-
Artykuły
„Shrek 5”, nowy „Egzorcysta”, powrót Avengersów, a także ekranizacje Kinga, Dahla i Hernana DiazaKonrad Wrzesiński5 -
Artykuły
„Wyluzuj, kobieto“ Katarzyny Grocholi: zadaj autorce pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać32 -
Artykuły
„Herbaciany sztorm”: herbatka z wampiramiSonia Miniewicz2 -
Artykuły
Wakacyjne „Książki. Magazyn do Czytania”. Co w nowym numerze?Konrad Wrzesiński11
Biblioteczka
2024-06-15
2024-04-15
Są takie motywy i wątki, które mnie stalą przyciągają i nie znalazłam z nimi książki, która kompletnie by mi się nie podobała. Ale są też tematy, które wciąż mnie zawodzą, a jednak szukam kolejnych tytułów, wierząc, że w końcu jakiś mnie zadowoli. Tak sięgnęłam po ,,Litwina i Andegawenkę” Stefana Kuczyńskiego. W końcu za czasów autora nie było jeszcze szału na ,,Koronę Królów”, a pisarz podobno był specjalistą od mediewistyki.
Akcja zaczyna się w momencie, gdy Jagiełło jest jeszcze młodym księciem i ma dziedziczyć po swoim ojcu. Nie ma wiele czasu na przebywanie ze swoją młodzieńczą miłością Pojatą, ponieważ trapią go waśnie między członkami rodu, konflikt krzyżacki i ponaglania o przyjęcie chrztu. W tym czasie na Węgrzech na świat przychodzi Jadwiga, córka króla Ludwika. Od dzieciństwa przekonana, że wyjdzie za Wilhelma Habsburga i zostanie arcyksiężną w Wiedniu, po śmierci ojca Jadwiga zostaje wybrana na króla Polski, a jej nowi poddani nie chcą austriackiego pana.
Wspominałam już, że ostatnio odwykłam od takiego ,,staroświeckiego” sposobu pisania i chwilami raziły mnie własne uwagi narratora czy mieszanie tekstu fabularnego z fragmentami z kronik. Jednak ogólnie ,,Litwin i Andegawenka” było przyjemną lekturą, a opisy świata średniowiecznego czy dokładna archaizacja tworzyły klimat i naprawdę pozwalały sobie wyobrazić to wszystko. Autor bardzo dużo miejsca poświęca Litwie, zwraca uwagę na to, jak chrystianizacja i unia z Polską były postrzegane w tym kraju, podkreśla autonomię Litwinów i ich przywiązanie do własnych korzeni. Również wszelkie intrygi w rodzinie Jagiełły opisane były ciekawie. Bardzo fajnie wypada też część ,,węgierska”. Autor oddał sprawiedliwość dość niedocenionej Elżbiecie Bośniaczce, ukazał ją jako silną kobietę i matkę, która chce pokazać, co potrafi i być prawdziwą królową, ale zarazem jest kochająca i opiekuńcza wobec małych Jadwigi i Marii. Sama Jadwiga przez większość czasu była tu naprawdę ludzka, rzeczywiście zachowywała się jak dziecko, które jest czasami naiwne, które nie ma idealnego przygotowania do władzy i najchętniej zostałoby z mamą. Pozytywnie zaskoczył mnie brak wielkiej love story z Wilhelmem (przypominam, że on nie był dokładnym rówieśnikiem Jadwigi – więc jeśli oburza nas jej ślub z Jagiełłą, to wizja siedemnastolatka zalecającego się do dwunastolatki także nie jest zbyt smaczna i moralna). Tutaj jest pokazane, że ta dwójka naprawdę się nie znała, że małżeństwa dzieci i cała ich otoczka to było coś złego, a nie pięknego. Jeśli ktoś jest przyzwyczajony do wizji Wilhelma jako rycerza na białym koniu piszącego wiersze dla swojej Jadwini, to zapewne ten obraz księcia może go zgorszyć, ale dla mnie to był po prostu nastolatek i jestem w stanie wierzyć, że chłopak w tym wieku mógł mieć podobne zachowania i myśli, gdy kręciła się przy nim młodsza dziewczynka.
Niestety, całość mocno zniszczył bardzo sentymentalny wątek miłości Jagiełły do Litwinki Pojaty. Król nie był romantykiem, słynął raczej z chłodu i ukrywania uczuć, natomiast tutaj jest takim Werterem i Kordianem w jednym, który chce zrezygnować z władzy dla ślubu, każdy kawałek ziemi kojarzy mu się z Pojatą… Było to ckliwe, cukierkowe i niszczyło realistyczny, surowy klimat książki. A już opis Pojaty idącej do ślubu jak kloszard, bo przecież ona chce tylko miłości, a nie błyskotek, czy Władek prawie zrywający z abstynencją dla niej, to odruch przysłowiowego ,,rzygania tęczą”. W dodatku z historii wiemy, że trzecią żoną Jagiełły była Elżbieta Granowska, którą poślubił z miłości, natomiast tutaj mamy powiedziane, że jego serce będzie już zamknięte. Wielkim minusem jest także niesmaczna i absolutnie niepotrzebna scena praktycznie gwałtu małżeńskiego oraz stereotypowe przedstawienie średniowiecza jako czasów nieuświadomienia. W ogóle zakończenie mocno podkopało niezły początek, działalność polityczna i religijna Jadwigi praktycznie nie istnieje, wszystko jest bardzo uproszczone i streszczone. O ile pierwsza połowa ładnie zrywała ze stereotypami na temat króla-kobiety, tak końcówka znowu sprowadziła Jadwigę do kobiety, która została sławna i święta, bo miała złego starego męża. Swoją drogą, obraz Jadwigi w popkulturze to dla mnie ten sam trop co serialowa wersja pani Alicent Hightower, jeśli ktoś potrzebuje kontekstu 😉
Trochę żałuję, że ta książka nie wykorzystała w pełni swojego potencjału i za bardzo poszła w fikcyjne wątki i cierpiętnictwo. Na pewno dla dowiedzenia się czegoś o tych czasach i poczucia klimatu bardziej polecam ,,Litwina i Andegawenkę” niż współczesne powieści o Jadwidze, ale ostrzegam, że jeśli nie lubicie sentymentalnych romansów, to będziecie zgrzytać zębami.
,, Święta i coraz rzadsza jest szczera miłość między ludźmi…”
Są takie motywy i wątki, które mnie stalą przyciągają i nie znalazłam z nimi książki, która kompletnie by mi się nie podobała. Ale są też tematy, które wciąż mnie zawodzą, a jednak szukam kolejnych tytułów, wierząc, że w końcu jakiś mnie zadowoli. Tak sięgnęłam po ,,Litwina i Andegawenkę” Stefana Kuczyńskiego. W końcu za czasów autora nie było jeszcze szału na ,,Koronę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-03-30
Dwudziestoletnia Violet jest córką skryby i generałki (w książce nazywanej ,,generałą”, ale dla mnie osobiście pierwsza forma jest bardziej intuicyjna). Kocha książki i marzy, by pójść w ślady ojca, ale matka zmusza ją do podążenia jej śladem i udania się do elitarnej, ale niebezpiecznej i brutalnej akademii dla jeźdźców smoków. Violet jest przekonana, że nie ma tam szans. Co więcej, jej dowódcą staje się Xaden, syn jednego ze zdrajców skazanych przez jej matkę, który dyszy żądzą zemsty.
Książka ta zebrała baaardzo mieszane opinie i wcale mnie to nie dziwi, bo moim zdaniem była źle promowana. To jest typowy romans w świecie fantasy, tak zwane ,,romantasy”, od młodzieżowek różni się jedynie dużą ilością scen erotycznych. Nie ma w tym nic złego, sama lubię sobie od czasu do czasu takie coś poczytać, ale mam wrażenie, że patroni tej książki reklamowali ją jako takie epickie, rozbudowane fantasy na miarę Tolkiena czy Martina. A w moim odczuciu świat wypada tu dosyć słabo i jest pełen dziur. Mamy elitarną akademię, gdzie podobno bardzo trudno się dostać, chociaż podczas testów wielu studentów ginie – ale jednocześnie umieszcza się w niej dzieci rebeliantów ZA KARĘ, dzięki czemu mają szansę osiągnąć wysoką pozycję. Niby to takie policyjne, totalitarne państwo, a po szkole chodzi chłopak, którego każdy podejrzewa o niechęć do władzy i plany zabicia pani generał i jej rodziny, ale nikt z tym nic nie robi i Xaden rządzi dziećmi tych przyzwoitych obywateli. Potem jest to niby wyjaśniane, ale dla mnie w mało spójny sposób, taki przypominający teksty z Wattpada, gdy autorowi wytknie się jakiś błąd, więc on próbuje to poprawić w dalszej fabule. I o ile tam jest to zrozumiałe, to moim zdaniem redakcja powinna zadbać, żeby polityka świata była spójna i logiczna od początku do końca.
Jednak ja przed przeczytaniem widziałam kilka recenzji, które mi uświadomiły, że to ma być lekka książka nastawiona na romans. I naprawdę podeszłam do niej pozytywnie, liczyłam na dobrą zabawę i oderwanie od świata. Niestety, w moim przypadku się nie udało. Rozumiem, dlaczego wielu ta pozycja przypadnie do gustu, bo jest dość płynnie napisana, zawiera wątki, które dla mnóstwa osób są emocjonujące i intrygujące. Ale ja w ostatnich latach mocno odeszłam od czytania takich książek i nie kupuje mnie ta konwencja. Bohaterowie byli dla mnie nijacy – drugi plan praktycznie zlewał mi się w jedno, Xaden opierał swoją osobowość na nieustannym byciu wkurzonym i groźbach, a Violet była szalenie niespójna, raz delikatna i wystraszona, by po chwili pyskować do ludzi i łamać zasady bez chwili zastanowienia. W ogóle nie wierzę w ich relację, dla mnie ona opierała się na czystym pociągu fizycznym i to byłoby jako tako zrozumiałe, ale nie widzę ani jednego momentu, gdzie Vi i Xaden poznali się na tyle, by mówić o miłości. Nie podobały mi się opisy łóżkowe, niby Violet ciągle mówi o pożądaniu i że między nią i Xadenem jest chemia, ale ja tam nie czułam żadnej zmysłowości i intensywności, niektóre sceny wybrzmiewały dla mnie mocno niezręcznie Dla mnie też chwilami było za dużo opisów życia w akademii i zajęć, a za mało budowania relacji i charakterów, przez co jak na romans fantasy czytało się ciężko. Z plusów na pewno postacie smoków – zwłaszcza Tairn zdobył moje serce, był sarkastyczny, zabawny i jako jedyny zachowywał trzeźwe spojrzenie i stawiał główną bohaterkę do pionu. Polubiłam także Liama, też wprowadzał humor, świeżość i dawał przyjemną odskocznię od romansu. Spodobał mi się też wątek relacji Violet z matką, moim zdaniem był realistyczny i pokazywał, jak działa presja rodzicielska.
Mnie ta książka nie przypadła do gustu, ale nie chcę jej odradzać, bo wiem, że wielu tajemniczy męski bohater czy wątek hate-love przypadną do gustu. Sama pewnie czytałabym ją z wypiekami na twarzy, w czasach, gdy namiętnie czytywałam popularne paranormalne romanse. Wypisałam, co mi w tej pozycji nie pasowało, ale były pojedyncze fragmenty, gdzie prawie dobrze się bawiłam, dlatego chyba głównie zachęcam do wyrobienia sobie własnej opinii.
,, Nadzieja jest zdradliwa i niebezpieczna. Przez nią zaczynasz skupiać się na nierealnych możliwościach, zamiast na tym, co jest najbardziej prawdopodobne.”
Dwudziestoletnia Violet jest córką skryby i generałki (w książce nazywanej ,,generałą”, ale dla mnie osobiście pierwsza forma jest bardziej intuicyjna). Kocha książki i marzy, by pójść w ślady ojca, ale matka zmusza ją do podążenia jej śladem i udania się do elitarnej, ale niebezpiecznej i brutalnej akademii dla jeźdźców smoków. Violet jest przekonana, że nie ma tam szans....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-01-08
Uwaga: opinia zawiera spoilery do tego i pierwszego tomu.
Dwa lata temu z nadzieją sięgnęłam po ,,Legendę o popiołach i wrzasku”. Skończyło się to mocnym rozczarowaniem i zgodą z wszystkimi krytykującymi tę książkę. Do ,,Pieśni o płomieniach i mroku” podchodziłam o wiele bardziej sceptycznie. Wiedziałam już, że to uniwersum zawiodło już na samym początku, w dodatku mój stosunek do Anny i Marty przez ten czas stał się znacznie bardziej krytyczny (i nie tylko ze względu na to, że wyśmiewają w swoich recenzjach schematy, których same użyły jako pisarki). Mimo to jest to jedna z tych pozycji, o których chciałam mieć jakąś opinię i nie posiłkować się tylko cudzymi.
Fiyonn wyjeżdża, zostawiając Antoinette samą w zamku. Tam jego brat, Valiant, próbuje przeciągnąć ją na swoją stronę. Tymczasem Raina zostaje królową, ale jej władza jest kwestionowana, dziewczyna nie może też pogodzić się ze stratą siostry i niemożnością ukarania oprawcy.
Słyszałam, że ten tom jest lepszy od poprzedniego i może coś w tym jest. Literacko chyba jest lepszy, na pewno bardziej wyważony i mniej tu absurdalnych i wymuszonych sytuacji, które ewidentnie miały zmusić czytelnika do pewnych reakcji. Tempo jest też bardziej równe, ale nie jestem pewna, czy to zaleta. O ile bowiem w pierwszej części mieliśmy powolną, ale klimatyczną opowieść o Antoinette i pędzącą z prędkością światła i przypominającą streszczenie historię sióstr, tak tu… obie perspektywy są niezwykle wolne i w żadnej nic ciekawego się nie dzieje. Nie wiem, co przedstawi trzeci tom, ale moim zdaniem gdyby nie przesadzone i niepotrzebne zakończenie LOPIW, ta część spokojnie mogłaby się zacząć od zmagań Rose z traumą (tak, ona powraca) i być połączona z kolejną. Powolna akcja nie jest zła, jeśli służy przedstawieniu świata, poznaniu bohaterów, zbudowaniu atmosfery. Ale tutaj mam wrażenie, że książka jest wydłużana na siłę i składa się tylko z zbyt długiej ekspozycji (wiecie, że nie jestem jej przeciwniczką, ale tutaj było tak dużo podawanych sobie informacji, że człowiek nie nadążał) i opisów miejsc, które sprawiają, że trudno się skupić na tym, co się dzieje z bohaterami, bo zaraz dostajemy przerywnik w postaci wyglądu komnaty. Część Anny nadal jest lepsza i ma swój urok, ale przez te dwie wady nie spełnia swojej funkcji rozbudowania historii Nette i dalszego przywiązania nas do tej bohaterki. Z kolei część Rainy to nadal głównie streszczanie i większość interesujących wydarzeń związanych z reakcją na śmierć Rose jest nam podawana w opisach, zamiast w działaniu. Nie rozumiem tego zabiegu i dlaczego Marta tak ogranicza emocjonalność, bo o dziwo (i za to mały plus), gdy Rose powraca i dostajemy opisy jej zmagań, to naprawdę jest to poruszające i napisane z dojrzałością i wyczuciem.
Jeśli chodzi o postacie i ich relacje oraz poszczególne wątki, to niestety w tym tomie Antoinette i Fiyonn są rozdzieleni. Szkoda, bo gdy mają jakieś interakcje i ich relacja się pojawia, to nadal jest interesującym i tajemniczym aspektem. Dobrze odgrywa motyw nadnaturalnej więzi, która jednak nie załatwia wszystkiego, i tak naprawdę ja nadal nie wiem, w jaką stronę to pójdzie – będą nadal mistrzem i uczennicą, zostaną wrogami, zakochają się w sobie? Anna w porządku przedstawia wątki związane z rywalizacją w rodzinie królewskiej i próbami Valianta, by zjednać Nette, dlatego żałuję, że z jakiegoś powodu więcej miejsca poświęca wyglądom komnat. Mam mieszane uczucia, co do narracji Fiyonna, bo odziera go to z tej mrocznej, niezrozumiałej aury, ale też pokazuje go bardziej ludzko, więc za to plus. I chyba tylko dla tej dwójki może sięgnę po trzecią część. Jeśli zaś chodzi o część sióstr, to spełniły się moje przewidywania – Marta za bardzo poszła z akcją do przodu, nie rozwijając przy tym bohaterów i ich relacji, przez co teraz ja nie mam z nimi więzi i są mi obojętni. Nie rozumiem, czemu ojciec Rainy mógł sobie sprawować władzę absolutną, a jej rządy są podważane, rozdziały z bliźniętami mnie nudziły, bo byli oni kompletnie bez charakteru, nie łapię też, czemu w jednym rozdziale nagle pojawia się matka sióstr, o której wcześniej nie było chyba słowa. W ogóle nie czuję chemii i napięcia między Rainą a Jamesem, za to mam nieprzyjemne wrażenie, że autorka próbuje mnie zmusić, żebym uwierzyła, że to jest ta epicka, namiętna miłość, która musi się spełnić i przez to czytanie o nich jest bardzo męczące. Widać też, że tak jak w pierwszym tomie autorki stawiały na przesadną ilość krwi i przemocy, tak tutaj próbują wprowadzać jakieś bardziej refleksyjne wątki związane z religią czy podziałem na magicznych i zwyczajnych, ale przez nieodpowiednie wyważenie treści i małe skupienie się na bohaterach, nie zmusza to do żadnych przemyśleń i jest bardzo wymuszone. Jeśli zaś chodzi o kontrowersyjny wątek wskrzeszenia Rose… Z jednej strony potwierdza on, że zakończenie LOPIW było typowym shock value, który miał nas przekonać, że czytamy książkę dla dorosłych, i przez to budzi ogromną złość, bo lepiej by było, gdyby dziewczyna po prostu nie została zamordowana. Ale jednocześnie sama postawa i uczucia Rose są jedynymi w części południowej, które czytało mi się bez irytacji. Tutaj widać, że Marta chyba wyczuła powagę tematu i naprawdę pokazała cierpienie i rozdarcie Rose oraz jej niechęć do dalszego życia. Nawet relacja Rose i Basha stała się dzięki temu głębsza i ciekawsza.
Po przeczytaniu obu części mam wrażenie, że ta seria ma jeden ważny problem – udawanie czegoś, czym nie jest. Gdyby reklamować ją jako fantasy ya w stylu Bardugo czy Maas, tak jak u pisarek dla młodzieży postawić na relacje, tworzenie barwnych charakterów i dobrą zabawę, można byłoby czytać tę książkę bez zachwytu, ale z przyjemnością. Nie wiem, czy to strategia marketingowa, czy wydawnictwo i autorki naprawdę mają ambicję na stworzenie polskiej ,,Gry o Tron”, ale nazywanie tej sagi kultową, ciągłe porównywania i wyraźne inspiracje Martinem (chociażby prolog z perspektywy postaci, która potem znika) oraz wprowadzanie słabo rozwiniętych wątków, które mają być poważne, tylko męczy (widać to szczególnie w tym, jak bardzo pierwszym tom był reklamowany przez brutalność i krzywdzenie postaci – tymczasem jedna z zabitych ożywa, a druga ginie typowo po to, żeby rozwiązać trójkąt i żeby związek głównej pary był ,,czysty”). Oczywiście, nie wiem, co siedzi w głowach autorek i może pozwalam sobie na zbyt duże spekulacje, ale mam wrażenie, że tej historii zabrakło krytycznego, świadomego podejścia, bo całość ma potencjał i te historie same w sobie mogłyby być wciągające i warte uwagi. Są tu też pewne mocne strony, które można było świetnie rozwinąć. I może dlatego uznam, że do trzech razy sztuka i spróbuję jeszcze z kolejnym tomem. Może.
,, Przywileje łączą się z poświęceniem. Równowaga zawsze musi być zachowana.”
Uwaga: opinia zawiera spoilery do tego i pierwszego tomu.
Dwa lata temu z nadzieją sięgnęłam po ,,Legendę o popiołach i wrzasku”. Skończyło się to mocnym rozczarowaniem i zgodą z wszystkimi krytykującymi tę książkę. Do ,,Pieśni o płomieniach i mroku” podchodziłam o wiele bardziej sceptycznie. Wiedziałam już, że to uniwersum zawiodło już na samym początku, w dodatku mój...
2023-11-29
Kilka miesięcy temu przeczytałam ,,Dwór cierni i róż” Sarah J. Mass i cóż… Nie wspominam tej książki zbyt dobrze i to nie tylko dlatego, że nie była wybitną literaturą, bo na to nie liczyłam, a ponieważ piekielnie mnie wynudziła. Słyszałam jednak tyle słów, że drugi tom jest lepszy, że angażuje, więc postanowiłam zaryzykować i spróbować sprawdzić, co pokochało tyle osób.
Po pokonaniu Amaranty Feyra i Tamlin wracają na Dwór Wiosny i rozpoczynają przygotowania do ślubu. Jednak o ile Tamlin wydaje się uszczęśliwiony i pewny swego, tak Feyra skrywa tajemnice – nie opuszczają jej koszmary, zaczyna wątpić, czy chce małżeństwa, ma wrażenie, że narzeczony jest wobec niej zaborczy i nadopiekuńczy. W dniu ceremonii dziewczyna wbrew sobie myśli, że chciałaby uniknąć ślubu. Wtedy niespodziewanie pojawia się Rhysand, który przypomina o tym, że ma spędzać tydzień z każdego miesiąca na jego dworze.
Przyznam, że ten tom przypadł mi do gustu bardziej. Nadal nie powiedziałabym, że mi się podoba, do fanów Maas nie dołączę, ale rozumiem, dlaczego niektórzy tak go pokochali i zgadzam się, że jest dobrą rozrywką. Na szczęście, tym razem autorka nieco pohamowała swoje upodobanie do opisów i co prawda nadal jest ich sporo, ale pojawiają się typowo, by przedstawiać nam świat, i jednak dostajemy więcej ukazania bohaterów i ich relacji niż rabatek w ogródku. W ogóle uniwersum zostało tu rozwinięte, widać, jak to wszystko działa i chociaż mnie wizja tych dworów i podziałów nie oczarowała, to spełnia swoją rolę świata fantasy, w którym bohaterka ma odkryć swoją siłę. Niestety, pierwszy tom ma tę przewagę, że starał się wykorzystywać elementy baśni o Pięknej i Bestii, a tutaj teoretycznie mamy ,,retelling” mitu o Hadesie i Persefonie, ale autorka praktycznie wcale tego nie ogrywa. Powiedziałabym, że jest to po prostu powieść inspirowana, nie retelling. Na minus także są ciągłe dłużyzny, które nie pasują mi do tematyki, chociaż styl uległ poprawie i jest bardziej wyważony. Wiele osób wspomina też o scenach erotycznych – niektórzy są nimi zachwyceni, inni zażenowani. Ja jestem po środku, były momenty dobre i poetyckie, były bardziej cringowe (greyowskie ,,rozpadanie się na kawałki”, brr). Natomiast nie mogę nie wziąć za minus tego, że to Maas chyba zapoczątkowała tę modę na sygnowanie jako młodzieżówki historii, w której jest tyle erotyki – tak nie powinna być określana książka, gdzie sceny erotyczne zajmują po pięć stron i gdzie bohaterka odkrywa, że kręci ją udawanie, że jest zmuszana do bliskości (cytując Juliana z Bród z Kosmosu: ,,Każdy ma taki fetysz, jaki chce”… ale może nie nazywajmy tego literaturą młodzieżową).
Tym sposobem możemy płynnie przejść do bohaterów i relacji. Feyra nadal nie budzi mojej sympatii. Jak w pierwszym tomie była nijaką dziewczyną wpatrzoną w Tamlina, tak tutaj staje się typową Mary Sue, silną, z niesamowitą mocą, którą każdy chce mieć po swojej stronie, bo jest najważniejsza na świecie. Niby są wzmianki o tym, że ma traumę i lubi rysować, ale sama w sobie jest dla mnie nijaka i nie ma żadnych konkretnych cech, które sprawiłyby, że mogłabym ją uznać za pełnokrwistą bohaterkę. Rhysand to typowy tajemniczy bohater, który wydaje się okrutny i bezwzględny, a przy bliższym poznaniu okazuje się szlachetny i honorowy. Obecnie to na mnie nie działa, ale wiem, że kilka lat temu mogłabym pokochać taką postać. Relacja tej dwójki jest opisana całkiem dobrze, rozwija się powoli i naturalnie, czuć, jak zaczynają sobie ufać, jak rozwija się w nich namiętność i w końcu pojawia się też to głębokie, bardziej psychiczne uczucie. Niestety, dla mnie zepsuła to końcówka i rozbudowany wątek więzi godowej (swoją drogą, to określenie jest paskudne i wręcz przaśne) – nie lubię takich wątków, gdzie okazuje się, że bohaterowie mają swoje przeznaczone drugie połówki i nieważne, co się wydarzy, muszą być razem. I o ile u Feyry i Rhysanda jeszcze to znosiłam, tak wątek Luciena i Elainy mnie bardzo zraził, a sam Lucien stracił swoją ironię i charyzmę, a stał się najpierw pachołkiem Tamlina, a potem ograniczył się tylko do tego, że chce zrealizować więź godową, co kojarzyło mi się z Jacobem pod koniec sagi Zmierzch, a to nie są pozytywne skojarzenia. Natomiast jestem w grupie, która pozytywnie ocenia wątek Tamlina. Już w pierwszym tomie on mnie zraził i dla mnie jego przejście w gościa, który uważa, że kobieta jest mu coś winna, który traktuje miłość jako branie i kontrolę, było realne. Oczywiście, Maas opisuje to bardzo schematycznie i innym autorom wyszłoby to lepiej. Jej pokazywanie, że Rhysand to ten właściwy, a Tamlin zły manipulant, jest niezwykle łopatologiczne, a ciągłe powtarzanie przez tego drugiego ,,twój wybór” u mnie budzi śmiech. Podobnie jak zachowanie Feyry, która na dworze Tamlina ciągle powtarza, że nie chce być żoną i matką (znam recenzje kolejnych części i z tą wiedzą te fragmenty były bardzo wątpliwe), że nie lubi sukienek, a u Ryśka nagle pyta go, czy może zażywać antykoncepcję, i zachwyca się sukniami od niego. A sam wątek tego ,,wyboru” budził we mnie politowanie, bo Rhysand niby twierdzi, że Feyra ma sama zdecydować, ale jednocześnie od początku zakłada, że wybierze jego dwór i to jest dla niej dobre. A ja nie znoszę motywu mężczyzny wychowującego kobietę. Ale też nie czułam oburzenia, jak przy niektórych książkach, bardziej takie politowanie i poczucie, że teraz nie jestem w stanie traktować tego w pełni poważnie.
Jak widać, naprawdę nie jestem fanką tej serii i wciąż widzę w niej wiele minusów. Ale przy tym tomie chwilami dobrze się bawiłam i rozumiałam, czemu niektórzy kochają tę książkę, czemu tak się do niej przywiązali. Może nawet przeczytam trzeci tom, chociaż długość odstrasza.
,, Za gwiazdy, które słuchają. I marzenia, które się spełniają.”
Kilka miesięcy temu przeczytałam ,,Dwór cierni i róż” Sarah J. Mass i cóż… Nie wspominam tej książki zbyt dobrze i to nie tylko dlatego, że nie była wybitną literaturą, bo na to nie liczyłam, a ponieważ piekielnie mnie wynudziła. Słyszałam jednak tyle słów, że drugi tom jest lepszy, że angażuje, więc postanowiłam zaryzykować i spróbować sprawdzić, co pokochało tyle...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-10-18
Ponad rok temu czytałam i recenzowałam pierwszy tom serii ,,Hedvigis” Krzysztofa Konopki. Możecie pamiętać, że bardzo mi się nie podobał i zapoczątkował poszukiwanie dobrej powieści o Jadwidze Andegaweńskiej czy Jagiellonach, na którą wciąż nie trafiłam. Jednak od osób, których wiedzę o literaturze i historii cenię, słyszałam, że druga część wypada lepiej, więc postanowiłam spróbować. Niestety, dla mnie drugi tom był chyba jeszcze gorszy. Być może ja jestem czepialska i szukam problemów tam, gdzie ich nie ma, ale mimo szukania nie znajduję tu nic ciekawego.
Jadwiga i Maria Andegaweńskie zostają rozdzielone, ale ich losy układają się zaskakująco podobnie. Maria zostaje przymuszona do małżeństwa z ambitnym Zygmuntem Luksemburskim, który zdobywa jej rękę, oblegając zamek. Jej matka Elżbieta Bośniaczka szuka sposobu na walkę ze znienawidzonym zięciem, ale spotyka się jedynie z kolejnymi buntami. Z kolei Jadwiga jest z każdej strony namawiana na zerwanie zaręczyn ze swoim ukochanym Wilhelmem i ślub z poganinem Jagiełłą.
Zanim zagłębię się w konkretne motywy fabularne, zacznę od tego, że książka kuleje na etapie korekty i redakcji, po prostu stronie bardziej technicznej. Nie ma tu tyle błędów, co w pierwszej części, ale gryzie mi się archaizacja i szyk przestawny ze słowami typu ,,trauma” czy określeniami ,,Junior” (z tego co wiem, w tamtych czasach raczej powiedziano by ,,Młodszy”). Budowa fabuła jest nieporadna i przypomina zbiór pojedynczych scen, które nie łączą się w całość i nie wynikają z siebie. Widać to po wątkach, które zajmują jeden fragment, jak małżeństwo Anny, niekonsekwencji w budowaniu charakterów (Jagiełło i Zygmunt mają kilka lepszych momentów, ale gryzą się one z tym, że przez większość czasu autor ich demonizuje) czy relacji (tutaj prym wiedzie małżeństwo Marii i Zygmunta, których poszczególne spotkania przeczą sobie i którzy nie pamiętają, co sobie przed chwilą wyznawali). Może to kwestia ebooka, ale w żaden sposób nie zaznaczono retrospekcji, a przeskoki między krajami i postaciami raz są oznaczane, a raz nie.
Jednak dla mnie przede wszystkim ta powieść ma dwa problemy. Podczas czytania miałam skojarzenia z ,,Liliami królowej”, które opowiadają o tym samym okresie i też mi się nie podobały, ale były całkiem inne – tam było dużo aluzji seksualnych nawet wobec dzieci, dość ,,progresywne” podejście z krytyką Kościoła i podważaniem dobrego prowadzenia się kanonizowanych postaci historycznych. Tutaj natomiast mamy drugą skrajność. Przede wszystkim, widać, że autor do tej pory pisał dla dzieci, bo całość jest bardzo infantylna. Dorosłe postacie są naiwne i przerysowane, z kolei dziecięcy bohaterowie są przedstawiani jako niezwykle dojrzali i podejmujący bardzo głębokie decyzje. Szczególnie uderza to w wątku Jadwigi i Wilhelma, gdzie autor cały czas każe nam wierzyć, że dwoje dzieciaków jest zdolnych do zbudowania mocnego związku (chociaż z ciągłym podkreślaniem, że pozbawionym fizyczności), a co dla mnie jako dorosłej osoby wypadało śmiesznie, nie poruszająco. Naprawdę starałam się podejść z otwartą głową (jestem teamem Jagiełły) i polubić Wilhelma, ale jego postać jest tak przesadzona, naiwna i zachwiana, zachowująca się jak siedmiolatek, nie siedemnastolatek, a zarazem wyidealizowana i ukazana jako rycerz na białym koniu, całkowicie oczyszczony z niszczenia opinii Jadwigi, że po prostu nie umiałam. Drugim problemem jest to, że całość przypomina… hagiografię i powiela masę średniowiecznych stereotypów, które chwilami są aż niezdrowe. Bardzo to widać w postaciach kobiecych, które są ukazane jako wiecznie udręczone i skrzywdzone, nieszczęśliwe i obowiązkowo nienawidzące swoich mężów, a gdy któraś próbuje wyłamać się z tego schematu, to od razu zostaje czarnym charakterem. Szczególnie widać to na przykładzie wspomnianej krótko Anny Świdnickiej, która słynęła z dobroci, łagodności i pozytywnego wpływu na męża, a tutaj jest opisana jako zimna, żądna władzy i odpychająca własną córkę. I ma się wrażenie, że jej główną winą jest to, że pokochała starszego od siebie mężczyznę, więc pewnie jest wyrachowana i leci na kasę.
Niestety, to kolejna z tego typu pozycji, która bardzo luźno podchodzi do postaci historycznych i nie próbuje oddać im sprawiedliwości ani wgłębić się w ich losy. Maria Andegaweńska jest tu karykaturą, która ciągle płacze i mdleje, żeby na jej tle Jadwiga wypadła lepiej. Spytko z Melsztyna, lojalny dworzanin i jeden z zaufanych ludzi Jadwigi, tu jest obłudnym karierowiczem, tylko dlatego, że stał po stronie Jagiełły, którego autor nie lubi. Joanna Bawarska była łagodną, spokojną młodą dziewczyną, która nie mieszała się do polityki, a tutaj jest ukazana jako jakiś mastermind w stylu Cersei Lannister, chyba dlatego, że nie pasuje do wizerunku skrzywdzonej niewiasty. Wacław Luksemburski nie radził sobie z władzą, czuł się przytłoczony koroną i być może cierpiał na depresję, a tutaj jest psychopatą knującym razem z bratem (z którym historycznie miał złą relację). Najgorzej oczywiście został potraktowany Jagiełło, który w powieści prawie nie występuje, a jedynie z ekspozycji dowiadujemy się, że ciągle ucieka od żony i ją krzywdzi, a gdy się pojawia, to głównie po to, by inni bohaterowie wytykali mu, że nie nadaje się na króla. Powielane są też dziwne i nieuzasadnione stereotypy o jego fałszywym nawróceniu czy zdradzaniu Jadwigi. Jednak z całego tego grona jest to postać, której chyba najłatwiej kibicować, bo dostaje on nienawiść za nic. Na kolejnym miejscu (o dziwo) umieszczam Zygmunta, bo też przynajmniej ma trochę życia i jego motywacje da się zrozumieć. Natomiast Jadwiga w tej wersji to postać, której nie da się polubić i współczuć. Co prawda, w porównaniu do poprzedniego tomu autor próbuje dać jej trochę wahania i niepewności, ale mam wrażenie, że jej obraz w narracji jest skrajnie inny niż to, co widzi czytelnik. Postacie wychwalają Jadwigę, że cierpi w milczeniu – od chwili jej ślubu większość scen opiera się na tym, że marudzi do kogoś, jak jej źle. Ona sama zapewnia, że nie wierzy w pogłoski na temat swojego męża, a mimo to bez przerwy go obraża. Deklaruje też lojalność Władysławowi, a ciągle myśli o Wilhelmie i wprost mówi mężowi, że nie przestanie. Cóż, ja się nie dziwię chłopu, że zaczął uciekać w knieje.
Widzę, że po raz kolejny moja recenzja jest w mniejszości i większości się ta pozycja podobała, więc nie będę jej odradzać, ale niestety mnie bardzo zawiodła. Ciągle czekam na dobrą i chociaż odrobinę oryginalną powieść o Jagiellonach.
,, Nie ma nic gorszego niż zdeptana nadzieja…”
Ponad rok temu czytałam i recenzowałam pierwszy tom serii ,,Hedvigis” Krzysztofa Konopki. Możecie pamiętać, że bardzo mi się nie podobał i zapoczątkował poszukiwanie dobrej powieści o Jadwidze Andegaweńskiej czy Jagiellonach, na którą wciąż nie trafiłam. Jednak od osób, których wiedzę o literaturze i historii cenię, słyszałam, że druga część wypada lepiej, więc postanowiłam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-07-03
2023-05-26
Nie przepadam za literaturą XX wieku, mam wrażenie, że jej nie rozumiem. Oczywiście, na studiach zaliczyłam taki kurs, ale nie wgłębiałam się w cokolwiek poza obowiązkowe lektury i w ten sposób ominął mnie Tyrmand. Kiedy zrobiło się głośno o ,,Filipie” za sprawą ekranizacji, uznałam, że to na pewno nie dla mnie i w ogóle nie będę wiedziała, o co w tej książce czy filmie chodzi, ale w końcu bardzo pozytywne opinie z różnych stron mnie zachęciły. I fakt, że ta historia była reklamowana przez motyw ,,sprawiedliwej” zemsty i do jakiego stopnia mamy do niej prawo, co jest dla mnie niesamowicie ciekawe.
Filip to młody mężczyzna, który znalazł się w nazistowskich Niemczech, gdzie pracuje jako kelner w restauracji. Przedstawia się jako Francuz, ale czytelnik ma świadomość, że to nieprawda. Mimo wojny chce korzystać z życia i młodości, więc flirtuje z samotnymi Niemkami, usprawiedliwiając to innym rodzajem walki – wszak tego typu związki są w Rzeszy surowo karane. Dopiero kiedy jedna z dziewczyn rozbudza w nim prawdziwe uczucia, będzie musiał poważnie skonfrontować się ze swoim stosunkiem do wojny i relacji polsko-niemieckich.
Przyznam, że spodziewałam się po tej książce trochę czegoś innego. Po wielu omówieniach, które pojawiały się przy okazji premiery filmu, wyobrażałam sobie, że akcja będzie skupiona na tym, jak Filip uwodzi Niemki i próbuje je niejako ,,ukarać”, natomiast środek ciężkości położony był na coś innego. Ale to, co dostałam, ostatecznie bardzo mi się podobało. Kolejna dygresja: ja nigdy nie miałam poczucia, że wojna jest czymś wspaniałym i czyni bohaterem, zawsze uważałam, że to jest coś brudnego, brutalnego i wyniszczającego. Dlatego często mam problem z oceną takich książek jak ,,Na zachodzie bez zmian” czy ,,Paragraf 22”, bo mimo że zgadzam się z ich przesłaniem, to dla mnie nie jest to na tyle odważne czy niespotykane, żeby uderzało mnie tak mocno jak niektórych. Natomiast ,,Filip” uderzył mnie bardzo – może ze względu na to, że tematyka polska jest mi bliższa, a może ze względu na świadomość naszej narodowej martyrologii. Tutaj nie ma heroizmu, nie ma szlachetnej walki o ojczyznę. Jest chęć przeżycia i przynajmniej odrobiny radości życia. Jest niechęć do okupantów, ale bez mobilizacji do działania. I mimo że powieść powstała stosunkowo niedługo po wojnie, to w wyraźny sposób porusza wątek człowieczeństwa Niemców, ukazuje nie tylko fanatycznych nazistów, ale także osoby, które chcą zarobić na wojnie, czy tych, którzy nie zgadzają się z polityką Hitlera, ale brakuje im siły do sprzeciwu. I chociaż Tyrmand pokazuje do czego taki oportunizm prowadzi, to nikogo nie potępia i nie ocenia, a stara się ukazać perspektywę ludzi, którzy nie chcieli mieszać się w politykę. Pokazuje potrzebę odejścia od posiadania idei czy wyrazistego światopoglądu i zwraca uwagę na to, jak często nie prowadzi to do walki o człowieka, ale do dzielenia świata na nas, porządnych i moralnych, oraz wrogów, których trzeba potępić. Co jest bardzo często widoczne także w naszych czasach.
Mimo że w tej powieści jest wiele zła i łamania zasad przyzwoitości, dla mnie ona była w pewien sposób ożywcza. Ożywcza w świecie, w którym literaturę chce się widzieć w czarno-białych barwach i czuć się moralnym z powodu postrzegania jakiejś książki, w którym według niektórych bohaterów literackich się nie lubi, tylko popiera (mam tu na myśli ostatnie gorące dyskusje o serialu ,,Ród Smoka” czy książce ,,Babel”). ,,Filip” zdecydowanie nie jest pozycją dla takich osób, bo nie ma tu postaw, które z czystym sumieniem można uznać za wartościowe i godne naśladowania. Tyrmand pokazuje świat, gdzie nie ma miejsca na szlachetność i altruizm, gdzie każdy popełnia błędy i czyni niemoralnie, gdzie wszystko jest skąpane w szarości. I nie każe nam swoich bohaterów popierać czy ich kibicować, ale daje nam szansę na zrozumienie, dlaczego takie myśli czy zachowania mogą się pojawiać. Jest tutaj smutek, jest dużo niewygodnych pytań, ale dzięki temu jako czytelniczka czuję, że autor traktuje mnie poważnie i nie wątpi w moją inteligencję.
To wydanie jest o tyle ciekawe i wartościowe, że fragmenty dawniej wykreślone przez komunistycznych cenzorów, są zaznaczone na pomarańczowo, dzięki czemu poznajemy jej odbiór sprzed lat. Czasami są to nieistotne rzeczy, czasem bardzo wpływające na interpretację książki, więc dodatkowo możemy zrozumieć, jak działa cenzura. Niestety, nie wiem, czy tak wyglądał oryginalny maszynopis czy to pomysł wydawnictwa MG, ale dialogi są specyficznie zapisane, nie są wyodrębnione w nowych akapitach, ale pisane po sobie, jedynie oznaczone pauzą, co czasem utrudnia czytanie.
Dawno żadna książka nie dała mi tyle do myślenia. Teraz muszę jeszcze obejrzeć film.
,, Nie mam zamiaru nadstawiać łba za moją wiarę, dla swojej wiary trzeba żyć i realizować ją dzień po dniu, tylko wtedy wiara ma w ogóle jakiś sens.”
Nie przepadam za literaturą XX wieku, mam wrażenie, że jej nie rozumiem. Oczywiście, na studiach zaliczyłam taki kurs, ale nie wgłębiałam się w cokolwiek poza obowiązkowe lektury i w ten sposób ominął mnie Tyrmand. Kiedy zrobiło się głośno o ,,Filipie” za sprawą ekranizacji, uznałam, że to na pewno nie dla mnie i w ogóle nie będę wiedziała, o co w tej książce czy filmie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-03-08
Popularność książek o polskim średniowieczu nie maleje, co z jednej strony jest fajne, bo wreszcie mamy jakieś inne epoki niż II wojnę światową, ale jednocześnie w tym zalewie powieści o Jadwidze i Jagielle trudno znaleźć coś naprawdę dobrego. O ,,Liliach królowej” w książkowym świecie słyszałam praktycznie same pochwały, książka ma niesamowicie wysokie oceny, w bibliotekach jest praktycznie nie do wypożyczenia. Natomiast po rozmowie ze znajomą, która ma niesamowitą wiedzę na temat tego okresu nie tylko w Polsce, ale także w sąsiednich krajach, okazało się, że wcale tak różowo nie jest. Ale chciałam się przekonać na własnej skórze, czy to będzie hit, czy porażka.
Tytułowe lilie królowej to dwie dziewczynki, później dorastające kobiety – Amalia i Milda. Amalia jest węgierską dwórką Jadwigi Andegaweńskiej, jej najlepszą przyjaciółką. Ich relacja zostaje jednak wystawiona na próbę, gdy Jadwiga zostaje wybrana na króla Polski i musi opuścić Węgry, a Amalia dowiaduje się o swoich powiązaniach z rodziną królewską. Milda natomiast to młoda Litwinka, która po śmierci rodziców z rąk Krzyżaków mieszka u brata i jego żony, gdzie uczy się zielarstwa i leczenia ludzi. Planuje też zemstę na oprawcach rodziny.
Gdyby to była całkowicie fikcyjna powieść, skupiona na Amalii i Mildzie, z postaciami historycznymi gdzieś w tle, byłaby całkiem niezła. Sam pomysł na pokazanie historii Polski i Litwy z punktu widzenia dziewcząt z dwóch światów i ich przyjaźni jest dobry. Bohaterki i ich background są dosyć stereotypowe – Amalia to sierota, która próbuje dociec tajemnicy swojego pochodzenia, Milda zielarka oskarżana o czary, obie są kobietami mocno wyrastającymi ponad epokę, ale przecież na takim gruncie powstało już wiele świetnych powieści i ta też mogłaby się udać. Szczególnie Milda wzbudziła moją sympatię, była inteligentna, zaradna i pewna siebie. Jej brat i bratowa także są w porządku, historia ich relacji jest ciekawa i oddziałuje na całość książki, chociaż mam wrażenie, że autorka nie do końca sobie poradziła ze stworzeniem bardziej ,,politycznie poprawnej” wersji ,,Starej Baśni” i motyw, że gość porywa kobietę z chramu, żeby przez kilka miesięcy tylko się na nią patrzeć, jest nieco komiczny. Styl Lucyny Olejniczak jest przyjemny i sprawia, że mimo objętości książkę czyta się dość szybko. Język jest dość współczesny, ale też nie ma w nim jakichś rażących określeń, opisy i dialogi są dobrze wyważone.
Niestety, ,,Lilie królowej” dość mocno idą w stronę fabularyzowanej biografii i w wielu miejscach Amalia i Milda są głównie takimi lustrami, przez które obserwujemy losy królowej Jadwigi. A niestety warstwa historyczna w książce jest bardzo słaba, pełna błędów i przeinaczeń. Zaczynając od bardziej ogólnych rzeczy, takich jak nazwanie Rusinki celtyckim imieniem, przedstawianie Krakowa, stolicy Polski, jako biednej prowincji (ech, to nie jest jeszcze Galicja), królowa chodząca w sukni z odkrytymi plecami czy dwórka ubierająca się w perły i diadem. Ale najgorsze było dla mnie przedstawienie postaci historycznych, ludzi, którzy żyli naprawdę. Praktycznie każdy został tu ukazany jako jakiś potwór, na tle którego Amalia wypada jako niewinna, wiecznie poszkodowana dziewczynka. Matka Jadwigi, Elżbieta Bośniaczka, zostaje ukazana jako zła władczyni knująca przeciwko rodzonej córce i morderczyni Karola z Durazzo (człowieka, który chciał odebrać jej dziecku tron, i który był objęty ekskomuniką, więc w tamtych czasach każdy miał prawo go zabić), jej druga córka Maria niewiele lepiej. Księciu Wilhelmowi nieustannie wypomina się zniewieściałość, nadwagę i pryszcze. Ba, nawet Jadwidze się obrywa – po pierwszych rozdziałach, gdzie jest jeszcze całkiem sympatyczna, staje się ona despotką, która mści się na innych za własne nieudane małżeństwo i popada w coraz większą dewocję, co nie jest prawdą. Jadwiga była pobożna, ale nie była dewotką – lubiła tańczyć, stroić się czy jeść słodycze, miała też własne zdanie i potrafiła nawet wrzasnąć na swojego spowiednika. Ale chyba najgorzej wypada Władysław Jagiełło – znowu, w pierwszych rozdziałach wydaje się inteligentną, charyzmatyczną postacią, by potem zmieniać się w coraz większą karykaturę. Po ,,Hedvigis”, ,,Tronie Jagiellonów” i teraz ,,Liliach królowej” mam wrażenie, że ten człowiek jest dla polskiej literatury historycznej, tym czym Menelaos z mitologii greckiej dla książek w tej tematyce. W tej powieści okazuje się tyranem, który zastraszaniem wymusza posłuszeństwo na swoich ludziach, a potem staje się paskudnym mężem, który traktuje Jadwigę przedmiotowo i na każdym kroku urządza jej awantury. Ok, zdaję sobie sprawę, że ów władca nie był idealnym małżonkiem, słynął z zazdrości i praktycznie każdą żonę posądzał o zdradzanie go, ale wydaje mi się, że raczej okazywałby to surowością i milczeniem niż robieniem kosmicznych histerii. Do tego autorka kilka razy sugeruje, że wielokrotnie zdradzał Jadwigę i miał nawet nieślubne dziecko, co jest bzdurą – Jagiełło brzydził się zdradą i był nawet nazywany ,,wiernym mężem niewiernych żon”. Zresztą, pod względem zdrad obrywa się też Ludwikowi, ojcowi Jadwigi, który słynął z pobożności, a także ogromnej miłości do swojej żony Elżbiety – tutaj natomiast okazuje się rozpustnikiem, który prawdopodobnie zmarł na syfilis, a wcześniej spłodził nieślubną córkę, czyli naszą Amalię. W ogóle powieść jest pisana typowo pod ukazanie średniowiecza jako czasów brudu, ciemnoty, z nieśmiertelną opozycją ,,źli chrześcijanie, doskonali poganie”.
Jest jeszcze jedna rzecz, która po części łączy się z ukazaniem postaci historycznych, a która bardzo odbierała mi przyjemność z lektury. Ogromna seksualizacja postaci, także dziecięcych. Chociaż na plus jest to, że autorka nie powiela mitu o tym, że w średniowieczu panowało nieuświadomienie i nikt nie miał pojęcia o współżyciu. To były inne czasy i wysokim rodom raczej zależało, żeby ich córki i siostry wiedziały, co i jak, żeby móc szybko wydać na świat potomstwo… ale ja chwilami się czułam, jakbym czytała ,,Lolitę”. Jadwiga na początku powieści ma około jedenastu lat i kilkakrotnie zostaje nazwana boginią czy Wenus (przypominam, patronką między innymi pożądania), jej narzeczony Wilhelm w jednym akapicie zostaje porównany do kurtyzany, a gdy się rozstają i Jadwiga staje się jedzą, Amalia kilka razy uznaje, że jej dawna przyjaciółka zazdrości jej tego, że nigdy nie miała możliwości zaznać prawdziwej bliskości ze swoim ukochanym. Abstrahując od tego, że do mnie legenda o idealnie głębokiej miłości między Jadwigą i Wilhelmem nie przemawia, to szczerze wątpię, żeby jedenastoletnie dzieci fantazjowały o tym, żeby się namiętnie całować czy pieścić, a co dopiero robić inne rzeczy. Mnie to zniesmaczało, szczególnie we fragmentach, gdy narrator narzeka, że młodziutka Jadwiga musiała poślubić dojrzałego Jagiełłę, a jej seksualność tak naprawdę jest przedstawiana, jakby sama była koło trzydziestki.
Jest to prawdopodobnie jedyna negatywna recenzja tej książki. I mimo, że mnie się ,,Lilie królowej” nie podobały, to rozumiem, dlaczego zdobyły popularność. Zdaję sobie sprawę, że są ludzie, którzy nie oczekują od tego typu powieści historycznych poprawności i rzetelności i traktują je jako czystą rozrywkę. Im mogę tę książkę polecić i myślę, że się nie rozczarują. Ja jednak uważam, że tego typu książki też mogą i powinny być źródłem wiedzy, nawet jeśli czasami dla płynności fabuły trzeba wprowadzić jakieś niepotwierdzone teorie. Jednak jeśli trafiam na tak widoczne błędy i przedstawianie realnie żyjących ludzi w stereotypowy i krzywdzący sposób, nie jestem w stanie polubić całości. Szkoda.
,, Nigdy nie oceniaj ludzi, zanim nie poznasz ich prawdziwej historii.”
Popularność książek o polskim średniowieczu nie maleje, co z jednej strony jest fajne, bo wreszcie mamy jakieś inne epoki niż II wojnę światową, ale jednocześnie w tym zalewie powieści o Jadwidze i Jagielle trudno znaleźć coś naprawdę dobrego. O ,,Liliach królowej” w książkowym świecie słyszałam praktycznie same pochwały, książka ma niesamowicie wysokie oceny, w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-02-23
,,Dwór cierni i róż” to powieść, na którą był ogromny bum, gdy byłam nastolatką, ale jakoś nie miałam wtedy okazji jej przeczytać. I chociaż czułam, że czas, gdy mogłabym w pełni przeżywać tę powieść, minął, tak jest to jedna z tych pozycji, o których po prostu chciałam mieć własne zdanie.
Feyra żyje w świecie, za murem którego znajduje się Prythian – kraina fae, nieśmiertelnych, idealnych, ale okrutnych stworzeń, których dziewczyna nienawidzi z całego serca. Podczas polowania dla rodziny Feyra zabija wilka, który okazuje się zmiennokształtnym fae. Za karę musi oddać się na dwór jednego z przywódców fae, Tamlina.
Byłam przygotowana na wiele schematów, że ta powieść nie będzie zbyt dojrzała czy głęboka. Ale liczyłam na dobrą zabawę i jakąś dozę przyjemności. Tymczasem piekielnie się na ,,Dworze cierni i róż” wynudziłam. Na dzień dobry atakuje nas masa opisów każdego miejsca, gdzie wybiera się Feyra, rzadko przeplatana jakimiś dialogami czy sytuacjami z życia. I tutaj znowu wtrącenie eseistyczne, bo nieustannie widzę opinie, że skoro ktoś nie lubi opisów, to nie jest prawdziwym miłośnikiem książek i ma wracać do oglądania filmów – nie chodzi o to, żeby opisów nie było czy że niektórzy autorzy nie mogą używać ich więcej, jeśli się w tym spełniają. Tylko że książka jest medium mało bodźcującym, to nie jest film, spektakl czy gra, gdzie jednocześnie możemy podziwiać wizualność i śledzić fabułę. W powieści opis zazwyczaj wiąże się z zastopowaniem akcji i chociaż czasami wychodzi to na dobre, to kiedy na początku książki czytelnik chce poznać bohaterkę, zrozumieć, kim jest, czemu ma jej kibicować, a więcej miejsca poświęca się kwiatom w ogródku, to ja tracę przyjemność z czytania. Druga techniczna rzecz to pewnie kwestia tłumaczenia, ale wypowiedzi bohaterów były strasznie pompatyczne i nadmiernie stylizowane na dworską mowę. O ile na początku mogło robić to fajny kontrast z rodziną Feyry, tak z czasem połączenie podniosłych dialogów z typowo młodzieżową fabułą zaczęło mnie irytować.
Ale fabuła i bohaterowie także mnie nie kupili. Przez większość czasu się nudziłam, uważam, że książka była przegadana i autorka trochę dziwnie podeszła do ,,retellingowania” Pięknej i Bestii. Z jednej strony mamy seks rytualny i opisywanie brutalnych mordów i zabawy zwłokami, a jednocześnie niektóre rozwiązania, jak nagłe wzbogacenie się rodziny Feyry, są żywcem z wydania bajek dla dzieci i dla mnie rodzi to niefajny dysonans. Chociaż podobało mi się, jak autorka przerobiła baśń i ukuła z niej historię Amaranthy. Postacie są dla mnie średnio nakreślone. Zdecydowanie najbardziej podobali mi się Lucien i Rhysand. Pierwszy wnosi humor i daje oddech od miłosnych perypetii, drugi jest charyzmatyczny i tajemniczy, a chociaż niektóre jego zachowania i teksty mi się nie podobały, to były spójne z kreacją postaci i oddziaływały na całość. Po Feyrze spodziewałam się silnej, hardej, zadziornej bohaterki, a tymczasem mam wrażenie, że początkowo była niezwykle uległą dziewczyną, która potrafiła tylko pomstować w myśli, a potem celem jej życia stał się Tamlin… który z kolei był postacią zwyczajnie nudną i pozbawioną życia, jakby stworzoną tylko do bycia obiektem westchnień. I w pewnym momencie już nie byłam w stanie się przejmować tą powieścią, troszczyć się o bohaterów, bo doszło tu jeszcze romantyzowanie przemocy seksualnej… W pewnym momencie Tamlin pod wpływem magii ,,godowej” próbuje wymusić na Feyrze stosunek i chociaż nie jest do końca świadomy, to potem nie ma wyrzutów sumienia, nie przeprasza jej, a sama Feyra nie czuje żadnego strachu i wszyscy jej powtarzają, że przecież i tak by tego chciała… Czyli molestowanie jest tu pokazane jako sposób na uświadomienie sobie, że ktoś cię pociąga. Zdaję sobie sprawę, że potem autorka pokaże ten związek w inny sposób, ale nie zgrywa mi się to z tym, że cały pierwszy tom opiera się na tym, byśmy kibicowali Feyrze i Tamlinowi. Do tego dochodzi utwierdzanie stereotypów, że facet musi ,,zaliczyć” masę kobiet, żeby stać się macho i być idealnym ogierem dla tej jedynej, ale wszystkie jego kochanki to typowe ,,dziewczyny do trenowania”, które się nie szanują. Wiem, że część osób przechodzi nad takimi wątkami do porządku dziennego i uznaje, że to tylko fikcja, ale ja nie jestem w stanie ze świadomością, że niektórzy ludzie nadal w realnym życiu powielają tego typu wzorce.
Skończyłam tę książkę zmęczona i zawiedziona. Nie dlatego, że oczekiwałam czegoś genialnego, ale po prostu czegoś więcej – ciekawszych bohaterów, bardziej płynnego stylu… Dam szansę drugiemu tomowi, może będzie lepszy. Jeśli nie, chyba zakończę przygodę z panią Maas.
,, Ciesz się swoim ludzkim sercem(…) Żałuj tych, którzy nie czują nic.”
,,Dwór cierni i róż” to powieść, na którą był ogromny bum, gdy byłam nastolatką, ale jakoś nie miałam wtedy okazji jej przeczytać. I chociaż czułam, że czas, gdy mogłabym w pełni przeżywać tę powieść, minął, tak jest to jedna z tych pozycji, o których po prostu chciałam mieć własne zdanie.
Feyra żyje w świecie, za murem którego znajduje się Prythian – kraina fae,...
,,Król wojny i krwi” wydawał się książką nie dla mnie – przy ,,Krwi i popiele” przekonałam się, że erotyki fantasy nie są dla mnie (chyba że chodzi o Sagę o Ludziach Lodu XD). Jednak ta książka była reklamowana jako retelling Draculi, którego absolutnie uwielbiam, do tego Scarlett St. Clair jest też autorką serii o Hadesie i Persefonie, która ma wyjść w przyszłym roku, więc chciałam sprawdzić, czy spodoba mi się jej styl.
Isolde jest księżniczką ludzkiego królestwa, które od lat toczy wojnę z wampirzym królestwem niosącego zgubę Adriana. Dziewczyna nienawidzi wampirów i magii, dlatego, gdy Adrian napada na jej kraj i żąda, by go poślubiła, postanawia wykorzystać sytuację, by wymierzyć mu sprawiedliwość. Nie może jednak zapanować nad rosnącym pożądaniem.
Z jakiegoś powodu wierzyłam, że ta książka mi się spodoba i dobrze będę się przy niej bawić. I niestety, bardzo się zawiodłam, bo nie znalazłam tu nic ciekawego. Ostatnie dwa rozdziały trochę uratowały książkę, zawarły pewien motyw, który lubię, rzeczywiście nawiązały do legend o Draculi i trochę rozjaśniły relację bohaterów i gdyby ,,Król wojny i krwi” w całości byłby tak prowadzony, to mogłabym go uznać za niezłego… Ale dwa rozdziały nie czynią książki, a cała reszta była dla mnie męczarnią. Rozumiem, że miał to być erotyk, nastawiłam się na dużą ilość seksu i osobiście nie uważam, by te sceny były złe – nie zawierały jakichś cringowych określeń, były dokładne, ale nie przesadzały z wulgarnością, dla mnie było to dość zmysłowe i ,,hot”. Jednak tak naprawdę poza tymi scenami nic w tej książce nie ma, brakuje tu jakiegoś mocnego punktu, który napędzałby akcję. Z opisu wynika, że Isolde wychodzi za Adriana, aby spróbować go zabić, ale przez cały czas dziewczyna nie podejmuje żadnych kroków, by do tego doprowadzić, brakuje intryg, rozgrywek politycznych, budowania napięcia… Nawet gdy pojawiają się jakieś wzmianki o wojnie czy tajemnicach związanych z magią są nudne i mało wciągające. Relacja bohaterów także jest mało poruszająca, z jednej strony tak naprawdę brakuje tu rywalizacji czy starć między nimi, przez co w ogóle nie czuć jakichś obaw, czy uda im się ułożyć sobie życie, mam wrażenie, że ta niechęć miała pełnić funkcję jakiejś podniety, żeby ich zbliżenia wydawały się bardziej ,,ostre” niż takie oparte na miłości… Adrian i Isolde zachowują się jak normalna para, ale jednocześnie nie dzieje się też nic, co pozwoliłoby im się lepiej poznać i sprawić, by czytelnik uwierzył, że jest między nimi coś więcej niż pożądanie. Jak mówiłam, końcówka trochę to wyjaśnia, ale jednak czytanie romansu, gdzie nie umie się kibicować bohaterom i nie wierzy, by byli dla siebie ważni, trochę mija się z celem.
Kreacja postaci też nie pomaga. Adrian jest dla mnie nijaki, to typowy bad boy, który ma być obiektem westchnień, ale nie ma żadnego własnego charakteru i wszystko, co robi musi być ,,hot”. Natomiast Isolde niesamowicie mnie denerwowała. Jest pyskata, egoistyczna, zapatrzona w siebie, do tego autorka usilnie kreuje ją na taką wyzwoloną i emanującą seksualną energią, że to aż śmieszne. Jej chwalenie się tym, że nie zachowała dziewictwa do ślubu, nie kojarzyło mi się z dojrzałą kobietą, która samodzielnie i z pełną świadomością wybiera łamanie konwenansów, tylko gimnazjalistką, która po przeczytaniu ,,Pięćdziesięciu twarzy Greya” uważa, że wie wszystko o seksie. Jednocześnie taka kreacja Isolde nie sprawia, że pozbyto się tu pewnych schematów, które moim zdaniem nie powinny być już promowane w roku pańskim 2022. Isolde bez żadnego powodu jest chamska dla mężczyzny, który chce ją poślubić i uważa to za naruszanie swojej wolności, ale ,,zakochuje się w kimś”, kto dosłownie zmusza ją do małżeństwa. W dodatku Adrian kilka razy sugeruje jej, że wspaniałomyślnie wybacza jej wcześniejsze doświadczenia i jest o nie zazdrosny, ale sam w trakcie ich narzeczeństwa sypia z innymi, co zostaje szybko zapomniane przez autorkę. Oprócz tego w tej książce picie krwi też ma wymiar erotyczny (co jest zgodne z klasycznymi powieściami o wampirach), a Isolde nie zgadza się na nie, więc Adrian żywi się innymi kobietami i dostajemy kilka mocnych sugestii, że bohaterka jest temu winna i nie ma prawa oczekiwać wyłączności, w dodatku w pewnym momencie Adrian mówi jej, że w takim razie niech się nie dziwi, że inne wampiry mogą chcieć ją przemienić (czyli w domyśle: napastować!). Potem też niby jest to wyjaśnione, ale przez ponad połowę książki dostajemy przekaz, że jeśli kobieta jest zdradzana w swoim związku, to jest to dla niej ,,kara”, aby nauczyła się cenić małżonka. Oczywiście, wszystkie kochanki Adriana są przedstawione jako głupie i puste, żeby nie było nam ich żal, a sama Isolde ciągle podkreśla, jak to nie jest lepsza od innych kobiet, wyjąwszy jej służki, które są chyba najfajniejszymi postaciami w tej książce. Wprawdzie ich charaktery sprowadzają się do tego, że jedna jest stara, druga jest dzieckiem, a trzecia lesbijką, ale i tak każda z nich jest o wiele bardziej godna uwagi i sympatii niż główni bohaterowie.
Podczas lektury kilka razy miałam dziwne wrażenie, że nie czytam profesjonalnej, wydanej książki z redakcją i korektą tylko coś, co zostało opublikowane na Wattpadzie chwilę po napisaniu. I gdyby ,,Król wojny i krwi” był opowiadaniem na Wattpadzie, pewnie przymknęłabym oko na wiele rzeczy, bo liczyłabym, że mogą zostać poprawione. Jednak w takiej formie absolutnie on do mnie nie trafia i chyba nawet wolałabym ,,Krew i popiół”. Nie skreślam autorki, dam szansę jej serii o Persefonie, natomiast do serii o Isolde raczej nie wrócę i nie mogę jej z czystym sumieniem polecić.
,, (…) pochodzenie nie ma wpływu na to, kim się stajesz.”
,,Król wojny i krwi” wydawał się książką nie dla mnie – przy ,,Krwi i popiele” przekonałam się, że erotyki fantasy nie są dla mnie (chyba że chodzi o Sagę o Ludziach Lodu XD). Jednak ta książka była reklamowana jako retelling Draculi, którego absolutnie uwielbiam, do tego Scarlett St. Clair jest też autorką serii o Hadesie i Persefonie, która ma wyjść w przyszłym roku, więc...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
,,Tezeida" to druga z fabularyzowanych powieści mitologicznych Stanisława Stabryły. Wcześniej czytałam ,,Klątwę Pelopidów", która mimo pewnych mankamentów podobała mi się do tego stopnia, że piszę o niej pracę magisterską. Mimo słabych opinii postanowiłam dać szansę innej książce autora.
Zgodnie z tytułem, historia skupia się na losach Tezeusza, począwszy od opuszczenia Trojzeny i wyruszenia do ojca w Atenach, przez pokonanie Minotaura, relacje miłosne z Ariadną czy Fedrą, porwanie Heleny, aż po śmierć. Autor nie skupia się tylko na przygodach, dodaje wątki polityczne związane z formowaniem się ustroju w Atenach, ale nie jest to źródło historyczne, a powieść bazująca typowo na różnych wersjach mitologii, zawierająca nadal elementy magii czy udziału bogów, więc moim zdaniem można ją uznać za fantastykę.
Po części rozumiem, skąd się wzięły bardzo niskie oceny tej książki. Jest to drugi z kolei czytany przeze mnie w ostatnim czasie retelling bardzo ,,klasyczny", niezmieniający wydźwięku oryginału, nawet niepróbujący dodawać bohaterom mitycznym motywów czy urealniać pewne elementy, które dzisiaj nas kłują (chociażby to, że pary zakochują się w sobie, idą do łóżka i planują wspólne życie po jednej rozmowie). Jako fanka psychologicznego, ,,jungowskiego" podejścia do mitologii byłam nieco rozczarowana prostotą fabuły i przemyśleń czy sprowadzaniem bohaterów do roli archetypów. O ile w ,,Klątwie Pelopidów" też było trochę tego typu zabiegów, zwłaszcza w scenach z wojny trojańskiej, tak postacie prowadzące fabułę, takie jak Klitajmestra czy Elektra, były dobrze i wielowymiarowo zarysowane. Tutaj natomiast wszystkie działania i zachowania Tezeusza zostały umotywowane tym, żeby całość toczyła się tak jak w mitologii - nie rozumiemy, dlaczego nagle zaufał ojcu, który próbował go zabić, czy jak szlachetny i honorowy młodzieniec stał się zdolny do porzucenia Ariadny na pewną śmierć czy porwania i przetrzymywania kobiet. Razi trochę łopatologiczne pokazywanie nam, kto jest dobry, a kto zły, i stereotypowe przedstawienie kobiet, szczególnie Ariadny i potem Heleny (która, moim zdaniem, była fajną, mądrą, odważną dziewczyną, ale narracja mówi nam, że jest zła i zepsuta). Mojej uwadze nie umknął też fakt, że w pewnym momencie Tezeusz odwiedza Epir i spotyka tam prawnuka Achillesa, który wspomina o Hermionie, córce Heleny... w momencie, gdy matka owej jest młodą dziewczynką.
Natomiast jeśli spojrzymy na tę historię nie jak na typową powieść, ale na zbiór opowieści związanych z Tezeuszem, które mają pokazać dzieje tego bohatera w przystępnej, połączonej formie, wypada ona całkiem dobrze. Autor ma przyjemny, płynny styl i książkę czytało mi się naprawdę miło. W porównaniu z ,,Klątwą Pelopidów" jest tu więcej opisów miejsc czy bohaterów, które są ładne i barwne, ale nie przytłaczają i nie dominują nad akcją. I chociaż zabrakło rozbudowanych motywacji, uczuć i ,,zabawy" mitem, to z jakiegoś powodu całość mnie wciągnęła i chciałam czytać dalej, a o niektórych postaciach i zdarzeniach opisanych przez Stabryłę nie miałam pojęcia. Podobał mi się wątek polityczny i pokazania Tezeusza nie tylko jako herosa i wojownika, ale jako króla, rozmaitych intryg i powiązań między stronnictwami. Jest też kilka bardziej mocnych, emocjonalnych fragmentów, chociażby odczucia Ariadny po porzuceniu czy Heraklesa po stracie rodziny. W porównaniu też do chociażby ,,Prywatnego życia pięknej Heleny", to tutaj mity i zdarzenia są opisane tak, że nie trzeba dużej wiedzy, aby zorientować się w fabule i można docenić aspekt edukacyjny.
Długo zastanawiałam się, jak ocenić tę książkę. Wahałam się między 6 a 7, ale ostatecznie postawiłam na wyższą ocenę, bo chociaż nie jest to idealna pozycja, to moim zdaniem nie zasługuje na tak niską średnią (zaledwie 5,7).
,,Każda wojna jest wielkim złem, które bogowie zsyłają na ludzi za ich winy, ale wojna bratobójcza jest najgorsza ze wszystkiego!"
,,Tezeida" to druga z fabularyzowanych powieści mitologicznych Stanisława Stabryły. Wcześniej czytałam ,,Klątwę Pelopidów", która mimo pewnych mankamentów podobała mi się do tego stopnia, że piszę o niej pracę magisterską. Mimo słabych opinii postanowiłam dać szansę innej książce autora.
Zgodnie z tytułem, historia skupia się na losach Tezeusza, począwszy od opuszczenia...
Nie jestem z pokolenia, które uległo szałowi na serial ,,Niewolnica Isaura”, nigdy go nie oglądałam, natomiast wiem, że ta miłość była bardzo żywa i z ciekawości postanowiłam sobie przeczytać wersję książkową – chyba łatwiej zapoznać się ze 150 stronami niż podobną liczbą odcinków.
Tytułowa Isaura to córka niewolnicy i białego zarządcy, pozbawiona matki jest wychowywana przez panią plantacji, która nauczyła ją czytać i grać na pianinie, traktując jak damę i własną córkę. Niestety, wraz ze śmiercią pani domu kończy się dobry los Isaury – okrutny pan Almeida odmawia wyzwolenia jej, a jego syn Leoncio zaczyna darzyć Isaurę obsesyjną miłością i próbuje wszelkimi sposobami zmusić ją do uległości.
Książka została napisana w epoce romantyzmu i ma swój starodawny urok, ale na tym kończą się chyba jej zalety. Dobrze, że autor zwrócił uwagę na problem niewolnictwa i wprost napisał, że jest ono bestialstwem, w tamtej epoce na pewno wymagało to odwagi, ale też z dzisiejszego punktu widzenia i tak trudno przyjąć przedstawioną tu wizję. Isaura zdobywa szacunek, miłość i w końcu wolność nie dlatego, że też jest człowiekiem, ale ponieważ jest piękna i podobno niezwykle dobra i zdolna, nad innymi niewolnikami nikt się nie zastanawia. Ba, pada nawet stwierdzenie, że bohaterka jest ładna, bo ma całkowicie białą karnację i nie widać po niej afrykańskiego pochodzenia – kobiety o ciemniejszej cerze nie mają prawa być urodziwe i się podobać. Historia jest naiwna i pełna egzaltacji, zachwycania się nad idealnością bohaterki i innych pozytywnych postaci, tak że nie wydają się oni ludźmi z krwi i kości, a posągami. Sama Isaura praktycznie nie ma żadnych cech i pragnień, jest chorągiewką na wietrze i nawet ta jej ,,walka” o wyrwanie się spod wpływu Leoncia nie dodaje jej charakteru – bohaterka sama nic nie robi, poza sprzeciwianiem się, to inni muszą ją ratować z opresji, i nie łudźmy się, że jest to sprzeciw na miarę Jane Eyre czy chociażby Ligii z ,,Quo Vadis” (która mimo swojej młodzieńczej naiwności świadomie wybrała swoją drogę i zdawała sobie sprawę, że ma godność) – Isaura nie ulegnie Leonciowi ani nikomu innemu tylko dlatego, że nie wypada, a wobec ukochanego Alvara nazywa się biedną niewolnicą, która nie jest godna dobrego losu. Trochę kolorytu wnosi Leoncio, który jest co prawda bydlakiem do kwadratu (chociaż nie zgwałci naszej bohaterki, tylko czeka, aż ta wyrazi zgodę i nie łudźmy się, że to wynik epoki, bo w podobnych czasach w naszym rodzimym ,,Zamku kaniowskim” czarny charakter nie miał skrupułów), ale przynajmniej coś robi i moja ulubiona postać, Rosa – niewolnica, która jako jedyna naprawdę otwarcie się buntowała, także przeciwko faworyzowaniu Isaury. Dosyć interesująco wypada świadomość, że bohaterka mogłaby być wolna już wcześniej, ale przywiązanie jej pani było raczej w typie sympatii do zwierzątka niż człowieka, oraz Malwina, żona Leoncia, która przez swoją krótkowzroczność wpędza bohaterkę w kłopoty, chociaż przecież chciała dobrze.
Można przeczytać jako ciekawostkę z dawnej epoki. Ale jeśli ktoś chce sobie poczytać o losie niewolników, to jest wiele lepszych, dojrzalszych pozycji.
,, (…) dusze wrażliwe i pełne dobroci łatwiej zapominają o nienawiści niż o miłości.”
Nie jestem z pokolenia, które uległo szałowi na serial ,,Niewolnica Isaura”, nigdy go nie oglądałam, natomiast wiem, że ta miłość była bardzo żywa i z ciekawości postanowiłam sobie przeczytać wersję książkową – chyba łatwiej zapoznać się ze 150 stronami niż podobną liczbą odcinków.
Tytułowa Isaura to córka niewolnicy i białego zarządcy, pozbawiona matki jest wychowywana...
Moje poszukiwania nielicznych retellingów mitologii greckiej, jakie zostały wydane w Polsce, nie ustają. W ten sposób trafiłam na dość ,,przeszłą" powieść ,,Pamiętniki Heleny Trojańskiej". Początkowo nie byłam nią zainteresowana - jestem dziecięciem wychowanym na Parandowskim, u którego Menelaos był największą miłością Heleny, a w filmie ,,Troja" przewijałam sceny z nią i Parysem, więc opis i koncepcja nie były czymś, co mnie przyciągało. Jednak ciekawość i chęć zobaczenia, jak kolejna autorka przedstawiła tę historię, zwyciężyła.
Zgodnie z tytułem książka jest pisana w formie wspomnień Heleny przeznaczonych dla jej córki Hermiony, która uciekła ze Sparty i znienawidziła matkę po tym, jak ta porzuciła rodzinę i wyjechała do Troi razem z Parysem. Helena opisuje swoje życie od dzieciństwa, kiedy to jej własna matka Leda poinformowała ją, że w rzeczywistości jest córką Zeusa, przez spotkanie Tezeusza, małżeństwo z Menelaosem, a w końcu romans z Parysem Aleksandrem, ucieczkę do Troi i dziesięcioletnią wojnę.
Od razu zdradzę, że książka zawiodła moje ,,zaufanie" i ta recenzja będzie skrajnie negatywna, więc może zacznę od tego, co mi się dosyć podobało. Przede wszystkim wątek w całości wymyślony przez Elyot - w tej wersji Ifigenia nie jest córką Agamemnona, lecz Heleny i Tezeusza, przygarniętą w tajemnicy przez Klitajmestrę. Mimo że nie miał zbyt dużego wpływu na fabułę, to wszelkie sceny, gdy Helena tęskni za pierworodną córką i nie może pogodzić się z tym, że ta nigdy nie pozna prawdy o ich więziach, były poruszające. Dzięki temu też cały wątek relacji Agamemona i Klitajmestry oraz brutalnych mordów w tej rodzinie wydawał się bardziej oddziałujący na Helenę. Nie można też odmówić Elyot, że umie kreować świat. Książka pełna jest obrzędów i zwyczajów rodem ze starożytnej Grecji, autorka zwraca uwagę na różnice kulturowe między Helladą a Troją. I tworzy naprawdę dobre, plastyczne opisy - problem jest taki, że dla mnie w pewnym momencie stały się one nudne i przytłoczyły fabułę.
Podczas czytania miałam w głowie słowa Cat Vloguje o książce ,,Krew i popiół" (nie, nie płaci mi za reklamę), która spokojnie można odnieść też do ,,Pamiętników" - ,,ta książka jest jak ogr i ma warstwy". Postaram się więc omówić każdą po kolei. Niestety, praktycznie każda mnie zawiodła i nie znalazłam tu prawie żadnych plusów. Zaczynając od bohaterów - Elyot w prologu deklaruje, że o Helenie krąży wiele fałszywych pogłosek, a ta wersja będzie po pierwsze: jedyną prawidłową, a po drugie: zupełnie inna od wszelkich innych. I niestety, nie mogę się z tym zgodzić, bo ta książka jest właściwie w całości zbudowana na schematach znanych z popkultury, może poza tym, że Helena usilnie próbuje nas przekonać, że nie była niczemu winna i nie jest rozpustnicą, za jaką ma ją cała Grecja. Jest to bohaterka, której w żadnej mierze nie polubiłam, nie współczułam, nie kibicowałam, by życie jej się dobrze ułożyło. Helena w tej wersji jest Mary Sue - idealnie piękna (już jako dziecko jest obietem zazdrości siostry i innych dziewcząt), podobno bardzo mądra, odważna i uwielbiana przez wszystkich, obiekt pożądania każdego mężczyzny i zazdrości kobiet. Jest to bohaterka pozbawiona jakichkolwiek wad, słabości, uważająca siebie za najlepszą i najcudowniejszą. W rezultacie chociaż miała to być ,,inna wersja Heleny", to miałam wrażenie, że otrzymaliśmy dokładnie to, co prezentuje nam wiele tekstów - płytką, próżną, zapatrzoną wyłącznie w siebie osobę, dla której jedynymi wartościami są jej uroda i dobry seks. Różnica jest taka, że Helena próbuje nas przekonać, że wcale tak nie jest - i niech nikt się nie łudzi, że te różnice to celowy zabieg autorski. Oprócz tego bohaterka kreowana jest na takiego Kopciuszka - jej matka szybko umiera, ojczym jej nienawidzi jako owocu niewierności, siostra zazdrości jej urody (chociaż jest starsza o sześć lat i chyba nikt nie porównywałby wyglądu dziecka i młodej kobiety), inne Spartanki wyszydzają ją i gnębią (tak, córkę królewską). Potem tkwi w nieszczęśliwym małżeństwie ze złym Menelaosem, jest znienawidzona przez Trojan i Greków, a także przez własne potomstwo i jedynym dobrem w jej życiu jest związek z Parysem Aleksandrem (nazywanym tak prawie zawsze: może autorce płacili od słowa). Jest też całkowicie pozbawiona jakiejkolwiek autorefleksji: ciągle nam przypomina, że Agamemnon tak naprawdę uderzył na Troję z powodu chęci łupów, a nie jej ,,porwania" i ona została tak naprawdę skrzywdzona. I ok, przyjmuję wersję, że to był główny powód wojny, ale wydaje mi się wręcz szokująco krótkowzroczne, że bohaterka ani razu nie ma refleksji, czy mogłaby postąpić inaczej, niczego nie żałuje, kiedy zdarza się coś tragicznego (włącznie ze śmiercią jej własnych synów na polu bitwy) obwinia wszystkich dookoła, tylko nie siebie - winni są Tyndareus, Menelaos, Agamemnon, nawet mała Hermiona. Na pewno nie ona i Parys. W rezultacie jest to dla mnie bohaterka skrajnie niesympatyczna, której cierpienia były mi obojętne i której w żadnym momencie nie życzyłam, by w końcu się wyzwoliła. Co więcej: Elyot w żaden sposób nie zrywa z wizerunkiem Heleny tylko jako pięknej twarzy, nie pokazuje nam innych zainteresowań czy marzeń tej kobiety. Helena sama postrzega siebie wyłącznie jako twarz, ciało i obiekt westchnień mężczyzn i jest z tego całkowicie usatysfakcjonowana. Jeśli ma z tego powodu kłopoty, to tylko dlatego, że inne kobiety są o nią zazdrosne.
Pozostałe postacie nie są lepsze. Podczas czytania ,,Pamiętników..." miałam ochotę przeprosić Orlando Blooma za to, że krytykowałam rolę jego bohatera w filmie ,,Troja" - tamten Parys był może zniewieściały i niespójny, ale przynajmniej miał jakiekolwiek cechy charakteru. Tutaj Parys jest wyłącznie kochankiem dla Heleny i też nie ma żadnych zachowań, wad czy zalet, które definiowałyby go jako człowieka, nie idealnego amanta. I jak Helena jest Mary Sue, tak on otrzyma zaszczytne miano Gary'ego - świetnie radzi sobie na polu bitwy (po słynnej scenie pojedynku z Menelaosem Helena go przytula, zamiast wyzywać), jest obiektem westchnień każdej kobiety, ale oczywiście pozostaje wierny głównej bohaterce, no i jest znakomitym kochankiem, który kocha się ze swą połowicą, nawet gdy ta jest w połogu. Z kolei Menelaos to dosłownie karykatura mężczyzny i cokolwiek robi, dla Heleny to oznaka, że coś jest z nim nie tak: jest słaby, mało męski, zapatrzony w brata, ale jednocześnie bardzo brutalny i z obsesją na punkcie wojny, do tego popełnia niewybaczalny czyn, ponieważ pozostaje prawiczkiem do ślubu i według Heleny nie umie jej zaspokoić (ale gdy już wykazuje inicjatywę, to jest to określone jako ,,prawie gwałt"). Z pozostałych postaci właściwie tylko Hektor dostaje jakąś szansę na pozytywność, no i Leda, którą Helena wspomina jako mądrą kobietę i czułą matkę. Dosyć ciekawie wypada Klitajmestra, ponieważ owszem, przez większość czasu czytamy, że jest podła, zazdrosna i uwielbia przemoc, ale jednocześnie poznajemy jej ból po stracie pierwszej rodziny oraz Helena chwilami czuje podziw dla jej stanowczości. Wszyscy inni są źli do szpiku kości i stworzeni jedynie po to, żeby Helena dostawała bardziej po tyłku - Odyseusz to kłamliwy brutal, Diomedes dzieciobójca, Kasandra wariatka, Helenos zdrajca własnej rodziny, Hermiona zła córka, a Andromacha wredne babsko, które zazdrości Helenie i na każdym kroku próbuje ją poniżyć, nawet Penelopie się obrywa. Praktycznie każda postać z mitologii została tu przedstawiona po prostu jako usobienie zła. Najbardziej widać to w scenach z Achillesem, który w micie jest przecież bardzo skomplikowaną i wielowymiarową postacią - tutaj nie wydaje ciała Hektora, bo zrobiło mu się żal Priama, ale ponieważ Helena obiecała mu się oddać.
Druga warstwa tej historii to relacje. I jak ta Heleny z Ifigenią jeszcze wypada nieźle, tak pozostałe są moim zdaniem słabiutkie. W scenach bohaterki z pozostałymi dziećmi nie czułam żadnych emocji, nie miałam wrażenie, że ich na nich zależy. Jeśli zaś chodzi o wątki miłosne, to jak na książkę, która jest głównie romansem i te aspekty przy niej trzymają, to pani Elyot zdecydowanie powinna nauczyć się kreślić wiarygodne, rozbudowane relacje romantyczne. Związek Heleny z Tezeuszem był dla mnie obrzydliwy i creepy - mężczyzna porywa bohaterkę, wprawdzie nie, żeby ją gwałcić czy się żenić (jak w oryginalnym micie), ale by wychować ją na ideał i potem zażądać okupu, w rezultacie wszystko sprowadza się do tego, że on ją ,,tresuje", mówi jej, jak ma się zachowywać i czuć. Romans z Parysem sprowadza się do tego, że on jej mówi, że są sobie przeznaczeni, a ona w to wierzy. Nie lubię takiego budowania związków, dla mnie to jest po prostu lenistwo autorów i podejście do czytelnika na zasadzie, że ma się uwierzyć we wszystko. Helena uznaje Parysa za swoją bratnią duszę, zanim jeszcze zdążyli porozmawiać, w jednej chwili ryzykuje dla niego swoje wygodne i ustawione życie (chociaż uważa się za taką dalekowzroczną i rozważną), ale ja nie widziałam tam żadnej miłości czy więzi, dla mnie to było tylko pożądanie i kupiłabym to, gdyby autorka nie próbowała nas przekonać, że to od początku była miłość. Niby jest to małżeństwo idealne i pozbawione trosk, ale gdy spojrzy się głębiej, wydaje się toksyczne - Parys ma pretensje do Heleny, że ta opłakuje znanych sobie Greków, uważa to za dowód zdrady (ale kłótnia trwa dwa akapity), z kolei Helena wielokrotnie go okłamuje i zataja przed nim większość faktów ze swego życia, chociażby to, że jest matką Ifigenii czy spała z Achillesem. Największy problem mam z wątkiem z Menelaosem. Teoretycznie powinnam się cieszyć, że pisarka poszła za najbardziej rozpowszechnioną wersją, gdzie on i Helena do siebie wracają i żyją szczęśliwie, ale niestety, tutaj im nie wierzyłam. Przez całą powieść Menelaos był kreowany na tak okropnego, beznadziejnego i odstręczającego Helenę, że to, iż nagle oboje się zmienili i stali się zakochanymi gołąbeczkami, wydawało mi się nienaturalne. I mam wrażenie, że autorka sama nie bardzo ,,czuła" tę relację - ich pogodzenie i zakochanie jest głównie streszczane, wszelkie sceny erotyczne do tej pory były szczegółowe (do tego wrócę), natomiast ich współżycie jest krótko określone, że się poprawiło. I jestem po prostu wkurzona i czuję się oszukana, że tak zostało to opisane - mamy do czynienia z bardzo trudną relacją, z ludźmi, którzy przez dwadzieścia lat żyli osobno, głęboko się zranili i mają przepaść do zasypania. Elyot streściła to w kilku akapitach. I nadal nie dostaliśmy żadnych refleksji: Helena jednocześnie nadal broni Parysa, ale już nie wspomina go w sensie romantycznym, i nie wydaje się mieć jakichkolwiek myśli na temat tego, że gdyby wcześniej pogadała z Menelaosem, to tylu ludzi by nie zginęło, a ona i człowiek, którego rzekomo kocha, nie straciliby tylu wspólnych lat.
Jest jeszcze warstwa techniczna. I ta też wypada słabo. Przede wszystkim, poległo samo wydawnictwo Bellona - w książce jest dużo błędów, brakuje przecinków, czasem imiona nie są odmienione albo słowa się zlewają, tak było chyba w każdym rozdziale. Niestety, mam wrażenie, że już na etapie oryginalnego wydania tej powieści zabrakło kogoś, kto by ją dokładnie przeczytał i wyłuścił, co jest nie tak. Styl jest bardzo dziwny: chwilami mocno wzniosły, pełen pięknych określeń, stylizowany na Homera czy Eurypidesa, by potem pojawiały się nawiązania do wypróżniania się czy... substancji wytwarzanych przez ciało w trakcie stosunku. Sceny erotyczne są kiczowate, autorka za bardzo starała się kreować bohaterów na jakichś bogów seksu i używała określeń, które mnie bardziej bawiły, niż poruszały. A sama książka jest zwyczajnie nudna. Elyot rozpisuje się na temat wyglądu danych miejsc czy tego, jak Helena zbierała jabłka, ale ważne, emocjonalne wydarzenia, takie jak chociażby rodzinna tragedia Klitajmestry, są streszczane i nie budzą w nas niczego. Niektóre wydarzenia dzieją się też za szybko - w jednej scenie Helena deklaruje, że nigdy nie porzuci swoich dzieci z Menelaosem, by w kolejnej już stwierdzić, że nic im się nie stanie i chce wyjechać. Raz mówi się, że bogowie są wymyśleni przez ludzi, potem istnieją i ingerują w ich losy. Bardzo nienaturalne jest to, że główna bohaterka wszystko widzi i opisuje nawet sytuacje, w których nie brała udziału. Wspomnę jeszcze o nawiązaniach do innych mitów: w tego typu opowieściach są one niezbędne i kreślą świat, ale Elyot zrobiła to bardzo dziwnie. Miała jakąś obsesję na punkcie wprowadzania wszystkich możliwych wersji, w rezultacie Helena czasem wspomina, że o jednym wydarzeniu czasem mówi się tak, a o potem inaczej. I miałoby to sens w stosunku do historii dawno minionych, ale nie chce mi się wierzyć, że następczyni tronu, nawet przy ówczesnej komunikacji, nie wiedziałaby, kto był żoną króla sąsiedniego państwa.
Na końcu zostawiłam sobie coś najtrudniejszego, co pewnie większość osób zwala na karb fikcji literackiej - warstwę ,,etyczną". Mam bowiem wrażenie, że ta książka w wielu momentach powiela szkodliwe wzorce. Na początek: podejście autorski do seksualności swoich bohaterów. Pewnie to wynik czasów, kiedy książka powstała, ale obecnie wiemy, że przekonywanie ludzi, że bycie prawiczkiem to wstyd, że pierwszy seks musi być z fajerwerkami i że zawsze trzeba mieć na to ochotę w związku, są niedobre. W dodatku Elyot bardzo nieumiejętnie wprowadza wątki przemocy seksualnej i zdaje się je traktować wyłącznie jako coś, co ma nas zszokować i zaskoczyć. Gwałcona w małżeństwie Klitajmestra i tak myśli głównie o tym, żeby przechwalać się przed siostrą, że Agamemnon jest potężnym królem. Helena jest wykorzystywana seksualnie przez Achillesa, a potem Deifobosa i nie ma żadnej traumy i trudności z odczuwaniem pożądania do innych mężczyzn. Nie wspominając już o romantyzowaniu porwania czy zoofilii (wiem, że stosunek z łabędziem jest zaczerpnięty z mitu, ale Elyot naprawdę przesadziła).
Najgorszy jest jednak dla mnie wątek relacji Heleny z Hermioną. Starałam się tu nie robić nawiązań do innych wersji i być obiektywna, ale teraz powiem: Hermiona jest moją ulubioną postacią w całej mitologii i moim zdaniem, jest też najbardziej skrzywdzoną. Ponieważ w oryginalnych tekstach jej postawa była bardzo feministyczna i nowoczesna, musiała dostać łatkę ,,tej złej". Z kolei obecnie, gdy w popkulturze promuje się romans Heleny i Parysa, jest albo zapomniana, albo przedstawiana jako okropne dziecko i tak jest też tutaj. Hermiona jest przedstawiona jako roszczeniowa i rozpuszczona, bo nie potrafiła zaakceptować ucieczki matki, Helena nawet deklaruje, że nie pozwoli jej zasiąść na tronie Sparty. Nie ma tu próby psychologicznego podejścia do tej relacji - Helena nie odrzuca drugiej córki, bo jest załamana stratą Ifigenii, ani z powodu przymusowego małżeństwa (w tej wersji ona i Menelaos mają też synów i ich matka kocha). Po prostu rzekomo Hermiona jest bardziej ,,córką swojego ojca" i nie potrzebuje uczucia matki. W tym momencie prawie wyrzuciłam książkę przez okno. Dziecko nigdy nie jest winne temu, że rodzic nie odnajduje się w swojej roli i ukazywanie takich wątków w ten sposób, gdy na świecie naprawdę są ludzie żyjący w domach dziecka lub dysfunkcyjnych rodzinach, którzy żyją w przekonaniu, że są niewystarczający i zrobili coś, przez co nie można ich kochać, jest dla mnie nieodpowiednie i toksyczne.
Zauważyłam, że moja recenzja jest jedyną negatywną tej książki na LubimyCzytać. I szczerze mówiąc, nie dziwi mnie to. Ta książka ma swoją grupę odbiorców. Jeśli ktoś lubi książki, gdzie bohaterka jest idealnie piękna i seksowna, a jej wybranek romantyczny i pełen pożądania, gdzie poświęca się wszystko dla uczucia, to pewnie poczuje się usatysfakcjonowany (dla mnie to wręcz harlequin z akcją w starożytności). Jeśli byliście zachwyceni wątkiem Heleny i Parysa w filmie ,,Troja", to ta historia Wam się spodoba, bo tak naprawdę to rozszerzenie tego, co dostajemy w tamtej adaptacji (ale nie sięgajcie, jeśli zauroczył Was Achilles w wykonaniu Brada Pitta). Wierzę, że takim osobom ta historia przypadnie do gustu. Jednak jeśli szukacie jakiejś głębszej, rozbudowanej historii mitycznej, czegoś w stylu książek Madeline Miller, to ja odradzam. Czytam naprawdę dużo o wojnie trojańskiej, z racji studiów i tego, że mnie to po prostu interesuje, i ta wersja była zdecydowanie najgorszą, z którą zetknęłam się do tej pory.
,,Prawdą jest to, że wielka miłość jak błyskawica, może uderzyć dwukrotnie.(…) w miarę jak nasze osobowości się rozwijają, a oddane serca są łamane i usiłują się wyleczyć, nasze losy nie są tak ostatecznie ustalone, jak się nam wydaje."
Moje poszukiwania nielicznych retellingów mitologii greckiej, jakie zostały wydane w Polsce, nie ustają. W ten sposób trafiłam na dość ,,przeszłą" powieść ,,Pamiętniki Heleny Trojańskiej". Początkowo nie byłam nią zainteresowana - jestem dziecięciem wychowanym na Parandowskim, u którego Menelaos był największą miłością Heleny, a w filmie ,,Troja" przewijałam sceny z nią i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zdarza się, że sięgam po książkę przekonana, że to coś dla mnie i znajdę swojego ulubieńca. Ale zdarza się też, że o powieści krążą tak sprzeczne opinie, że po prostu chcę wiedzieć, czy jest to coś dla mnie, czy też nie. Tak było z ,,Uciekinierką i ułanem”. Słyszałam różne głosy – od krytyki i zarzutów, że opowieść odstaje od faktów i ma toksyczne momenty po uważanie tego tytułu za perłę, epickie dzieło i twierdzenie, że tylko takie powieści historyczne chce się czytać.
Antoni Podolski jest żołnierzem walczącym u boku Napoleona i księcia Poniatowskiego. Kiedy na chwilę odwiedza rodzinę, okazuje się, że w jego domu ukrywa się Francuzka Emilie, która nikomu nie wyznaje swojej tożsamości i planów. Antoni postanawia rozwikłać jej tajemnicę.
Trzeba przyznać, że pod względem tła historycznego jest tu nieźle, chociaż epoka napoleońska nigdy nie należała do moich pasji, więc nie mogę ocenić zbyt wielu faktów. Na pewno ciekawie pokazano tu księcia Poniatowskiego i myślę, że jego obraz jest zgodny z historią – patriota i dobry polityk, ale też zawadiaka i kobieciarz. Ciekawie wypadła intryga i stopniowe ukazywanie tego, co wiemy o Emilie, naprawdę mnie to wciągnęło. Stylizacja językowa także jest na plus, chociaż mam wrażenie, że początek autorka bardzo chciała wzorować na powieści w rodzaju Jane Austen, a dalszy ciąg pisała bardziej ,,współcześnie”, co trochę mi się gryzło.
Niestety, całość zniszczył dla mnie wątek miłosny, który był toksyczny, niesmaczny i bardziej przypominał mi nową odsłonę ,,365 dni” niż powieść historyczną. Antoni uważa, że Emilie coś knuje, nawet gdy ta leży chora i wyczerpana, więc zaczyna jej grozić, szarpie ją, a w pewnym momencie deklaruje, że ją zabije. Kiedy ta zaczyna mu się podobać, staje się niesamowicie zaborczy, dotyka jej bez jej zgody (a nawet planuje zainicjować seks, gdy ta śpi) i zastanawia się, jak zamknąć ją w majątku, żeby inni mężczyźni nie mogli jej oglądać. Przy czym nie ma najmniejszego potępienia takiego zachowania i Emilie tylko powtarza, że to ona go irytuje i Antoni nic złego by nie zrobił. Postacie są niesamowicie wyidealizowane, z kolei ci źli są karykaturalni. Emilie jest idealnie piękna, dobra, odważna, każdy jej pragnie, jest zmysłowa, a zarazem niewinna. Z kolei Antoni to macho, który zaliczył całą Warszawę, ale po jednej nocy z Emilie postanawia być wierny i założyć z nią rodzinę. W ogóle trudno nie zauważyć tu toksycznej męskości – panowie są aktywni seksualnie, ale każda kobieta, która im ulega, jest pusta i bezecna (poza Emilie, bo ona ,,ma honor”). Szczególnie widać to w scenie z chłopką, gdy jeden z drugoplanowych bohaterów podrywa ją i zaciąga na siano, by potem przypomnieć sobie, że kocha kogoś innego i uciec. Oczywiście, on jest biedny zwiedzony, a ona głupia i rozpustna – przypominam, że chłopka nie miała za bardzo jak odmówić facetowi z wyższych sfer! I wiem, że można się tu powoływać na to, że takie były kiedyś zwyczaje, ale za każdym razem będę powtarzać, że to nie znaczy, że mamy podchodzić bez refleksji do krzywdzących stereotypów. Podobny motyw pojawił się w dziejącej się niedługo po ,,Uciekinierce" ,,Belli Poldark" i został tam napisany naprawdę logicznie i z szacunkiem do kobiet.
Po części rozumiem, dlaczego niektórych ta książka zauroczyła – jeśli nie czytało się dużo powieści historycznych, można być mile zaskoczonym, bo czuć tu, że nie jest to książka o współczesności. Jednak dla mnie ,,Uciekinierka i ułan” przypomina raczej harlequina w kostiumie niż pełnoprawną powieść historyczną.
,, (…) wolność to nie sterowanie łodzią tam, gdzie się chce, ale unoszenie się na życiowych falach i dopasowywanie do najbardziej niespodziewanych wydarzeń, z pewną dozą zaufania we własne umiejętności, bo poza nimi na nic więcej nie mamy wpływu.”
Zdarza się, że sięgam po książkę przekonana, że to coś dla mnie i znajdę swojego ulubieńca. Ale zdarza się też, że o powieści krążą tak sprzeczne opinie, że po prostu chcę wiedzieć, czy jest to coś dla mnie, czy też nie. Tak było z ,,Uciekinierką i ułanem”. Słyszałam różne głosy – od krytyki i zarzutów, że opowieść odstaje od faktów i ma toksyczne momenty po uważanie tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jak wspominałam, od jakiegoś czasu jestem sceptyczna wobec wojennych historii fabularnych i dlatego do ,,Tajemnicy z Auschwitz” podeszłam z mieszanymi uczuciami. Jednak tym razem miło się rozczarowałam. Być może wynika to z faktu, że chociaż jest to powieść, Nina Majewska-Brown napisała ją w oparciu o prawdziwą historię i wspomnienia, zachowując klimat czyjejś opowieści.
Stefania, dziewczyna z dobrego domu, przeżywa swoją pierwszą miłość. Jednak jej wybranek nie cieszy się dobrą opinią w oczach rodziców Stefy, którzy w końcu praktycznie aranżują małżeństwo córki z niejakim Florianem. Stefania nie kocha męża, ale ich życie toczy się w dość spokojny i pogodny sposób, dopóki nie wybucha II wojna światowa. Florian zostaje żołnierzem AK, całkowicie zaniedbując i narażając żonę i dwie córki. Jego działania doprowadzają do aresztowania Stefanii i wywiezienia jej do obozu Auschwitz. Tam Stefania spotyka Jurgena – członka SS, który również jest samotnym rodzicem dwóch dziewczynek. Mężczyzna zaczyna pomagać Stefanii, a ona przestaje postrzegać go jako wroga. Rodzi się między nimi trudna przyjaźń, ciążąca w stronę czegoś więcej.
Nina Majewska-Brown opisała swoją historię w sposób nietypowo powieściowy – część opowiedziana z perspektywy Stefanii jest rzeczywiście bardziej emocjonalna i ,,opisowa”, ale pisana raczej w formie wspomnień. Z kolei historia jej córki Ewy brzmi już jak literatura faktu. Nie sprawia to jednak, że książkę czyta się dziwnie, że można się pogubić w narracji. Po prostu czujemy autentyczność tej historii. A jest to historia prawdziwa i szczera. Autorka pokazała nam, że II wojna światowa to przede wszystkim losy zwykłych ludzi, którzy może nie walczyli na głównych frontach, ale okazywali heroizm z troski o siebie i bliskich. Taką kobietą jest Stefania, kobieta pełna słabości i bez jakiegoś wyczucia polityczno-społecznego, kobieta, która po prostu stara się przeżyć, ale jednocześnie jest zwyczajnie dobrą, ciepłą osobą. Z kolei jej mąż, Florian, znany partyzant, nagradzany medalami, okazuje się człowiekiem egoistycznym, który w imię walki poświęcił swoją rodzinę, skazał żonę na pobyt w obozie, nie interesował się córkami. To zupełnie inne spojrzenie, pozbawione martyrologii. Autorka nie chwali patriotyzmu Floriana, przeciwnie, uważa, że troska o kraj nie usprawiedliwia obojętności wobec rodziny. Być może jest to nieco stronnicza wizja, być może Florian miał dobre cechy, a córka nie potrafiła mu wybaczyć, a żona postrzegała go wyłącznie w czarnych barwach, ponieważ zmuszono ją do ślubu. Jednak ta historia i tak wywołuje poruszenie.
Wątek miłosny również nie przypomina kiczowatego schematu ,,Polki i Niemca”, jaki znamy ze słabych romansów. Stefania i Jurgen nawiązują głęboką więź emocjonalną, ale jednocześnie wiedzą, że nie mogą stworzyć prawdziwego związku. Nawet gdy pozwalają sobie na nieco większą śmiałość (ale nie znajdziecie tu scen erotycznych i wielkich wyznań, najwyżej delikatny pocałunek i nieśmiałe marzenia), Stefania czuje, że nie będzie miała odwagi, by stworzyć nowy związek wbrew całemu światu. To wątek bardzo prawdziwy i smutny, a jednocześnie dający pewną nadzieję, że nawet w czasach wojny można było ocalić swoje człowieczeństwo.
Jeśli szukacie dobrej, nieschematycznej wojennej historii - ,,Tajemnica z Auschwitz” jest dla Was.
,, Nie da się opowiedzieć paniki, strachu, tego, jak nagle znika determinacja, a na jej miejscu pojawia się pustka.”
Jak wspominałam, od jakiegoś czasu jestem sceptyczna wobec wojennych historii fabularnych i dlatego do ,,Tajemnicy z Auschwitz” podeszłam z mieszanymi uczuciami. Jednak tym razem miło się rozczarowałam. Być może wynika to z faktu, że chociaż jest to powieść, Nina Majewska-Brown napisała ją w oparciu o prawdziwą historię i wspomnienia, zachowując klimat czyjejś...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przyznaję się bez bicia, że do sięgnięcia po Olgę Tokarczuk skłonił mnie literacki Nobel. Oczywiście, wcześniej słyszałam o tej autorce, interesowały mnie niektóre jej książki, ale z różnych względów nie sięgałam po nie. Postanowiłam to zmienić nie z powodu snobizmu literackiego, ale ponieważ uświadomiłam sobie, że jako studentce polonistyki świadomość twórczości Tokarczuk może się przydać, do tego chciałam sama wyrobić sobie zdanie na temat jej prozy. Padło na ,,Prawiek i inne czasy”, powieść, która już wcześniej mnie ciekawiła i która jest mi w jakiś sposób bliska, bo sama pochodzę z okolic Kielc.
Tytułowy Prawiek to właśnie podkielecka wieś, gdzie żyje rodzina Niebieskich – Genowefa i Michał, a później ich dzieci i wnuki. Poznajemy ich na początku I wojny światowej, kiedy ciężarna Genowefa czeka na powrót męża z frontu, a żegnamy się pod koniec dwudziestego wieku. W Prawieku toczy się życie zgodne z naturą, oddalone od wielkiego świata, ale zarazem niepozbawione brutalności i dramatów.
Przyznam, że bałam się tej książki. Bałam się, że jej nie zrozumiem, że odczuję przerost formy nad treścią, że uznam, że współczesna literatura piękna nie jest dla mnie i wolę bardziej klasyczne formy. Jednak już pierwsze strony zmieniły moją opinię. Tokarczuk przede wszystkim posługuje się piękną polszczyzną, artystyczną, literacką, ale nie trudną czy udziwnioną. Przez jej powieść wręcz się płynie, a mnie szczególnie urzekły fragmenty stylizowane na język biblijny. Pod względem stylistycznym powieść jest bardzo spójna, fragmenty poetyckie łączą się z tymi prostymi, a nawet brutalnymi, ale wszystko jest ze sobą zgrane i ma smak. Do tego samo przedstawienie oddalonej od świata wsi, gdzie życie toczy się swoim rytmem i nawet, gdy dociera do niego historia, wszystko wydaje się jakby zamknięte w sobie, tworzy niepowtarzalny klimat.
Moim częstym zarzutem wobec współczesnej literatury jest to, że brak w niej przesłania, jakiejś myśli przewodniej, bo wszystko podporządkowane jest nietypowej formie. Tutaj jednak tego nie czułam, ,,Prawiek” poruszył mnie i zmusił do wielokrotnych refleksji. Przede wszystkim widać tu wielką więź człowieka z naturą, konieczność życia jej rytmem i jednocześnie ukazanie, co dzieje się, gdy od natury się odchodzi(na przykładzie nowych pokoleń). To też opowieść o historii, która nawet w tym sennym, zamkniętym na ludzi Prawieku czyni wielkie szkody, rozbija rodziny, niszczy psychikę, zmusza do odejścia od ideałów. Jest tu też miłość, wiele rodzajów miłości, w większości mających w sobie pewne niespełnienie – a może po prostu nie umiemy uszanować tego, co mamy? Realizm magiczny mi nie przeszkadzał, idealnie pasował do tego świata i przyczyniał się do stworzenia klimatu. Podczas czytania miałam podobne uczucia jak przy książkach Elif Shafak, jednak ,,Prawiek”, ze względów kulturowych, wydawał mi się bliższy.
Wiem, że takie książki nie są dla każdego i nigdy nie powiem, że Olga Tokarczuk to autorka, którą wszyscy muszą znać. Jednak moje pierwsze spotkanie z nią oceniam zdecydowanie na plus.
,, Świata nie da się ulepszyć ani pogorszyć. Musi zostać taki, jaki jest.”
Przyznaję się bez bicia, że do sięgnięcia po Olgę Tokarczuk skłonił mnie literacki Nobel. Oczywiście, wcześniej słyszałam o tej autorce, interesowały mnie niektóre jej książki, ale z różnych względów nie sięgałam po nie. Postanowiłam to zmienić nie z powodu snobizmu literackiego, ale ponieważ uświadomiłam sobie, że jako studentce polonistyki świadomość twórczości Tokarczuk...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Wiele słyszałam o ,,Maresi” i chociaż początkowo ta książka jakoś szczególnie mnie nie pociągała, wkrótce wiedziałam, że muszę ją przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie na jej temat. Przede wszystkim ciekawił mnie wątek feministyczny, który wzbudzał w czytelnikach bardzo mieszane odczucia – dla niektórych był poruszający i przemawiający, a inni uważali go za przesadny i stereotypowy. Ja uwielbiam podkreślanie kobiecej siły i solidarności, ale nie znoszę, kiedy autorzy popadają w skrajność i robią z kobiet święte tłamszone przez ,,złych mężczyzn” albo kiedy gloryfikują tylko jeden model kobiecości, tej bardzo niezależnej i wyzwolonej, zapominając, że feminizm polega właśnie na wolności wyboru, więc jeśli jakaś dziewczyna chce być delikatną księżniczką, to nikomu nic do tego. W każdym razie wiedziałam, że muszę zapoznać się z ,,Maresi” i sama ją poznać.
Trzynastoletnia Maresi została wysłana przez rodziców na wyspę Menos, do Czerwonego Klasztoru, gdzie mieszkają same kobiety, by zdobyć wykształcenie i w przyszłości służyć bogini Pramatce. Jej uporządkowane życie zmienia się, gdy do klasztoru przybywa obdarta i przerażona Jai, która uciekła z rodzinnego domu. Wówczas okazuje się, że Czerwony Klasztor nie jest do końca odcięty od świata, a Maresi poznaje prawdę o zadaniu jakie przygotowała dla niej Pramatka.
,,Maresi” urzekła mnie od pierwszych stron i to dużo bardziej niż się spodziewałam. Jak nie przepadam za książkami z punktu widzenia dzieci, tak tutaj nie miałam żadnych problemów z wiekiem bohaterki. Owszem, czuć, że Maresi ma trzynaście lat, nie jest to sztuczne, ale sama fabuła i sposób jej opisywania są mądre i dojrzałe. Główna bohaterka jest jeszcze wczesną nastolatką, czasem nieco naiwną i o jednokierunkowym myśleniu, ale w trakcie powieści dojrzewa, uczy się czym jest jej powołanie, ale także, że ma prawo sama decydować o sobie. Bardzo wyraźnie jest tu zaznaczony jej szacunek wobec sióstr w klasztorze, ale także dojrzewanie do tego, że sama również może mieć własne zdanie i pomysł na życie. Inne postacie również są dobrze wykreowane, czuć ich miejsce w hierarchii klasztoru, ale też własne marzenia i wątpliwości. Świetnie widać tu różnice między siostrami pochodzących z różnych środowisk – Maresi, wychowana w kochającej rodzinie, zna swoją wartość i czuje się bezpiecznie, natomiast dręczona przez ojca Jai do samego końca ma poczucie, że narzuca się innym i powinna się poświęcać.
Świat przedstawiony jest naprawdę świetny. Widać tu inspirację Skandynawią skąd pochodzi autorka, ale też widziałam związki z mitologią celtycką, zwłaszcza przez postać bogini-matki… Chociaż nie jest to do końca pogańska bogini, kojarzy się raczej z kobiecym, matczynym pierwiastkiem w każdej religii, może nasuwać nawet skojarzenia z Maryją Dziewicą i przez to ten wątek może być bliski, każdemu niezależnie od poglądów. Rodzina Jai natomiast nasuwa skojarzenia ze światem arabskim. Wszystko natomiast świetnie ze sobą współgra.
,,Maresi” to książka z pięknym przesłaniem. Absolutnie nie ma tu ,,feminazizmu”. Owszem, mężczyźni z rodziny Jai są okrutni i seksistowscy, ale nie są przedstawieni jako norma. Kuzyn dziewczyny czy ojciec Maresi to postacie pozytywne, jest też pokazane, że mężczyznom też należy się pomoc i szacunek. Natomiast wątek kobiecy jest piękny i poruszający, widać tu siostrzeństwo, poczucie lojalności, konieczność wspierania się kobiet, ale też szanowania osób o innym podejściu do życia. Ja nie widzę tu nic kontrowersyjnego. I nie tylko wątek feministyczny jest tu cudowny. ,,Maresi” pokazuje jak silny może być człowiek, jak ważne jest aby być dobrym dla innych, zostawić coś po sobie i że w nawet najgorszych chwilach znajdziemy nadzieją. Byłam wzruszona tą książką i prawie popłakałam się na niej w pociągu.
,,Maresi” to książka, która wywołuje mieszane uczucia, ja jednak nie widzę w niej naprawdę nic, co mogłoby kogoś oburzyć. Uważam, że ta historia jest piękna i poruszająca. Może nieco za krótka i fajnie byłoby rozwinąć pewne wątki, ale i tak polecam.
,, Wydaje mi się, że jeśli człowiek nie obawia się życia, zajmuje się nim z całego serca, to na dłuższą metę nie może się również bać śmierci. To tylko dwie strony tego samego medalu.”
Wiele słyszałam o ,,Maresi” i chociaż początkowo ta książka jakoś szczególnie mnie nie pociągała, wkrótce wiedziałam, że muszę ją przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie na jej temat. Przede wszystkim ciekawił mnie wątek feministyczny, który wzbudzał w czytelnikach bardzo mieszane odczucia – dla niektórych był poruszający i przemawiający, a inni uważali go za przesadny i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jakieś dwa lata temu przeczytałam książkę Taylor Jenkins Read ,,Siedmiu mężów Evelyn Hugo”. Bardzo dobrze mi się ją czytało, ale nie zachwyciła mnie tak jak innych, głównie przez to, że coś tam kojarzę z historii Hollywood i potrafiłam wyłapać, które elementy życiorysu dawnych gwiazd autorka wykorzystała, przez co ani przez chwilę nie miałam poczucia, że czytam o realnej osobie. Postanowiłam sprawdzić, czy jej kolejne powieści bardziej mnie urzekną, czy całkowicie zrażą. Trochę przypadkowo padło na ,,Carrie Soto powraca”.
Carrie Soto jest jedną z najsłynniejszych na świecie tenisistek. Od dzieciństwa całe swoje życie poświęca trenowaniu i osiąganiu sukcesów. Gdy doznaje kontuzji i zaczyna coraz częściej przegrywać, postanawia odejść z twarzą i zrezygnować z kariery. Po kilku latach dowiaduje się, że jej rekord został pobity przez inną tenisistkę. Ambitna kobieta postanawia wrócić do gry na jeden sezon, aby obronić swój tytuł.
Mam wrażenie, że ta książka nie była dobrym wyborem na kolejne spotkanie z autorką. Nie jestem fanką sportu, a tenis jest mi całkowicie obcy, nie znam pojęć z nim związanych, nie oglądam meczy nawet Igi Świątek 😉 I ,,Carrie Soto” nie udało się przekonać mnie do tego świata. Niektóre rozdziały to prawie w całości opisy rozgrywek, a warstwa fabularna schodzi na drugi plan. Szczególnie razi to w części pierwszej, gdzie kariera Carrie jest tak naprawdę streszczona i nie mamy miejsca na poznanie sytuacji i bohaterów. Szkoda, bo wątek żałoby rodzinnej wydawał mi się realny i emocjonalny. Miałam straszny problem z główną bohaterką. Jest ona właściwie sportową odpowiedniczką Evelyn Hugo – bardzo pewna siebie, nieco egoistyczna i wredna, przekonana o swojej wspaniałości. Wypada trochę lepiej, bo jednak widać, że ma pasję do sportu, a nie tylko chęć zarobienia pieniędzy i zdobycia sławy, oraz nie mam takiego poczucia, że autorka usilnie wmawia mi, że powinnam ją podziwiać… Ale nadal nie zachęca do śledzenia jej losów i niespecjalnie wierzę w jej przemianę. Pozostałe postacie przez skupienie się na opisach sportu także mnie nie kupiły. Całość jest bardzo prosta i skupia się na typowych morałach, że porażki trzeba przyjmować, a miłość i przyjaźń są ważniejsze od kariery. I dla mnie to chyba było za proste. Rozumiem też, że autorka chce pokazywać problemy kobiet niebiałych, toteż mamy tu Latynoskę, Azjatkę i Afroamerykankę, ale mogłaby je reprezentować bez tworzenia wrogów w postaci stereotypowych amerykańskich blondynek, o których trzeba wspomnieć, że chcą tylko promować siebie i mają do zaoferowania wyłącznie wygląd.
Oczywiście, wspomnę też o plusach. Podobało mi się kilka postaci, szczególnie ojciec Carrie, który był chyba najciekawszy. Widać, że się stara i kocha córkę, ale zarazem popełnił sporo błędów. Ruszył mnie wątek żałoby po stracie matki i dalszego funkcjonowania rodziny, chociaż szkoda, że został głównie streszczony. Polubiłam także Gwen, która kiedy trzeba, potrafiła pokazać pazurki i potrząsnąć Carrie, ale umiała być też wrażliwa i łagodna. Sama chciałabym się z taką osobą zaprzyjaźnić. Niektóre momenty były ciekawe, jak chociażby rozważania nad tym, jak łatwo uznać kobietę za ,,sukę” i jak wyważyć walkę o siebie i posiadanie własnego zdania z szanowaniem innych. Czy wątek przyjmowania krytyki i tego, czy mówiąc, że chcemy szczerej opinii, tak naprawdę nie liczymy, że usłyszymy to, co się nam spodoba. Jako osoba, która zarówno recenzuje książki, jak i tworzy własne teksty, więc zetknęłam się z krytyką i reakcją na nią w różny sposób, bardzo zwróciłam uwagę na te kilka fragmentów. Zakończenie było przewidywalne, ale podobało mi się, a ostatnie zdanie stanowiło dobrą kropkę nad ,,i” i w fajny i pomysłowy sposób oddało przesłanie całej książki.
Dla mnie to bardzo przeciętna książka. I chyba nie dla mnie. Niemniej nie razi głupotą, więc jeśli ktoś lubi obyczajówki o życiu sław, to mogę polecić.
,, — Chcę, żebyś był szczery.(…)
— Nie, ty chcesz, żeby moja szczerość była dokładnie tym, co potrzebujesz usłyszeć.”
Jakieś dwa lata temu przeczytałam książkę Taylor Jenkins Read ,,Siedmiu mężów Evelyn Hugo”. Bardzo dobrze mi się ją czytało, ale nie zachwyciła mnie tak jak innych, głównie przez to, że coś tam kojarzę z historii Hollywood i potrafiłam wyłapać, które elementy życiorysu dawnych gwiazd autorka wykorzystała, przez co ani przez chwilę nie miałam poczucia, że czytam o realnej...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to