeszcze autorka nas zaskoczy.

Alyssa to nasza główna bohaterka, poznajemy jej teraźniejszość, ale także cofamy się do jej przeszłości, co pozwoliło mi lepiej zrozumieć jej motywację i przyświecające jej cele. Jest dziewczyną pełną sprzeczności, której zdecydowanie nie brakuje charakteru, a chociaż mogłoby się wydawać, że jako zabójczyni przygotowywana od małego do tej profesji będzie niezniszczalna i zobojętniała, prawda jest o wiele bardziej skomplikowana. Podobało mi się to, że Alyssa jest bardzo ludzka - nie jest zwykłą maszyną do zabijania, również odczuwa ból, strach, smutek i stratę, a jej trauma odbiła na niej piętno i kładzie się cieniem na jej codzienności, co jest miłą odmianą od tych wszystkich bohaterek, które w przeciągu jednego dnia zapominają o własnych demonach. Alyssa potrafi być silna i bezlitosna, ale przy tym ma w sobie również mnóstwo ciepła i troski dla najbliższych, o których walczy jak lwica. Moją największą miłością pozostaje jednak Kitsune i żałuję, że nie dostaliśmy go więcej w Gildii Zabójców, uwielbiam tego małomównego Liska! Niemal piszczałam z radości za każdym razem, gdy pojawiał się na stronach książki, mam do niego ogromną słabość. Oliwier to przeuroczy, a jednocześnie denerwujący dzieciak, pojawia się mnóstwo innych drugoplanowych bohaterów, każdy z nich ma swoje zalety i wady, przyzwyczajenia, każdy ma wyróżniający się charakter i to było piękne... Nie mogę powiedzieć tego jedynie o Jayden, brakowało mu charyzmy i przez to cały wątek romantyczny wypadł dla mnie słabo, zupełnie nie wiem, co Alyssa w nim widziała, nie czułam żadnego iskrzenia czy przyciągania między nimi.

Gildia Zabójców to książka, której bardzo potrzebowałam w moim życiu, chociaż wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zawodowi zabójcy, intryga zakrojona na szeroką skalę, a do tego świat k-popu… Czego można chcieć więcej? Każda strona oferuje jeszcze więcej zwrotów akcji oraz piętrzących się tajemnic, a unikatowi bohaterowie, lekki styl pisania i wciągająca fabuła sprawiły, że nie byłam w stanie odłożyć tej książki na bok! Potrzebujecie powieści, która nie pozwoli wam w nocy spać i zawładnie waszym serduchem? Nie musicie szukać dalej. Właśnie trzymacie ją w swoich rękach.

Instagram: @booksbygeekgirl
Blog: https://szept-stron.blogspot.com

Gildia Zabójców to książka, która wymyka się wielu schematom i nigdzie nie daje się przyporządkować. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że połączenie kryminalnej zagadki związanej z handlem bronią, doskonale wyszkolonych zabójców z problemami emocjonalnymi, pełnego rywalizacji świata k-popu, subtelnego romansu i czarnej, ironicznej komedii się nie sprawdzi, a jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Początek był niezwykle obiecujący. Rozbudowane powieści mają to do siebie, że ich wstęp bardzo często się dłuży, ponieważ czytelnik zostaje zasypany całą lawiną informacji do przyswojenia, jednak Islington zrobił to bardzo zgrabnie, dzięki czemu zostałam wciągnięta przez Cień utraconego świata już od pierwszych stron. Akcja rozwijała się dynamicznie, autor nie czekał z najlepszymi kąskami na sam koniec, już od początku oferując mnóstwo nieprzewidywalnych zwrotów, właściwie ciągle byłam czymś zaskakiwana! Rozwiązanie jednej zagadki pociągało za sobą pojawienie się kolejnych tajemnic do odkrycia, a ja byłam absolutnie zafascynowana tym, co ma mi do zaoferowania ten niezwykły świat i młodzi bohaterowie, którzy stopniowo przechodzą przemianę, zdobywając doświadczenie i zmagając się z własnymi słabościami. Jeśli martwicie się rozmiarem tej powieści, mogę was zapewnić, że w ogóle nie odczujecie tej objętości, a finał zostawi was z ogromnym niedosytem i poczuciem, że książka mogłaby być jeszcze dłuższa! Cień utraconego świata czyta się niesamowicie szybko i gładko, nie zauważając upływu czasu i ilości przerzuconych kartek, zagłębianie się w tę historię było prawdziwą przyjemnością. Znajdziecie tutaj wszystko, co powinna mieć w sobie powieść fantasy: magiczne, nieujarzmione zdolności, zaprawionych w walce wojowników, polityczne zmagania pomiędzy krajami, stare przepowiednie, potężnego wroga, zwroty akcji, liczne wątki, które powoli łączą się w jedną spójną całość... James Islington naprawdę stanął na wysokości zadania, mimo że był to jego debiut.

Cień utraconego świata nie jest jednak książką pozbawioną wad. Mój największy zarzut wymierzony jest w świat przedstawiony, który dla mnie wymaga większego rozwinięcia, tak naprawdę niewiele wiemy, chociaż wydaje się, że historia i prawa rządzące tym światem będą miały kluczowe znaczenie przy rozwiązaniu niektórych wątków. Mam wrażenie, że autor mógł się też wykazać większą kreatywnością przy budowie systemu magicznego (w którym jest sporo dziur). Każdy z bohaterów dostaje swoją szansę na narrację, towarzyszymy im w trakcie ich przygód, które stopniowo ich zmieniają i o ile początkowo byłam bardzo zaangażowana w losy poszczególnych postaci, o tyle mniej więcej w połowie poczułam dziwne... znużenie. Nie do końca podobały mi się kierunki, w jakim podążyły historie poszczególnych bohaterów, nie chodziło o podejmowane przez nich decyzje, a raczej sytuacje, w jakie autor zdecydował się ich wrzucić, zwłaszcza że wiele z nich zdawało się nie mieć wpływu na całość fabuły. Nadal byłam ciekawa, ponieważ James Islington bardzo sprytnie dawkował informacje, przez co wręcz rozpaczliwie chciałam poznać rozwiązanie kilku zagadek, jednak nie byłam zainwestowana w kolejne wydarzenia, było mi obojętne, co się stanie z bohaterami, nie towarzyszyło mi żadne napięcie, nie czułam się wstrząśnięta dalszymi sytuacjami... Ale końcówka zostawiła mnie z ogromną frustracją, ponieważ praktycznie nic nie zostało rozwiązane, autor zostawił sobie bardzo szeroką furtkę dla kolejnych części, po które będę musiała sięgnąć, bo jestem zbyt zaintrygowana, żeby odpuścić!

Cień utraconego świata to wielowątkowa opowieść napisana z prawdziwą pasją, która zapewnia fantastyczną przygodę na wiele godzin. Piętrzące się tajemnice nie pozwolą wam odłożyć tej książki na bok, sprytnie wciągając was w wykreowaną przez Jamesa Islingtona historię. Fabuła wikła się coraz bardziej z każdym kolejnym rozdziałem, jednak nie czułam żadnej ekscytacji związanej z kolejnymi wydarzeniami i to najbardziej mnie boli. Myślę, że Trylogia Licaniusa ma ogromny potencjał: już teraz jest kawałkiem dobrej fantastyki, a czuję, że kolejne części mogą okazać się jeszcze lepsze, na co skrycie liczę.

Blog: https://szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

Początek był niezwykle obiecujący. Rozbudowane powieści mają to do siebie, że ich wstęp bardzo często się dłuży, ponieważ czytelnik zostaje zasypany całą lawiną informacji do przyswojenia, jednak Islington zrobił to bardzo zgrabnie, dzięki czemu zostałam wciągnięta przez Cień utraconego świata już od pierwszych stron. Akcja rozwijała się dynamicznie, autor nie czekał z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Brakuje mi słów, by opisać całą gamę emocji, jaką czułam, czytając Piękne odkupienie. Obawiałam się, że autorce nie uda się powtórzyć wyczynu sprzed ośmiu lat, jednak nic się nie zmieniło; Jamie McGuire pisze w taki sposób, żeby nie można pozostać obojętnym na historie wychodzące spod jej palców. Już od pierwszej strony towarzyszyło mi ogromne napięcie, ponieważ z całej siły kibicowałam głównym bohaterom, a jednocześnie wiedziałam, że ich droga nie będzie łatwa. Błyskotliwe dialogi sprawiały, że nie mogłam opanować śmiechu, każda kłótnia łamała mi serce, negatywne przeżycia z przeszłości Thomasa i Liis napawały mnie szczerym smutkiem, a już po chwili wzdychałam z zachwytem i rozczuleniem, gdy okazywali sobie uczucie. Jestem przede wszystkim zaskoczona tym, że autorce udało się wzbudzić we mnie tyle odczuć, a przy tym nie korzystała z żadnych gwałtownych zwrotów akcji, nie tworzyła wymyślnych, ogromnych dramatów, nie starała się na siłę skomplikować fabuły i ta prostolinijność zawarta w historii Thomasa i Liis chyba najbardziej mnie ujęła. Piękne odkupienie to subtelna historia dwójki osób, ich lęków, wątpliwości, zobowiązań, wśród których próbują się odnaleźć, jednocześnie próbując podjąć decyzję, czy są gotowi zaryzykować tym, co tak zaciekle chronią –swoimi sercami.

Piękne odkupienie nie jest książką idealną. Podobało mi się to, że główni bohaterowie są agentami FBI, jestem ogromną fanką połączenia romansu z kryminałem, lecz tutaj sam wątek sensacyjny został rozpisany w taki sposób, że bardziej mnie dezorientował niż wzbudzał ekscytację. Pewne aspekty były wysoce nieprawdopodobne, lecz prawda jest taka, że mi to nie przeszkadzało, bo czerpałam sporo frajdy z osadzenia akcji w siedzibie FBI. Jestem też trochę rozczarowana końcówką, autorka po całej genialnie poprowadzonej, wymykającej się schematom fabule (a przynajmniej ja do tej pory nie spotkałam się z podobną historią) poszła trochę na łatwiznę, lecz jestem w stanie jej to wybaczyć, ponieważ emocje nadal były ogromne. Żałuję, że nie dostaliśmy rozdziałów z perspektywy Thomasa, byłam naprawdę ciekawa, co działo się w jego głowie i sercu przez całą książkę, chciałabym dowiedzieć się o nim więcej, ale zdecydowanie go polubiłam. Liis to ambitna, silna bohaterka, więc zdecydowanie zaliczam ją na plus, jednak to Val skradła całe show, kocham tę kobietę, która jest żywym wykrywaczem kłamstw.

Piękne odkupienie to książka, po której nie spodziewałam się wiele, a która zawładnęła mną na dwa dni, sprawiając, że w każdej wolnej chwili myślałam tylko o niej. Śmiałam się, płakałam i zakochiwałam razem z naszymi bohaterami, już od dawna nie czułam tak ogromnych emocji w trakcie czytania. Ta książka jest tak dobra, że nie mogłam się skupić na nauce do egzaminów, a rano spóźniłam się na autobus na uczelnię, bo obiecywałam sobie, że przeczytam tylko kilka stron, więc lojalnie uprzedzam, że nie będziecie w stanie się od niej oderwać. Piękne odkupienie to jedna z najcudowniejszych książkowych niespodzianek tego roku i mam nadzieję, że dacie tej powieści szansę!

Blog: https://szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

Brakuje mi słów, by opisać całą gamę emocji, jaką czułam, czytając Piękne odkupienie. Obawiałam się, że autorce nie uda się powtórzyć wyczynu sprzed ośmiu lat, jednak nic się nie zmieniło; Jamie McGuire pisze w taki sposób, żeby nie można pozostać obojętnym na historie wychodzące spod jej palców. Już od pierwszej strony towarzyszyło mi ogromne napięcie, ponieważ z całej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już od pierwszej strony zostałam z powrotem wciągnięta w mroczny świat znany z Gołębia i węża. Pierwsza część była jednym z największych pozytywnych zaskoczeń zeszłego roku, zostałam oczarowana przez historię stworzoną przez Shelby Mahurin, a powrót do jej twórczości uświadomił mi, jak bardzo stęskniłam się za bohaterami. Poczułam się jak w domu już w chwili, w której otworzyłam książkę, znowu spotykając się z bezczelną, niezłomną Lou, nieco zagubionym Reidem oraz z całą spółką: Coco, Anselem, Beau i Madame Labelle. Klimat i postacie zostały te same, lecz czuć, że Krew i miód znacząco różni się od poprzedniczki, przede wszystkim jeśli chodzi o tempo akcji oraz ilość wydarzeń. Cała powieść rozgrywa się na przestrzeni kilku dni, jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszystkie wątki toczyły się bardzo leniwie, a dwie wyprawy w celu zdobycia sojuszników wśród Dames Rouges i wilkołaków były mało... imponujące. To była jednak genialna okazja do tego, by Shelby Mahurin pogłębiła wizję swojego świata, byłam szczególnie zaintrygowana magią krwawych czarownic, który rozrasta i pogłębia się na naszych oczach. Musicie być przygotowani na to, że nie dzieje się wiele, a powieść skupia się głównie na wewnętrznych przeżyciach Reida oraz Lou, które nieraz budziły we mnie ogrom frustracji. Mimo tego, że fabuła toczyła się w dość wolnym tempie, samą książkę czyta się wyśmienicie, jest coś niesamowicie uzależniającego w stylu pisania Shelby Mahurin, w tym, jak kreuje całą historię za pomocą słów. Po prostu nie można się oderwać od Krwi i miodu, a w chwilach przerwy nie mogłam przestać myśleć o tej powieści i o tym, co jeszcze się wydarzy.

W Krwi i miodzie pojawiają się nowi bohaterowie, każdy z nich wnosi do fabuły powiew świeżości, a także nowe zaskoczenia. Thierry, Touluse i mała Gaby zachwycili mnie najbardziej, więc po cichu liczę na to, że będę miała okazję spotkać ich w przyszłej części, za to żałuję, że Ansel, Coco i Beau nie dostali więcej przestrzeni do rozwoju, ponieważ kocham ich całym sercem i mogłabym czytać ich sceny w nieskończoność! Największy problem tkwił... w głównych bohaterach. Nie wiem, co się stało z Lou, która po Gołębiu i wężu stała się jedną z moich ulubionych bohaterek w literaturze young adult. Tutaj nie potrafiłam zrozumieć jej wyborów, irytowała mnie na każdym kroku swoimi wymówkami i zachowaniem. Nawet Reid okazał się być od niej lepszy. Najbardziej boli mnie to, że nie było między nimi żadnej komunikacji, a narastające nieporozumienia doprowadzały mnie do frustracji. Mam wrażenie, jakbyśmy znowu cofnęli się na sam początek pierwszej części, cały rozwój postaci poszedł do kosza, a oni znaleźli się z powrotem w punkcie startowym, od nowa powtarzając te same konflikty znane z pierwszego tomu. Szkoda, że autorka nie zdecydowała się na umocnienie ich relacji, zamiast na tworzenie między nimi coraz większej wyrwy, zwłaszcza że oboje zmagali się z wystarczająco mrocznymi demonami. Bolały mnie ich konflikty i bałam się, że w swojej nienawiści zajdą zbyt daleko, by ich relację mogło się naprawić, a jednocześnie Shelby Mahurin nie nadała ich przemyśleniom odpowiedniej głębi.

Krew i miód wypada słabiej niż poprzedniczka, jednak wciąż cudownie się bawiłam w trakcie lektury. Drugi tom stanowi wyraźny element przejściowy pomiędzy genialną pierwszą częścią, a (mam nadzieję) równie cudownym zakończeniem, nie znajdziecie tutaj wielu odpowiedzi ani rozwiązań, nawet moment kulminacyjny powieści wypadł dla mnie odrobinę blado, lecz wciąż jest to historia, od której nie umiałam się oderwać i która dostarczyła mi mnóstwo emocji, od złości przez dojmujący smutek aż po radość i głośny śmiech. Krew i miód nie jest idealną kontynuacją, ale wciąż ma w sobie ogrom magii.

Już od pierwszej strony zostałam z powrotem wciągnięta w mroczny świat znany z Gołębia i węża. Pierwsza część była jednym z największych pozytywnych zaskoczeń zeszłego roku, zostałam oczarowana przez historię stworzoną przez Shelby Mahurin, a powrót do jej twórczości uświadomił mi, jak bardzo stęskniłam się za bohaterami. Poczułam się jak w domu już w chwili, w której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wildcard. Dzika Karta to książka, którą trudno mi ocenić ze względu na ogromną przepaść w tempie akcji. W trakcie pierwszej połowie właściwie nic się nie działo, szczerze mówiąc, to była droga przez mękę i z utęsknieniem wyczekiwałam jakiejkolwiek akcji. Na prawie dwieście stron składały się dialogi, z których nic nie wynikało, spotkania, które donikąd nie prowadziły, tworzenie planów i pozyskiwanie informacji. Przez to bardzo trudno było mi się wciągnąć w fabułę, brakowało mi jakiejś iskry, ekscytacji, mimo że Emika znajdowała się w samym centrum wydarzeń, nie była ich aktywną uczestniczką. Właściwie przez całą książkę była dość bierna, stanowiła łącznik pomiędzy scenami jako bierny obserwator, ale poza tym wypada bardzo blado, brakowało jej charakteru i niemal każdy był w stanie nią manipulować, naginając jej wolę dla własnych korzyści. Jej wewnętrzne monologi w kółko się powtarzają i dotyczą tego samego zagadnienia. Emice brakowało charyzmy głównej bohaterki, przez co była męczącą narratorką i nie udźwignęła tej fabuły. Podobnie mieszane uczucia żywię względem Hideo, który nie prezentuje sobą niczego ciekawego, a ich romans przyprawiał mnie o ból głowy i frustrację. Już w pierwszym tomie był według mnie najsłabszą częścią całej historii i w Wildcard również mnie do siebie nie przekonał. Nie tylko mamy tutaj do czynienia z insta love, ale także z idealizacją partnera, który w rzeczywistości jest mordercą i tyranem pozbawionym moralności (czego oczywiście nasza bohaterka nie dostrzega, wybaczając mu wszystkie jego przestępstwa).

Na szczęście druga połowa książki okazała się być o wiele bardziej wciągająca, naszpikowana szalonymi zwrotami akcji oraz nieustannie wzrastającą stawką, zaczęłam z zapartym tchem śledzić kolejne wydarzenia! Wreszcie pojawił się Warcross, czyli gra, która miała być od początku główną osią i motywem przewodnim duologii, a w tej części ta niesamowita wirtualna rzeczywistość, jaką stworzyła Marie Lu, została zepchnięta na dalszy plan, nad czym ubolewam. To właśnie rozgrywki Warcrossa i genialnie przemyślana technologia wyróżniały tę serię na tle innych powieści young adult, więc ich brak mocno odbił się na całej książce. Wildcard jest zdecydowanie bardziej mroczny od poprzedniej części, pojawiają się tutaj dojrzalsze motywy oraz o wiele bardziej niebezpieczne, szokujące sytuacje, na które na pewno nie będziecie przygotowani, ponieważ Marie Lu udało się stworzyć skomplikowaną intrygę. Na plus muszę również zaliczyć cały zespół Phoenix Riders - bardzo się cieszę, że autorka zdecydowała się na dokładniejsze przedstawienie przyjaciół Emiki, mają oni moje serducho. Szkoda tylko, że ta sympatia nie została przeniesiona na głównych bohaterów, którzy po prostu nie mieli w sobie takiej głębi jak postacie drugoplanowe.

Wildcard. Dzika karta to bardzo nierówne zakończenie duologii. Pierwsza połowa była na tyle słaba, że zastanawiałam się nad porzuceniem książki, druga część za to nie pozwalała na złapanie oddechu i obfitowała w zaskakujące wydarzenia. Mam wrażenie, że w kilku sytuacjach Marie Lu poszła na łatwiznę, nie jestem też do końca zadowolona z pewnych wyborów bohaterów, które pod względem moralności były bardzo złe, a nie doczekały się odpowiedniego potępienia. Wildcard. Dziką kartę uznaję za solidny finał, wszystkie wątki doczekały się rozwiązania, bawiłam się całkiem nieźle zwłaszcza w trakcie drugiej połowy, która w moich oczach uratowała tę powieść, lecz nie sądzę, bym kiedykolwiek miała do niej wrócić.

Instagram: @booksbygeekgirl
Blog: https://szept-stron.blogspot.com

Wildcard. Dzika Karta to książka, którą trudno mi ocenić ze względu na ogromną przepaść w tempie akcji. W trakcie pierwszej połowie właściwie nic się nie działo, szczerze mówiąc, to była droga przez mękę i z utęsknieniem wyczekiwałam jakiejkolwiek akcji. Na prawie dwieście stron składały się dialogi, z których nic nie wynikało, spotkania, które donikąd nie prowadziły,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tkając świt to książka, która miała w sobie ogromny potencjał. Retelling Mulan, w którym polem bitwy staje się konkurs na nadwornego krawca okraszony szczyptą magii, zaskakującymi wyzwaniami oraz wątkiem miłosnym... Więc dlaczego powieść skończyłam bardziej z poczuciem rozczarowania niż satysfakcji? Przede wszystkim określenie retelling jest w tym przypadku nieco na wyrost, jedynym motywem wspólnym jest przebranie się głównej bohaterki za chłopca w celu ratowania rodzinnego biznesu oraz honoru, poza tym historia toczy się własnym rytmem, który niestety był dość wolny. Same zmagania krawców były nudne, nie czułam żadnej ekscytacji, jak na książkę skupiającą się na tkactwie dostaliśmy zaskakująco mało opisów zachwycających dech w piersiach strojów. Nie byłam też fanką późniejszego motywu wędrówki po różnych zakamarkach świata przedstawionego, w tym momencie powieść dłużyła mi się niemiłosiernie. Oczarował mnie motyw słońca, księżyca i gwiazd, który nadaje całej historii urzekającej baśniowości, jednak żałuję, że system magiczny nie został bardziej poszerzony i lepiej przedstawiony.

Maia to bohaterka, która początkowo mi imponowała. Doświadczona przez życie, które sprawiło, że musiała szybciej dojrzeć. Była pewna siebie oraz swoich umiejętności, silna, skupiona na swoim celu, miała ogromne ambicje i nie miała zamiaru pozwolić na to, by jej płeć w jakikolwiek sposób ją ograniczała, odcinając ją od szansy zostania najwybitniejszym krawcem na dworze władcy. Od połowy książki Maia nagle zapomina o swoich marzeniach, pragnieniach, o wszystkim, co chciała osiągnąć, dla jakiegoś faceta, którego dopiero co poznała. Maia musi mierzyć się z coraz większą ilością niebezpieczeństw i pułapek, z rosnącym bólem, strachem oraz samotnością, co dawało idealną okazję do stopniowej przemiany, tymczasem mam wrażenie, jakby nastąpił ogromny regres, a ona sama była niezwykle bierna w obliczu kolejnych wyzwań. Wolałabym, gdyby autorka skupiła się na wewnętrznej podróży Mai, która mogłaby udowodnić swoją wartość jako kobieta w świecie zdominowanym przez mężczyzn, umniejszającym jej umiejętnościom tylko ze względu na płeć, tymczasem motyw ten został szybko zapomniany. Mniej więcej od połowy książki romans wysuwa się na pierwszy plan i przesłania wszystkie inne wątki, rozwijając się w zawrotnym wręcz tempie. Osobiście nie czułam żadnej więzi pomiędzy Maią i Edanem, ich miłość opierała się na bardzo znanych schematach z literatury young adult, Nie uwierzyłam w ich miłość, która potoczyła się zbyt gładko.

Możliwe, że podeszłam do tej książki ze zbyt wysokimi oczekiwaniami i dlatego tak bardzo się zawiodłam, ale sama historia się nie broni. Tkając świt miało wszystkie elementy, by stać się jedną z najbardziej oryginalnych młodzieżówek, tymczasem wyszła z tego dość mdła historia miłosna. Powieść czytało się szybko i przyjemnie, lecz nie wywołała we mnie żadnych emocji, dopiero ostatnie pięćdziesiąt stron okazało się być interesujących. Gdzieś po drodze zagubiła się cała idea tej historii. Wiem jednak, że wielu osobom przypadła do gustu; mnie po prostu nie zachwyciła.

Blog: https://szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

Tkając świt to książka, która miała w sobie ogromny potencjał. Retelling Mulan, w którym polem bitwy staje się konkurs na nadwornego krawca okraszony szczyptą magii, zaskakującymi wyzwaniami oraz wątkiem miłosnym... Więc dlaczego powieść skończyłam bardziej z poczuciem rozczarowania niż satysfakcji? Przede wszystkim określenie retelling jest w tym przypadku nieco na wyrost,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Licho nie śpi to książka, którą dość trudno mi oceniać, ponieważ z jednej strony było w niej sporo irytujących mnie elementów, a z drugiej jest bardzo zgrabnym połączniem moich ulubionych gatunków, w dodatku nie sposób było jej odłożyć na bok, ponieważ moje myśli wciąż krążyły wokół tego, jak potoczy się cała fabuła. Klimat Bieszczad nadaje całej historii unikatowości i tajemniczości, uwielbiam sposób, w jaki autorka wykorzystała miejsce akcji, czyniąc je niejako kolejnym bohaterem. Do tej pory nie miałam okazji poznać bieszczadzkich legend, więc zdecydowanie zaliczam to na plus. Niestety, dość szybko domyśliłam się, jakie rozwiązanie kryje się za seryjnymi morderstwami, lecz tym razem nie odebrało mi to frajdy z lektury, ciekawie było podążyć tropami podrzuconymi przez autorkę i cieszę się, że bardziej był to kryminał z elementami erotycznymi niż czysty romans z wrzuconą gdzieś w tle zbrodnią, żeby dodać dreszczyku emocji. Całe śledztwo interesowało mnie w tej powieści najbardziej i zostałam nim w pełni usatysfakcjonowana, chociaż odczuwam odrobinę irytacji, że Magda, niby uzdolniona, profesjonalna pani asesor prokuratury, tak łatwo oddała przywództwo facetowi, którego właściwie nie znała, a sama była w całej tej sprawie bezradna.

Największy problem mam z bohaterami oraz ich relacją. Damian jest policjantem, który ucieka przed swoimi demonami w świat niezobowiązującego seksu i narkotyków. Jest przedstawiony jako genialny śledczy, lecz w rzeczywistości nie popisał się w żadnym momencie swoją smykałką do rozwiązywania kryminalnych zagadek; przez większość czasu myślał albo o swoim uzależnieniu, albo o kobiecym tyłku, który akurat znalazł się na jego radarze. Został wykreowany na nieczułego, stanowczego i bezczelnego dupka, w tej roli sprawdza się doskonale. Trochę żałuję, że bliżej nie została nam przedstawiona jego trudna przeszłość i to, jak zaczyna się z nią zmagać, ponieważ myślę, że byłby to interesujący wątek. Najbardziej nie podoba mi się jednak lekkie podejście do jego nałogu, przez który naraża osoby wokół siebie. Magda, nasza druga narratorka, wykazała się w tym zakresie ogromną niekonsekwencją, ponieważ niby trzyma się zasad i ma sztywny kij w tyłku, jak to podkreślił Damian, a jednak zupełnie zignorowała fakt, że ćpał, dała nawet na to swoje przyzwolenie. Chyba już dawno żadna bohaterka nie irytowała mnie tak bardzo jak ta dziewczyna, która na siłę robiła wokół siebie mnóstwo szumu, miała być z niej w zamierzeniu równa babka, silna, pyskata, umiejąca postawić na sobie, tymczasem była to raczej karykatura. Ich relacja też była dziwna; zaczęła się od niechęci (znikąd), ich słowne przepychanki zupełnie nie miały sensu, każda kłótnia była absurdalna, a później (również znikąd) pojawiły się między nimi cieplejsze uczucia, jakby nie spędzili połowy książki na działaniu sobie na nerwy. Nie było między nimi żadnego przyciągania.

Licho nie śpi to książka, którą można połknąć w kilka godzin. Szybko się ją czyta, zapewnia sporo niewymagającej rozrywki na jeden wieczór. Na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu ze względu na dużą ilość wulgaryzmów i specyficzny humor, zagadka nie jest zbyt skomplikowana, a sami bohaterowie mnie nie zachwycili... Jednak było w niej coś uzależniającego, co sprawiło, że całkiem nieźle się bawiłam i chciałam poznać jej zakończenie.

Blog: https://szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

Licho nie śpi to książka, którą dość trudno mi oceniać, ponieważ z jednej strony było w niej sporo irytujących mnie elementów, a z drugiej jest bardzo zgrabnym połączniem moich ulubionych gatunków, w dodatku nie sposób było jej odłożyć na bok, ponieważ moje myśli wciąż krążyły wokół tego, jak potoczy się cała fabuła. Klimat Bieszczad nadaje całej historii unikatowości i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jestem zakochana. Kompletnie oczarowana. Smakowałam każde słowo, każdą stronę, pragnęłam zostać w tej historii jak najdłużej, rozkoszując się jej pięknem. Są takie książki, które wzbudzają zawroty głowy za pomocą wartkiej akcji, ciągu szalonych wydarzeń; a są takie książki, które bronią się same, które nie potrzebuję fajerwerków, ponieważ same świecą tak jasnym blaskiem, że przyćmiewają wszystko inne i Niewidzialne życie Addie LaRue jest właśnie taką powieścią. Niewiele się tutaj dzieje pod względem akcji, jednak jest bogata w emocje, przemyślenia, wybory, idee, pasje. Nie każdemu przypadnie do gustu fabuła zbudowana na tak leniwym tempie, ale dla mnie ta powieść była prawdziwym wytchnieniem, ucieczką przed pędzącym światem.

Uwielbiam to, w jak inteligentny sposób autorka wplotła do swojej historii lęki współczesnego świata: strach przed zapomnieniem, potrzebę zostawienia po sobie śladu i bycia kochanym, poczucie, że mamy za mało chwil do wykorzystania, a czas ciągle przecieka nam przez palce, nie dając się uchwycić. Niewidzialne życie Addie LaRue pokazuje, jak cieszyć się z życia mimo ograniczeń, jak nawet w najgorszych chwilach można znaleźć urokliwe fragmenty, które pozwalają przetrwać najgorsze burze. Zakochałam się w tym, jak został przedstawiony motyw sztuki, jak cudownie przewija się na kolejnych stronach, jak wszystkie dzieła do siebie panują, tworząc magiczną całość. Podziwiam, ile autorka włożyła pracy w zrealizowanie całego pomysłu, który był niczym powiew świeżego powietrza w literaturze. Nigdy wcześniej nie czytałam podobnej książki i myślę, że nigdy nie zdarzy się już podobna, słodko-gorzka historia tak bogata w szczegóły. Każdy, nawet najmniejszy detal ma tutaj swoje przeznaczenie

Ta książka zapiera dech w piersiach. To dzieło sztuki: zachwycające, wzruszające, piękne, przepełnione nadzieją przeplataną dogłębnym smutkiem, przejmujące. Od dawna nie czułam się tak poruszona w trakcie lektury, przez którą po prostu się płynie jak przez utkaną z najlżejszych nici baśń; Niewidzialne życie Addie LaRue wzbudziło we mnie niesamowicie dużo emocji od radości, ekscytacji i fascynacji po nostalgię, tęsknotę, ból. Cały utwór jest napisany tak delikatnie i subtelnie, czaruje słowami, zaskakującymi metaforami i niejednoznaczną bohaterką, że nie czuje się jego wagi, dopóki nie przewróci się ostatniej strony. Takiej powieści się nie zapomina, jestem pewna, że zostanie ona ze mną na całe życie i że za każdym razem, kiedy do niej powrócę, odkryję w niej coś nowego, niespodziankę zostawioną specjalnie dla mnie przez autorkę; niczym jedną z idei zasianych przez Addie na przestrzeni wieków.

Blog: https://szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

Jestem zakochana. Kompletnie oczarowana. Smakowałam każde słowo, każdą stronę, pragnęłam zostać w tej historii jak najdłużej, rozkoszując się jej pięknem. Są takie książki, które wzbudzają zawroty głowy za pomocą wartkiej akcji, ciągu szalonych wydarzeń; a są takie książki, które bronią się same, które nie potrzebuję fajerwerków, ponieważ same świecą tak jasnym blaskiem, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rywale to książka, która w teorii powinna była podbić moje serce - kocham motyw od nienawiści do miłości, dwóch wrogów, którzy muszą ze sobą współpracować w atmosferze pełnego napięcia, pojawił się również wątek ponownego spotkania po latach, który jest jednym z moich ulubionych. Sophia jest twardą, silną kobietą, która umie postawić na swoim i skupia się na karierze, z kolei Weston jest aroganckim, ale charyzmatycznym facetem, który bez wątpienia skradł serce niejednej czytelniczce. W dodatku autorka poświęciła dużo uwagi żałobie i niemożności poradzenia sobie ze stratą, problemowi alkoholizmu, równouprawnieniu kobiet i mężczyzn na tym samym szczeblu w pracy, byłam zachwycona sposobem, w jaki podeszła do trudnych tematów... więc nie umiem wam wyjaśnić, dlaczego pomiędzy mną a Rywalami nie zaiskrzyło. Czegoś zabrakło. Myślę, że najbardziej byłam rozczarowana relacją Sophii i Westona. Nie czułam między nimi ani nienawiści, ani miłości; mam wrażenie, jakby autorka na siłę starała się podkreślić ich wzajemną niechęć dziecinnymi kłótniami, które wybuchały z tak absurdalnych powodów, że ciągle wywracałam oczami. Nie wiem też, skąd wzięły się między nimi później cieplejsze uczucia, ponieważ poza jedną głębszą konwersacją łączył ich tylko seks. Brakowało mi chemii między bohaterami i prawdziwych emocji, które w tym gatunku są dla mnie najważniejsze.

Mam też drobne problemy z postaciami, którzy w moim odczuciu wypadają blado, są nijacy. Sophia była kreślona na zaradną, niezależną kobietę, lecz jej kreacja była niekonsekwentna, przy Westonie traciła całą swoją silną wolę oraz rozsądek. Nie było w niej nic ciekawego, nie miała żadnych zainteresowań czy cech charakterystycznych, była drętwa przez większość czasu. Weston wypada o wiele lepiej, podobała mi się jego pewność siebie, czarująca osobowość, jego zmienione na sprośne cytaty Szekspira były strzałem w dziesiątkę, a jego przeszłość skrywa wiele tajemnic, które mocno na mnie wpłynęły. Sophia też ma swoją historię, jednak autorka przedstawiła ją powierzchownie, nie nadała jej odpowiedniego znaczenia ani nie próbowała jej rozwinąć, przez co zabrakło Sophii wielowymiarowości. Żałuję też, że Vi Keeland nie pogłębiła waśni pomiędzy rodzinami w znaczący sposób. Zarysowała sobie ciekawe możliwości za pomocą hotelu i dwóch postaci pochodzących ze śmietanki towarzyskiej, lecz zupełnie ich nie wykorzystała.

Rywale nie są złą książką. Czyta się ją niezwykle przyjemnie, kiedy już zaczęłam ją czytać, trudno było mi ją odłożyć na bok. Podejrzewam jednak, że ta powieść nie zostanie w mojej pamięci na długo, ponieważ mimo kilku perełek tak naprawdę niespecjalnie wyróżnia się na tle innych erotyków. Zabrakło mi bohaterów z krwi i kości, prawdziwych emocji oraz skorzystania z potencjału tkwiącego w całej historii.

Blog: https://szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

Rywale to książka, która w teorii powinna była podbić moje serce - kocham motyw od nienawiści do miłości, dwóch wrogów, którzy muszą ze sobą współpracować w atmosferze pełnego napięcia, pojawił się również wątek ponownego spotkania po latach, który jest jednym z moich ulubionych. Sophia jest twardą, silną kobietą, która umie postawić na swoim i skupia się na karierze, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwsza połowa książki nie zapowiadała tego, że zakocham się w całej historii do tego stopnia, że będę umierała z tęsknoty za bohaterami i w ogromnym napięciu wyczekiwała kolejnego tomu. Cała powieść wydawała się być dość stereotypowa, nie było w niej nic odkrywczego czy porywającego, tempo było powolne i niewiele się działo, ale druga połowa uległa zdecydowanej poprawie, kiedy zostaliśmy wprowadzeni w świat magii, walki o władzę i nieustających wyzwań. A ostatnie sto stron to prawdziwe mistrzostwo, nie mogłam się oderwać i z zapartym tchem śledziłam rozwijającą się na moich oczach historię, która z nieciekawej i zaledwie poprawnej nagle stała się pełna zaskoczeń oraz napięcia, a ja miałam prawdziwą frajdę z zagłębiania się w kolejne szokujące wydarzenia. Przebudzenie powietrza pozwala na kilka godzin zapomnieć o całym świecie, nawet nie zauważa się kolejnych przerzuconych kartek, ale możecie zapomnieć o odprężeniu, ponieważ ta książka wzbudzi w was wiele różnorodnych emocji.

Vhalla początkowo działała mi na nerwy swoim małostkowym podejściem, oślim uporem i powtarzającymi się kwestiami charakterystycznymi dla słabej bohaterki. Dopiero z czasem zrozumiałam, że był to celowy zabieg autorki, Vhalla na naszych oczach przechodzi powolną przemianę z zahukanej, niepewnej siebie bibliotekarki, które całe życie spędziła z nosem w książkach w zdecydowaną dziewczynę, której małe okienko zaczyna przeszkadzać, ponieważ pragnie czegoś więcej od życia niż to, czym dotychczas się zadowalała. Ostatnie zdanie w powieści chyba najdobitniej podkreśla jej progres i sprawiło, że miałam ciarki na całym ciele. Skoro już jesteśmy przy bohaterach, muszę też pozachwycać się Aldrikiem, który jest cudownie niejednoznaczną postacią, na pewno nie jest złocistym wybawcą, a skomplikowanym, okrutnym mężczyzną o zachwianej moralności, w wielu momentach bardziej przypominał złoczyńcę niż herosa. Bez wątpienia skradł mi serce, ponieważ uwielbiam takich bohaterów, a Aldrik jest wyjątkowo dobrze wykreowany i konsekwentnie poprowadzony. Nie mogę się doczekać, aż poznamy wszystkie jego demony, a jego relacja z Vhallą się rozwinie. W pierwszym tomie dostajemy bardzo subtelne wskazówki odnośnie ich romansu, który rozwija się subtelnie, powoli, jest jednocześnie uroczy i pełny napięcia na zasadzie tak bardzo cię lubię, że zaraz cię uduszę. Uwielbiam to, jak ciągle rzucają sobie wyzwanie, między nimi nie ma miejsce na nudę, a czytelnik z wypiekami na policzkach śledzi ich kolejne potyczki słowne.

Elise Kova skorzystała z bardzo prostych podstaw, budując swój świat. Powołała do życia magię żywiołów, łącząc ją z kierunkami geograficznymi, więc dość łatwo zrozumieć cały system magiczny, chociaż widać, że autorka nie zdradziła nam wszystkiego w pierwszym tomie i trzyma kilka asów w rękawie, które bez wątpienia zaskoczą nas w kolejnych częściach. Brakowało mi trochę rozbudowania całej rzeczywistości, jednak jestem pewna, że Elise Kova rozszerzy cały świat wraz z biegiem historii, na co wskazują podpowiedzi pozostawione przez autorkę już w Przebudzeniu powietrza. Po cichu liczę też na zwiększenie nacisku na politykę, która pod koniec książki została poruszona, lecz czuję niedosyt w tym aspekcie.

Przebudzenie powietrza może nie jest najbardziej ambitną powieścią fantasy, z jaką miałam do czynienia... ale to nie ma najmniejszego znaczenia, ponieważ świetnie się przy niej bawiłam i nie mogę się już doczekać, aż w moich rękach wyląduje kolejna część! Budząca się do życia, tętniąca w żyłach magia żywiołów, główna bohaterka, która z nieśmiałej myszki przeistacza się w silną dziewczynę, bezwzględny książę o mrocznej duszy i zapowiedź ciężkiej wojny wiszącej nad fantastycznym światem to wszystko, czego mi potrzeba do szczęścia, a Przebudzenie powietrza ma ogromne szanse, by stać się jedną z najcieplej wspominanych przeze mnie serii, jeśli tylko kolejne tomy jeszcze podniosą poziom.

https://szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

Pierwsza połowa książki nie zapowiadała tego, że zakocham się w całej historii do tego stopnia, że będę umierała z tęsknoty za bohaterami i w ogromnym napięciu wyczekiwała kolejnego tomu. Cała powieść wydawała się być dość stereotypowa, nie było w niej nic odkrywczego czy porywającego, tempo było powolne i niewiele się działo, ale druga połowa uległa zdecydowanej poprawie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Poradnik dla dżentelmena o występku i cnocie jest niesamowitą przygodą, która na każdym kroku zaskakiwała mnie zwrotami akcji, szalonymi wydarzeniami oraz wybuchowymi emocjami! Ta powieść jest niesamowitą mieszanką, której w ogóle się nie spodziewałam – początek sugerował młodzieżową powieść historyczną opowiadającą o zaskakujących doświadczeniach młodego, nieposkromionego lorda z elementami obyczajówki, jednak zaraz zostaliśmy wciągnięci w wir szokujących, awanturniczych przygód niosących w sobie nutę kryminału związanego ze skomplikowanym śledztwem, by ostatecznie otrzymać także elementy fantastyczne na sam koniec całej historii. Mogłoby się wydawać, że tak szeroka rozpiętość gatunkowa zwiastuje chaotyczną katastrofę, jednak wszystkie te wątki ładnie się ze sobą splatają, tworząc niezapomnianą całość. Wydaje mi się, że każdy będzie w stanie znaleźć coś dla siebie, nawet jeśli Poradnik dla dżentelmena o występku i cnocie jest bardziej opowieścią coming-of-age niż historyczną, nie doświadczycie tutaj zbyt wielu sytuacji charakterystycznych dla XVIII wieku, za to będziecie mogli śledzić wewnętrzną przemianę Monty'ego, który z bezużytecznego hulaki zacznie się przeistaczać we wrażliwego, młodego mężczyznę. To historia przede wszystkim o dojrzewaniu, przy czym porusza także wiele aktualnych tematów – okrucieństwo, z jakim spotykają się osoby nieheteronormatywne (pojawia się związek między mężczyznami, Monty jest biseksualny), motyw segregacji rasowej i rasizmu, piętnowania osób chorych czy niepełnosprawnych, którzy są odsuwani od społeczeństwa, a także sytuację kobiet, które ze względu na swoją płeć były pozbawione możliwości rozwoju i kształcenia się.

Głównym bohaterem, z perspektywy którego poznajemy wszystkie wydarzenia, jest Henry Montague, którego bardzo trudno obdarzyć sympatią. Monty jest samolubny, nieodpowiedzialny i irytujący, interesuje go jedynie dobra zabawa, alkohol oraz wyszukiwanie nowych kochanków. To niepoprawny flirciarz z ogromną skłonnością do dramatyzowania i jest pierwszorzędnym tchórzem, jego zachowanie wielokrotnie wywoływało we mnie ogrom frustracji, lecz autorka tak cudownie poprowadziła jego przemianę, że pod koniec zdecydowanie udało mi się go polubić. Podoba mi się to, że zmiany w Monty'm zachodziły stopniowo, niemal niezauważalnie i na sam koniec nie stał się wzorem wszelakich cnót, nadal musi włożyć wiele pracy w siebie. Percy jest jego najlepszym przyjacielem, owocem romansu białego mężczyzny i czarnej kobiety, a jego ciemniejszy odcień skóry nie ułatwia mu życia. Właściwie trudno powiedzieć o nim cokolwiek więcej, był najmilszą postacią z całego trio, lecz brakowało mu charakteru, głębszego zarysu. Felicity z kolei jest moją faworytką, kocham ją całym sercem i aż żałuję, że nie było więcej scen z jej udziałem. Odrobinę nieprzystosowana społecznie, za to odważna, bezpośrednia, twarda, bez niej Percy i Monty daleko by nie zaszli. Jej umiłowanie dla wiedzy było godne podziwu, podobnie jak jej umiejętność do zachowania zimnej krwi w najtrudniejszych sytuacjach. Uwielbiam ukazanie więzi pomiędzy rodzeństwem na przykładzie Monty'ego i Felicity, codzienne kłótnie i drobne złośliwości zawsze ustępują w obliczu niezłomnego wsparcia. Natomiast sam romans między Percy'm a Monty'm mnie rozczarował; fabuła rozpoczyna się w momencie, w którym oboje od dawna są najlepszymi przyjaciółmi, a Monty jest w nim zakochany na zabój od dwóch lat, więc nie doświadczamy rozwoju ich znajomości. Brakowało mi rozmów między nimi, pokazania, jak się do siebie zbliżają, ich relacja była dla mnie mdła, pozbawiona iskrzenia.

Poradnik dla dżentelmena o występku i cnocie to książka, która jest lekka i przyjemna w odbiorze, lecz skrywa w sobie wiele ważnych kwestii. To niesamowita historia, w której pierwsze młodzieńcze zauroczenie przeplata się z porwaniem przez piratów, a przypadkowa kradzież prowadzi do ucieczki przez cały kontynent, od Anglii przez Paryż, Barcelonę, Wenecję aż po Grecję. To zdecydowanie jedna z najbardziej szalonych i zaskakujących opowieści, jakie miałam okazję poznać i jestem pewna, że zjedna ona sobie mnóstwo fanów.

Poradnik dla dżentelmena o występku i cnocie jest niesamowitą przygodą, która na każdym kroku zaskakiwała mnie zwrotami akcji, szalonymi wydarzeniami oraz wybuchowymi emocjami! Ta powieść jest niesamowitą mieszanką, której w ogóle się nie spodziewałam – początek sugerował młodzieżową powieść historyczną opowiadającą o zaskakujących doświadczeniach młodego, nieposkromionego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Droga na szczyt pod wieloma względami nie jest zwykłym, przewidywalnym romansem; ilość zwrotów akcji sprawiła, że długo zbierałam szczękę z podłogi, zupełnie nie potrafiłam przewidzieć, w jakim kierunku podąży w danej chwili fabuła. Miałam swoje podejrzenia, jednak nijak miały się one do rzeczywistości, autorce za każdym razem udawało się mnie zaskoczyć nowymi informacjami czy zmianami zachodzącymi w samych bohaterach oraz ich skomplikowanej relacji. To, co jednak najbardziej wyróżnia Drogę na szczyt, to pasja do górskiej wspinaczki, a sam Mount Everest staje się niejako trzecim głównym bohaterem tej historii. Jestem pod ogromnym wrażeniem sposobu, w jaki Ewelina Dobosz opisała zdobywanie najwyższego szczytu Ziemi. Zachwyca nie tylko dbałość o szczegóły, podejście do tematu od strony technicznej, ale także piękne opisy widoków rozpościerających się z górskiego zbocza, które były tak barwne i realistyczne, że mogłam poczuć na twarzy podmuchy zimnego wiatru. To nie jest zwykłe hobby, to sposób na życie i jestem oczarowana tym, jak autorce udało się w książce zawrzeć własną miłość do gór, która emanowała z każdej strony. Bardzo podoba mi się styl pisania autorki, jest niezwykle lekki, dzięki czemu przez powieść niesamowicie szybko się płynie, w ogóle nie skupiałam się na przerzucaniu kolejnych kartek, zamiast tego rozkoszowałam się każdym słowem. Byłam jednak trochę rozczarowana punktem kulminacyjnym całej historii, zabrakło mi emocji i napięcia.

Ogromnie polubiłam się także z bohaterami. Daniel i Liwia wiele przeszli w życiu, ale to sprawiło, że dzięki temu stali się silniejsi. Oboje mają mocne osobowości, Liwia zaimponowała mi zwłaszcza w pierwszych rozdziałach swoim niezłomnym charakterem oraz temperamentem i cieszę się, że w dalszych częściach książki nadal pozostawała niezależna, chociaż w romansach często bohaterki zaczynają nadmiernie polegać na swoich partnerach. Daniel musiał nieco dłużej zawalczyć o moją sympatię, lecz nie wynikało to z jego kreacji, po prostu tragedia, która go dotknęła, sprawiła, że stał się nieco zgorzkniały i musiał się na nowo otworzyć. Bardzo mnie cieszy, że Daniel i Liwia to wielowymiarowe postaci z własnym zdaniem oraz pasjami, każde z nich ma swoją historię, ich kreacja była doskonała. Mam jednak problem z samym romansem między tą dwójką: mam wrażenie, że wszystko potoczyło się między nimi zbyt szybko, bardzo wyraźnie zaiskrzyło już przy pierwszym spotkaniu i błyskawicznie przeistoczyło się to w większe uczucie, a ja jestem fanką powolnego budowania relacji. Zupełnie nie czułam tego przyciągania między nimi. Brakowało komunikacji, która wiele by ułatwiła, zbyt często się rozmijali, nie potrafiąc o siebie zawalczyć i rozwiązać swoich problemów, nie do końca podobało mi się także lekkie podejście do zdrad, jakich dopuścili się niektórzy bohaterowie. Sceny erotyczne nie przytłoczyły całej historii, z czego bardzo się cieszę.

Droga na szczyt to wciągająca opowieść o miłości dwójki doświadczonych przez życie ludzi, których połączył wspólny cel, pasja do wspinaczki oraz nieoczekiwane uczucie. To także historia o sile, zaufaniu oraz przyjaźni. Ewelina Dobosz zachwyciła mnie swoim stylem pisania, kreacją bohaterów oraz niesamowitym przedstawieniem górskiej wyprawy na najwyższy szczyt świata. Sam romans był dla mnie nieco rozczarowujący, zabrakło mi emocji, które stanowiłyby wisienkę na torcie, lecz wciąż uważam, że jest to dobra książka, która pod wieloma względami odróżnia się od współcześnie publikowanych romansów, dlatego koniecznie powinniście dać jej szansę!

Blog: szept-stron.blogspot.com
Instagram: @booksbygeekgirl

Droga na szczyt pod wieloma względami nie jest zwykłym, przewidywalnym romansem; ilość zwrotów akcji sprawiła, że długo zbierałam szczękę z podłogi, zupełnie nie potrafiłam przewidzieć, w jakim kierunku podąży w danej chwili fabuła. Miałam swoje podejrzenia, jednak nijak miały się one do rzeczywistości, autorce za każdym razem udawało się mnie zaskoczyć nowymi informacjami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Już początki z Nic więcej były dla mnie trudne. Nie spodziewałam się, że pomiędzy głównymi bohaterami pojawi się tak duża różnica wieku, lecz starałam się nie nastawiać negatywnie – jest to motyw, który odpowiednio poprowadzony, potrafi być naprawdę ciekawy, ale według mnie w tym przypadku nie został wykorzystany. Cała ta historia miała w sobie dość duży potencjał, jednak żaden z motywów użytych przez autorkę nie doczekał się rozwinięcia, na które by zasługiwał. Momentami miałam wrażenie, jakbym czytała scenariusz opery mydlanej, gdzie połowa wątków jest wciśnięta na siłę tylko po to, by wprowadzić odbiorców w błąd i później sztucznie stworzyć element zaskoczenia, gdy kolejne rewelacje wychodzą na jaw. Objętościowo Nic więcej nie jest zbyt dużą książką, a mimo to znalazło się miejsce na zdrady (tak, w liczbie mnogiej, wszyscy wszystkich zdradzają), wypadki samochodowe, pożary, nieobecnych ojców, ojców, którzy w rzeczywistości nie są ojcami, romanse, które nie są romansami, ale jednak są... Im głębiej zanurzałam się w fabułę, tym bardziej absurdalne wydawały mi się być kolejne rozwiązania, a przy tym zupełnie zabrakło emocji. Autorka tak sucho opisuje kolejne sceny, nie zagłębiając się w psychikę głównej bohaterki, że nic nie czułam... Może z wyjątkiem narastającej frustracji zachowaniem poszczególnych postaci, ponieważ rozdrażnienie towarzyszyło mi od pierwszej strony do samego końca.

Nic więcej jest dla mnie książką niezwykle problematyczną, zwłaszcza pod względem moralnym i etycznym. Wystarczy jedno spotkanie, pięć zdań wypowiedzianych nad kubkiem herbaty, by Igor oraz Sylwia wyznawali sobie dozgonną miłość, chociaż ona ma narzeczonego i pozostaje w wieloletnim związku, a on jest pięćdziesięcioletnim facetem, który swoje już przeszedł. Już na początku trudno było mi przełknąć fakt, że od razu poczuli taką fascynację względem siebie, chociaż nie mieli ku temu żadnych powodów, jednak później było tylko gorzej – autorka nie zrobiła nic, by pogłębić ich znajomość, nie łączyło ich absolutnie nic. Wszystkie ich rozmowy były dla mnie płytkie i pozbawione sensu, ciągle obracały się wokół jednego tematu – tego, jak to niby nie mogą bez siebie żyć, ale jednocześnie nie powinni być razem (chociaż absolutnie nie miało to związku z tym, że ona miała narzeczonego, po prostu nie mogli, bo nie mogli). Rozstawali się, po kilku dniach nie mogli bez siebie wytrzymać, więc znowu się spotykali, by dojść do wniosku, że ich związek nie ma przyszłości, więc kończyli znajomość, która za chwilę znowu się odnawiała, ponieważ tak bardzo za sobą tęsknili i tak bez końca. Zarówno Sylwia, jak i Igor są dorosłymi ludźmi, chociaż on ma nieco więcej życiowego doświadczenia, jednak zachowywali się jak niezdecydowane, rozkapryszone bachory. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić zdrady, lecz autorka nawet nie starała się nas przekonać, że między nimi faktycznie mogło być tak głębokie uczucie, że zdecydowali się na podobny akt.

Denerwuje mnie to, jak ogromną egoistką była Sylwia – ani razu nie czuła wyrzutów sumienia w związku ze swoim romansem, w ogóle nie myślała o swoim narzeczonym, który starał się bardziej zaangażować, w każdej sytuacji myślała tylko o sobie. W dodatku w przeszłości randkowała ze swoim nauczycielem matematyki i poczuła się skrzywdzona oraz opuszczona, gdy on odszedł z pracy w szkole i wyjechał do innego miasta, a przecież to właśnie przez nią zawaliło mu się życie! Liczyło się tylko to, że ona była samotna, to zaledwie jeden przykład jej egoizmu, było tego o wiele więcej, lecz nie chcę za bardzo spojlerować. Dziwi mnie to, że autorka przedstawiła podobną relację jako coś normalnego, podczas gdy taki związek łamie wszelkie zasady etyki. Rzeczy, które dla mnie są absolutnie nie do przyjęcia, w tej książce uchodziły za coś naturalnego. Jednocześnie Nic więcej jest książką, która stara się uchodzić za coś więcej, niż jest w rzeczywistości – były tutaj wplecione wątki rasizmu i nietolerancji względem czarnoskórej przyjaciółki Sylwii, Aniki. Według mnie ten wątek był zbyt przekoloryzowany i nie oddawał głębi problemu. Mam zastrzeżenia także do dialogów, które na siłę próbowały uchodzić za piękne i poetyckie, ale ta kwiecistość była sztuczna, pozbawiona delikatności oraz wdzięku.

Nic więcej to książka, która kompletnie mnie zawiodła. Bohaterowie są mdli, pozbawieni charakteru czy charyzmy, jest w nich za to mnóstwo egoizmu i niezdecydowania. Niby sporo się wydarzyło i autorka starała się zawrzeć w tej historii dużo różnorodnych wątków, ale mam wrażenie, jakbym przeczytała opowieść o niczym. Relacja między głównymi bohaterami dla mnie nie istnieje, zupełnie w nią nie uwierzyłam. Do tego nie potrafię zaakceptować tego, że Sylwia tak po prostu wdała się w romans i zwodziła swojego narzeczonego przez 2/3 książki. Od dawna nie czułam takiej frustracji w trakcie czytania jakiejś powieści, a Nic więcej to według mnie jedna z najgorszych historii, za jakie zabrałam się w tym roku.

https://szept-stron.blogspot.com
@booksbygeekgirl

Już początki z Nic więcej były dla mnie trudne. Nie spodziewałam się, że pomiędzy głównymi bohaterami pojawi się tak duża różnica wieku, lecz starałam się nie nastawiać negatywnie – jest to motyw, który odpowiednio poprowadzony, potrafi być naprawdę ciekawy, ale według mnie w tym przypadku nie został wykorzystany. Cała ta historia miała w sobie dość duży potencjał, jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czy znacie autorkę, której książki nigdy was nie zawiodły? Autorkę, której każda kolejna powieść jest jeszcze lepsza od poprzedniej? Autorkę, która za każdym razem ma coraz bardziej oryginalne pomysły wzbudzające w was zachwyt? Dla mnie taką autorką jest Danielle L. Jensen, więc kiedy doszły do mnie słuchy, że Mroczne niebo ma zostać u nas wydane, zaczęłam szaleć z radości. Akcja powieści toczy się w tym samym momencie co Mroczne Wybrzeża, dlatego możecie przeczytać te tomy w dowolnej kolejności. Nawet jeśli nie czytaliście Mrocznych Wybrzeży, nic nie stoi na przeszkodzie, abyście zaczęli od Mrocznego nieba, które zabierze was w niezapomnianą przygodę!

Nie lubię, kiedy w trakcie serii zmieniają się główni bohaterowie, dlatego początkowo miałam obawy, sięgając po Mroczne niebo... Ale Killiana i Lidię pokochałam całym sercem, chyba nawet bardziej niż Marka i Terianę! Zostałam wciągnięta w tę historię już od pierwszej strony i nie byłam w stanie jej odłożyć na bok, moje myśli ciągle krążyły wokół wydarzeń przedstawionych w powieści i tego, jakie przeszkody staną jeszcze na drodze naszych bohaterów. W tej historii nie ma żadnego zbędnego elementu, każde słowo ma znaczenie, wszystko pięknie się ze sobą łączy, tworząc niezwykle intrygującą i porywającą całość. Autorka nie daje nam ani chwili na złapanie oddechu, wir akcji oraz politycznych intryg pochłonął mnie od samego początku. Pierwszy rozdział zaczyna się od mocnego uderzenia i wydawało mi się, że później nastąpi spowolnienie fabuły... Nic bardziej mylnego! Napięcie z każdą stroną wzrastało coraz bardziej, prowadząc do zapierającego dech w piersiach finału, który zupełnie mnie zmiażdżył. Nie jestem pewna, czy w ogóle oddychałam w trakcie czytania tej książki!

W tej powieści jest tyle niesamowitych elementów: zaczynając od bohaterów, którzy są wielowymiarowi, którzy cierpią, zmagają się z własnymi demonami, ale każdego dnia walczą o coś lepszego, kończąc na niezwykle rozległej i przemyślanej budowie świata przedstawionego, który zauroczył mnie już od pierwszej strony. Rzadko zdarza się, żebym nie potrafiła wskazać w książce słabszego momentu czy uwierającej mnie wady, ale w przypadku Mrocznego nieba jest to po prostu niemożliwe, ta historia jest kompletna i porywająca. Autorka niesamowicie pogłębiła rzeczywistość znaną mi wcześniej z Mrocznych Wybrzeży, pokazując drugą stronę podzielonego globu i chociaż jest ona wypełniona desperacją oraz mrokiem w obliczu potężnych sił nadnaturalnego wroga, wciąż pozostaje piękna.

Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak Danielle L. Jensen kreuje ten świat, a jeszcze bardziej tego, jak pozwala rozwijać się swoim postaciom. Killiana pokochałam od samego początku; to urodzony wojownik naznaczony przez samego boga wojny, nikt jednak nie rozumie, że Killian nie jest niezwyciężony i że jak wszyscy odczuwa strach. Przez cały czas jest on rozdarty pomiędzy swoim obowiązkiem a wolnością, honorem a pragnieniami, a do tego ma niezwykle miękkie serce. Do Lidii z kolei musiałam się przekonać, jednak to, jak rozkwita w trakcie trwania powieści... Kiedy ją poznajemy, jest arystokratką pozbawioną możliwości wyboru, która nie potrafi zawalczyć o zmianę własnego losu, zamiast tego woli odnajdować schronienie wśród ukochanych książek. Z czasem jednak Lidia wychodzi ze swojej skorupy, jej droga ku odnalezieniu siebie, swojego miejsca i celu jest nadzwyczajna. A do tego powoli rozwijający się wątek romantyczny, który jest ucieleśnieniem subtelności, a jednocześnie jest słodką torturą dla czytelnika...

Mroczne niebo jest nie tylko jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałam w 2020 roku, to jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam w życiu! Koniecznie musicie poznać tę historię, która kompletnie zawładnie waszym sercem. Gwarantuję, że nie będziecie w stanie jej odłożyć na bok, że ten świat całkowicie was pochłonie. To przepięknie napisana powieść fantasy z niesamowitymi bohaterami, których nie da się nie pokochać, wypełniona jest po brzegi magią, mrokiem oraz walką, a wszystko to jest okraszone pięknym stylem autorki, który trafia wprost do serca. Błagam, przeczytajcie tę książkę. Naprawdę warto.

Instagram: @booksbygeekgirl

Czy znacie autorkę, której książki nigdy was nie zawiodły? Autorkę, której każda kolejna powieść jest jeszcze lepsza od poprzedniej? Autorkę, która za każdym razem ma coraz bardziej oryginalne pomysły wzbudzające w was zachwyt? Dla mnie taką autorką jest Danielle L. Jensen, więc kiedy doszły do mnie słuchy, że Mroczne niebo ma zostać u nas wydane, zaczęłam szaleć z radości....

więcej Pokaż mimo to