Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Mężczyzna po śmierci matki porządkuje jej mieszkanie. Stopniowo przegląda jej ukochany księgozbiór, rzeczy codziennego użytku czy inne bibeloty. Niemal każdy przedmiot wiąże się z niezliczoną ilością wspomnień. Ze wspomnień tych wyłania się portret wyjątkowej kobiety, która była za swojego życia zmarła kobieta. Syn poznaje historię matki, historię swoich rodziców, na którą wcześniej nie potrafił się otworzyć.
Jakie wnioski wyciągnąć możemy z jego „sentymentalnej”, jednak w rzeczywistości pozbawionej sentymentów, szczerej podróży?

Książka Marcina Wichy już dawno przykuła moją uwagę, ze względu na bardzo ciekawy, bo niespotykanie minimalistyczny design okładki. Ostatnio, na fali zainteresowania książkami nominowanymi do Literackiej Nagrody Nike w końcu po nią sięgnęłam. Mimo niepozornego rozmiaru książka silnie nacechowana jest emocjonalnie. Sposób kształtowania narracji jest raczej „slow”, jednak książkę czyta się bardzo szybko.
Próba odkrycia drugiej, skrywanej przed ludźmi strony matki, której podjął się autor to bardzo ciekawy przykład oswojenia się ze stratą. Stratą, która była do przewidzenia, ale jednak zaskoczyła. Stratą, która już pozornie oswojona jeszcze przez długi czas jest wypierana. Stratą, która zawsze uświadamia jak wiele słów pozostało niewypowiedzianych...

Pisarstwo Marcina Wichy jest dosyć oszczędne w środkach, podobnie chyba jak jego projekty. Mimo tej oszczędności wiele można jednak wyczytać między słowami. Książka nie jest najłatwiejsza w odbiorze, ze względu na swoją tematykę, która do najlżejszych nie należy. Użyte przez autora środki stylistyczne też bardzo często są bezpośrednie, pozbawione zbędnych sentymentów. Myślę, że podczas tworzenia książki mogła przyświecać mu maksyma „minimum słów, maksimum treści”. I bardzo dobrze mu się to udało!

„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to opowieść o radzeniu sobie ze stratą, bez utraty tego, co było najpiękniejsze w relacji z osobą, której już zabrakło. To ciekawa propozycja, jednak nie dla każdego, bo wymaga odpowiedniego nastroju. To świadectwo tego, że nie zawsze pozostawiamy po sobie to, co faktycznie chcielibyśmy by po nas pozostało...

Mężczyzna po śmierci matki porządkuje jej mieszkanie. Stopniowo przegląda jej ukochany księgozbiór, rzeczy codziennego użytku czy inne bibeloty. Niemal każdy przedmiot wiąże się z niezliczoną ilością wspomnień. Ze wspomnień tych wyłania się portret wyjątkowej kobiety, która była za swojego życia zmarła kobieta. Syn poznaje historię matki, historię swoich rodziców, na którą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szum
monachopsis to inaczej subtelne, ale uporczywe poczucie, że ustawicznie jesteśmy nie na swoim miejscu.
Takie właśnie uczucie towarzyszy narratorce tej opowieści. Dziewczynka dorasta, a potem staje się kobietą w środowisku, które cały czas wmawia jej, że do niego nie pasuje. Nie w sposób bezpośredni, ale dosyć oczywisty. Jako córka obcokrajowca i zmagającej się z wojenną traumą matki, w Polsce II połowy XX wieku bohaterka powieści skazana jest na ostracyzm społeczny. Ma problemy z nauką i nie potrafi wstać rano do szkoły, a na dodatek zmyśla jak z nut! Wszystkie te drobne fakty przelewają jednak falę goryczy. Wszyscy wokół, nawet siostra matki i jej syn, definiują dziewczynkę, nie próbując nawet jej zrozumieć. Dziewczynka jest inteligentna i wiele rozumie, jednak nie potrafi znaleźć mechanizmu, który chociaż w małym stopniu zmieniłby jej położenie…
Czy Lis i Esesman pomogą bohaterce uwolnić się z ramy, do której została wsadzona? Czy dziewczynka zrozumie, że przyczyny tego, jak się czuje powinna szukać nie w teraźniejszości, a w przeszłości?

Książka Magdaleny Tulli, mimo że niezbyt duża objętościowo, to piekielnie trudna w odbiorze lektura. Piękna i boleśnie prawdziwa, ale wymagająca sporej uwagi i skupienia. Emocje i uczucia dziewczynki i jej bliskich nigdy nie są do końca zdefiniowane, pozostawiają margines niedopowiedzenia. Dzięki temu zabiegowi książka skłania czytelnika do refleksji, czy przypadkiem on także nie doświadczył w życiu podobnej sytuacji? A jeżeli tak, to czy jej rozwiązanie aby zawsze jest dla każdego tak samo oczywiste?
Doświadczenie wojny, cierpienia, często w obozach koncentracyjnych to trauma, której nie odczuwa jedynie osoba, która jej doświadczyła, chociaż wiadomym jest, że ona doświadcza jej w największym stopniu. Taka trauma to kwestia wielopokoleniowa! Trauma, która niszczy życie nie tylko jednej osoby, ale wszystkich jej najbliższych. Mechanizm, który sprawia, że skrzywdzony, nawet bezwiednie, także krzywdzi...
Czy człowiek jest wstanie wyrwać się z pętli traumatycznego przeznaczenia? Czy w szumie codzienności może odnaleźć chwilę ciszy, by dotrzeć do swojego wnętrza i powiedzieć sobie co powinien robić…?

Stylistyczna i językowa warstwa książki jest prawdziwie zapierające dech. Pióro Magdaleny Tulli jest niesamowicie subtelne, wyważone. Każde słowo wydaje się być na swoim miejscu i niesie adekwatny ładunek emocjonalny. Kompozycja książki również jest bardzo intuicyjna. Jak wyżej wspomniałam wrażliwszej osobie ładunek emocjonalny jej treści może sprawić pewną trudność, jednak całościowo ciężko byłoby książce coś zarzucić.

„Szum” to opowieść o przebaczeniu. Przebaczeniu nie tylko innym, ale także, a może przede wszystkim, sobie. Bo często bardzo ciężko jest wybaczyć sobie samemu, że pozwolono się skrzywdzić. To książka o tym, jak bardzo przeszłość wpływa na teraźniejszość, a ta może być odczuwalna jeszcze w dalekiej przyszłości. Bo żadne z naszych przeżyć nie dzieje się tylko na naszej płaszczyźnie, tak samo jak szum, który zdajemy się słyszeć, nie dochodzi tylko z naszego świata...

Szum
monachopsis to inaczej subtelne, ale uporczywe poczucie, że ustawicznie jesteśmy nie na swoim miejscu.
Takie właśnie uczucie towarzyszy narratorce tej opowieści. Dziewczynka dorasta, a potem staje się kobietą w środowisku, które cały czas wmawia jej, że do niego nie pasuje. Nie w sposób bezpośredni, ale dosyć oczywisty. Jako córka obcokrajowca i zmagającej się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wkraczająca w dorosłość Wika wraz ze swoim chłopakiem wyrusza na zachód Europy by podjąć wakacyjną pracę, która pozwoli zarobić na utrzymanie na studiach i planowane wesele. Para zatrzymuje się w szwajcarskim miasteczku niedaleko Jeziora Genewskiego, gdzie Wika zaczyna pracę u dwóch kobiet – przejawiającej objawy demencji Shirley i skrajnie różnej od niej córki, Robin. Tam sprząta bibliotekę po zmarłym ojcu i mężu kobiet, jeździ na zakupy i obserwuje życie takim, jakie jest, a nie takim, jakim zawsze chciała je widzieć.
Dziewczyna nie wie jeszcze, że niepozorne zajęcie, którego się podjęła, stanie się dla niej szkołą życia, ale też umierania i że przewartościuje jej dotychczasowe postrzeganie rzeczywistości. Jednak czy Wika będzie potrafiła docenić to, co zafundował jej los?

Ostatnimi czasy wyjątkowo „podchodzi mi” współczesna literatura polska, zwłaszcza dzieła z list nominowanych do Nagrody Literackiej Nike z ostatnich lat, które staram się sukcesywnie nadrabiać. Książki te są do siebie pozornie bardzo podobne, skłaniające do refleksji i dosyć melancholijne, jednak każda z nich porusza przeróżne problemy z całkowicie innego punktu widzenia. Wnioskując po opisie, „Serce” można by uznać za ciekawą propozycję na wakacyjną lekturę. Nic bardziej mylnego!
„Serce” nie zachwyciło mnie może od razu, ale z czasem na pewno. Historia Wiki, jej relacje, życiowe wybory czy wspomnienia to arcyciekawa lekcja dla czytelnika. Lekcja pokory, otwartości na drugiego człowieka i stawania w prawdzie o tym co jest, było i będzie naszym udziałem. O przyjmowaniu do wiadomości tego, czego nie chcemy zobaczyć, mając to tuż przed oczami. To także książka o dojrzewaniu, odkrywaniu swoich granic i odkrywaniu ludzkiej cielesności – nie tylko tej zmysłowej, ale także tej do cna fizjologicznej, w której nie ma miejsca na wstyd, jak ciało umierającego człowieka.


Radka Franczak i jej proza są w istocie bardzo filmowe, czego -nie ukrywajmy - można się było spodziewać po autorce i jej profesji. Reżyserka i absolwentka łódzkiej Filmówki kreśli swoją ręką opowieść, która w pewnych momentach przypomina film dokumentalny. Wcale jednak nie nudny, nie pozbawiony polotu. Do języka wprawdzie mogłabym się niekiedy przyczepić, gdyż jego stylizowana prostota w niektórych miejscach drażniła, jednak jest to odczucie mocno subiektywne, a opisany zabieg w rzeczywistości idealnie wpasowuje się w stylistykę całego dzieła. Lektura książki jest więc bardzo pozytywnym doświadczeniem, które skłania do pogłębionej autorefleksji.

„Serce” to opowieść o dopuszczaniu serca do głosu. O akceptacji tych, które to serce nam wybiera, z całym bagażem ich doświadczeń. To wzruszające świadectwo tego, że zawsze warto być „dla drugiego człowieka”, nawet jeżeli głos w głowie podpowiada nam, że on już nas nie potrzebuje. Książka Radki Franczak to także poruszająca historia wybaczania sobie swoich własnych błędów, nawet jeżeli zakorzenione były one w przyszłości, a nie „tu i teraz”...

Wkraczająca w dorosłość Wika wraz ze swoim chłopakiem wyrusza na zachód Europy by podjąć wakacyjną pracę, która pozwoli zarobić na utrzymanie na studiach i planowane wesele. Para zatrzymuje się w szwajcarskim miasteczku niedaleko Jeziora Genewskiego, gdzie Wika zaczyna pracę u dwóch kobiet – przejawiającej objawy demencji Shirley i skrajnie różnej od niej córki, Robin. Tam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Anna Bartákova żyje w małym, czeskim miasteczku na południe od Pragi, jak sama utrzymuje - jakieś dwie godziny drogi pociągiem. Jako jedna z niewielu kobiet w miasteczku zdobyła wykształcenie i jest tłumaczką, jednak porzuca pracę, by zając się swoją największą i jedyną pasją – zbieraniem i suszeniem ziół. Zajęcia tego nauczyła się od ukochanej babci, wraz z odejściem której, jak się wydaje, odeszło też szczęście bohaterki i jakikolwiek porządek w jej życiu. Ale czy zbieranie ziół to aby na pewno jedynie pasja Anny?
Kobieta żyje od wtorku do wtorku, bo we wtorki przecież jeździ się do skupu, gdzie lokalni, nie do końca uczciwi mężczyźni kupują ususzone zioła, liście czy kwiaty, których trzeba się pozbyć, by na strychu zrobić miejsce na nowe. Rytm jej życia wyznaczają pory kwitnienia ukochanych roślin, a nożyczki do ich ścinania są jej nieodłącznym atrybutem. Zdaje się ona nie zauważać choroby, która pustoszy jej organizm, swojej samotności, którą stara się wypierać, oraz tego, że jej pasja nie jest już jedynie ucieczką od codzienności, ale ciężką kompulsją, a wręcz obłędem…

Nie miałam póki co zbyt dużej styczności z literaturą czeską, oczywiście poza namiętnym czytaniem Franza Kafki, którego ubóstwiam, ale którego z wiadomych powodów nie do końca możemy zakwalifikować jako pisarza czeskiego. Spotkanie z prozą Anny Bolávy było więc moim pierwszym poważniejszym spotkaniem z literaturą naszych południowych sąsiadów powstałą w ostatnich latach. Spotkanie to było w swej specyfice zupełnie inne, niżeli zakładałam przed lekturą, ale na pewno pozostanie w mojej pamięci na długi czas!

Bolavá stworzyła historię, która hipnotyzuje, a zarazem ogromnie niepokoi. Historię, od której nie sposób się oderwać, ale którą jednocześnie ma się ochotę czasami odrzucić w kąt i więcej do niej nie wracać.

Pierwszoosobowa narracja pozwala nam poznać to, co jest w istocie głównym bohaterem tej książki, czyli nie samą Anne, a jej myśli. Myśli bohaterki żyją własnym życiem. Intrygują, przerażają, wprowadzają wątki, ale ich nie kończą. Dowiadujemy się dlaczego zawsze sprawdza buty przed założeniem, dlaczego obawia się psów oraz dlaczego tak bardzo stara się odizolować od świata i małomiasteczkowej społeczności, która z łatwością może napiętnować człowieka. Wysnuwamy wnioski o niespełnionym macierzyństwie, klątwie ciążącej na kobiecie i jej kuzynkach, czy życiu w odseparowaniu od męża, który wciąż mieszka niedaleko, lecz nie wiadomo, czy to on jest tym, który porzucił, czy może sam został porzucony. Oczami bohaterki widzimy jak odczuwa zmiany chorobowe, przez które traci kilogramy, włosy, ale też zdrowy rozsądek…

W książce Anny Bolavy zioła czy rośliny, które bohaterka tak miłuje również pełnią rolę bohaterów. Ich opisy i specyfikacje oddziałują na zmysły czytelnika, sprawiając, że możemy wręcz poczuć ich zapach czy strukturę. Pióro czeskiej autorki jest wyjątkowo plastyczne, a styl niebanalny, przez co lektura staje się oryginalnym doznaniem, które ciężko wymazać ze swojej głowy nawet przez kilka dni po lekturze.

„W ciemność” to opis powolnego odchodzenia, nie tylko ze społeczeństwa, ale też ze świata. To subiektywna relacja osoby, która sama kieruje swój los w niewłaściwą stronę, pozwalając przejmować nad nim kontrolę swoim myślom. Myślom, które prowadzą do obłędu i czasem mogą być naszymi największymi wrogami...

Anna Bartákova żyje w małym, czeskim miasteczku na południe od Pragi, jak sama utrzymuje - jakieś dwie godziny drogi pociągiem. Jako jedna z niewielu kobiet w miasteczku zdobyła wykształcenie i jest tłumaczką, jednak porzuca pracę, by zając się swoją największą i jedyną pasją – zbieraniem i suszeniem ziół. Zajęcia tego nauczyła się od ukochanej babci, wraz z odejściem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I połowa XX wieku. Podczas wakacji w Monte Carlo młoda kobieta, pracująca jako dama do towarzystwa, poznaje owdowiałego Maxima de Wintera, właściciela osławionej posiadłości Manderley w Anglii. Przed niespełna rokiem całą socjetę obiegła wiadomość o tragicznym zaginięciu jego żony i wyrzuceniu jej ciała przez morze. Wbrew logice pomiędzy nieco nieokrzesaną kobietą a poważnym, wiele od niej starszym mężczyzną zawiązuje się nić porozumienia oraz pewne uczucie. W krótkim czasie bohaterka zostaje kolejną Panią de Winter i przyjeżdża do Manderley, które staje się jej nowym domem. Pomimo wszelkich starań kobieta jednak nie czuje się tam dobrze, bowiem cały czas krąży nad nią widmo Rebeki, pierwszej żony Maxima, oraz ich relacji…
Czy w miejscu, w którym nic nie jest naprawdę tym, czym się wydaje, Państwo de Winter są w stanie odnaleźć szczęście?

Moje pierwsze spotkanie z książką angielskiej pisarki miało miejsce przed kilkoma laty, jednak nie było mi wtedy dane jej skończyć. Przy okazji najnowszej ekranizacji, która w ubiegłym roku pojawiła się na Netflixie, postanowiłam sięgnąć po raz kolejny po pierwowzór, by przeczytać książkę przed obejrzeniem produkcji. Jakże wspaniały był to pomysł!

„Rebeka” to powieść, która oczarowała mnie już od pierwszych stron. Bohaterka, a narratorka zarazem, opowiada nam ze szczegółami historię swojego życia, poznania Maxima oraz czasu spędzonego w Manderley, zagłębiając się w towarzyszące jej emocje, co doskonale dopełnia wizję czytelnika. Do każdej postaci czy każdego opisanego przez nią wydarzenia podchodzi się z typową jej nieufnością. Tytułowa Rebeka, mimo że fizycznie nieobecna, ale żyjąca we wspomnieniach czy rozmowach innych, jest pełnoprawną bohaterką tej opowieści. Wydaje się wręcz być tą główną bohaterką, gdyż dla podkreślenia jej prymatu, autorka nigdy nie daje nam poznać imienia narratorki. Bo najważniejsza jest właśnie Rebeka.
Obserwacje narratorki i czynione przez nią opisy wydają się prowadzić nas do sensownych wniosków i układać się w jedną całość, jednak zakończenie jest niespodziewane, a przede wszystkim – przewrotne!

Język jest barwny i mocno nacechowany emocjonalnie. Zarówno pióro autorki, jak i tłumaczenie polskie, są bardzo kunsztowne i profesjonalne. Książka wciąga, narracja buduje napięcie, trzyma w niepewności i wyprowadza na manowce intuicję czytelnika. Książkę czyta się łatwo, nie warto jednak się spieszyć, a raczej delektować każdym szczegółem.

„Rebeka” to poruszająca do głębi opowieść o sile domysłów, które często biorą nad nami górę. Historia, która pomaga dostrzec jak wiele pozorów towarzyszy nam każdego dnia i wpływa na nasze postrzeganie rzeczywistości. A także opowieść o tym, że ważnym jest nie tylko otrzymywać miłość, ale i pomimo wszystko ją ofiarować. Nawet gdy logika wskazywałaby inaczej….

I połowa XX wieku. Podczas wakacji w Monte Carlo młoda kobieta, pracująca jako dama do towarzystwa, poznaje owdowiałego Maxima de Wintera, właściciela osławionej posiadłości Manderley w Anglii. Przed niespełna rokiem całą socjetę obiegła wiadomość o tragicznym zaginięciu jego żony i wyrzuceniu jej ciała przez morze. Wbrew logice pomiędzy nieco nieokrzesaną kobietą a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ekspresja. Nie mówimy o niej wiele, ale każdy z nas potrzebuje w życiu jej różnorakich form. Każda ludzka jednostka poszukuje własnego sposobu wyrażania swojego wnętrza i uzewnętrzniania się wobec świata. Autorka tomiku swoją drogę ekspresji odnalazła w krótkich formach poetyckich, które zyskały ogromną popularność na całym świecie.

„dom ciało” to moje trzecie spotkanie z twórczością autorki. Przyznaję, że początkowo nie zamierzałam nawet sięgać po ten tom, jednak przy okazji innych zakupów i korzystnej okazji, wraz z siostrą weszłyśmy w posiadanie najnowszego wydania. Książki Rupi Kaur czyta się dosyć szybko, podobnie jak szybko się o nich zapomina – przynajmniej w moim przypadku. Miło jednak jest do nich czasem powrócić, czy „powróżyć” sobie ze strony, którą się akurat otworzy, dlatego warto mieć je w swojej biblioteczce.
Jakie są więc moje odczucia po lekturze kolejnego tomu poezji Kaur?

Zacznę może od tego, że wobec tomiku „dom ciało” nie miałam specjalnie dużych oczekiwań. Mając za sobą dwa poprzednie wydania autorki wiedziałam już czego się spodziewać. Mogę więc rzec, iż trzeci tom poezji Kaur nie zaskoczył mnie, ale i nie rozczarował. Tym razem w swoich formach poetyckich, umyślnie nie nazywanych przeze mnie wierszami, autorka porusza tematykę zdrowia psychicznego, radzenia sobie z krzywdami i traumami czy dbania o równowagę życiową...

Formy składające się na tom są według mnie silnie skontrastowane. Niektóre doskonale rozumiem i czuję, inne są dla mnie trudne do wyobrażenia. Ale czy nie o to właśnie chodzi w tego typu publikacjach?
Twórczość Kaur jest bardzo przyjemna w odbiorze. Nie mogę zaprzeczyć – porusza skrajne emocje, nie wyłączając tych bolesnych, przy tym cechują ją jednak niespotykana łagodność i wręcz kojące właściwości. Nie jest to poezja w tradycyjnym, „szkolnym” czy historyczno-literackim rozumieniu, a nowoczesna jej forma, przystępna nawet dla czytelnika który uprzednio po poezję sięgał raczej od święta, jak nie w ogóle.

„dom ciało” to ciekawa, chociaż nie najambitniejsza pozycja, która w zgiełku dnia codziennego może nam wiele uświadomić. Może pomóc nam zwolnić, dostrzec swoje wewnętrzne piękno, pragnienia i potrzeby. To oryginalna książka, która przypomni nam, że nasze ciało to dom naszej osobowości, o który zobowiązani jesteśmy dbać...

Ekspresja. Nie mówimy o niej wiele, ale każdy z nas potrzebuje w życiu jej różnorakich form. Każda ludzka jednostka poszukuje własnego sposobu wyrażania swojego wnętrza i uzewnętrzniania się wobec świata. Autorka tomiku swoją drogę ekspresji odnalazła w krótkich formach poetyckich, które zyskały ogromną popularność na całym świecie.

„dom ciało” to moje trzecie spotkanie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wisława Szymborska. Jedna z najsławniejszych polskich twórczyń. Wybitna poetka, literatka, Noblistka. Obdarzona niespotykanym poczuciem humoru i dystansem do świata, a jednocześnie bardzo wrażliwa i pełna empatii. Zawsze starała się postępować w zgodzie ze swoimi ideałami, chociaż system nie zawsze to umożliwiał. Kochała swoją rodzinę, bliskich i przyjaciół, mimo że nie zawsze się z nią zgadzali. Jej skromność sprawiła, że nie wiele wiemy o jej życiu prywatnym. Jednak kilka lat po śmierci tej niezapomnianej postaci mamy okazję poznać jej biografię wewnętrzną i spojrzeć na jej portret, nakreślony na nowo, nieco bardziej intymny niż dotychczas…

Do postaci Szymborskiej mam bardzo osobisty sentyment – już kiedy byłam w szkole podstawowej i nie do końca jeszcze rozumiałam poezję, jej wiersze bardzo do mnie przemawiały i w jakiś fascynujący sposób je czułam, więc właśnie to jej dzieła wybierałam na szkolne konkursy recytatorskie. Kiedy dorosłam, a poezja stała się nieodłączną częścią mojej codzienności, pozostało we mnie upodobanie do zgłębiania twórczości poetki, która patrzyła na świat z dozą prawidłowego osądu, bardzo obiektywnie – a ja nigdy nie cierpiałam skrajności. Kiedy cztery lata temu zamieszkałam w Krakowie, poetka która niegdyś stąpała po tym samym co ja bruku, stała mi się jeszcze bliższa…

W podróży przez życie Szymborskiej towarzyszyły autorce liczne materiały źródłowe – możemy zajrzeć do dowcipnych listów, które mała Wisława i jej siostra Nawoja adresowały do przebywającej w sanatorium matki. Mamy wgląd we fragmenty korespondencji z pierwszym mężem poetki, Adamem Włodkiem, z którym nawet po rozwodzie dzieliła się swoimi smutkami i radościami. Z przyjemnością śledzimy rozwój jej uczucia do Kornela Filipowicza, jak i rozeznajemy jej sytuację życiową z urywków listów do najbliższych przyjaciół czy dawnych znajomych. Wraz z wydarzeniami z życia Szymborskiej, poznajemy także wiersze, które w ich czasie powstawały, co daje nam pogląd na towarzyszące poetce uczucia i emocje.

Książka Joanny Gromek-Illg znakomicie oddaje swoisty klimat i aurę życia Wisławy Szymborskiej. Dzięki jej realistycznym opisom możemy poznać, a wręcz poczuć klimat Domu Literatów w starej kamienicy na Krupniczej, której lokatorką poetka była przez wiele lat, organizując tam literackie spotkania. Poczuć możemy także klimat małego mieszkanka Szymborskiej, zwanego „szufladą”, czy też zakopiańskiej „Astorii” w której poetka spędziła wiele miesięcy wypoczywając w Tatrach. Opowieść o życiu noblistki, którą snuje czytelnikowi autorka, jest pełna wielorakich doznań...

Książka napisana została językiem bardzo plastycznym, tak że mimo ogromnej ilości zawartych w niej informacji nie nudziła, a wciąż czytało się ją z ciekawością. Podziwiam ogrom pracy, który autorka włożyła w przygotowanie książki i w ubranie w odpowiednie słowa tej ukrytej strony poetki, którą jej udało się nieco zgłębić. Nie mogę także nie wspomnieć o tym, jak pięknie książka została wydana, co także pozytywnie wpłynęło na wrażenia z lektury. Całości, czyli zawartości merytorycznej i cytowanych utworów poetki, dopełniają fotografie, obrazujące wydarzenia z życia czy liczne relacje.

„Szymborska. Znaki szczególne” to w istocie wewnętrzna biografia naszej rodzimej, wybitnej poetki, która nie tylko przybliża nam istotne fakty z jej życia, ale także pozwala nam przyjrzeć się jej twórczości przez pryzmat wątków biograficznych. To ciekawie zarysowana opowieść o kobiecie niewysłowienie zdolnej, a przy tym skromnej i nie lubiącej rozgłosu. To spojrzenie na poetkę pod zupełnie innym kątem, pełne ciekawych odkryć i spostrzeżeń.

Wisława Szymborska. Jedna z najsławniejszych polskich twórczyń. Wybitna poetka, literatka, Noblistka. Obdarzona niespotykanym poczuciem humoru i dystansem do świata, a jednocześnie bardzo wrażliwa i pełna empatii. Zawsze starała się postępować w zgodzie ze swoimi ideałami, chociaż system nie zawsze to umożliwiał. Kochała swoją rodzinę, bliskich i przyjaciół, mimo że nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Koniec. Koniec życia Leili staje się początkiem tej opowieści.
Kiedy w śmietniku na jednej z ulic Stambułu ciało kobiety umiera, jej mózg pracuje jeszcze przez następne 10 minut i 38 sekund. W tym czasie poznajemy historię życia Leili, jej pojawienia się na tym świecie w małym miasteczku na wschodzie Turcji, a po latach zostawieniu za sobą całego uciemiężenia i wyruszeniu do Stambułu. Miasta, w którym ludzie zaczynali od początku…
Laila opowiada historię spotkań. Spotkań z przypadkowymi osobami, z których każda staje się jedną z pięciorga. Pięciorga najlepszych przyjaciół.
Każda z tych osób, skrajnie od siebie różnych, przybyła do Stambułu z innej strony Turcji, z innej strony świata. Każda z nich albo uciekła, albo sama została porzucona i zostawiona sama sobie. W Stambule, mieście marzycieli i melancholików. Chociaż żyli w przeświadczeniu, że rodziny się nie wybiera, oni odnaleźli i wybrali siebie. Stali się rodziną opartą nie na więzach krwi, ale na więzach wody – czyli wzajemnym szacunku i akceptacji.
Kiedy po nagłej, zagadkowej śmierci Leila, kobieta o niskiej reputacji ale ogromnym sercu, zostaje odebrana przyjaciołom i bezwiednie przewieziona na Cmentarz Samotnych rozpoczynają oni walkę o godne przeżycie żałoby po stracie tak bliskiej im osoby…

Do sięgnięcia po tę pozycję skłoniła mnie ciekawość twórczości autorki, mieszkającej i dosyć cenionej w Wielkiej Brytanii, której książki nie było mi jednak dane dotychczas przeczytać. Kiedy dowiedziałam się, że akcja dzieje się w Stambule – mieście bliskim mojemu usposobieniu jak i upodobaniom kulturowo-artystycznym, wiedziałam, że prędzej czy później sięgnę po tę powieść pochodzącej z Turcji pisarki. Elif Shafak znana jest z walki o poprawę sytuacji kobiet w Turcji i innych krajach, w których wciąż często dochodzi do tzw. zabójstw honorowych, oraz o prawa mniejszości, wyszydzanych i dyskryminowanych. Lektura jej powieści mnie wciągnęła, przynosząc jednak o wiele więcej, niż się spodziewałam …
„10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie” to nie tylko opowieść o poszukiwaniu siebie. To wzruszająca, czasami brutalna – ale takie przecież jest życie – historia o tym, że warto brać los w swoje ręce, nawet jeżeli inni wmawiają Ci, że nie jesteś do tego zdolny. Historia, która pokazuje jak ważne jest przeżycie żałoby i zaakceptowanie odejścia bliskiej osoby. Lecz przede wszystkim, to świadectwo tego, jak wiele może zdziałać akceptacja i tolerancja drugiej osoby takiej, jaka jest. I że prześladujący o wiele większą krzywdę wyrządzają sobie, niżeli swoim ofiarom...

W swojej powieści autorka niespotykanie barwnie i autentycznie kreśli obraz Stambułu. Miasta o nieco kobiecym obliczu, które na kartach powieści żyje, stając się niemalże kolejnym z jej bohaterów. Miasta, w którym most łączy dwa kontynenty, tradycję z nowoczesnością i przepych z pustką. Miasta ayranu i baklavy, targowisk i świątyń...ale też ulicy domów publicznych...

Proza Elif Shafak trafiła wręcz idealnie w moje czytelnicze gusta. Ciekawa narracja, niepozbawiona refleksji jest jednym z atutów tej pozycji. Interesująca, chociaż zarazem nieco chaotyczna jest też jej konstrukcja, która jednak tworzy z książki coś oryginalnego. Język, również za zasługą tłumaczki, jest bardzo przystępny w odbiorze, przez co książkę od początku do końca czyta się bez większych trudności.

„10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie” to poruszająca opowieść o zyskiwaniu i stracie. Historia, która opowiada o tym, że na miłość nie trzeba zasłużyć. I podkreśla, jak ważne są w naszym życiu takie przymioty jak odwaga, wyrozumiałość i szacunek do drugiego człowieka. To także historia o tym, że kiedy nadchodzą ostatnie minuty naszego życia, rozliczamy siebie z tego, ile ofiarowaliśmy innym miłości...

Koniec. Koniec życia Leili staje się początkiem tej opowieści.
Kiedy w śmietniku na jednej z ulic Stambułu ciało kobiety umiera, jej mózg pracuje jeszcze przez następne 10 minut i 38 sekund. W tym czasie poznajemy historię życia Leili, jej pojawienia się na tym świecie w małym miasteczku na wschodzie Turcji, a po latach zostawieniu za sobą całego uciemiężenia i wyruszeniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ankara, Turcja. Zagubiony w wielkim świecie i budzącym się do życia kraju urzędnik biurowy rozpoczyna nową pracę w stolicy. Swój gabinet dzieli z tłumaczem języka niemieckiego, Raifem Efendim, którego podejście do otaczającego świata, jak i skryta postawa zaczynają go niezmiernie fascynować. Z czasem pomiędzy mężczyznami rodzi się nić porozumienia, w wyniku której w ręce narratora wpada dziennik Raifa, skrywający uzewnętrznienie jego duszy….
W zwykłym, zapisanym od deski do deski zeszycie, mężczyzna znajduje historię niezwykłej miłości introwertycznego Raifa do Madonny w futrze, której autoportret zobaczył on niegdyś w jednym z berlińskich muzeów. Relacja ta nie tylko wywróciła do góry nogami życie mężczyzny i wniosła do niego emocje, których wcześniej nie znał, ale także na zawsze zmieniła jego stosunek do świata, ale przede wszystkim do ludzi...

Ciekawość świata i zainteresowanie innymi kulturami doprowadziły mnie do odkrycia, iż moje usposobienie jest w istocie bardzo tureckie. Tureckie komedie, które niektórych wręcz żenują mnie śmieszą do łez. Mam w sobie również ogromne pokłady tureckiej melancholii. Ostatni czas i przymusowa izolacja sprawiły, iż zaczęłam interesować się także turecką literaturą. Przypadkowo natknęłam się na kilka poruszających cytatów z tej książki i … przepadłam! By ją zdobyć przeszukałam najczarniejsze zakątki internetu, ale wiem że było warto, gdyż jest to jedna z najpiękniejszych książek jakie było mi dane przeczytać w tym roku, a może nawet i w całym życiu…

Książka Sabahattina Alego nie jest powieścią, w której znajdziecie wartką akcję. Zdecydowanie nie! „Madonna w futrze” to historia powolna, pełna melancholii, inicjująca refleksję. To historia nie tyle opowiadająca o miłości pomiędzy dwoma bardzo pokrewnymi duszami, ale przede wszystkim to historia o tym, jak bardzo samotny może być człowiek. To przejmująca opowieść o tym, że każda nasza decyzja bądź każde nasze zaniedbanie w relacji z drugim człowiekiem może nieść za sobą poważne konsekwencje. To także poruszające świadectwo tego, jak wiele drugi człowiek może wnieść do naszego życia samą swoją osobą, i jak bardzo tego drugiego człowieka każdemu potrzeba, chociaż często nie potrafimy się do tego przyznać nawet przed samym sobą…
Powieść ta nie jest może arcydziełem na skalę światową, także pod względem językowym, jednak proza tureckiego pisarza posiada w sobie coś niezwykle magicznego, co sprawia, że po zakończeniu chce się czytać ją nieskończoną ilość kolejnych razy! Czyta się ją bowiem niespiesznie, ale z dużą dawką przyjemnych odczuć. Mimo, że każdy człowiek tak bardzo się od siebie różni, w tej powieści każdy, jak śmiem przypuszczać, odnaleźć może odrobinę siebie…

„Madonna w futrze” to opowieść o tym, jak ogromna, jak ważna jest rola miłości w naszym życiu i do jak wielu rzeczy nas ona uzdalnia. To historia, która pokazuje jednak, że nawet posiadając tę najcenniejszą rzecz, jaką jest miłość, możemy być ogromnie samotni pośród świata i ludzi. I jak bardzo potrzebujemy drugiego człowieka...

https://literackieimponderabilia.blogspot.com/2020/11/madonna-w-futrze-sabahattin-ali.html

Ankara, Turcja. Zagubiony w wielkim świecie i budzącym się do życia kraju urzędnik biurowy rozpoczyna nową pracę w stolicy. Swój gabinet dzieli z tłumaczem języka niemieckiego, Raifem Efendim, którego podejście do otaczającego świata, jak i skryta postawa zaczynają go niezmiernie fascynować. Z czasem pomiędzy mężczyznami rodzi się nić porozumienia, w wyniku której w ręce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kanada. Wedle wielu kraj idealny do życia, słynący ze swojego liberalizmu i otwarcia na inne kultury. Kraj, w którym każdy znajdzie swoje miejsce… To tutaj, już od ponad wieku rdzenni mieszkańcy muszą zmagać się z traumami, jakie wywołały funkcjonujące na kanadyjskich ziemiach szkoły z internatem, do których przymusowo wysyłano dzieci. Toby Obed, Henry Pitawanakwat czy Edmund Metatawabin to tylko mały odsetek znanych z imienia i nazwiska ludzi, którzy piekła doświadczyli już za życia. Odbierani rodzinom i umieszczani w szkołach tracili swojej imiona, które tak wiele znaczyły, często stając się numerkami, które pozwalały tylko ich zidentyfikować. Szkoły, prowadzone przez instytucje rządowe czy kościelne, wpajały im elementy kultury anglosaskiej, pozbawiając ich jestestwa, przy okazji czyniąc ogrom innych okrucieństw. Na porządku dziennym były tam głodzenie, przywiązywanie do krzeseł, bicie, zmuszanie do jedzenia wymiocin czy nadużycia seksualne. Tysiące dzieci Mohawków, Inuitów i innych społeczności rdzennych przetrwało. Od lat Ocaleńcy - bo tak ich zwiemy – czy ich dzieci i potomkowie domagają się sprawiedliwości i zadośćuczynienia za doznane przez Pierwsze Narody krzywdy. Największe problemy jednak często zamiatane są pod dywan, co i teraz z tragiczną sprawą szkół robią kościoły i kanadyjski rząd…

Debiutancka książka Joanny Gierak-Onoszko wydana została rok temu i w szybkim tempie poruszyła rzesze odbiorców. Ja, przyznam szczerze, nie słyszałam o niej za wiele i bardzo prawdopodobne, że w ogóle nie zwróciłabym na nią uwagi, gdyby nie pewne okoliczności. Na jednym z przedmiotów na studiach uczyliśmy się o ludnościach rdzennych, co zbiegło się w czasie z moim seansem trzeciego sezonu serialu Ania, nie Anna, w którym główna bohaterka eksplorując otaczający ją świat poznaje rdzenną mieszkankę Wyspy Księcia Edwarda, dziewczynkę Ka’kwet. Oba te czynniki, czyli wielowiekowa trauma i historia przyjaciółki rudowłosej Ani, która wydaje się podzielać losy bohaterów tej książki wstrząsnęły mną tak bardzo, że zaczęłam interesować się krzywdami wyrządzonymi rdzennym mieszkańcom na kanadyjskich ziemiach. Tak o to reportaż Joanny Gierak-Onoszko trafił w moje ręce i wydaje mi się, że jego lektury nie będzie mi dane prędko zapomnieć…

Historie, które autorka przedstawiła w swojej książce naprawdę poruszają. Wstrząsająca - to epitet który najlepiej określa każdą z nich, bez wyjątku. Każdy z występujących na jej kartach bohaterów zmaga się z traumą, swoją czy też swoich przodków, której nikt i nic nie będzie nigdy wstanie naprawić. Rdzenni, często na zawsze pozbawiani byli swoich rodzin, a w szkołach upokarzani i brutalnie wykorzystywani, przez osoby świeckie jak i duchowne. Kiedy postanowili zawalczyć o swoją sprawiedliwość odbili się od muru. Muru w postaci kanadyjskiego rządu i instytucji wyznaniowych, które wszystkiego się wyparły, próbując zamknąć im usta. Po każdym kroku w przód następowały trzy wstecz. Ocaleńcom i ich prawnikom wciąż rzuca się kłody pod nogi. Wielogodzinne zeznania zostają utajniane. Czuwania i debaty notorycznie zostają udaremniane. Padają wyrazy żalu, pozbawione jednak szczerych intencji. Czołowe instytucje wszystko chcą załatwić pieniędzmi, których zdobycie, wbrew pozorom, nie jest wcale łatwe i nie pozbawione jest haczyków. Każde wyznanie poddawane jest w wątpliwość. To łatwe, wielu świadków już nie ma. Oprawcy, do których udaje się dotrzeć często również byli niegdyś ofiarami. Krzywdzeni krzywdzą – wiele można zwalić na ten mechanizm. Na wszystko można znaleźć usprawiedliwienie.
A ofiary często chciałyby usłyszeć tylko najzwyczajniejsze „przepraszam”…

Autorka nie oszczędza czytelnika. Wielu kwestii nie owija w bawełnę. Godne podziwu jest jednak jej ogromne poszanowanie dla swoich rozmówców, których do niczego nie zmusza i do których podchodzi z wielkim taktem. Książka skonstruowana jest w taki sposób, że najbardziej okrutne fragmenty kontrastowane są tymi o naszym wyobrażeniu Kanady i obalającymi przeidealizowaną jej wizję. Mimo trudnej tematyki dobór słów jest wyjątkowo trafny, a przesłanie każdego rozdziału, każdej opowieści, bez większych trudności powinno trafić do czytelnika.

„27 śmierci Toby’ego Obeda” to książka, z którą powinien zapoznać się każdy. Jednocześnie nie jest to książka dla każdego. Jest to bowiem bardzo trudna opowieść. Historia ogromnej krzywdy, która w rzeczywistości ma miejsce dopiero po docelowych wydarzeniach. A krzywdą tą jest ignorancja i brak poszanowania dla tego, co wydarzyło się w przeszłości. Niezałatane rany nie dają o sobie zapomnieć. Społeczeństwo, które nie wyciąga lekcji ze swojej przeszłości nie zasługuje na przyszłość. Książka Joanny Gierak-Onoszko to, w istocie, właśnie taka lekcja dla społeczeństwa. Lekcja szacunku i zrozumienia, których często tak bardzo nam brakuje…

Kanada. Wedle wielu kraj idealny do życia, słynący ze swojego liberalizmu i otwarcia na inne kultury. Kraj, w którym każdy znajdzie swoje miejsce… To tutaj, już od ponad wieku rdzenni mieszkańcy muszą zmagać się z traumami, jakie wywołały funkcjonujące na kanadyjskich ziemiach szkoły z internatem, do których przymusowo wysyłano dzieci. Toby Obed, Henry Pitawanakwat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Koniec XX wieku, Nowy Jork, Brooklyn. Dewojre przychodzi na świat w rodzinie chasydów satmarskich zamieszkujących dzielnicę Williamsburg. Dziewczyna, opuszczona przez chorego psychicznie ojca oraz matkę, która porzuciła społeczność chasydzką i stała się gojką, czyli osobą w pełni świecką, pozostaje pod opieką surowego i pobożnego dziadka oraz babci, a także licznych członków rodziny, którzy starają się wychować ją na kogoś innego niż jej rodzice. Uczęszcza do specjalnej placówki dla dziewcząt, potem sama zostaje nauczycielką, jednak z każdym dniem co raz bardziej zdaje sobie sprawę, że nie pasuje do życia swojej rodziny i chasydzkiego świata. Jako kobieta nie może czytać większości upragnionych książek, jej dziadek tępi posługiwanie się ulubionym językiem angielskim tolerując wyłącznie jidysz, a dziewczyna popada w rozpacz, rozmyślając o lepszym życiu, o wolności. W wieku 17 lat zostaje wydana za maż, małżeństwo jednak okropnie ją rozczarowuje, zamiast upragnionej swobody przynosząc tylko problemy, o istnieniu których wcześniej nie miała pojęcia. Po urodzeniu syna kobieta znajduje siłę, by walczyć o swoją niezależność, stara się zdobyć wykształcenie oraz decyduje się na ostateczny krok, jakim jest opuszczenie ograniczającej ją na każdej płaszczyźnie, ortodoksyjnej społeczności…

Jakiś czas temu usłyszałam o serialu Netflixa o tym samym tytule. Szybko dowiedziałam się, iż powstał on na podstawie książki opisującej faktyczne wspomnienia autentycznej osoby, od razu więc poczułam potrzebę zapoznania się z tą pozycją. Z perspektywy kulturoznawczej bardzo ciekawiła mnie możliwość wniknięcia w pewną zamkniętą społeczność, czytając o niej „od środka”.

Książka Deborah Feldman bardzo mną wstrząsnęła. Czytając wspomnienia kobiety było mi zwyczajnie smutno, że istnieją na świecie tak funkcjonujące społeczności. Za wszelką cenę starałam się znaleźć na kartach książki coś, co pomogłoby mi zrozumieć mechanizmy jej działania. Autorka opisuje zwyczaje panujące w chasydzkiej społeczności, ważne, a czasem wręcz skandaliczne wydarzenia które miały w niej miejsce, oraz zwyczajowe postępowanie jej członków, których prawdziwe intencje autorka jest w stanie rozszyfrować spod fałszywych uśmiechów. Opowiada jak z jej perspektywy wyglądały tradycje swatania, narzeczeństwa czy śluby, relacjonuje przebieg różnych żydowskich świąt, upokarzających rytuałów oczyszczających czy kwestie zamiatania pod dywan prawdziwych problemów, by tylko uniknąć skandalu. Z każdą stroną kibicowałam bohaterce, by udało jej się spełnić marzenia i by sprawiedliwość zwyciężyła.

Książka to zapis wspomnień Deborah od czasów dzieciństwa. Często więc czytamy wspomnienia małej dziewczynki ubrane jednak w słowa dorosłej kobiety, co nieco utrudnia odbiór, można jednak się przyzwyczaić. Książka szokuje, a przez to i wciąga. Odnoszę jednak wrażenie, że w pewnych momentach brak autorce obiektywizmu, trudną jednak ją za to winić, po tym czego doświadczyła.

„Unorthodox” to opowieść o walce o lepsze jutro. Historia, która pokazuje, jak bardzo mogą pomóc nam marzenia, nawet te, które wydają się nierealne. Udowadnia, że warto formować własne zdanie i domagać się podstawowych praw człowieka, jak wolność i szacunek. Opowieść, która wstrząsa, zaskakuje, czasem wzrusza. I inspiruje do tego, by mieć odwagę wziąć swój los we własne ręcę…

Koniec XX wieku, Nowy Jork, Brooklyn. Dewojre przychodzi na świat w rodzinie chasydów satmarskich zamieszkujących dzielnicę Williamsburg. Dziewczyna, opuszczona przez chorego psychicznie ojca oraz matkę, która porzuciła społeczność chasydzką i stała się gojką, czyli osobą w pełni świecką, pozostaje pod opieką surowego i pobożnego dziadka oraz babci, a także licznych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

U podnóża Gór Skalistych w amerykańskim stanie Idaho spędziła swoje dzieciństwo Tara Westover. Jako córka radykalnego mormona nie chodziła do szkoły, która wedle jego przekonań była zarzewiem zła i moralnego zepsucia. Nawet po najniebezpieczniejszych wypadkach jedyną pomoc i jakiekolwiek leczenie stanowiły zioła i domowe sposoby, bo szpital i wszelkie służby rządowe były złem wcielonym. Dziewczynka i jej rodzeństwo ciężko pracowali na złomowisku oraz przy gromadzeniu zapasów na nadchodzące Dni Ohydy. Nigdy nie zostali zaszczepieni, a ze względu na to, że rodzili się nie w szpitalu, a w domu, w towarzystwie akuszerki, część z nich przez długie lata nie posiadała nawet aktu urodzenia. Mimo usilnego starania by zachowywać pozory w rodzinie Westoverów nie było miłości i pokoju, lecz manipulacja i pranie mózgu. Wiele destrukcyjnych zachowań członków rodziny Tary miało swoje źródło nie tylko w religijnym fanatyzmie, ale także w chorobach psychicznych, których występowania nikt nie dopuszczał nawet do świadomości. W wieku 17 lat Tara postanowiła wziąć los we własne ręce – „edukacja domowa” w jej rodzinie w niczym nie przypominała szkolnego kształcenia, dziewczyna sama więc przygotowała się do egzaminu, który otworzył jej drogę do college’u, do Cambridge oraz na Harvard University…

Szkoła, edukacja i zdobywanie wykształcenia od zawsze były dla mnie czymś oczywistym. Myślałam, że jest naturalną koleją rzeczy, że chodzę do szkoły, a kiedyś na pewno pójdę na studia. Kiedy miałam iść do pierwszej klasy podekscytowana odliczałam dni do początku września. Potem szkoła, jak zapewne w pewnym momencie każdemu dziecku, trochę mi się znudziła i dni odliczałam za to do końca roku szkolnego, pragnąc, by wakacje trwały w nieskończoność. Po poznaniu wstrząsającej historii Tary zdałam sobie sprawę jak ogromnym przywilejem jest edukacja. Chociaż na przestrzeni lat moje podejście do wykształcenia się zmieniło, i wiem, że nie jest ono gwarantem sukcesu i nie każdy nadaje się na studia, to nie wyobrażam sobie życia, w którym byłabym tego przywileju pozbawiona…

Historia mormońskiej dziewczyny poruszyła mnie dogłębnie. Niejednokrotnie, przewracając kolejne kartki książki byłam zszokowana, że na świecie, w rodzinach mających się za „chrześcijańskie”, dochodzi do takich sytuacji. Sytuacji, w których nad bezpieczeństwo czy komfort bliskich osób przedkładane są urojenia i złudne obietnice. Despotyczny ojciec żelazna ręką wprowadza niepisane zasady i podporządkowuje sobie synów. Tara i jej siostra żyją w fałszywym przekonaniu o zrozumieniu ze strony matki, która jednak nigdy nie znajduje odwagi, by przeciwstawić się swojemu mężowi, które to przeciwstawienie byłoby oznaką braku szacunku i ściągnęło na nią Boży gniew. Na jak wiele zaniedbań matka Tary przymknęła oko? Dlaczego inni przedstawiciele społeczności mormońskiej nie reagowali na zło, które działo się w domu Tary, chociaż tak często mieli do czynienia z jego skutkami? A wreszcie – gdzie była opieka społeczna, gdzie był rząd, kiedy pewien obywatel karygodnie przepracowywał swoje dzieci, niejednokrotnie krzywdząc je przypadkowo, utwierdzając się jednak stale w przekonaniu, że widocznie tak miało być…

Tara Westover to dla mnie prawdziwa bohaterka. Taka Bohaterka, przez duże B. Nie potrafię wyobrazić sobie tego, co w swoim życiu przeszła. Wydaje mi się, że rozumiem każde jej zawahanie, każdy jej czyn, mimo że nigdy nie doświadczyłam podobnej sytuacji. Wiem, że ją podziwiam – podziwiam jej odwagę, determinację, zdolność do poświęcenia. Cieszę się, że jej życiowa mądrość, którą przejawiła od dzieciństwa doprowadziła ją do miejsca, w którym się teraz znajduje. Autorka opisała swoje wspomnienia w sposób ciekawy i wyjątkowo barwny. Łatwo jest wczuć się w odczuwane przezeń emocje. Styl nie jest rodem z klasyków literatury, ale cechuje go duża przystępność. Książka zaskakuje, nierzadko przygnębia, jest jednak pełna autentyczności, co zdecydowanie ułatwia jej odbiór.

„Uwolniona” to opowieść o walce o siebie. Historia, które pokazuje, jak wielka jest siła determinacji i opowiada, że warto podążać za głosem serca. Książka, która może nam uświadomić jak ogromna jest moc edukacji i jak wiele wolności daje nam przysłowiowy „kaganek oświaty”. Pokaże, jak istotne są wiedza i nauka, oraz pomoże docenić je w naszym codziennym życiu, bo, jak myślę, często zapominamy o tym, że nie każdy ma do nich dostęp. Historia Tary pokazuje, że edukacja nie tylko buduje naszą świadomość, także samych siebie, czy poszerza nasze horyzonty. Edukacja może także diametralnie odmienić nasze życie…

U podnóża Gór Skalistych w amerykańskim stanie Idaho spędziła swoje dzieciństwo Tara Westover. Jako córka radykalnego mormona nie chodziła do szkoły, która wedle jego przekonań była zarzewiem zła i moralnego zepsucia. Nawet po najniebezpieczniejszych wypadkach jedyną pomoc i jakiekolwiek leczenie stanowiły zioła i domowe sposoby, bo szpital i wszelkie służby rządowe były...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Weronika wychowywała się w małopolskich Olszynach, swojej Ojcowiźnie. To tutaj, zajadając draże Korsarz czy gumę Turbo uczyła się świata, uczyła się ludzi. Obserwowała swoistą topografię rzeczywistości, rozwijającą się wieś czy pojawiające się mody, na cappuccino z torebki, ciasto karpatkę pieczone w zielonym piekarniku czy rzekomo niezwykle wytrzymałe naczynia z duraleksu. Każdego dnia marzyła o Jajku Niespodziance czy lodach Panda w niedzielę po kościele. Jej świat oscylował wokół kuzynów, cioteczek, przybranych babć i podwórkowych znajomych. Oraz wokół postaci wyjątkowych dla niej osób, znanych jej z życia czy opowieści, jak ciocia Genia - góralska feministka, malutki wujaszek Władzio który był głuchy i pełnił funkcję lokalnego dzwonnika czy ciotka Samuela, która malowała smutne obrazy i słuchała Hildegardy z Bingen, bo urodziła się w dniu, w którym inna ciotka „się pogubiła”. Mieszkańcy Olszyn odmierzali czas od jednego do następnego bicia kościelnych dzwonów, od śmierci do śmierci. Bo właśnie ona, śmierć, oswojona mniej lub bardziej, jest mianownikiem każdej z historii opowiedzianych przez Weronikę. Przez dziewczynkę z pamięcią absolutną, która zauważyła, że odbiega od reszty...

Bardzo lubię pozycje, które zabierają czytelnika gdzieś wgłąb życia autora. Do chwil, często osobistych, ale niesamowicie kształtujących jestestwo. Do momentów intymnych, lub takich, którymi chcemy podzielić się z całym światem. Opowieść Weroniki Gogoli zabiera nas do jej dzieciństwa, do lat 90, które pod jej piórem ulegają pewnej mitologizacji. Autorka opowiada nam swoje dzieciństwo, dzieje swojej rodziny od dziada pradziada. Opowiada, bo ma to we krwi – każdy niemal Gogola na olszyńskiej ziemi, w stopniu mniejszym lub większym uprawiał gawędziarstwo, więc i ona ma do niego spore skłonności. Weronika to dziewczynka, która jest stamtąd, jednocześnie stamtąd nie będąc. Silnie zakorzeniona, jednak posiadająca daleko sięgające konary. Dorasta w Olszynach, ma jednak świadomość swojej inności i tego, że odczuwa i rozumie więcej, inaczej. W społeczności tradycyjnej, w której ludowość jednak ważniejsza jest od religijności, w której nie brak zabobonów czy ludowych podań , mała Weronika fascynuje się zjawiskiem śmierci. Śmierci, która co jakiś czas nawiedza rodzinę, bliższą i dalszą, nawiedza sąsiadów i przybrane cioteczki. Śmiercią, której nikt się nie boi, i na którą nawet wielu z utęsknieniem czeka. „Po trochu” to zapis fascynacji autorki zjawiskiem śmierci i jej ewolucja stosunku do niej. Książka, do napisania której bezpośredni impuls stanowiła śmierć taty, a zebranie której miało być dla autorki autoterapią.

Weronika Gogola znakomicie operuje słowem pisanym, jednak w jej stylu jest coś osobliwego. Styl ten jest mianowicie bardzo prosty i bezpośredni. Wedle niektórych – aż za bardzo. Swego rodzaju myślotok o świecie widzianym oczami dziecka. Ja wprost przezeń płynęłam! Język jest prosty, powiedziałabym, że ciut reporterski, ciekawie zamyka otaczającą rzeczywistość. Jest to język wiejski, korzystający z olszańskiej gwary, prosty, a jednocześnie barwny. Na kartach książki język ten ewoluuje i dorasta wraz z bohaterką. Powieść często błędnie interpretowana jest jako zbiór opowiadań. W rzeczywistości jest to powieść oparta na dwunastu strofach ludowej pieśni żałobnaej „Żegnam cię mój świecie wesoły”. Każda strofa pieśni to inna historia. 12 wydaje się też mieć tutaj znaczenie symboliczne, być związana z naturą. 12 miesięcy, 12 godzin. 12 to liczba natury, tak jak naturalna w tradycji ludowej jest śmierć...

„Po trochu” to opowieść o tym, jak silne są więzi i jak bardzo nasze korzenie przywiązują nas do Ziemi. To historie ukazujące, że do pewnych prawd dojrzewa się właśnie po trochu. Tak ja po trochu opowiada się historie.
Czy zechcesz przystanąć i przeczytać „Po trochu”? Spokojnie, powoli, po trochu...

Weronika wychowywała się w małopolskich Olszynach, swojej Ojcowiźnie. To tutaj, zajadając draże Korsarz czy gumę Turbo uczyła się świata, uczyła się ludzi. Obserwowała swoistą topografię rzeczywistości, rozwijającą się wieś czy pojawiające się mody, na cappuccino z torebki, ciasto karpatkę pieczone w zielonym piekarniku czy rzekomo niezwykle wytrzymałe naczynia z duraleksu....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fińscy nauczyciele powiadają „Możemy przygotować uczniów do egzaminów albo do życia. Wybieramy to drugie”. Młodzi Finowie od wielu lat zajmują czołowe miejsca w międzynarodowych testach, wykazując się dużą wiedzą. Również wskaźnik czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży jest tam jednym z najwyższych na świecie. Osiągają znakomite wyniki zarówno z dziedzin humanistycznych, jak i ścisłych. Badania pokazują jednak, o dziwo, że poświęcają oni na naukę wyjątkowo mało czasu!
W czym więc tkwi fenomen naukowych sukcesów fińskich dzieci? Co wyróżnia fińskie szkoły i tamtejszy system edukacji?

Autor książki to pochodzący z Ameryki nauczyciel, który po doświadczeniu wypalenia zawodowego postanawia przenieść się z rodziną z Massachusetts do Finlandii, ojczyzny swojej małżonki. Tam obejmuje posadę nauczyciela, na nowo odkrywa piękno swojego zawodu i uczy się czerpać z niego satysfakcję. Przede wszystkim jednak sam staje się uczniem, bo to właśnie dzieci, inni pedagodzy i cały, fiński system edukacji pokazują mu, co to znaczy być dobrym nauczycielem…

Sięgnęłam po tę książkę, gdyż znajdowała się na liście lektur dodatkowych na kursie z pedagogiki, na który uczęszczałam w ramach zajęć z przygotowania pedagogicznego. Mam już pewne plany na to, co chcę robić po studiach, jednak postanowiłam zdobyć uprawnienia nauczycielskie, bo gdzieś z tyłu głowy wciąż mam nieśmiałe myśli o tym, by zająć się nauczaniem, tym bardziej, że moja dziedzina – muzyka – jest w naszym systemie edukacji dosyć zaniedbywana, mimo że stanowi fundamentalną wartość gwarantującą prawidłowy rozwój młodego człowieka. Prowadziłam już w życiu kilka lekcji i dała mi to ogromną satysfakcję, jak i podobało się dzieciom, wciąż więc rozważam którą drogą podążyć. Ta książka miała wyjątkowo zachęcający tytuł i do tego traktowała o Finlandii, a ja od dawna interesuję się kulturą krajów skandynawskich, uznałam więc, że wiele ciekawej wiedzy mogę z niej wyciągnąć.

Nie mogę powiedzieć, że książka ta mnie rozczarowała. Ja po prostu miałam wobec niej nieco inne oczekiwania. Myślałam, że autor zarysuje w niej historię fińskiego systemu edukacji, jak kształtował się on na przestrzeni lat, wykaże jego odmienność i pewną wyjątkowość. Czasami jednak książka przypominała pamiętnik zagubionego nauczyciela, który stara się zrozumieć to, co jest jego udziałem i dzieli się na kartach książki swoimi schematami myślowymi. Pozycja ta, owszem, daje kilka cennych wskazówek bądź pomysłów, jednak przypomina ona bardziej pewnego rodzaju poradnik bądź zbiór ciekawostek o fińskim społeczeństwie, niżeli źródło konkretnej wiedzy. Bądź, co bądź, książkę przeczytałam z dużym zainteresowaniem i uważam, że jest to pozycja nader ciekawa. Może zainteresować nauczycieli, jak i przeciętnego czytelnika. Ci pierwsi mogą skorzystać z zamieszczonych przez autora rad i wskazówek, chociaż powinni mieć na uwadze, że nie zmieni to wiele, gdyż za fenomenem fińskiego szkolnictwa stoi bardziej system, niżeli działania pojedynczych nauczycieli.

Fińscy nauczyciele powiadają „Możemy przygotować uczniów do egzaminów albo do życia. Wybieramy to drugie”. Młodzi Finowie od wielu lat zajmują czołowe miejsca w międzynarodowych testach, wykazując się dużą wiedzą. Również wskaźnik czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży jest tam jednym z najwyższych na świecie. Osiągają znakomite wyniki zarówno z dziedzin humanistycznych, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Woda. Twój organizm składa się z niej w około 70%. Kiedy jesteś spragniony – wystarczy, że odkręcisz kran bądź otworzysz butelkę i możesz ugasić swoje pragnienie. Wodą możesz schłodzić zmęczoną upałem twarz, przemyć ranę, zmyć z siebie brud dnia codziennego. Woda jest dla Ciebie gwarantem, bo prawdopodobnie nigdy nie zaznałeś życia bez niej. Od kiedy pamiętasz była. Jest. Ale czy zawsze będzie?

2017. Signe poznajemy jako starszą kobietę. Mieszka w Norwegii, której krajobraz naturalny od najmłodszych lat jest dla niej niezwykle cenny. Jest ekolożką i aktywistką ochrony środowiska. Jej celem jest ocalenie lodowca, który przez całe życie podziwiała, a który wkrótce ma stać się kostkami lodu do drinków. W ramach swojego protestu wyrusza w podróż na otwarte morze...

Rok 2041. David to młody mężczyzna, który wraz z kilkuletnią córeczką Lu zmuszony jest do rozłąki z żoną i małym synkiem i ucieczki z trawionej pożarami Francji. W świecie pozbawionym słodkiej, pitnej wody trafiają do obozu dla uchodźców. Po kilkunastu spędzonych tam, monotonnych dniach odnajdują starą łódź, która na zawsze odmienia ich życie…

Jak splatają się losy tych ludzi?

Po wspaniałej i bijącej rekordy popularności „Historii pszczół” Maja Lunde powraca z kolejną powieścią z cyklu Kwartetu Klimatycznego. Kreuje kolejną, pogrążona w klimatycznej katastrofie rzeczywistość, która uświadamia nam, jak bardzo oderwani od rzeczywistości jesteśmy my.
Kiedy przejrzymy na oczy? Czy wtedy będzie można jeszcze coś zrobić, czy za późno już będzie na działanie? Kiedy zdamy sobie sprawę, że przeświadczenie, iż zawsze będziemy zdrowi i szczęśliwi na planecie, którą doprowadziliśmy do ruiny, jest błędne?


Powieść napisana jest ciekawie, językiem przystępnym i prostym w odbiorze. Czyta się przyjemnie, chociaż nie w zawrotnym tempie. Pomysł na fabułę był rzeczywiście genialny, jednak sposób jego realizacji odbiega już nieco od ideału. Postać i historia Signe zaciekawiła mnie zdecydowanie bardziej niżeli postać Davida. Stało się tak zapewne dlatego, że została ona zdecydowanie lepiej przez autorkę poprowadzona. Była żywsza, bardziej realna, a co za tym idzie – dużo bardziej intrygująca. Przemyślenia i wewnętrzne rozterki bohaterów są, owszem, niezwykle ciekawe, ale autorka powinna jeszcze popracować nad portretem psychologicznym swoich postaci, które sprawiają wrażenie zbyt jednowymiarowych, a ich zachowania czy wybory często nie są zrozumiale umotywowane.

Woda. Twój organizm składa się z niej w około 70%. Kiedy jesteś spragniony – wystarczy, że odkręcisz kran bądź otworzysz butelkę i możesz ugasić swoje pragnienie. Wodą możesz schłodzić zmęczoną upałem twarz, przemyć ranę, zmyć z siebie brud dnia codziennego. Woda jest dla Ciebie gwarantem, bo prawdopodobnie nigdy nie zaznałeś życia bez niej. Od kiedy pamiętasz była. Jest....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Daniel, pracujący nad „nowoczesną powieścią” pisarz w średnim wieku zostaje poinformowany o śmierci swojej matki, z którą od kilku lat nie utrzymywał żadnego kontaktu. Mężczyzna opuszcza Nowy Jork i swoją partnerkę, Annę, i wyrusza do Paryża, by pozamykać pewne sprawy, których Astrid Reis przed odejściem z tego świata sama domknąć nie zdążyła. Podróż śladem matki i nigdy nie wyjaśnionych rodzinnych niedomówień okazuje się dla mężczyzny wędrówką przede wszystkim w głąb samego siebie…

„Reisefieber” to powieść, która została wydana w 2006 roku. W roku 2007 powieść została nominowana do Literackiej Nagrody NIKE. Do jej napisania zainspirowało autora pewne spotkanie z autentycznymi osobami, które na tyle zawładnęło jego myślami, że na jego kanwie musiał osnuć swoją opowieść. Uważny czytelnik znający biografię pisarza i okoliczności powstania powieści może nawet dopatrzyć się na kartach książki postaci samego autora.

W powieści autor próbuje podjąć się uporządkowania chaosu życiowego wykreowanego przez siebie bohatera, który żyje w świecie wspomnień i niewyjaśnionych spraw. Wiele rozdziałów jego życia nie zostało jeszcze domkniętych, co nie pozwala mu iść do przodu. Powieść jest niesamowicie wielowymiarowa. Narracja, trzecioosobowa, pełna jest splotów, przypomina swego rodzaju mozaikę. Przywodzi nieco na myśl narrację o filmowej wrażliwości, pełną ostrych cięć i przeskoków pomiędzy wątkami, co nie dziwi, gdyż autor pochodzi z rodziny filmowców. Tok narracji jest retrospektywny. Pomiędzy słowami wiele dowiedzieć się możemy przykładowo ze snów głównego bohatera, które początkowo wydają się nie mieć znaczenia, jak jednak okazuje się później – wiele wyjaśniają. Powieść wydaje się stale prowadzić do punktu kulminacyjnego, który niezwykle trudno jest jednak odnaleźć czy zdefiniować. Czy w ogóle historia takowy posiada?

Postać samego Daniela również jest bardzo trudna do zdefiniowana. Czytelnik dosyć prędko orientuje się, że bohater napotkał pewne trudności w procesie swojego dojrzewania. Jako pisarz od lat stara się napisać nowoczesną powieść, ale wcale nie interesuje go świat, a tym bardziej inni ludzie. Nieustannie sam jest dla siebie zagadką i w centrum wszystkich problemów dostrzega wyłącznie swoją osobę. Nie potrafił ułożyć swojej relacji z matką, za co winę zrzuca na karb braku ojca. Tak samo nie potrafi ułożyć czy sformalizować swojej relacji z Anną, chociaż ma świadomość, iż nie jest to kobieta podobna do jego wcześniejszych partnerek, z którymi łączyły go skomplikowane relacje, bo potrzebował ich tylko by przeglądać się w ich oczach. Astrid, matka Daniele również jest postacią zagadkową. Roztrzepana, niekoniecznie żyjąca „tu i teraz” kobieta po sześćdziesiątce, która nigdy nie potrafiła ułożyć sobie życia. Skomplikowane relacje z ojcem, matką i siostrą rzutują na życie jej syna, który cierpi z powodu braku ojca. Pomiędzy matką a synem, skazanym tylko na siebie, wywiązuje się kompleks Edypa, który nie miał nigdy okazji zostać pozytywnie rozwiązanym, co nie wpłynęło pozytywnie na życie żadnego z nich i doprowadziło do znamiennego w skutkach nieporozumienia. Zarówno Daniel, jak i Astrid starają się znaleźć przyczynę upadku swojej relacji. Tytuł książki, reisefieber, to z języka niemieckiego „stan zdenerwowania przed podróżą”. Taka właśnie tytulatura jest to ze strony autora zabiegiem fascynującym – wyraża nie tylko zdenerwowanie przed podróżą, tą na inny kontynent śladem utraconej matki i przeszłości, wędrówką w głąb siebie, ale także zdenerwowanie przed samym sobą, jak i matką, prawdą o nich samych – bo nazwisko obojga bohaterów to właśnie „Reis”.Ciekawe, prawda?

Reisefieber to brutalnie prawdziwa opowieść o dojrzewaniu, braku zrozumienia i mierzeniu się z rodzinną traumą. Historia wędrówki, którą być może wielu z nas zmuszonych było - lub będzie - w swoim życiu odbyć.

Daniel, pracujący nad „nowoczesną powieścią” pisarz w średnim wieku zostaje poinformowany o śmierci swojej matki, z którą od kilku lat nie utrzymywał żadnego kontaktu. Mężczyzna opuszcza Nowy Jork i swoją partnerkę, Annę, i wyrusza do Paryża, by pozamykać pewne sprawy, których Astrid Reis przed odejściem z tego świata sama domknąć nie zdążyła. Podróż śladem matki i nigdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rok 1914. W podwarszawskim Brwinowie w rodzinie Winnych na świat przychodzą bliźniaczki – Ania i Mania. Obserwujemy ich dzieciństwo w odzyskującej niepodległość Polsce, pierwsze szkolne peryferie, nowo zawierane znajomości na długie lata a wreszcie i miłość, która podzieliła dwie tak bliskie sobie osoby.
Rok 1939. Wraz z początkiem II wojny światowej na świat przychodzą kolejne bliźniaczki – córki Mani. Przyglądamy się dalszym, wojennym losom bliźniaczek oraz ich dzieci, zastanawiając się, czy kolejne pokolenia poniosą konsekwencję wyborów i decyzji niektórych osób.
1971. W rodzinie Winnych trzecie pokolenie z rzędu rodzą się bliźniaczki. Ich życie jest szczęśliwe, jednak nie usłane różami. Wielokrotnie stają one przed trudnymi wyborami, mierząc się przy okazji z rodzinnymi sekretami sprzed lat.
Saga przeprowadza nas przez stuletnią historię rodzinny Winnych – od roku 1914 do czasów współczesnych...

O trylogii Ałbeny Grabowskiej słyszałam już jakiś czas temu, szczerze powiedziawszy nie zamierzałam jednak po nią sięgać. Wszystko zmieniło się niedawno, kiedy to w TVP rozpoczęła się emisja opartego na niej serialu o tym samym tytule. Wiele bliskich mi osób zachwycało się tę produkcją, ale ja pozostawałam nieugięta, mówiąc, że w zgodzie ze swoim zwyczajem najpierw chcę przeczytać książkę. Ochom i achom w stronę serialu nie było jednak końca, musiałam więc przyspieszyć lekturę tego dzieła.
Od kiedy pamiętam przepadam za sagami rodzinnymi, uwielbiam peryferie spokrewnionych ze sobą bohaterów i dzieje wielopokoleniowych rodzin. Książka mnie nie zawiodła i oferowała to, co spodziewałam się w niej znaleźć.

„Stulecie Winnych” to opowieść wykreowana naprawdę dobrze. Książka napisana jest ciekawie, momentami ciężko oderwać się od lektury. Fabuła nie raz mnie zaskoczyła, w większości przypadków pozytywnie. Styl Ałbeny Grabowskiej jest intrygujący, a niektóre zabiegi językowe potrafią podkreślić kunszt, którego autorce nie brakuje. Dopatrzyłam się jednak pewnych niedociągnięć – w zamieszczonym na końcu wydania drzewie genealogicznym daty urodzenia niektórych bohaterów nie zgadzają się z treścią książki.
Najbardziej wciągnął mnie drugi tom sagi, którego akcja była najbardziej dynamiczna. Fabuła tomu trzeciego w pewnym momencie nieco mi się dłużyła, jednak zakończenie przeszło moje oczekiwania, pozostawiając za sobą pewien smutek, a nawet tęsknotę...

„Stulecie Winnych” to ciepła, niezwykle realistyczna, słodka i gorzka zarazem historia rodziny. Rodziny, jakich w Polsce pewno wiele, na swój sposób jednak wyjątkowej. Historia, która ukazuje jak silne mogą być rodzinne więzi, jak wiele mogą przetrwać i znieść. Przypomina, jak ważna jest szczerość, ile zdziałać może zaufanie do drugiej osoby. Świadczy też o tym, że nie zawsze warto przedkładać czyjegoś dobro nad swoje, bo często cierpi na tym więcej osób, niżeli jest z powodu takiego poświęcenia szczęśliwych…

Rok 1914. W podwarszawskim Brwinowie w rodzinie Winnych na świat przychodzą bliźniaczki – Ania i Mania. Obserwujemy ich dzieciństwo w odzyskującej niepodległość Polsce, pierwsze szkolne peryferie, nowo zawierane znajomości na długie lata a wreszcie i miłość, która podzieliła dwie tak bliskie sobie osoby.
Rok 1939. Wraz z początkiem II wojny światowej na świat przychodzą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lata 60’ XIX wieku, miasteczko Concord w stanie Massachusetts, Stany Zjednoczone. Właśnie tutaj dorastają cztery siostry March – Meg, Jo, Beth i Amy. Każda z dziewcząt, obdarzona wyjątkowym talentem, przeżywa tam swoje radości i smutki. Wzrastają one w cnotach pod czułymi skrzydłami Marmisi, karmione nadzieją na jak najszybszy powrót Ojca, który służy jako kapelan na wojnie secesyjnej walcząc za Abrahamem Lincolnem i północnymi stanami o zniesienie niewolnictwa. Dziewczęta starają się sumiennie wykonywać swoje obowiązki, wykorzystywać każdy dzień i pracować nad swoimi wadami. W chwilach, w których nie zajmują się rozwijaniem swoich pasji wystawiają przedstawienia teatralne, poddają się literackim dysputom w Klubie Pickwicka bądź psocą wraz ze swoim sąsiadem, Lauriem. Tak radośnie płynie czas w domu March’ów, w którym najbardziej oczywistymi sprawami są oddanie, miłość i wzajemny szacunek.

Pierwszy raz powieść Louisy May Alcott została wydana w latach osiemdziesiątych XIX wieku, czyli na długo przed „Anią z Zielonego Wzgórza”, która w kręgach kultury europejskiej osiągnęła dużo większą popularność. Moje pierwsze spotkanie z siostrami March nastąpiło lata temu, gdy byłam w szkole podstawowej. Do dziś pamiętam stary egzemplarz „Małych kobietek” z biblioteki, z którego unosił się intensywny zapach perfum. Teraz postanowiłam odświeżyć lekturę tego klasyka, do czego skłonił mnie film, który w moim odczuciu również jest arcydziełem i miał niedawno swoją premierę na ekranach polskich kin.

Styl, w którym utrzymana jest powieść charakterystyczny jest dla pozycji z tamtego okresu. Sporą zasługę w dobrym odbiorze dzieła ma na pewno znakomite tłumaczenie, które stara się w przystępny sposób oddać ówczesne realia współczesnemu czytelnikowi. Wykreowany przez autorkę świat jest niesamowicie barwny i ciekawy, podobnie jak bohaterowie, niezwykle żywi i osobliwi.


Najstarsza z sióstr, Margaret, w chwili rozpoczęcia powieści ma 16 lat. Jest ułożoną dziewczynką, ceni sobie prawidłowe obyczaje i zawsze stara się być miła. Obdarzona wyjątkowym talentem aktorskim Meg nie chce jednak kontynuować przygody ze sceną i wybiera życie rodzinne i prowadzenie swego własnego Gołębnika. Obserwujemy ją jako dorastającą dziewczynę a potem młodą żonę i matkę, która z kochającym mężczyzną u boku stara się pogodzić z faktem, że prawdziwe życie nie opływa w takie luksusy, jakich oczekiwała i bohatersko stawia czoła zalążkom swojej próżności.

Rok młodsza od niej, 15 letnia Josephnie żałuje, iż nie urodziła się jako chłopiec, gdyż wtedy nic nie powstrzymałoby jej od wyruszenia na front. Posiada ogromny talent literacki, tworzy sztuki, wiersze, opowiadania i powieści. Stara się postępować właściwie i tak, jak wypada, jednak nie potrafi zrobić niczego wbrew sobie. Ciężko pracuje nad ujarzmieniem swojego porywczego temperamentu. Jo jest wyjątkowo roztrzepana i niezgrabna, nie brak jej jednak zaradności i nie sposób jej nie polubić. Po ciężkich próbach zgotowanych jej przez los wyrusza do Nowego Jorku by tam zarobić na życie swoją twórczością i otworzyć się na nowe doświadczenia.

Elizabeth poznajemy w wieku 13 lat. Jest to cicha i nieśmiała dziewczynka, zagłębiona bez reszty w swojej muzyce. Kocha grać na fortepianie i drobnymi gestami ubarwiać codzienność osób, które kocha. Jest dobrym duchem całego domostwa, ale też okolicy. Beth nie czyni wielkich planów na przyszłość i korzysta z każdej chwili, jaką dostaje od życia. Z pozoru stanowi tło, jednak tylko ona potrafi tak pięknie wyeksponować zalety i dobroć innych.

Nie ma chyba w Concord barwniejszej i rezolutniejszej postaci niż 12 letnia Amy Curtis March. Dziewczynka ta, z pozoru próżna ewoluuje na kartach powieści w poważna, świadomą swej wartości młodą kobietę. Amy to utalentowana artystka, która zjeździła pół Europy malując piękne pejzaże. Serce zawsze podpowiada jej jak postąpić, by postąpić właściwie. Szukała siebie na salonach całego świata, jednak wszystko, co było jej potrzebne do szczęścia odnalazła tuż za rogiem i jak nikt inny potrafiła to docenić.




„Małe kobietki” to powieść autobiograficzna. Sama autorka wychowywała się w posiadłości Orchard House właśnie w Concord, wraz ze swoimi trzema siostrami. Ona jest prototypem postaci Jo, a jej siostry - pozostałych bohaterek. Wiele poruszonych przez autorkę wątków miało swoje odbicie w realnych wydarzeniach z ich życia, jest więc ciekawym źródłem historycznym.
Była to pierwsza tego typu powieść, przeznaczona stricte dla dorastających dziewcząt. Książka niosła za sobą moralizatorskie, konserwatywne przesłanie, przedstawiające młodym kobietom w erze rosnącego kapitalizmu wartość pracy czy znaczenie predestynacji, ucząc zarazem dobrych manier i obycia w towarzystwie. To konserwatywne przesłanie może być dla odbiorcy nieco drażniące, książka uczy jednak wielu dobrych i wartościowych postaw jak pomoc drugiemu człowiekowi, bezwarunkowa miłość czy podążanie za własnymi marzeniami.


Urocza, ciepła, niekiedy przejmująca i wartościowa opowieść o dorastaniu, uczeniu się życia i przyjmowaniu go takim, jakim jest nam dane. Pozycja która pocieszy, czasem zasmuci, bezsprzecznie jednak warta jest poznania. Dobra lektura na jesienne wieczory, dobra również, by ją sobie dawkować. Ciekawa propozycja nie tylko dla małych kobietek, ale też tych nieco starszych jak i już dojrzałych. Idealna dla adeptów starego stylu, jednak tym preferującym współczesny również powinna przypaść do gustu.

Lata 60’ XIX wieku, miasteczko Concord w stanie Massachusetts, Stany Zjednoczone. Właśnie tutaj dorastają cztery siostry March – Meg, Jo, Beth i Amy. Każda z dziewcząt, obdarzona wyjątkowym talentem, przeżywa tam swoje radości i smutki. Wzrastają one w cnotach pod czułymi skrzydłami Marmisi, karmione nadzieją na jak najszybszy powrót Ojca, który służy jako kapelan na wojnie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek Annie Barrows, Mary Ann Shaffer
Ocena 7,4
Stowarzyszenie... Annie Barrows, Mary...

Na półkach:

Rok 1946. Juliet Ashton to młoda, angielska pisarka, która na koncie ma wydanie kiepsko sprzedającej się biografii Anne Brönte, a w czasie wojny pod pseudonimem publikowała pokrzepiające, dowcipne eseje. Kobieta próbuje ułożyć sobie życia oraz napisać nową powieść, tym razem poważną, już pod swoim nazwiskiem. Wiedzie spokojne życie w Londynie, otoczona swymi ukochanymi książkami. Pewnego dnia otrzymuje pewien list, który na zawsze ma odmienić jej życie, mimo że ta jeszcze o tym nie wie.
Podczas niemieckiej okupacji na angielskiej wyspie Guernsey grupka lokalnych mieszkańców, by ukryć swoje nielegalne zgromadzenie i konsumpcję pieczonego prosięcia, zakłada Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Cotygodniowe spotkania Stowarzyszenia o tej - jakże nietuzinkowej - nazwie i niezwykła moc literatury niespodziewanie stają się dla mieszkańców ostoją. Właśnie dzięki temu przedsięwzięciu, w ręce farmera i hodowcy świń, Dawseya Ademsa trafia egzemplarz książki Charlesa Lamba, należący niegdyś do Juliet, która niestety musiała go sprzedać. Po wojnie Dawsey pisze list na podany w książce londyński adres niejakiej Juliet Ashton, by ta podała mu namiary księgarni wysyłkowej w Londynie, by pan Adams mógł zgłębić dorobek twórczy Lamba. I tutaj swój początek ma ta wyjątkowa historia…
Juliet, Dawsey oraz inni członkowie Stowarzyszenia wymieniają korespondencję, z której kobieta dowiaduje się o okupacyjnych losach wyspy, poznaje historię życia pozostałych członków oraz bohaterską postać Elizbeth McKenny, która wydaje się być spoiwem całej historii.

Pozycja ta, o jakże długim tytule zwróciła moją uwagę jakoś przed rokiem, kiedy zobaczyłam jej filmową adaptację produkcji Netflixa. Także od czasów dziecięcych, kiedy to wieczorami namiętnie kartkowałam atlas świata, w pamięci miałam małą wysepkę „pod Anglią” której nazwy nie potrafiłam wtedy wymówić, a która stała się sercem pewnej opowieści.
Niestety, w tym wypadku to ekranizację obejrzałam przed zapoznaniem się z książką, chociaż robić tak nie zwykłam. Ani jednego, ani drugiego bynajmniej nie żałuję.
„Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” to w istocie opowieść niezwykle krzepiąca. Ciekawie wykreowani bohaterowie i ich często przezabawne losy potrafią niejednokrotnie podnieść na duchu. Mamy tutaj do czynienia z wieloma różnorodnymi typami postaci, a każda z nich jest niebywale oryginalna, jednak wszystkich łączą literackie zainteresowania i pasja. Ogromna radość z książek i umiłowanie zapisanych stronic i wzajemnej wymiany opinii aż bije z kartek tej książki. Czyż to nie brzmi zachęcająco?

Jest to powieść epistolarna, a ten rodzaj powieści szczerze ubóstwiam, ubolewając ogromnie nad tym, że dzisiaj listów już tak często się nie wysyła. Przeczytałam ją jednym tchem i żałuję, że zrobiłam to tak szybko, nie dawkując jej sobie i nie delektując się treścią. Tak jak literatura krzepiącą była dla bohaterów, tak książka ta była dla mnie.
Język jest ciekawy i prosty w odbiorze. Stylizacja listów jest jednak, niestety, nie do końca udana – wielu bohaterów posługuje się często językiem zbyt współczesnym, jak na lata czterdzieste przystało, przynajmniej w moim odczuciu i doświadczeniu po styczności ze źródłami z tego czasu. Realia historyczne, mimo wszelkich starań, również nie zostały oddane do końca realistycznie, gdyż, co bardzo swoją drogą mnie rozbawiło, ośmielę się stwierdzić, że przykładowo poczta w powojennej Anglii i na Wyspach Normandzkich działała o wiele sprawniej niż nasza obecnie, w XXI wieku. Wszystko to jednak autorkom wybaczam, gdyż wiem, że to jedynie powieść, nie wiarygodne źródło historyczne, i ich stylizacja ciekawego pomysłu na powieść, który, nie ukrywam, bardzo mi się spodobał.

„Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” to w mojej opinii pozycja, z którą zapoznać się naprawdę warto. Nie tylko, ciut może naiwnie, przywraca ona wiarę w ludzkość, ale ukazuje też ogromną, ocalającą moc literatury. Literatury, która jednoczy, która krzepi, niesie pociechę, ale też otwiera serce na drugiego człowieka i bagaż jego doświadczeń. Przeczytaj, a sam zobaczysz...a nawet poznasz recepturę na pewien Placek!

Rok 1946. Juliet Ashton to młoda, angielska pisarka, która na koncie ma wydanie kiepsko sprzedającej się biografii Anne Brönte, a w czasie wojny pod pseudonimem publikowała pokrzepiające, dowcipne eseje. Kobieta próbuje ułożyć sobie życia oraz napisać nową powieść, tym razem poważną, już pod swoim nazwiskiem. Wiedzie spokojne życie w Londynie, otoczona swymi ukochanymi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 41 dni nadziei Susea McGearhart, Tami Oldham Ashcraft
Ocena 6,1
41 dni nadziei Susea McGearhart, T...

Na półkach:

Tami to młoda i żywiołowa Amerykanka, które swoje miejsce na ziemi odnalazła na pokładzie statku. Richard, nieco starszy od niej Anglik na otwartym morzu czy za sterem jachtu czuje się jak „ryba w wodzie”. Tych dwoje połączyło nie tylko wzajemne uczucie, ale też miłość do żeglugi. Na pokładzie jachtu docierają nawet w te najdalsze zakątki Ziemi. Wydawać by się mogło, że nic nie jest w stanie stanąć na drodze ku ich szczęściu. Pewnego dnia przyjmują zlecenie na odstawienie jachtu, tysiące mil morskich dalej. Wyruszają więc w podróż, która na zawsze odmieni ich losy…

Woda jest chyba moim ulubionym żywiołem, jako jedyny spośród nich nie wzbudza we mnie strachu. Lubię pływać, eksplorować morskie dno, wszelkiego rodzaju rejsy wzbudzają mój ogromny zachwyt a patent żeglarski od kilku już lat jest moim nie spełnionym marzeniem. Kiedy tylko zobaczyłam tę książkę, a nawet dowiedziałam się, że została zekranizowana i to z tak znakomitą obsadą, wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała ją przeczytać!
Książka opowiada o znamiennej w skutkach wyprawie pary żeglarzy, która przez sztorm i siłę żywiołu zmienia się w prawdziwą tragedię. Treść książki to przegląd ludzkich stanów i zachowań wobec tak nieobliczalnych okoliczności. Podczas lektury, dzięki licznym fragmentom wspomnień, mamy też okazję poznać całą historię znajomości pary i wiele faktów z ich wcześniejszego życia.

Jeżeli chodzi o styl, to muszę przyznać, że nie jest on najlepszy. Książki nie czytało się źle, wręcz przeciwnie – dosyć szybko i sprawnie, warstwa literacka odbiega jednak od ideału. Niektóre wątki pojawiały się ni stąd, ni zowąd, bez wcześniejszego osadzenia. Podobnie jak ciężko było połapać się w przeskokach fabularnych pomiędzy teraźniejszością a wspomnieniami z przeszłości. Zdaję sobie jednak sprawę, że autorka nie jest pisarką, a książka to nie powieść, a luźny zapis jej wspomnień, więc starałam się przymknąć na ten fakt oko.

,,41 dni nadziei” to opowieść niezwykle przejmująca, oddająca nawet te skrajne emocje targające człowiekiem, który znalazł się w niewyobrażalnie trudnej sytuacji. To książka, która może pomóc rozprawić się z niektórymi emocjami, które wbrew pozorom towarzyszą nam w codzienności. Nie jest to pozycja dla każdego, ale myślę, iż warta jest zapoznania. Prawdopodobnie mało kto z nas znajdzie się kiedyś w tak trudnej, przerażającej sytuacji, Może jednak warto pomyśleć...co by było gdyby…

Tami to młoda i żywiołowa Amerykanka, które swoje miejsce na ziemi odnalazła na pokładzie statku. Richard, nieco starszy od niej Anglik na otwartym morzu czy za sterem jachtu czuje się jak „ryba w wodzie”. Tych dwoje połączyło nie tylko wzajemne uczucie, ale też miłość do żeglugi. Na pokładzie jachtu docierają nawet w te najdalsze zakątki Ziemi. Wydawać by się mogło, że nic...

więcej Pokaż mimo to