-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2020-08-04
Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie wszyscy jednak są zadowoleni z nowego ładu, który wprowadził Atryda. Stare ośrodki władzy - Bene Gesserit, Gildia Kosmiczna i Bene Tleilax - zawiązują spisek mający doprowadzić nowego Imperatora do upadku.
„Mesjasz Diuny” to drugi tom kultowego cyklu science fiction Kroniki Diuny, który zdobył zapewne wszystkie możliwe nagrody i podbił serca czytelników na całym świecie. Ja również znalazłam się pod urokiem Diuny, dlatego bez większej przerwy, zaraz po skończeniu pierwszego tomu serii zabrałam się za kontynuację. Gdy przyszedł do mnie „Mesjasz Diuny”, nie ukrywam, byłam zaskoczona, gdyż książka liczy sobie niecałe trzysta stron, a tym samym jest o ponad połowę krótsza od pierwszej części. Mamy do czynienia również z dużym przeskokiem w czasie. „Diuna” zakończyła się w momencie, gdy Paul zdobył tron, natomiast akcja „Mesjasza Diuny” toczy się dwanaście lat później, gdy Paul już od dawna jest Imperatorem.
Pomimo mojego zapału i wielu chęci „Mesjasz Diuny” w przeciwieństwie do poprzedniego tomu, od samego początku szedł mi dość opornie. Przez pierwszą połowę książki nic się nie dzieje, a raczej dzieje się, chociaż więcej jest samego mówienia, o tym, co się wydarzy niż samej akcji. Brak tutaj przygód na pustyni, których doświadczyliśmy w poprzednim tomie, mamy natomiast więcej polityki i dworskich intryg. Druga połowa książki to jednak całkiem inna sprawa. Akcja nabiera tempa, a atmosfera się zagęszcza. Autor do samego końca buduje napięcie, które osiąga kulminacyjny punkt w łamiącym serce finale. Spodziewałam się takiego zakończenia, jednak nie zmienia to faktu, że bardzo je przeżyłam.
Paul jest jedną z najbardziej interesujących i jednocześnie najbardziej tragicznych postaci, z jakimi miałam styczność w literaturze. Posiada on dar, który jest tak samo błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Paul zna swoją przyszłość, a raczej wiele możliwości swojej przeszłości i choć wie, jak tragiczny los go czeka, musi wytrwale podążać w obranym kierunku. To w głównej mierze jego postać sprawia, że ta książka jest tak bardzo wypełniona smutkiem. Na każdej stronie praktycznie odczuwa się to poczucie beznadziei i bezsilności, które wynika z braku możliwości wpłynięcia na własny los.
„Mesjasz Diuny” pomimo niezbyt porywającego początku trzyma poziom i zachwyca nie mniej niż pierwszy tom. Trudno nie dać się oczarować tej powieści, bo choć wartkiej akcji nie ma w niej za wiele, to jednak budzi ona w czytelniku całą gamę emocji. Po zakończeniu, jakie zaserwował nam autor, nie mogę się już doczekać, aż w moje ręce wpadnie kolejny tom tego niesamowitego cyklu. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Franka Herberta, to gorąco zachęcam was do sięgnięcia po „Diunę” i ofiarowania jej szansy, by skradła wasze serca, tak, jak to się stało w moim przypadku.
https://someculturewithme.blogspot.com/
Minęło dwanaście lat, odkąd Fremeni pod dowództwem Paula Maud’Diba pokonali połączone siły Harkonnenów i imperialnych sardaukarów. Paul poślubił księżniczkę Irulanę i zasiadł na tronie Imperium. Pustynna Arrakis, zwana inaczej Diuną stała się sercem wszechświata i siedzibą Paula. To z niej Imperator sprawuje swoje rządy i wydaje poprzedzone wizjami przyszłości rozkazy. Nie...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła. Do tej pory wszystkie książki z tego uniwersum były wydawane w twardej oprawie, w tym roku jednak wydawnictwo Rebis zrobiło nam niespodziankę i postanowiło wydać poprawione wydanie Kronik w całkiem nowych, miękkich okładkach. Stwierdziłam więc, że to idealny moment bym sama zapoznała się z pierwszym tomem i odkryła sekret fenomenu tej serii. Wiązałam z „Diuną” wielkie nadzieje, jednak w żadnym wypadku nie spodziewałam się, jak wspaniała przygoda mnie czeka.
Arrakis, zwana inaczej Diuną, to jedyne we wszechświecie źródło melanżu, przyprawy przedłużającej życie. Z rozkazu Padyszacha Imperatora planeta trafia w ręce rodu Atrydów, będącego zaciekłym wrogiem Harkonnenów, którzy do tej pory władali Diuną. Zwycięstwo księcia Leto Atrydy jest jednak pozorne, gdyż przejęcie planety zostało ukartowane. Kiedy spisek wychodzi na jaw, czoła połączonym siłom Imperium i Harkonnenów stawia dziedzic Atrydów Paul. Zdobywa on pozycję pośród rdzennych mieszkańców planety i z ich pomocą sięga po imperialny tron.
Choć o „Diunie” słyszałam już wielokrotnie na przestrzeni lat, to jednak nie widziałam o niej zbyt wiele, zanim po nią nie sięgnęłam. Miałam świadomość, że jest taka książka, że jest to klasyk z gatunku science fiction, ale jednak nie znałam żadnych szczegółów dotyczących fabuły. Dopiero kiedy zdecydowałam, że teraz chcę zapoznać się z „Diuną”, przeczytałam opis i zorientowałam się, o czym tak właściwie ta książka opowiada. Oczywiście, to tylko bardziej zachęciło mnie do jej lektury, bo nie ukrywam, że walka o tron, spiski i polityka, to zdecydowanie moje klimaty.
„Diuna” jest książką specyficzną, żeby nie napisać dziwną. Na pewno nie jest to klasyczna powieść science fiction, nie znaczy to jednak, że jest zła czy gorsza, ale po prostu inna i uważam, że częściowo właśnie w tej inności leży cały jej urok. Książka liczy sobie ponad siedemset stron i choć wiele się w niej dzieje, to jednak akcja nie pędzi w zawrotnym tempie. Autor ma w zwyczaju również bardzo wiele pomijać i robić przeskoki w czasie. Akcja książki rozpoczyna się na rodzinnej planecie Paula i dopiero potem przenosi na Diunę, jednak nie mamy opisu podróży, jesteśmy na jednej planecie i kilka stron później przenosimy się na drugą. W tym zakresie „Diuna” przypomina bardzo sztukę teatralną, bohaterowie wchodzą w odpowiednim momencie, odgrywają swoje role, po czym przechodzimy do następnej sceny, a wszystko, to, co dzieje się pomiędzy jest pomijane. Może się to wydawać trochę sztywne i denerwujące, ale w rzeczywistości ten sposób działa i mi osobiście nie przeszkadzał.
Frank Herbert wykreował uniwersum Diuny z ogromnym rozmachem. W przyszłości, gdy Ziemia jest już wspomnieniem, ludzkość skolonizowała wiele planet Galaktyki. Padyszach Imperator dzierży w swoich dłoniach największą władzę, natomiast Wysokie Rody nieustannie toczą walkę w celu zwiększenia swoich wpływów. W takim oto świecie, w samym sercu galaktycznej zawieruchy, pojawia się postać młodego Paula Atrydy, zaledwie piętnastoletniego chłopca, który ma odmienić przyszłość Imperium. Trafia on na planetę Arrakis, która pomimo źródeł melanżu, czyli ogromnego bogactwa, sama w sobie jest bardzo niegościnna. Jej powierzchnię pokrywają pustynie, co sprawia, że obok melanżu największą na niej wartość ma woda. Autor bardzo ciekawie opisał sposób, w jaki mieszkańcy planety pozyskują i oszczędzają wodę, co nie jest wcale takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać. W książce pojawia się też wiele dziwnych nazw, które Herbert nie zawsze tłumaczy, na szczęście na końcu książki znajduje się słowniczek, do którego naprawdę warto zaglądać, bo nie zawsze można się samemu wszystkiego domyślić z kontekstu.
Paul jest niezwykłą postacią, gdyż oprócz bycia dziedzicem jednego z najznamienitszy rodów, posiada również dar spoglądania w przyszłość. Jego umiejętność jest opisana bardzo dokładnie, Paul nie widzi tego, co się na pewno wydarzy, ale dostrzega wiele różnych scenariuszy przyszłości, gdyż jedna najmniejsza decyzja jest w stanie zmienić bieg wydarzeń. Choć ma on tylko piętnaście lat, to jednak zachowuje się jak osoba o wiele starsza, gdyż ze względu na trudną sytuację i status dziedzica rodu musiał szybko dorosnąć.
„Diuna” to książka, która mnie oczarowała, choć wcale się tego nie spodziewałam. Jestem pod wrażeniem świata wykreowanego przez Herberta, bo choć na początku wydaje się on niemożliwy do pojęcia z czasem czytelnik coraz bardziej się w niego zagłębia i coraz lepiej go rozumie. Za niesamowity uważam również styl autora, który jest jedyny w swoim rodzaju. To jak Herbert operuje słowem pisanym, jest naprawdę godne podziwu i nie dziwię się, że za tę powieść otrzymał wiele prestiżowych nagród. Niestety wiem jednak, że „Diuna” nie wszystkim przypadnie do gustu. Niektórym może nie spodobać się właśnie jej teatralność albo szczególny styl pisania Herberta, inni mogą natomiast uznać, że nie chcą pchać się w tak skomplikowany świat. Uważam jednak, że warto dać Diunie szansę i przekonać się samemu, czy trafia ona w nasze gusta. Ja jestem zachwycona i zamierzam, jak najszybciej sięgnąć po kolejne tomy tego cyklu.
https://someculturewithme.blogspot.com/
„Diuna” to książka, którą w mniejszym bądź większym stopniu zna każdy, gdyż stała się już ona klasykiem literatury science fiction. Jest to pierwszy tom cyklu Kroniki Diuny autorstwa Franka Herberta, który moim zdaniem pomimo upływu czasu nie traci na popularności, a przeciwnie, nawet i zyskuje, gdyż w tym roku ma ukazać się całkiem nowa ekranizacja tego niezwykłego dzieła....
więcej mniej Pokaż mimo to
„Strażnik ognia” to już dziesiąty tom serii Wojny Wikingów, co oznacza, że historia Uhtreda z Bebbanburga powoli zbliża się do końca. Nie jest to jednak ostatnia odsłona jego przygód, gdyż przed nami jeszcze przynajmniej dwa kolejne tomy. Seria ma się więc dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że więcej mamy już za sobą niż przed sobą. Ten tom, choć nie powiedziałabym, że najlepszy, jest jednak bardzo ważny ze względu na wydarzenia, które rozgrywają się na jego kartach.
Uhtred po latach walk, wojen i bitew, w końcu wyrusza odbić Bebbanburg z rąk swojego kuzyna. Nareszcie ma zawalczyć o ziemie, które dawno temu zostały mu odebrane, a o których nigdy nie zapomniał. Oczywiście, w życiu Uhtreda nigdy nic nie szło po jego myśli i tym razem również pojawiają się przeciwności, które musi pokonać. Uhtred oprócz tego, że jest lojalny i honorowy, jest także niezwykle uparty. Jest to cecha godna podziwu, ponieważ nasz bohater nigdy się nie poddaje i dąży do wyznaczonych celów. W tym przypadku nie jest inaczej. Czekaliśmy dziesięć tomów na to, co wydarzyło się w Strażniku ognia, jednak w końcu się doczekaliśmy i nie będę ukrywać, że było warto.
„Strażnik ognia” w porównaniu do kilku poprzednich tomów z tej serii jest moim zdaniem spokojniejszy, choć dzieje się równie wiele i na pewno nie można narzekać na nudę. Podoba mi się zróżnicowanie tej serii, ponieważ dzięki temu autor uniknął monotonii. Nie można też zapomnieć, że Uhtred nigdy nie miał łatwego życia, dlatego dobrze od czasu do czasu zobaczyć, że jednak coś mu się udaje. Bardzo podziwiam Bernarda Cornwella za jego pomysłowość, zdolność do planowania i niesamowity styl, bo nie oszukujmy się, napisanie tak długiej serii na pewno nie jest łatwe, a zrobienie tego w taki sposób, żeby czytelnik nie tracił zainteresowania, to już prawdziwa sztuka.
„Strażnik ognia” to kolejny dobry tom, który trzyma poziom wyznaczony na samym początku przez autora. Wiem, że się powtarzam, ale naprawdę ciężko napisać coś nowego, kiedy omawia się dziesiąty tom serii i nie chce się zdradzić zbyt wiele. Najważniejsze jest jednak to, że ta seria przez ostatnie kilka miesięcy stała się dla mnie niezwykle ważna i trafiła na półkę z ulubionymi powieściami historycznymi. Jestem pewna, że zostanie ze mną na dłużej i jeszcze nie raz do niej wrócę. Oczywiście czekam na kolejne tomy, gdyż jestem bardzo ciekawa, czym jeszcze autor zdoła nas zaskoczyć.
„Strażnik ognia” to już dziesiąty tom serii Wojny Wikingów, co oznacza, że historia Uhtreda z Bebbanburga powoli zbliża się do końca. Nie jest to jednak ostatnia odsłona jego przygód, gdyż przed nami jeszcze przynajmniej dwa kolejne tomy. Seria ma się więc dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że więcej mamy już za sobą niż przed sobą. Ten tom, choć nie powiedziałabym, że...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Wojownicy burzy” to już dziewiąty tom z serii Wojny wikingów Bernarda Cornwella. Uhtred jest już sędziwym człowiekiem, jednak w żadnym wypadku nie ma zamiaru zwolnić i pozwolić sobie na odpoczynek. Nadal wojuje, nawet jeśli teraz jego bonią częściej są słowa i umysł niż miecz. Można by pomyśleć, że Uhtred zawsze wygrywa i nigdy nie poniósł porażki. Nie jest to jednak prawda, on też miał swoje lepsze i gorsze chwile, jednak nigdy się nie poddawał i szedł naprzód. Tym razem na jego drodze staje Ragnall Ivarson, który przewodzi sprzymierzonym siłom Norwegów, Duńczyków oraz Irlandczyków i pragnie objąć we władanie całą Brytanię, a osobą, która musi go powstrzymać jest oczywiście Uhtred.
Ciężko mi uwierzyć, że mam już za sobą dziewiąty tom Wojen wikingów. Jeszcze kilka miesięcy temu dopiero zaczynałam swoją przygodę z tą serią, zostałam nią oczarowana i zapałałam ogromną sympatią do Uhtreda, który z czasem stał się jednym z moich ulubionych bohaterów literackich. Niestety życie nigdy nie było dla niego łaskawe i jestem przekonana, że nie zmieni się to do samego końca. Autor lubi rzucać naszemu bohaterowi kłody pod nogi, dlatego właśnie tak bardzo go podziwiam. Uhtred jest mężczyzną, który postępuje zgodnie ze swoimi przekonaniami, jest niezwykle odważny i honorowy. W tym tomie przewaga nie znajduje się po jego stronie, a mimo to Uhtred zawsze ma jakiś pomysł, coś, czym może zaskoczyć i zadziwić, a także wybrnąć z ciężkiej sytuacji.
Na przestrzeni tych dziewięciu tomów zdarzały się części bardziej lub mniej wypełnione akcją. „Wojownicy burzy” zdecydowanie należą do tej pierwszej grupy. Mamy dynamiczną akcję, jej zaskakujące zwroty oraz wiele potyczek i bitew, czyli coś, co lubię w tej serii najbardziej. Autor opisuje wszystko w tak realistyczny sposób, że bez trudu można się poczuć, jakby rzeczywiście przebywało się na polu bitwy. Nie ma co ukrywać, że ten tom utrzymuje poziom poprzednich bez żadnych problemów. Mój zapał pomimo setek stron i godzin spędzonych w towarzystwie Uhtread nie maleje, a może nawet wzrasta, ze względu na zbliżający się powoli koniec, na który nie jestem jeszcze gotowa.
Początkowo mieliśmy otrzymać dziesięć tomów tej serii, jednak wydawnictwo postanowiło wydać jeszcze kolejne dwa i wydaje mi się, że autor również nie pożegnał się jeszcze definitywnie z tą historią, więc możemy oczekiwać kolejnych przygód mężnego Uhtreda z Bebbanburga. Jestem bardzo ciekawa, czego jeszcze możemy się spodziewać i oczywiście, jak ostatecznie skończy się cała ta seria, bo na razie ciężko mi to sobie wyobrazić. Wiem, że pisałam już to wielokrotnie, ale naprawdę trudno nie zachwalać tak wyjątkowej serii, dlatego, jeśli jaszcze jakimś cudem jej nie znacie, jak najszybciej to nadróbcie, bo naprawdę warto.
„Wojownicy burzy” to już dziewiąty tom z serii Wojny wikingów Bernarda Cornwella. Uhtred jest już sędziwym człowiekiem, jednak w żadnym wypadku nie ma zamiaru zwolnić i pozwolić sobie na odpoczynek. Nadal wojuje, nawet jeśli teraz jego bonią częściej są słowa i umysł niż miecz. Można by pomyśleć, że Uhtred zawsze wygrywa i nigdy nie poniósł porażki. Nie jest to jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Pusty tron” to kolejna, już ósma odsłona przygód walecznego Uhtreda z Bebbanburga. Mogłoby się wydawać, że mając do czynienia z tak długą serią, jak Wojny Wikingów można w pewnym momencie poczuć znużenie i zniechęcenie do dalszej lektury. Nic bardziej mylnego, Bernard Cornwell nadal zaskakuje, nadal potrafi przyciągnąć uwagę czytelnik i sprawić, by ten śledził losy Uhtreda z zapartym tchem.
Mamy rok 911. Władca Mercji Aethelred umiera, nie pozostawiając po sobie prawowitego następcy. W tej sytuacji o sukcesji ma zadecydować witan. Zdaniem Uhtreda, który bierze udział w obradach, na tronie powinna zasiąść Aethelflaed – córka Alfreda Wielkiego, siostra króla Wessexu Edwarda i wdowa po Aethelredzie, której nieobce jest sprawowanie władzy, a także gotowość do ruszenia w bój. Czy jednak sascy wojownicy zaakceptują kobietę jako przywódcę?
„Pusty tron” różni się od poprzednich tomów. Zawiera w sobie wszystko to, co w Wojnach Wikingów najlepsze, a jednocześnie wprowadza powiew świeżości. W każdej książce z tej serii został poruszony jakiś inny temat, wokół którego kręciła się akcja. W tym tomie autor skupia się na sytuacji kobiet. Nie jest bowiem tajemnicą, że w tamtych czasach nie miały one łatwo. O ile nisko urodzone kobiety mogły mieć niewielki wpływ na to, kogo poślubią, to jednak te wywodzące się z zamożnych i szlacheckich rodzin nie mogły decydować praktycznie o niczym. Były traktowane jak towar, miały służyć głównie zawiązywaniu nowych sojuszy i podtrzymywaniu już istniejących. Aethelflaed jest jednak inteligentna i odważna, a także powszechnie uwielbiana i szanowana. Ma głowę na karku i nie brak jej sprytu, a to, że ma po swojej stronie Uhtreda działa tylko na jej korzyść. Od początku to właśnie ona o wiele lepiej niż jej zmarły mąż nadawała się na władczynie Mercji, ludzie jednak nie potrafili przyjąć tego do wiadomości ze względu na jej płeć.
Uhtred ma już swoje lata, jednak to nie zmienia faktu, że nadal budzi podziw i szacunek. W tym tomie ponownie zagłębiamy się w wątek dotyczący jego rodziny. Obserwujemy jego relacje z wchodzącymi w dorosłość dziećmi. Widać, że to córka, a nie syn wdała się w ojca. Stiorra jest bowiem inteligentna, odważna i płonie w niej ten sam ogień, co w Uhtredzie. Mężczyzna bardzo kocha wszystkie swoje dzieci, choć wie, że nie zawsze był dla nich dobrym ojcem, szczególnie w czasie ich dzieciństwa, gdy brał udział w bitwach i często był nieobecny. Choć minęło już tak wiele czasu Uhtred nadal się zmienia. Nadal uczy się na swoich błędach, rozmyśla także o przeszłości i swoim życiu. Dopiero teraz, po setkach, a właściwie tysiącach stron, widać, że każde wydarzenie w jego życiu miało na niego większy bądź mniejszy wpływ.
„Pusty tron” to kolejny świetny tom w serii Wojny Wikingów. Może nie jest on tak emocjonujący, jak poprzednie, mniej w nim moich ukochanych scen batalistycznych, ale jednak nadal jest to porządna książka, która dostarcza sporą dawkę historii i rozrywki w jednym. Ta część jest spokojniejsza, ale mam nadzieję, że to tylko cisza przed burzą, szczególnie że kolejny tom nosi właśnie tytuł „Wojownicy burzy” i Cornwell już niedługo powrócić z czymś przełomowym.
„Pusty tron” to kolejna, już ósma odsłona przygód walecznego Uhtreda z Bebbanburga. Mogłoby się wydawać, że mając do czynienia z tak długą serią, jak Wojny Wikingów można w pewnym momencie poczuć znużenie i zniechęcenie do dalszej lektury. Nic bardziej mylnego, Bernard Cornwell nadal zaskakuje, nadal potrafi przyciągnąć uwagę czytelnik i sprawić, by ten śledził...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ojciec Mirjem jest lichwiarzem, jednak jego łagodny charakter i brak stanowczości sprawiają, że nie radzi sobie w tym zawodzie, a jego rodzina żyje w biedzie. Kiedy matka dziewczyny zaczyna chorować, Mirjem decyduje się przejąć rodzinny interes. Stanowcza i nieprzejednana, skutecznie egzekwuje wszystkie długi. Kiedy dziadek przekazuje jej sześć srebrnych kopiejek, dziewczyna oddaje dług w złocie. Wkrótce w okolicy rozchodzi się wieść o młodej lichwiarce, która potrafi zmieniać srebro w złoto. Dla Mirjem okazuje się to jednak przekleństwem, gdyż dziewczyna zwraca uwagę króla Starzyków – tajemniczych, lodowych istot, posiadających niezwykłe moce, które wzbudzają strach wśród śmiertelników.
Naomi Novik to autorka, której twórczość miałam okazję poznać cztery lata temu za sprawą jej książki „Wybrana”. Powieść ta zrobiła na mnie naprawdę ogromna wrażenie, oczarował mnie nie tylko styl autorki, ale przede wszystkim pomysł na fabułę i sposób, w jaki Naomi Novik ją poprowadziła. Kiedy więc usłyszałam o „Mocy srebra”, wiedziałam, że prędzej czy później ta książka trafi w moje ręce.
„Moc srebra” ma do zaoferowania o wiele więcej, niż może się na początku wydawać. Opis tej książki jest tak naprawę tylko wierzchołkiem góry lodowej. Zaczynając ją, na pewno nie spodziewałam się, że rozwinie się ona w taki, a nie inny sposób. Mirjem zdecydowanie gra pierwsze skrzypce w tej powieści, jednak oprócz niej pojawiają się także dwie inne bohaterki, które odgrywają ogromne role w tej historii. Pierwszą z nich jest Wanda, która zaczyna pomagać Mirjem w gospodarstwie, aby odpracować dług zaciągnięty przez jej ojca. Drugą dziewczyną jest Irina, córka księcia, niezbyt urodziwa, którą ojciec uważa za bezużyteczną, do czasu aż przy pomocy magii Starzyków udaje jej się zwrócić uwagę cara. Choć miałam wiele przypuszczeń i teorii, to jednak z pewnością nie przewidziałam, że ta książka potoczy się w takim, a nie innym kierunku. Mamy w niej bowiem do czynienia, można by rzec, z walką zła ze złem, a przynajmniej o tym przekonane są nasze bohaterki.
Wydarzenia opisane w książce obserwujemy z kilku punktów widzenia, a dokładnie z sześciu. Na początku nie mamy jednak o tym pojęcia, gdyż są one wprowadzane stopniowo. Najwięcej do powiedzenia ma oczywiście Mirjem, potem do głosu dochodzi również Wanda i Irina. Trzy kolejne postacie to osoby z bliskiego otoczenia naszych bohaterek, jednak nie będę zdradzać ich tożsamości, bo nie chcę wam psuć przyjemności z czytania. Dzięki tak dużej liczbie punktów widzenia, mamy okazję obserwować akcję w kilku miejscach jednocześnie. Nasi bohaterowie bardzo różnią się od siebie, nie tylko wiekiem, ale i wychowaniem, dlatego każdy z nich ma do powiedzenia coś innego o zaistniałej sytuacji i inaczej się na nią zapatruje.
Uwielbiam styl pisania Naomi Novik, która nadaje swoim powieściom iście bajkowy klimat. W przypadku „Wybranej” widać było wyraźnie, że autorka czerpała inspirację z polskich baśni i legend, również w „Mocy srebra” Naomi Novik nawiązuje do baśni, jednak tym razem do tych, napisanych przez braci Grimm. Zachwyca również magia w tej książce, która nie jest oczywista. Lud Starzyków jest niezwykle interesujący, a ich zamiłowanie do złota nie jest bezpodstawne. Wszystko w tej książce łączy się w spójną i kompletną całość, nic nie jest przypadkowe, każdy bohater ma swoje określone zadanie do wypełnienia.
„Moc srebra” to niesamowita, magiczna powieść, która oczarowała mnie od pierwszej strony. Podobnie jak Wybrana stała się ona jedną z moich ulubionych książek. Z niecierpliwością czekam na nową książkę Naomi Novik, a w międzyczasie może uda mi się zapoznać z jej cyklem Temeraire, o którym słyszałam wiele dobrego, jednak jeszcze nie nie miałam okazji po niego sięgnąć. Jeżeli jeszcze nie znacie tej autorki, to jak najszybciej sięgajcie po „Moc srebra” lub „Wybraną”, a na pewno nie pożałujecie.
https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/moc-srebra.html
Ojciec Mirjem jest lichwiarzem, jednak jego łagodny charakter i brak stanowczości sprawiają, że nie radzi sobie w tym zawodzie, a jego rodzina żyje w biedzie. Kiedy matka dziewczyny zaczyna chorować, Mirjem decyduje się przejąć rodzinny interes. Stanowcza i nieprzejednana, skutecznie egzekwuje wszystkie długi. Kiedy dziadek przekazuje jej sześć srebrnych kopiejek,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Siedemnastoletnia Pam Hashford pracuje w karczmie należącej do członków Awangardy, czyli grupy najemników, których mieliśmy okazję poznać w poprzednim tomie. Dziewczyna jest już zmęczona nalewaniem piwa, ma dość słuchania pieśni o przygodach i niezwykłych dokonaniach sławnych grup. Kiedy w mieście pojawia się Baśń, której przewodzi Krwawa Róża, Pam wykorzystuje okazję i przyłącza się do grupy awanturników, zostając ich bardem. To właśnie przygoda, której Pam tak desperacko pragnęła. Ich wyprawa może się jednak zakończyć na dwa sposoby, zyskają wielką sławę lub stracą życie.
„Krwawa Róża” to drugi tom cyklu zapoczątkowanego książką „Królowie Wyldu”. Debiut Nicholasa Eamesa zrobił na mnie ogromne wrażenie, dlatego nie mogłam się doczekać, aż wrócę do wykreowanego przez niego świata. Akcja Krwawej Róży rozgrywa się sześć lat po wydarzaniach opisanych na kartach Królów Wyldu. W poprzednim tomie śledziliśmy losy Sagi, grupy, której przewodził Gabriel. W tym natomiast mamy do czynienia z Baśnią, grupą założoną przez jego córkę Rose.
„Krwawa Róża” bardzo różni się od „Królów Wyldu” i to pod wieloma względami. W poprzedniej części mieliśmy wyraźnie przedstawiony cel i wiedzieliśmy, dokąd zmierza akcja. W tej książce motyw podróży jest zarysowany o wiele subtelniej, do pewnego momentu nie mamy pojęcia, jak potoczy się akcja i czego możemy się spodziewać. Była to dla mnie miła odmiana, choć i tak ostatecznie wracamy do wątku zapoczątkowanego jeszcze w poprzednim tomie. W „Krwawej Róży”, tak jak można się było tego spodziewać, musimy zmierzyć się z konsekwencjami wydarzeń, które rozegrały się na ostatnich stronach „Królów Wyldu”. Właśnie dlatego w pewnym momencie ta książka nabiera powagi, a czytelnik może wyraźnie dostrzec, że gra toczy się tutaj o wiele większą stawkę, niż można by na początku przypuszczać.
W poprzednim tomie mieliśmy do czynienia z Sagą, grupą składającą się z pięciu dojrzałych mężczyzn, z których każdy był wyjątkowy i niepowtarzalny. Baśń różni się od nich, jednak również jest niesamowita na swój własny osobliwy sposób. Jej członkowie są wielowarstwowi, a ich charaktery bardzo złożone. Każdy z nich ma swoją własną historię, tajemnicę, która znacząco wpływa na nich samych i na fabułę. Pam, która gra pierwsze skrzypce w tej opowieści, dołączając do grupy, nie wie jeszcze za wiele o świecie i życiu. Podczas podróży bardzo dojrzewa, poznaje smak życia najemnika, wiele się uczy i dostrzega, jak kruche jest ludzkie życie.
Autor nie zawodzi i ponownie dostarcza nam sporą dawkę swojego specyficznego humoru. Nie szczędzi mocnych słów i zagmatwanych przekleństw, które jednak idealnie wpasowują się w klimat tej powieści. Nie brak również emocjonalnych scen, o wiele mocniejszych niż w poprzednim tomie, które całkowicie mną wstrząsnęły. Książki Eamesa mogą zarówno doprowadzić cię do śmiechu, jak i wycisnąć łzy z oczu.
„Krwawa Róża” to niesamowita książka, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Miałam nadzieję, że okaże się równie dobra, jak „Królowie Wyldu” i nie zawiodłam się. Wiem, że autor na razie ma w planach jeszcze jedną książkę w tej serii, która ma skupiać się na kolejnej grupie najemników, nie wiadomo jednak jeszcze, co to będzie za grupa i kto będzie do niej należeć. Na razie autor zdradził tylko, że akcja trzeciego tomu ma rozgrywać się czternaście lat po zakończeniu „Krwawej Róży”. Jestem więc bardzo ciekawa, co Nicholas Eames szykuje dla nas w kolejnej książce, której już nie mogę się doczekać.
https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/zyj-szybko-umieraj-modo.html
Siedemnastoletnia Pam Hashford pracuje w karczmie należącej do członków Awangardy, czyli grupy najemników, których mieliśmy okazję poznać w poprzednim tomie. Dziewczyna jest już zmęczona nalewaniem piwa, ma dość słuchania pieśni o przygodach i niezwykłych dokonaniach sławnych grup. Kiedy w mieście pojawia się Baśń, której przewodzi Krwawa Róża, Pam wykorzystuje okazję i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Clay Cooper był niegdyś członkiem Sagi – najsłynniejszej i najokrutniejszej grupy najemników w tej części Wyldu. Dni chwały jednak dawno przeminęły, drogi członków Sagi się rozeszły, a czas nie obszedł się z nimi łaskawie, mężczyźni zestarzeli się, przytyli i rozpili. To jednak jeszcze nie koniec ich historii. Pewnego dnia na progu swojego domu Clay zastaje dawnego przyjaciela i przywódcę grupy, Gabriela. Przychodzi on z desperacką prośbą o pomoc. Jego córka Rose jest uwięziona na drugim końcu świata, w mieście obleganym przez hordę potworów. Gabriel pragnie reaktywować grupę i ruszyć jej na pomoc. Nie wystarczy jednak tylko na nowo zebrać Sagę, trzeba również przedrzeć się przez Wyld, ogromny las, pełen potworów i różnych niebezpieczeństw, a na końcu stawić czoła hordzie oblegającej miasto.
„Królowie Wyldu” to książka, która przyciągnęła moją uwagę nie tylko za sprawą pięknej okładki, ale i interesującego opisu. Fantastyka jest moim ulubionym gatunkiem, więc nigdy nie odmawiam sobie sięgnięcia po nową, ciekawą pozycję. Warto wspomnieć, że „Królowie Wyldu” są debiutem literackim Nicholasa Eamesa i jednocześnie pierwszym tomem serii. Sięgając po tę książkę, na pewno nie spodziewałam się, że okaże się ona tak dobra i sprawi, że jak najszybciej będę chciała sięgnąć po kolejny tom.
Niedawno zauważyłam, że coraz częściej w książkach fantastycznych mamy do czynienia z brakiem dłuższego wstępu, który wprowadziłby nas w świat i zapoznał z bohaterami. O taki zabieg pokusił się również Nicholasa Eames, gdyż już na samym początku wrzuca nas w wir akcji, nie rozwija jej stopniowo, tylko od razu skupia się na głównym wątku powieści. W pierwszej połowie książki zajmujemy się ponownym zebraniem Sagi. Każdy z jej członków po wielu latach, które minęły od czasu jej rozwiązania, ułożył sobie jakoś życie i musi zająć się różnymi sprawami, zanim ponownie dołączy do grupy. Z każdym bohaterem łączy się więc oddzielny wątek, którym musimy się zająć, zanim ruszymy naprzód. Dopiero w drugiej połowie powieści ruszamy do miasta, w którym jest uwięziona Rose. Saga musi przebyć Wyld, który skrywa w zanadrzu wiele niespodzianek dla naszych bohaterów, a następnie stawić czoła hordzie.
Bohaterowie tej książki to naprawdę osobliwa gromada, która jednak podbiła moje serce od samego początku. Pierwsze skrzypce w tej powieści gra oczywiście Clay, który, choć najbardziej niepozorny z całej Sagi, jest jej kluczowym członkiem, który spaja całą grupę. Gabriel najlepsze lata ma już dawno za sobą, życie nie było dla niego łaskawe, jedyne co mu pozostało to jego córka, którą pragnie za wszelką cenę uratować. Korg jest czarownikiem, który żyje we własnym świecie, pragnie wynaleźć lekarstwo na nieuleczalną do tej pory chorobę, która przed laty odebrała mu męża. Następnie mamy Matrica, czyli najemnika, który został królem, jednak kontrolowanym i trzymanym w garści przez własną żonę. Za to Ganelon wszystkie te lata, które minęły od rozpadu grupy, spędził zamieniony w kamień, co miało być karą za zbrodnie, które popełnił. Członkowie Sagi nie mogą więc narzekać na nudę, a właściwie nigdy nie mogli, gdyż wielokrotnie podczas ich podróży wspominamy dawne dokonania tej sławnej niegdyś grupy najemników.
To za co uwielbiam tę książkę, to jej humor. Jest on nie tylko mocny, ale i bezpośredni. Autor z wielką zręcznością, właśnie za pomocą humoru rozbijał powagę różnych sytuacji. Mieliśmy wiele scen, które z podniosłych i poważnych, nagle zmieniały się w zabawne i rozbrajające. Warto również wspomnieć, że ten świat fantasy posiada coś na kształt mitologii, historii, która, choć na początku nie zdajemy sobie z tego sprawy, ma kluczowe znaczenie dla fabuły. Nie do końca podobało mi się jednak sposób, w jaki zostaliśmy z nią zaznajomieni. Tak, jak wspominałam, autor od razu rzuca nas w wir akcji, nie mamy tego powolnego zaznajamiania się ze światem, dlatego historia, którą chciał nam przekazać Nicholas Eames została opowiedziana w trakcie podróży bohaterów, jednak autor bardzo ją rozdrobnił. Na początku książki zaznajomiliśmy się z niezbędnym minimum, potem pojawiły się nowe informacje, a jeszcze później poznaliśmy bardziej spójną wersję opowieści. Z tego powodu przez większość lektury nie przykładałam uwagi do tego aspektu książki, a jest on bardzo ważny, jak przypuszczam nie tylko dla tego tomu, ale i dla całej serii.
„Królowie Wyldu” to świetna książka, która, choć nastawiona głównie na rozrywkę, ma do zaoferowania o wiele więcej. Jest wyładowana nie tylko humorem, ale i emocjami. Jej zakończenie wskazuje, czego możemy oczekiwać w kolejnym tomie tej serii, który swoją drogą ma się skupiać na córce Gabriela, Rose. Mam nadzieję, że „Krwawa Róża” okaże się równie dobra, jak „Królowie Wyldu”, a może nawet lepsza. Jeżeli szukacie ciekawej książki fantasy, która dostarczy wam sporo rozrywki i wielu wrażeń, jak najszybciej sięgajcie po debiut Nicholasa Eamesa, a na pewno się nie rozczarujecie.
https://someculturewithme.blogspot.com/2019/08/chwaa-nigdy-sie-nie-starzeje.html
Clay Cooper był niegdyś członkiem Sagi – najsłynniejszej i najokrutniejszej grupy najemników w tej części Wyldu. Dni chwały jednak dawno przeminęły, drogi członków Sagi się rozeszły, a czas nie obszedł się z nimi łaskawie, mężczyźni zestarzeli się, przytyli i rozpili. To jednak jeszcze nie koniec ich historii. Pewnego dnia na progu swojego domu Clay zastaje dawnego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Serce Adeliny zostało złamane. Opuszczona przez przyjaciół i ścigana przez wrogów Biała Wilczyca ucieka z Kenettry razem z siostrą, by znaleźć podobnych do siebie malfetto obdarzonych mrocznym piętnem. Wkracza na drogę zemsty i postanawia stworzyć własną drużynę odmieńców. Jednak jej moc karmiona strachem i nienawiścią zaczyna wymykać jej się spod kontroli. Mrok coraz bardziej oplata jej serce, a Adelina uporczywie szuka w sobie dobra, jednak jak można postępować słusznie, kiedy nie potrafisz odróżnić dobra od zła?
Po przeczytaniu pierwszego tomu nowej trylogii Marie Lu, czyli „Malfetto. Mroczne piętno” nie mogłam się doczekać, aż w końcu sięgnę po kontynuację tej niesamowitej książki, która wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie. Po raz pierwszy miałam okazję zapoznać się z historią, w której głównym bohaterem nie jest dobra, a zła postać, która nie pragnie wszystkich ocalić, wręcz przeciwnie jest niezwykle ambitna, pożąda władzy, chce, aby inni się jej bali. Oczarował mnie również świat wykreowany przez autorkę, ponieważ akcja powieści rozgrywa się w alternatywnej wersji renesansowych Włoch kilka lat po przejściu zarazy, co jest według mnie nie tylko oryginalne, ale i bardzo ciekawe.
Postacie wykreowane przez autorkę są niezwykle różnorodne. Nie znajdziecie w tej książce dwóch takich samych bohaterów. Każdy z nich jest wyjątkowy i niepowtarzalny. Główne skrzypce gra oczywiście Adelina, którą polubiłam pomimo szaleństwa, w które zaczęła popadać. Momentami nawet jej współczułam, ponieważ widziałam i czułam razem z nią, jak bardzo pragnęła postępować słusznie. Walczyła ze sobą, z własną mocą, która zaczęła wymykać się spod kontroli, jednak żądza władzy i zemsty zaczęła przesłaniać jej widok na wszystko inne.
W „Drużynie Róży” pojawiają się zarówno znani z pierwszego tomu bohaterowie, jak i nowe postacie. Na szczególną uwagę zasługuje Magiano – malfetto naznaczony mrocznym piętnem, który przyłącza się do Adeliny. Jest on według mnie jasnym punktem tej powieści, ponieważ potrafił sprawić, że uśmiechałam się podczas czytania, nawet kiedy wszystko się waliło i nie szło po myśli bohaterów. W tym tomie mamy również okazję poznać bliżej Violettę, czyli siostrę Adeliny, która jest wewnętrznie rozdarta, ponieważ z jednej strony ma wyrzuty sumienia przez to, jak zachowywała się w przeszłości i czuje, że jest winna siostrze oddanie, jednak z drugiej strony trudno jej obserwować zachodzące w niej zmiany.
Książka jest napisana lekkim językiem, a czcionka do najmniejszych nie należy, przez co czyta się ją niesamowicie szybko. Jest tak samo wciągająca, jak pierwszy tom, czyta się ją jednym tchem i cały czas ma się chęć na więcej. Nie jest to kolejna schematyczna trylogia, która ukazuje walkę dobra ze złem i już na wstępie możemy przewidzieć zakończenie. Powieść Marie Lu nie jest czarno – biała, nie ma w niej tylko dobra i zła. „Drużyna Róży” składa się z wielu odcieni szarości, jest niejednoznaczna i właśnie dlatego tak bardzo mi się podoba. To oryginalna i mroczna historia, wypełniona akcją i pełnokrwistymi bohaterami, która zaskakuje i niesie za sobą przesłanie.
„Drużyna Róży” to świetna kontynuacja, która trzyma poziom pierwszego tomu i pozostawia u czytelnika niedosyt i chęć na więcej. Mam nadzieję, że trzeci tom okaże się równie dobry, jak dwa poprzednie i będzie godnym zakończeniem tej historii. Gorąco polecam Wam sięgnąć po tę trylogię, jeśli jeszcze nie mieliście okazji jej poznać, a jeśli lekturę „Mrocznego piętna” macie już za sobą, to jak najszybciej sięgajcie po „Drużynę Róży”, ponieważ jest tak samo dobra, jak pierwszy tom, jeśli nie lepsza.
http://someculturewithme.blogspot.com/2016/06/prawdziwi-przywodcy-nie-rodza-sie-nimi.html
Serce Adeliny zostało złamane. Opuszczona przez przyjaciół i ścigana przez wrogów Biała Wilczyca ucieka z Kenettry razem z siostrą, by znaleźć podobnych do siebie malfetto obdarzonych mrocznym piętnem. Wkracza na drogę zemsty i postanawia stworzyć własną drużynę odmieńców. Jednak jej moc karmiona strachem i nienawiścią zaczyna wymykać jej się spod kontroli. Mrok coraz...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zastanawialiście się kiedyś, co łączy książki, w których głównym wątkiem jest walka dobra ze złem? Odpowiedź sama się nasuwa, a mianowicie dobro zawsze wygrywa. Głównym bohaterem jest dobra postać, która pokonuje wszystkich swoich wrogów, by zatriumfować, ponieważ dobro musi zwyciężyć. Pierwszy raz spotkałam się z książką, w której główny bohater jest zły, nie dobry, ale zły. Nie chce ratować świata, wręcz przeciwnie robi wszystko by siać postrach i zniszczenie. Czy taki zabieg okazał się dobrym pomysłem?
Przenosimy się do alternatywnej wersji renesansowych Włoch. Przez Europę przeszła zaraza. Niektóre chore nastolatki, które przeżyły, wykształciły nadnaturalne zdolności. Jedną z nich jest Adelina, córka kupca, na której zaraza pozostawiła blizny i naznaczyła ją Mrocznym piętnem. Adelina nosi w sobie mrok, a opowieść ukazuje jej pogrążanie się w złu.
Adelina to szesnastoletnia dziewczyna, która nie miała łatwego życia. Podczas zarazy straciła matkę, a sama stała się malfetto. To, że była chora widać na pierwszy rzut oka. Jej kruczoczarne niegdyś włosy, stały się siwe, a w miejscu lewego oka pozostała blizna. Dziewczyna mieszka z młodszą siostrą, na której zaraza nie pozostawiła żadnego śladu, a także z ojcem, który wstydzi się własnej córki, nienawidzi jej za to, kim jest, uważa, że przynosi mu wstyd.
W całej tej historii to Adelina gra zdecydowanie pierwsze skrzypce. Narracja pierwszoosobowa umożliwia poznanie jej sposobu myślenia, mamy pełny wgląd w to jak coraz bardziej ogarnia ją ciemność, której nawet miłość nie jest w stanie rozproszyć. W książce pojawiają się również rozdziały z perspektywy bohaterów takich jak: Teren Santano, Enzo Valenciano czy Raffaele Bessette. Mamy dzięki temu możliwość spojrzenia na tę historię z drugiej strony. Wiemy, kto jest przychylny Adelinie, a kto tak naprawdę pragnie się jej pozbyć.
Malfetto. Mroczne Piętno to niezwykle mroczna, ale i klimatyczna powieść. Akcje toczy się w swoim tempie, które nie jest za wolne, a w odpowiednich momentach przyśpiesza, dostosowując się tym samym do akcji. Rozbudowana fabuła, dużo intryg, kłamstw i podstępów sprawia, że nie ma tu miejsca na nudę. Zapał rośnie z każdym kolejnym rozdziałem, ponieważ nie można tak naprawdę przewidzieć, co się stanie.
Malfetto. Mroczne Piętno to książka, z którą wiązałam wielkie nadzieje i w żadnym stopniu się nie zawiodłam. Marie Lu stworzyła oryginalną historię, przez którą się po prostu płynie i nad którą się rozpływa. Na szczęście jesienią planowana jest premiera drugiego tomu za granicą, więc nie mogę doczekać się, kiedy zostanie u nas wydany, ponieważ jestem niesamowicie ciekawa jak dalej potoczą się losy Adeliny i jej siostry.
http://someculturewithme.blogspot.com/2015/06/bol-podkresla-piekno-malfetto-mroczne.html
Zastanawialiście się kiedyś, co łączy książki, w których głównym wątkiem jest walka dobra ze złem? Odpowiedź sama się nasuwa, a mianowicie dobro zawsze wygrywa. Głównym bohaterem jest dobra postać, która pokonuje wszystkich swoich wrogów, by zatriumfować, ponieważ dobro musi zwyciężyć. Pierwszy raz spotkałam się z książką, w której główny bohater jest zły, nie dobry, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Pogański pan” to już siódmy tom Wojen wikingów, czyli serii opowiadającej o przygodach nieustraszonego Uhtreda z Bebbanburga. Nadal ciężko mi uwierzyć, że przede mną jeszcze tylko trzy części. Nie będę ukrywać, że ta seria oczarowała mnie całkowicie, a Cornwell z każdym kolejnym tomem zadziwia mnie coraz bardziej. Po tysiącach stron opisujących losy Uhtreda powinniśmy już czuć się znużeni jego historią, jednak nic takiego się nie dzieje. Autor dobrze wie jak utrzymać zainteresowanie czytelnika i zapewnić mu pasjonującą i wciągającą lekturę.
W nowej odsłonie losów mężnego wojownika dzieje się wiele. Choć Uhtred ma już swoje lata, to jednak spokojne życie nie jest mu dane. Jego najstarszy syn postanawia zostać mnichem. Uhtred, który, choć otoczony przez ludzi wierzących sam jest w gruncie rzeczy bardziej poganinem, nie może się z tym pogodzić. Wyrzeka się syna i odbiera mu imię, a także zabija pewnego bardzo szanowanego opata, w wyniku czego zostaje wyklęty przez Kościół i wygnany. Nie mając już nic do stracenia razem z garstką wiernych ludzi rusza na wyprawę w celu odbicia rodzinnego Bebbanburga...
Bernard Cornwell nie zawodzi i po raz kolejny raczy nas sporą dawką intryg i spisków. Akcja jest wartka i wciągająca, do czego mogliśmy już przywyknąć, jednak pojawia się również kilka jej nieoczekiwanych i nagłych zwrotów, które mnie zaskoczyły. Choć scen batalistycznych nie ma tak wiele, jak w niektórych z poprzednich części, to jednak pojawia się kilka zapierających dech w piersiach i wartych uwagi momentów. Przede wszystkim dostajemy to, na co tak długo czekaliśmy, a mianowicie misję, której celem jest odbicie Bebbanburga. Wiedzieliśmy, że musiało to kiedyś nastąpić, jednak nie mieliśmy pojęcie, kiedy i nareszcie po sześciu tomach dane nam jest ujrzeć Uhtreda, który wyrusza, by odbić rodzinne ziemie.
Uhtred to bohater o wielu obliczach, który już wielokrotnie udowodnił, że potrafi zaskakiwać. W tym tomie widzimy wyraźnie, że mężczyzna zbliża się powoli do kresu swych dni, nie jest już młodym człowiekiem, przekroczył pięćdziesiątkę, co w tamtych czasach uważano za sędziwy wiek. Bohater nie ma innego wyjścia jak tylko pogodzić się z naturalną koleją rzeczy, co sprawia, że ten tom jest bardzo melancholijny. Pogański pan przybliża nam również relacje Uhtreda z synami, a w szczególności ze starszym, który bardzo zawiódł ojca, zostając mnichem. Poprzez to została uwypuklona niechęć Uhtreda do Kościoła, a także ujawniła się bardziej jego prawdziwa, dzika natura.
„Pogański pan” to kolejny niesamowity tom w serii Wojny wikingów, która, choć nie dotarliśmy jeszcze do końca, już stała się jedną z moich ulubionych. Z jednej strony chcę jak najszybciej zabrać się za kolejną część, z drugiej natomiast wiem, że powoli zbliżamy się do końca i ciężko mi się z tym pogodzić. Trzeba samemu zabrać się za prozę Cornwella, by w pełni zrozumieć jej wyjątkowość, dlatego, jeśli nie znacie jeszcze jego książek, a w szczególności Wojen wikingów, to jak najszybciej sięgajcie po pierwszy tom i przygotujcie się, że na nim nie poprzestaniecie.
„Pogański pan” to już siódmy tom Wojen wikingów, czyli serii opowiadającej o przygodach nieustraszonego Uhtreda z Bebbanburga. Nadal ciężko mi uwierzyć, że przede mną jeszcze tylko trzy części. Nie będę ukrywać, że ta seria oczarowała mnie całkowicie, a Cornwell z każdym kolejnym tomem zadziwia mnie coraz bardziej. Po tysiącach stron opisujących losy Uhtreda powinniśmy już...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Magia wskrzesza” to już szósty tom opowiadający o przygodach Kate Daniels i choć może trudno to uwierzyć, to z każdym kolejnym tomem ta seria staje się coraz lepsza. Tematyka kolejnych tomów również staje się coraz poważniejsza i powoli zaczynamy zbliżać się do spotkania z głównym antagonistą serii, czyli Rolandem. Z niecierpliwością wyczekuję jego pojawienia się na kartach książki i choć w tym tomie jeszcze to nie następuje, to jednak jego wątek ma ogromny wpływ na fabułę.
W tym tomie opuszczamy tereny Atlanty i wyruszamy w podróż do Europy. Cate i Curran otrzymali propozycję nie do odrzucenia. W zamian za lekarstwo na loupizm mają pełnić funkcję mediatorów w sporze europejskich zmiennokształtnych. Są świadomi, że to z pewnością pułapka, jednak nie mają innego wyjścia. W grę wchodzi przetrwanie młodych zmiennokształtnych i przyszłość Gromady. Kate i Curran zrobią wszystko, co w ich mocy, by zdobyć lek, ale to, co czeka na nich w Europie, okaże się o wiele większym wyzwaniem, niż na początku przypuszczali.
Uważam, że autorzy podjęli bardzo dobrą decyzję, przenosząc akcję do Europy. Dodało to tej historii świeżości i znacząco ją urozmaiciło. Do tej pory mieliśmy okazję poznać tylko Atlantę i jej okoliczne tereny, jednak nie zapuszczaliśmy się dalej. Dzięki zmianie miejsca akcji miałam wrażenie, jakbym na nowo poznawała ten świat i po części tak właśnie było. Europejscy zmiennokształtni bardzo różnią się od znanej nam dobrze Gromady, pojawia się również kilka nowych stworzeń. W wyprawie wzięli udział znani nam z poprzednich tomów bohaterowie, pojawiło się także kilka nowych postaci. Wszyscy odgrywają w tej historii jakąś rolę, jedni mniejszą, inni większą, ale każdy ma jakieś znaczenie. Pośród przeciwników naszej Gromady znalazło się kilka interesujących postaci, a w szczególności jedna, którą swoją drogą już kiedyś pojawiła się w tej serii, ale dopiero w tym tomie odgrywa bardziej znaczącą rolę.
W „Magia wskrzesza” pojawia się kilka zawirowań, które wpływają znacząco na relację Kate i Currana. Choć są ze sobą już od dłuższego czasu i bardzo im na sobie nawzajem zależy, to jednak okoliczności wystawiają ich związek na ciężką próbę. Autorzy pokazują, że każdy związek, nawet ten najbardziej udany może przechodzić trudne chwile, co nie tylko bardzo mi się podobało, ale także dodało relacji bohaterów autentyczności. W tym tomie mieliśmy również okazję po raz pierwszy doświadczyć bardziej emocjonalnej wersji Kate. Jest to przecież bohaterka, która od samego początku bardzo chroniła siebie i swoje uczucia, często poprzez ukrywanie ich. W tej części jednak coś się zmieniło, wiele czynników wpłynęło na to, że Kate znalazła się na krawędzi załamania, przez co ciężko jej było kontrolować własne uczucia.
Do tej pory to „Magia uderza” był moim ulubionym tomem, jednak teraz został on zdetronizowany przez „Magia wskrzesza”. Szósta część przygód Kate ma wszystko to, czego można oczekiwać od dobrej książki urban fantasy i jeszcze więcej. Powoli zbliżamy się do końca, gdyż zostały już tylko cztery tomy, więc liczę na to, że w kolejnym w końcu dane nam będzie zmierzyć się z Rolandem. Jeśli jeszcze nie znacie tej serii, to naprawdę nie wiem, na co czekacie, ponieważ to jedna z najlepszych serii i to nie tylko urban fantasy, jaką miałam okazję kiedykolwiek czytać.
https://someculturewithme.blogspot.com/2019/06/daleko-od-domu.html
„Magia wskrzesza” to już szósty tom opowiadający o przygodach Kate Daniels i choć może trudno to uwierzyć, to z każdym kolejnym tomem ta seria staje się coraz lepsza. Tematyka kolejnych tomów również staje się coraz poważniejsza i powoli zaczynamy zbliżać się do spotkania z głównym antagonistą serii, czyli Rolandem. Z niecierpliwością wyczekuję jego pojawienia się na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Alcatraz pokonał Bibliotekarzy i uratował królestwo Mokii, niestety udało mu się przy okazji zniszczyć również talenty Smerdych. Bastylia leży w śpiączce, a jego ojciec ma zamiar wprowadzić w życie tajny plan, który może doprowadzić do zagłady świata. By uratować przyjaciółkę i powstrzymać ojca, Alcatraz musi udać się na infiltrację Wielkoteki, czyli źródła bibliotekarskiej potęgi. Czy pozbawiony swojego niszczycielskiego talentu Alcatraz znajdzie sposób, by ocalić Bastylię i raz na zawsze rozprawić się z Bibliotekarzami?
„Mroczny talent” to już piąty tom serii Alcatraz kontra Bibliotekarze. Jest to również zakończenie pewnego etapu tej historii, gdyż autor zapowiedział, że kolejny tom zostanie już napisany z perspektywy Bastylii. Już podczas lektury poprzedniego tomu można było odczuć zmianę, jaka zaszła w tej historii. Stała się ona bardziej poważna, to już nie tylko śmiech i zabawne sytuacje, z których wszyscy wychodzą bez szwanku. Ta historia ma drugie dno, którego nie byliśmy o tej pory świadomi, a ten tom w bardzo bolesny sposób nas o tym informuje.
W „Mrocznym talencie” podobnie jak to miało miejsce w „Piasku Raszida”, towarzyszymy Alcatrazowi podczas infiltracji biblioteki. Nie jest to jednak zwykła biblioteka, a Wielkoteka, czyli główna siedziba Bibliotekarzy. Bohaterowie wystawiają się więc na ogromne niebezpieczeństwo, gdyż w miejscu, w którym roi się od Bibliotekarzy, wszystko może się zdarzyć. Choć stawka jest wysoka, a sytuacja z pewnością nie zachęca do śmiechu, to jednak nie brak w tej książce tak charakterystycznego dla tej serii sarkastycznego humoru. Alcatraz nawet w najbardziej dramatycznej sytuacji potrafi swoimi przemyśleniami rozbawić czytelnika, poważne tematy są prezentowane w sposób zabawny i pomimo całej tej wszechobecnej grozy, znalazło się miejsce na trochę śmiechu. Akcja w tym tomie, tak jak to było w poprzednich, toczy się w swoim tempie, na początku trochę wolno, później jednak przyspiesza i nie zatrzymuje się ani na chwilę. Autor przez całą książkę sukcesywnie buduje napięcie, które prowadzi nas do zaskakującego finału.
Zakończenie tej książki wprawiło mnie w osłupienie. Dosłownie zaniemówiłam i przez dłuższą chwilę nie mogłam otrząsnąć się z oszołomienia. Brandon Sanderson nie raz mnie już zaskoczył i na pewno jeszcze wiele razy uda mu się to osiągnąć, jednak nadal nie oczekiwałam, że posunie się do takiego zwrotu akcji i zakończy tę książkę tak ogromnym cliffhangerem. Choć nie można powiedzieć, że nas nie ostrzegał. Finałowa scena „Mrocznego talentu” została już zapowiedziana w pierwszym tomie, na samym początku, zanim autor zaczął jeszcze snuć swoją opowieść. Wielokrotnie ostrzegał przed tym, co ma nadejść, nawiązywał do tej sceny i obiecywał wytłumaczyć wszystko w odpowiednim czasie. Kto by się jednak spodziewał, by brać te ostrzeżenia na poważnie? Poprzednie tomy tak bardzo przepełnione humorem, zabawnymi sytuacjami i rozbrajającymi bohaterami, w żadnym stopniu nie przygotowały nas na to zakończenie. Wręcz przeciwnie, uśpiły naszą czujność, każąc nam zachować obojętność na szczere słowa Alcatraza, który wielokrotnie wspominał, że nie jest dobrym człowiekiem. Nie będę ukrywać, że Brandon Sanderson na przestrzeni zaledwie kilku stron złamał mi serce i zostawił je w kawałkach, ofiarowując tylko nikłą nadzieję, że kolejny tom odmieni losy bohaterów.
„Mroczny talent” to jedna z najbardziej zaskakujących książek, jaką miałam okazję czytać od dłuższego czasu. Choć z reguły udaje mi się przewidzieć zakończenie, a przynajmniej mam swoje przypuszczenia, to tutaj autor wziął mnie całkowicie z zaskoczenia. Seria najczęściej polecana dzieciom i młodzieży posiada zakończenie okrutne nawet dla dorosłego czytelnika. Całą moją nadzieję pokładam w Bastylii i szóstym tomie, który mam nadzieje odpowie na wszystkie nurtujące mnie pytania.
https://someculturewithme.blogspot.com/2019/06/na-terytorium-wroga.html
Alcatraz pokonał Bibliotekarzy i uratował królestwo Mokii, niestety udało mu się przy okazji zniszczyć również talenty Smerdych. Bastylia leży w śpiączce, a jego ojciec ma zamiar wprowadzić w życie tajny plan, który może doprowadzić do zagłady świata. By uratować przyjaciółkę i powstrzymać ojca, Alcatraz musi udać się na infiltrację Wielkoteki, czyli źródła bibliotekarskiej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przed Wolhą Redną egzaminy końcowe w Wyższej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Po latach nauki tylko krok dzieli ją od zostania pełnoprawnym magiem. Na dziewczynę czeka już cieplutka posada w Dogewie, jednak zanim będzie mogła się tam udać, jest zmuszona odbyć niechciany staż na dworze królewskim, u wyjątkowo nieudolnego władcy, a mianowicie króla Nauma. Sytuacja, jaką zastaje w stolicy wampirzego państwa po powrocie, nie wróży nic dobrego. Ruszając tropem zaginionego władcy, Wolha zostaje uwikłana w kolejną intrygę, bardziej zawiłą i tajemniczą, niż mogłaby przypuszczać.
„Wiedźma Opiekunka” to drugi tom Kronik Belorskich autorstwa Olgi Gromyko. Po zachwycającym pierwszym tomie wiedziałam, że nie mogę sobie odmówić kontynuowania tej historii. Fabuła tego tomu rozpoczyna się dwa lata po zakończeniu akcji poprzedniej części. Widać, że Dogewa stała się bardzo bliska naszej wiedźmie, która pragnie związać z nią swoją przyszłość. Nic jednak nie idzie po jej myśli, a sprawy komplikują się, kiedy jej najlepszy przyjaciel i władca Dogewy Len zostaje uprowadzony. Okazuje się, że on sam skrywał przed młodą wiedźmą kilka sekretów i teraz Wolha jest zmuszona zmierzyć się z konsekwencjami podjętych przez niego decyzji. Warto również wspomnieć, że choć w poprzednim tomie nie pojawił się wątek romantyczny, to jednak w tym tomie następuje dość znacząca zmiana, gdyż Wolha zaczęła darzyć wampirzego władcę głębszymi uczuciami. Nic więc dziwnego, że pragnie uratować jego życie i otrzymać odpowiedzi na nurtujące ją pytania.
W poprzednim tomie pierwsze skrzypce grali przede wszystkim Wolha i Len, ważnym bohaterem był również troll Wal. W „Wiedźmie Opiekunce” występuje on epizodycznie, natomiast ku mojemu niezadowoleniu również Len nie pojawia się w tej części zbyt często. Oczywiście gra on ważną rolę, główny wątek jest z nim ściśle związany, jednak on sam znika na większą część książki. Wszystko kręci się głównie wokół panny Rednej, do której w tym tomie dołączają wampir Rolar i wojowniczka Orsana. To bardzo barwne postacie o odmiennych charakterach, które świetnie sprawdzają się jako towarzysze naszej wiedźmy, jednak skrywają pewne tajemnice i nie mają zamiaru ich ujawniać aż do samego końca.
„Wiedźma Opiekunka” pod względem fabularnym bije pierwszy tom na głowę. Intryga jest bardziej rozbudowana i choć książka skupia się na ratowaniu Lena i zażegnaniu konfliktu z innym państwem, to jednak znalazło się trochę miejsca na przygody Wolhy i jej towarzyszy na trakcie. Nie brak tu charakterystycznego dla twórczości Olgi Gromyko sarkastycznego humoru. Narracja prowadzona przez Wolhę, jej wewnętrzne monologi i ciekawe spojrzenie na świat sprawiają, że przez tę książkę po prostu się płynie. Autorka bardzo zręcznie prowadzi nas przez wykreowany przez siebie świat, pełen magii i magicznych stworzeń.
„Wiedźma Opiekunka” to świetna kontynuacja Kronik Belorskich, która okazała się równie dobra, a może nawet i lepsza niż pierwszy tom. Zakończenie, jakie zaserwowała nam autorka, pozwala tylko przypuszczać, czego możemy się spodziewać w „Wiedźmie Naczelnej”, czyli kolejnym tomie. Nie mogę się już jednak doczekać, kiedy zacznę lekturę i ruszę w kolejną przygodę w towarzystwie Wolhy. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji sięgnąć po Kroniki Belorskie, to radzę to jak najszybciej nadrobić, ponieważ to książki, w których każdy znajdzie coś dla siebie.
Przed Wolhą Redną egzaminy końcowe w Wyższej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Po latach nauki tylko krok dzieli ją od zostania pełnoprawnym magiem. Na dziewczynę czeka już cieplutka posada w Dogewie, jednak zanim będzie mogła się tam udać, jest zmuszona odbyć niechciany staż na dworze królewskim, u wyjątkowo nieudolnego władcy, a mianowicie króla Nauma. Sytuacja,...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Pieśń miecza” to już czwarty tom serii o losach Uhtreda z Bebbanburga. Uwielbiam to, że kolejne tomy tej serii pojawiają się w tak krótkich odstępach czasu. Mój zapał nie ma szansy ostygnąć, a moja głowa wciąż jest pełna szczegółów z poprzednich części. Akcja „Pieśni miecza” rozgrywa się w 885 roku. Uhtred nie jest już dłużej nastolatkiem, którego poznaliśmy w pierwszym tomie. Teraz to w pełni dojrzały mężczyzna, który cieszy się sławą wspaniałego wojownika, ma udany związek i szczęśliwą rodzinę. Jest statecznym, ostrożnym człowiekiem, odpowiedzialnym za swoich bliskich. Spokój jednak nie jest mu dany, gdyż na rozkaz króla Alfreda musi odbić Londyn, który wpadł w ręce wikingów.
Fabuła tego skupia się głównie na odbiciu Londynu. Jak więc można się domyślić po raz kolejny mamy do czynienia z genialnymi senami batalistycznymi i ciekawie zawiązaną intrygą. Muszę przyznać, że autor do samego końca trzymał mnie w garści, ponieważ nie byłam całkowicie pewna, w jakim kierunku potoczy się akcja i co postanowi główny bohater. Uhtred jak to ma w zwyczaju, nieustannie się zmienia. Na pewno dojrzał, stał się bardziej opanowany, nie daje już tak bardzo ponosić się emocjom. Jednak nadal nie udało mi się go rozgryźć i nie wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi, ponieważ kiedy myślę, że już znam sposób jego postępowania, to zawsze robi coś, co mnie zaskakuje i burzy moją teorię. Mimo wszystko lubię tego bohaterka i bardzo się z tego cieszę, ponieważ gdybym nie darzyła go sympatią, to raczej trudno byłoby mi mierzyć się z tymi książkami, gdy mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową.
Bernard Cornwell nie zawodzi i ofiarowuje nam kolejny genialny tom. Mam nadzieję, że ta seria zachowa tendencję wzrostową lub przynajmniej utrzyma obecny poziom. „Pieśń miecza” tak jak i poprzednie części jest napisana lekkim i przystępnym językiem, co sprawia, że czas spędzony na jej lekturze mija bardzo szybko. Jeżeli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z tą sagą, to najwyższy czas to zmienić. Mogę was zapewnić, że się nie rozczarujecie.
„Pieśń miecza” to już czwarty tom serii o losach Uhtreda z Bebbanburga. Uwielbiam to, że kolejne tomy tej serii pojawiają się w tak krótkich odstępach czasu. Mój zapał nie ma szansy ostygnąć, a moja głowa wciąż jest pełna szczegółów z poprzednich części. Akcja „Pieśni miecza” rozgrywa się w 885 roku. Uhtred nie jest już dłużej nastolatkiem, którego poznaliśmy w pierwszym...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała swoje wzloty i upadki, to mój zapał poznania jej w całości nie opadł, a raczej przybrał na sile.
Minęło dziewięć lat od czasu, gdy oślepiony Muad’Dib samotnie udał się na pustynię, by stawić czoła Szej-huludowi. Przez ten czas pieczę nad Imperium sprawowała jego siostra Alia, która jednak zbłądziła i zagubiła się po drodze. Opętana regentka dzierży wielką władzę, jednak na jej drodze wciąż stoją prawowici następcy Paula, bliźnięta — Leto i Ganima. Dzieci są również ogromny zagrożeniem dla rodu Corrinów, odwiecznego wroga Atrydów, który chciałby ponownie zasiąść na imperialnym tronie. Bliźnięta, którym grozi nie tylko śmierć z ręki wrogów, ale także opętanie zmuszone są do walki na wielu frontach. W tym samym czasie na Arrakis pojawia się charyzmatyczny, niewidomy Kaznodzieja o wielkiej mądrości, który do złudzenia przypomina ich utraconego przed laty ojca…
„Dzieci Diuny” podobnie, jak dwa poprzednie tomy potrzebują trochę czasu, żeby się rozkręcić. Nie wpadamy od razu w wir akcji, zamiast tego autor powoli snuje swoją opowieść, zachęcając nas do zagłębienia się w niej. „Dzieci Diuny” kojarzyły mi się raczej z pierwszym tomem niż z „Mesjaszem Diuny”, który był bardziej przedłużeniem historii Paula, o wiele spokojniejszym i nie tak wypełnionym wartką akcją. W trzecim tomie rozpoczynamy jakby nowy rozdział historii, to nie Maud’Dib jest już głównym bohaterem, ale jego dzieci. Ponownie pojawiają się tutaj liczne nawiązania do filozofii, ekologii czy psychologii, które zostały zgrabnie wplecione w fabułę. W „Dzieciach Diuny” wszystko zostało dodatkowo okraszone nutką mistycyzmu, gdyż pojawia się tutaj przepowiednia o Kralizeku, czyli bitwie na krańcu wszechświata. Mieliśmy okazję poznać nowe informacje na temat Paula i wyboru, którego dokonał, a z którego konsekwencjami muszą teraz radzić sobie jego potomkowie.
„Dzieci Diuny” to kolejna niesamowita książka Herbert, która ponownie podbiła moje serce. Nie mogę przestać się rozpływać nad tym, jak niezwykle złożony i przemyślany jest ten świat, jak wszystko się w nim ze sobą łączy i dopełnia. Nie są to książki łatwe i lekkie, ich czytanie wymaga pewnego wysiłku i sporej dawki skupienia, ale zdecydowanie jest tego warte. Styl Herberta jest jedyny w swoim rodzaju, nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałam i trudno mi uwierzyć, że tak długo zwlekałam z sięgnięciem po Kroniki Diuny. Przede mną jeszcze trzy tomy, których jestem niezwykle ciekawa i już nie mogę się doczekać, kiedy uda mi się po nie sięgnąć. Jeżeli jeszcze nie znacie twórczości Herberta, to gorąco was do tego zachęcam, ponieważ to niezwykła przygoda, o czym najlepiej przekonać się na własnej skórze.
https://someculturewithme.blogspot.com/2020/10/sedno-radosci-zycia-jego-piekna-tkwi-w.html
„Dzieci Diuny” to już trzeci tom cyklu Kronik Diuny, opowiadający o pustynnej planecie Arrakis, na której ważą się losy wszechświata. Po niesamowitej „Diunie” i „Mesjaszu Diuny” miałam okazję zapoznać się z kolejną odsłoną cyklu Franka Herberta, który całkowicie mnie oczarował. Autor wciągnął mnie w wykreowany przez siebie świat od samego początku i choć historia miała...
więcej Pokaż mimo to