rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , , , , , , , ,

nie ukrywam - nie doczytałam do końca. nie twierdzę, że autor nie ma racji, ale sposób pisania w tej książce... przede wszystkim mam wrażenie, że autor cały czas kręci się w kółko, powtarza się, ciągle wtrąca "prywatę", która niczemu nie służy, to wszystko do niczego nie prowadzi.
przegadana do granic możliwości, chociaż sam postulat by wyeliminować produkty odzwierzęce ze swojej diety całkowicie albo chociaż ze śniadania i lunchu słuszny. podobnie jak sama misja uświadamiania ludzi na temat zmian klimatu.

nie ukrywam - nie doczytałam do końca. nie twierdzę, że autor nie ma racji, ale sposób pisania w tej książce... przede wszystkim mam wrażenie, że autor cały czas kręci się w kółko, powtarza się, ciągle wtrąca "prywatę", która niczemu nie służy, to wszystko do niczego nie prowadzi.
przegadana do granic możliwości, chociaż sam postulat by wyeliminować produkty odzwierzęce ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , , ,

Postaram się napisać to najdelikatniej jak się da, ale zaznaczam, że jestem cięta na mierne książki zasłaniające się "ważnymi treściami". I widząc ton, w jakim napisane są inne opinie zaznaczę na początku - oceniam tę konkretną pozycję. Nie Pileckiego czy jego bohaterstwo, duchowość, charakter, tylko ten twór paraliteracki, który dane mi było przeczytać.
Nie mam bladego pojęcia, jakim cudem tak źle napisana książka może być oceniana tak wysoko. Teksty autorki przypominają bardziej rozprawki szkolne niż jakąkolwiek formę nadającą się do publikacji. Trudno mi uwierzyć, że osoba, która ma doktorat jeszcze z nauk humanistycznych, czyli domyślam się, że trochę prac pisemnych w swoim życiu musiała wyprodukować, może pisać jak gimnazjalistka.
Jednocześnie mamy do czynienia z kompozycyjnym chaosem, gdzie teksty są umieszczone w losowej kolejności (tylko kilka pierwszych zachowuje porządek powiedzmy chronologiczny), bez większego sensu, a na domiar złego autorce zdarza się powtarzać. Przez to wszystko mam wrażenie, że zamiast pełnoprawnej książki trzymam w dłoniach półprodukt. Bez żadnej obróbki, a już na pewno bez udziału jakiejkolwiek korekty czy redakcji.
Styl pisania Mandreli... Znowu, stricte rozprawkowy. Nic sobą nie wnosi, nie jest żadną wartością dodaną. Autorka często popada w łopatologię i często wygłasza nic niewnoszące truizmy.
Nie jestem pewna czym ta książka w zamyśle miała być. Jeśli jakimś rodzajem analizy, to przykro mi, ale żadna praca ponad przytoczenie suchych faktów czy bardzo obszernych cytatów i rzucenie kilku ogólników, nie została wykonana. Autorka cały czas śliska się na poziomie frazesów, kompletnie nie wykonując żadnego pogłębienia psychologicznego postaci. Po tak ambitnym planie oczekiwałabym czegoś więcej niż nazwanie cech charakteru i poparcie ich fragmentami np. raportu. Cała książka jest odtwórcza względem wspomnień, dokumentów czy zapisków, a wnioski, jakie na ich podstawie wyciąga autorka, nie są niczym odkrywczym, a w zasadzie nie wychodzą poza truizmy. Już pomijając fakt, że przez jednostronne pokazanie bohatera bliżej tej pozycji do hagiografii niż jakiegokolwiek rzetelnego dzieła.
Naprawdę są na rynku lepsze książki o postaci Pileckiego, a zapewniam, że każdy czytelnik jest w stanie na ich i ogólnodostępnego raportu podstawie wyciągnąć identyczne wnioski jak Mandrela i nie ma konieczności czytania akurat tej konkretnej pozycji.

Postaram się napisać to najdelikatniej jak się da, ale zaznaczam, że jestem cięta na mierne książki zasłaniające się "ważnymi treściami". I widząc ton, w jakim napisane są inne opinie zaznaczę na początku - oceniam tę konkretną pozycję. Nie Pileckiego czy jego bohaterstwo, duchowość, charakter, tylko ten twór paraliteracki, który dane mi było przeczytać.
Nie mam bladego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Nie jestem w stanie dokończyć, w zasadzie wolałabym zapomnieć.
Tematyka ważna, choć problemy, z którymi w Polsce nie stykamy się w takim stopniu jak w Stanach (kwestie rasowe), ubrane w absurdalno-groteskowy płaszczyk. Brzmi nieźle, ale czegoś mi w tym kociołku brakuje. Kompletnie odbiłam się od zamysłu, konwencji oraz humoru powieści.
Przesłuchałam 40% i nie dociągnę nawet do tych 50. Doceniam przesłanie, rozumiem zamysł, ale nie dla mnie. Wracać nie zamierzam.

Nie jestem w stanie dokończyć, w zasadzie wolałabym zapomnieć.
Tematyka ważna, choć problemy, z którymi w Polsce nie stykamy się w takim stopniu jak w Stanach (kwestie rasowe), ubrane w absurdalno-groteskowy płaszczyk. Brzmi nieźle, ale czegoś mi w tym kociołku brakuje. Kompletnie odbiłam się od zamysłu, konwencji oraz humoru powieści.
Przesłuchałam 40% i nie dociągnę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , ,

Trochę nierówna. Niektóre fragmenty bardzo ciekawe, kolejne znowu nużące. Styl, język ciężki, trudno przebrnąć przez te 440 stron. Najbardziej porywające są fragmenty o początkach XX wieku i dwudziestuleciu, potem robi się ciężkawo.
Pierwsza biografia w moim życiu, więc ciężko mi jednoznacznie oceniać, ale jestem troszkę rozczarowana.

Trochę nierówna. Niektóre fragmenty bardzo ciekawe, kolejne znowu nużące. Styl, język ciężki, trudno przebrnąć przez te 440 stron. Najbardziej porywające są fragmenty o początkach XX wieku i dwudziestuleciu, potem robi się ciężkawo.
Pierwsza biografia w moim życiu, więc ciężko mi jednoznacznie oceniać, ale jestem troszkę rozczarowana.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , , ,

Bardzo przejmujący, niezwykły reportaż o kobietach służących w czasie II wojny światowej w Armii Czerwonej. Wywołuje całą gamę różnych emocji, a przede wszystkim daje wgląd w jednostkowe doświadczenie wojny, które czasem tracimy z pola widzenia, słysząc tylko hasełka takie jak "blokada Leningradu" czy "wielka wojna ojczyźniana". Ciężko mi o niej pisać, bo nic, co tu naskrobię, nie odda tego, co chciałabym powiedzieć. Polecam. Nie mogłam odłożyć, a jednocześnie nie mogłam czytać dalej.

Bardzo przejmujący, niezwykły reportaż o kobietach służących w czasie II wojny światowej w Armii Czerwonej. Wywołuje całą gamę różnych emocji, a przede wszystkim daje wgląd w jednostkowe doświadczenie wojny, które czasem tracimy z pola widzenia, słysząc tylko hasełka takie jak "blokada Leningradu" czy "wielka wojna ojczyźniana". Ciężko mi o niej pisać, bo nic, co tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Mimo wysokiej oceny, jaką wystawiłam, mam bardzo mieszane uczucia względem "Cienia". Z jednej strony, bardzo doceniam całą trylogię Adama Przechrzty, uwielbiam jego styl oraz świat, jaki wykreował. Powieści dają mi olbrzymią frajdę z czytania, wciągają i pozwalają mi na relaks, a "Cień" również dostarczył mi solidną porcję czytelniczej przyjemności. A z drugiej strony, jest to najsłabszy tom z całej Materia Prima. Problemy rozwiązują się zbyt łatwo, ostateczne starcie trwa jakieś półtora strony, ciągłe dorzucanie wątków, z których nic nie wynika... Mam wrażenie, że autorowi trochę zabrakło pomysłu na tą książkę.
Co nie wpływa na to, że bardzo mi się podobała i spełniła swoją funkcję - miłe czytadło.

Mimo wysokiej oceny, jaką wystawiłam, mam bardzo mieszane uczucia względem "Cienia". Z jednej strony, bardzo doceniam całą trylogię Adama Przechrzty, uwielbiam jego styl oraz świat, jaki wykreował. Powieści dają mi olbrzymią frajdę z czytania, wciągają i pozwalają mi na relaks, a "Cień" również dostarczył mi solidną porcję czytelniczej przyjemności. A z drugiej strony, jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Muszę przyznać, że mam olbrzymią słabość do różnego rodzaju teorii spiskowych, szarlatanerii i podobnych wykwitów ludzkiej wyobraźni. Cóż zrobić, rozczulają mnie filmiki z "eksperymentami" płaskoziemców czy charyzmatyczne wykłady tłumaczące, jakim cudem w arce Noego znalazły się pingwiny. Jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy kołacze się proste pytanie. Jak można wierzyć w takie bzdury w XXI wieku? Czemu?
Łukasz Lamża również stawia te pytanie i konfrontuje różnego rodzaju pseudonaukowe wykwity z faktami. Z prawami fizyki, chemii, biologii. Książka zasadniczo skupia się na obalaniu tych hulających gdzieś po odmętach internetu stwierdzeń. Wszystkie skomplikowane kwestie zostają objaśnione w bardzo przystępny sposób, co jest o tyle wartościowe, że o ile przeciętny człowiek jest w stanie zaklasyfikować większość (o ile nie wszystkie) "teorii" z tej książki jako absurd, to z wytłumaczeniem swego stanowiska mógłby mieć już problem. Ponadto autor podchodzi do zwolenników tego typu poglądów z olbrzymim szacunkiem. Choć od czasu do czasu pozwala sobie na lekkie kpiny. Bo trzeba przyznać na niektóre argumenty trudno zareagować inaczej.
Jedyną rzeczą, która strasznie mnie irytowała podczas czytania były ciągłe stawki w stylu "o tym więcej w rozdziale X", "pisałem o tym w rozdziale Y", "temat wraca w rozdziale Z". Jest tego zdecydowanie za dużo.
Autor na pewno nie wyczerpał tematu pseudonauki, ale napisał książkę przystępną dla każdego odbiorcy, bardzo lekką i przyjemną. Również mi przypomniał (jako osobie o zainteresowaniach raczej humanistycznych, która kontakt z naukami przyrodniczymi straciła w I klasie liceum) jak wielką nauka ma moc i jak wiele pokory ona wymaga, a gdy się o tym zapomina, łatwo dać się nabrać na jakąś teorię, która "na chłopski rozum" ma sens.

Muszę przyznać, że mam olbrzymią słabość do różnego rodzaju teorii spiskowych, szarlatanerii i podobnych wykwitów ludzkiej wyobraźni. Cóż zrobić, rozczulają mnie filmiki z "eksperymentami" płaskoziemców czy charyzmatyczne wykłady tłumaczące, jakim cudem w arce Noego znalazły się pingwiny. Jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy kołacze się proste pytanie. Jak można wierzyć w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Mam z "Różanym eterem" trochę problemów. Na wstępie zaznaczę, że to całkiem przyjemne czytadło, które łyknęłam w dwa dni w trakcie choroby jako audiobook. Jednakże widząc powszechne zachwyty trudno mi nie dorzucić odrobiny dziegciu.
Moim pierwszym problemem jest kreacja bohaterek. I bohaterów zresztą też, ale bardziej mi się to rzuciło w oczy u pań. Boziu, przecież te postacie są tak schematyczne i pozbawione jakichkolwiek cech osobowości, że to boli. Główna bohaterka jest jak każda bohaterka tego typu książki. I oczywiście MUSI mieć swoje sekrety z przeszłości, które magicznie niemalże same się rozwiązują w toku książki. (Do tego jeszcze wrócimy). Jej najlepsza przyjaciółka (którą poznaje na początku książki, a wielka przyjaźń zawiązuje się od razu na zabój, BO TAK) jest najlepszą przyjaciółką KAŻDEJ GŁÓWNEJ bohaterki z powieści kobiecej. Wesoła, roztrzepana, do-rany-przyłóż... Spotkaliście tę postać już milion razy pod milionem różnych imion, ale to dalej ona. Pozostałe postacie - to samo.
Realia epoki? Ujdą, choć bardzo czuć, że jest to książka pisana współcześnie ze względu na zachowania bohaterów, ich język, (nie domagam się archaizacji rodem z trylogii, ale miałam wrażenie, że gdyby zmienić "scenerię" to równie dobrze rzecz mogłaby mieć miejsce współcześnie) i taką sceniczność, która biła z niektórych scen (o patrzcie, LAMPA NAFTOWA, a to dzieci znaczy, że jesteśmy NA POCZĄTKU XX WIEKU, kumacie, nie?).
Innym wyjątkowo bolesnym elementem książki jest wątek romantyczny, który spada nam nagle z sufitu. W sensie autorka poznaje ze sobą główną bohaterkę i jej "ukochanego", potem dłuuuugo nic, tylko na siebie spojrzą raz na jakiś czas, słowa ze sobą nie zamieniają, a potem BUM! No już nie będę spoilerować,mimo że mnie świerzbi, bo tam się dzieje TAKIE KURIOZUM, że kapcie spadają. A potem dzieje się taki semi trójkąt miłosny, ale i tak od początku wiadomo, że nic z tego nie będzie i to tak tylko, żeby więcej stron wyszło.
Natomiast "tajemnice" rodzinne... Nie jestem pewna jak to skomentować bez spoilerów, ale tam dopiero odchodzą kretynizmy i łatanie wszystkiego na ślinę. A sama końcówka książki poniekąd z tym związana jest już tak cukierkowo-przesłodzona, z odrzuceniem jakiegokolwiek realizmu psychologicznego i życiowego. Bo po co. Musi być różowo do porzygu.
Wątek kryminalny... Cóż, szanuję za zwrot akcji. To było coś chociaż odrobinkę oryginalnego, choć nadal kojarzącego się z zagadkami rodem z "Ojca Mateusza" i "Komisarza Aleksa".
Boli mnie też obraz dyskryminacji kobiet, jaki się z tej książki wyłania. W sumie cały ten temat jest poruszony w sposób skrajnie infantylny, taki rodem z "Ani z Zielonego Wzgórza", co, biorąc pod uwagę target powieści, niezbyt pasuje. De facto większość z opisanych zachowań brzmi jak z książki dla młodszych nastolatków. Kurka, obecnie są na świecie miejsca, gdzie kobiety nadal muszą walczyć o swe wykształcenie. A pani autorka spłyca to do kilku zaczepek i głupich kawałów (też raczej inspirowanych powieściami dla młodzieży).
Podsumowując. Naiwna książka dla pensjonarek, czytadło absolutne pod płaszczykiem "ważnego tematu" czyli dyskryminacji kobiet (Boże, potencjał a wykonanie!). Ale bawiłam się nieźle w przerwach między wywracaniem moimi oczętami i irytowaniem się na brak realizmu. Niemniej akcja wciąga i zaciekawia, o czym niech świadczy fakt, że jednak ją skończyłam.

Mam z "Różanym eterem" trochę problemów. Na wstępie zaznaczę, że to całkiem przyjemne czytadło, które łyknęłam w dwa dni w trakcie choroby jako audiobook. Jednakże widząc powszechne zachwyty trudno mi nie dorzucić odrobiny dziegciu.
Moim pierwszym problemem jest kreacja bohaterek. I bohaterów zresztą też, ale bardziej mi się to rzuciło w oczy u pań. Boziu, przecież te...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , , , ,

Przeczytane z polecenia polonisty w ramach nadrabiania książek dobrych pod maturę. Nie mogę stwierdzić, żeby mi się podobała, ale bardo doceniam "Małą apokalipsę" jako obraz pewnej epoki. PRL w przekrzywionym zwierciadle to wyjątkowo fascynująca wizja. Całość utrzymana w onirycznym klimacie, rzeczywistość przywodzi na myśl koszmar senny. Szczególnie dojmująca jest refleksja dotycząca człowieka żyjącego w systemie totalitarnym, który ulega degeneracji, co jest szczególnie widoczne na przykładzie artystów zobrazowanych na kartach powieści. Bardzo ciekawa pozycja, ale momentami wynurzenia głównego bohatera potrafią być nużące, a całość, mimo że liczy sobie nieco mniej niż 200 stron, strasznie się ciągnie i męczy czytelnika.
Jednak ogólnie warto się zapoznać. Tylko wcześniej trzeba się przygotować psychicznie.

Przeczytane z polecenia polonisty w ramach nadrabiania książek dobrych pod maturę. Nie mogę stwierdzić, żeby mi się podobała, ale bardo doceniam "Małą apokalipsę" jako obraz pewnej epoki. PRL w przekrzywionym zwierciadle to wyjątkowo fascynująca wizja. Całość utrzymana w onirycznym klimacie, rzeczywistość przywodzi na myśl koszmar senny. Szczególnie dojmująca jest refleksja...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Polskie Himalaje Wojciech Fusek, Janusz Kurczab, Jerzy Porębski
Ocena 6,7
Polskie Himalaje Wojciech Fusek, Jan...

Na półkach: , , , , , , ,

Raczej krótka lista zażaleń niż opinia.
Niestety, bardzo ciężko się "Polskie himalaje" czyta. Styl encyklopedyczny, a układ wyjątkowo chaotyczny. Zabrakło mi czegoś, co przykułoby moją uwagę jako laika w tematach wysokogórskich. Najlepszymi elementami książki były fragmenty relacji uczestników różnych wypraw, ale były one zaprezentowane w dość skąpych ilościach.
Ogólnie niektóre rozdziały były świetne, ale większość... Zastanawiam się jaki był cel tej książki. Bo jaki cel ma opisywanie pindyliard razy tych samych wypraw, za każdym razem z innej perspektywy ALE w kompletnym oderwaniu od siebie? Dlaczego autorzy skaczą po chronologii? Bardzo chciałabym wiedzieć, ale chyba się nie dowiem.

Raczej krótka lista zażaleń niż opinia.
Niestety, bardzo ciężko się "Polskie himalaje" czyta. Styl encyklopedyczny, a układ wyjątkowo chaotyczny. Zabrakło mi czegoś, co przykułoby moją uwagę jako laika w tematach wysokogórskich. Najlepszymi elementami książki były fragmenty relacji uczestników różnych wypraw, ale były one zaprezentowane w dość skąpych ilościach.
Ogólnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Polski „Kod Leonarda da Vinci”. Brzmi interesująca, prawda? Tym bardziej, że polska historia i sztuka kryją tyle tajemnic, że wystarczyłoby ich chyba na milion podobnych książek. A gdy dodamy do naszego równania fakt, że tak odważne stwierdzenia padają pod adresem debiutu fabularnego, którego autor do tej pory pisał głównie reportaże, robi się jeszcze ciekawiej.

Biorąc to wszystko pod uwagę nie powinno nikogo dziwić, że ochoczo wzięłam się do lekturki na moim kochanym czytniczku.

I mało brakowało a mój „kochany czytniczek” wyleciałby przez okno.

Jan Matejko w 1881 maluje obraz, który skrywa tajemnicę, która może pojednać świat islamu i chrześcijaństwa. „Chrzest Warneńczyka” szybko staje się najczęściej kradzionym i najbardziej tajemniczym obrazem w dziejach polskiego malarstwa. Na płótnie zależało między innymi niemieckiemu SS-manowi, dyrektorowi Muzeum Narodowego oraz pewnemu tajemniczemu islamskiemu bractwu...

Jednak tym razem tropem obrazu ruszy nieustraszony prokurator IPN-u Jakub Kania, mający na swoim koncie spektakularną ilość sukcesów w służbie narodowi polskiemu. Kubuś trafia na poszlaki łączące „Chrzest Warneńczyka” z tajemnicą arby głoszącą, że co 444 lata począwszy od roku 1000 Bóg da światu możliwość pojednania chrześcijaństwa i islamu...

Czy nasz dzielny Kubuś rozwikła tajemniczą tajemnicę Matejki? Czy uda mu się uniknąć śmierci z bezwzględnego bractwa Bokira? Czy między nim a Kasią nawiąże się płomienny romans... ups, to znaczy nić współpracy?

[Przepraszam za ironię, nie mogłam się powstrzymać.]

Na dobry początek rozprawmy się z pewnym mitem. „444” ma się do „Kodu Leonarda da Vinci”, jak piernik do wiatraka. A jeżeli miałabym już do czegoś powieść Siembiedy porównywać to do uboższej, mniej magicznej wersji pana Samochodzika. (Przepraszam, panie Nienacki! Mam nadzieję, że się pan nie obrazi!).

Wybaczcie mi, ale muszę to napisać. „444” to nie jest po prostu zła książką. O nie. Ona osiągnęła totalne dno, kilometr mułu i jeszcze wodorosty na tym rosną. A może nawet powinnam stwierdzić, że ona już w to dno puka od spodu. Uwierzcie mi, że pisanie tego jest dla mnie bardzo bolesne, tym bardziej, że jej tematyka bardzo wchodzi w obszar moich zainteresowań (historia). Do tego, zawsze przykro jest krytykować rodzimego pisarza, który miał ciekawy pomysł, ale coś mu w tym nie pykło.

Przede wszystkim największym minusem tej książki jest akcja. Bardzo toporna, źle rozłożona akcja, która zamiera tam, gdzie powinna pędzić, a pędzi... No w zasadzie nie pędzi w ogóle. I tu jest problem, bo powieść o takiej tematyce wręcz prosi się o odpowiednią dawkę napięcia (które autor utrzymał tylko przez pierwsze rozdziały) i wartki rozwój wydarzeń. A tu guzik. Autor przez masę czasu zasypuje nas niepotrzebnymi wstawkami o życiu codziennym bohatera, jego przeszłości, mnóstwem nic nie wprowadzających scenek rodzajowych... Okej, takie rzeczy też są potrzebne, ale nie w takiej ilości i nie w takiej postaci.

Poczucie humoru... Nie, darujcie, nawet wolę tej kwestii nie ruszać. Bardzo tanie, tak to ujmijmy. Wręcz żenujące, momentami. (No przepraszam. Jak pan pisze, że dzięki świadkom koronnym m a s a Polaków poznała prawdę o mafii Pruszkowskiej... To ja nie wiem, czy ja jeszcze stoję, czy już leżę).

Jednak najbardziej irytującym elementem tej książki były dialogi. O matko, i córko, i kuzynko, i ciociu, i babciu, i wszyscy święci... Tak nienaturalnych, wymuszonych i idiotycznych dialogów w życiu jeszcze nie czytałam. Jak się nad tym pochylić, to były to chyba jedyne fragmenty w tej książce, które sprawiły, że się śmiałam. Z zażenowania, ale zawsze.

W ogóle cała relacja między Kubą a Kasią była... Przepraszam, muszę się powtórzyć. Nienaturalna, wymuszona i idiotyczna. Cukierkowa miłość od pierwszego wejrzenia, bez żadnych zawirowań... Takie rzeczy to chyba tylko w bajkach.

Zresztą sama kreacja bohaterów pozostawia sobie wiele do życzenia. Zarówno Kania jak i jego luba są bardzo nijacy. No i jeszcze, o ile Kubę zniosę ze względu na dokonania, tak Kaśki... Powiem tak. Jest mi bardzo przykro, że moja pierwsza imienniczka, na jaką natknęłam się w polskiej literaturze, okazała się postacią pozbawioną jakiegokolwiek charakteru, którą najprościej określić jako słodką-idiotkę.

Poza tym... Wiecie, ja się nie znam. Prokuratorem nie jestem, w IPN-ie nie pracuję. Ale nie wierzę, żeby osoba na stanowisku Kuby miała takie przygody i takie wielkie pole do popisu. Jeżeli ktoś zna realia pracy w Instytucie Pamięci Narodowej i one serio wyglądają na wyciągnięte żywcem z prozy Nienackiego to proszę niech mi to napisze w komentarzu. A wierzcie mi, że ta zacna instytucja będzie pierwszym miejscem, w które złożę CV po ukończeniu studiów.

Samą końcówkę tej książki i rozwikłanie całej intrygi... Błagam, pozwólcie mi to zostawić bez komentarza. Bo nawet nie wiem, jak miałabym to spuentować. Ręce mi opadły i zaczęłam zadawać sobie pytania, czemu ja na tą powieść zmarnowałam tyle swojego cennego czasu.

Hmm jakby to podsumować... Wiem, że wielu osobom ta powieść bardzo się podobała. Ja jednak z czystym sumieniem nie mogę nawet napisać, że dobrze się bawiłam podczas lektury. Bo nie bawiłam się. Wcale. Nie przesadzę chyba, jeśli napiszę, że to dla mnie jedno z największych rozczarowań tego roku.

Nie polecam, chyba że naprawdę nie macie, co ze sobą zrobić.

Polski „Kod Leonarda da Vinci”. Brzmi interesująca, prawda? Tym bardziej, że polska historia i sztuka kryją tyle tajemnic, że wystarczyłoby ich chyba na milion podobnych książek. A gdy dodamy do naszego równania fakt, że tak odważne stwierdzenia padają pod adresem debiutu fabularnego, którego autor do tej pory pisał głównie reportaże, robi się jeszcze ciekawiej.

Biorąc to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Nigdy w życiu nie miałam nic wspólnego z Litwą. Ani nie czytałam nic żadnego Litwina, ani nie odwiedziłam Wilna, ani nic. Co za tym idzie nazwisko Andrius Tapinas nic mi nie mówiło, zanim nie dowiedziałam się o istnieniu „Wilczej godziny”, o której z kolei wiedziałam tylko tyle, że jest to powieść fantastyczna z elementami steampunku. A wiecie. Klimaty a'la wiktoriańska Anglia, ciężka mgła połączona z wyziewami z fabryk osiadająca na alternatywnych wizjach miast, maszyny przechadzające się po ich ulicach, rzesze robotników podążających do kopalni, a w tym wszystkim cudowne wynalazki, genialni inżynierowie i szczypta fantastyki... Powiedzmy, że jest to coś, co zawsze przemawiało do mojej wyobraźni i nigdy nie trzeba mnie namawiać, bym odwiedziła kolejny świat oparty na takich zasadach.

Niestety, tym razem po lekturze mam dość mieszane uczucia.


Wilno. Anno Domini 1905.

Przeszło 37 lat temu Wilno wydostało się ze szponów Imperium Rosyjskiego i dołączyło do utworzonego przez Rothschildów Aliansu, stając się jednocześnie wolnym miastem, podobnie jak Kraków, Konstantynopol, Praga oraz Rewla. Teraz stanowi ono ośrodek nauki i postępu, w którym prym wiodą alchemicy. Dzięki nim po niebie suną wspaniałe sterowce, a na ulicach można zobaczyć karety parowe. Miasto staje przed ogromną okazją - ma się w nim odbyć kongres, w którym udział wezmą najważniejsi ludzi ówczesnego świata. Jednak nagle w jednym z zaułków Wilna dochodzi do morderstwa i okazuje się, że miasta ma więcej tajemnic niż mogłoby się wydawać.

„Wilcza godzina” jest książką z zadatkami na bycie czymś rewelacyjnym, ale coś po drodze autorowie mocno nie wyszło. A szkoda, bo pierwsze rozdziały nastrajały bardzo optymistycznie. Autor pięknie odmalowuje nam swój obraz Wilna. (Zresztą kreacja tego miasta to jeden z niewielu stałych plusów książki, ale o tym jeszcze później). Pięknie, cud, miód, orzeszki. Zaczyna się też wyczuwać ten charakterystyczny dla steampunku klimat. Dodatkowo akcja zaczyna się z grubej rury, pierwsze kilkadziesiąt stron i już jest trup. Dobrze wiedzieć, że autor się nie cacka. Potem poznajemy naszych bohaterów, z których perspektywy mamy poznawać akcję... I tu się zaczyna główny problem tej książki.

Debiut Andriusa Tapinasa cierpi na nadmiar postaci i wątków. Narracja jest prowadzona z tylu różnych perspektyw, że czytelnik łatwo dostaje kręćka. Zwykle nie mam problemów związanych ze zbyt dużą ilością bohaterów, ale tutaj autor po pierwsze naprawdę przesadził, a po drugie - zrobił to bardzo nieumiejętnie. Największym problemem generowanym przez ten zabieg jest to, ze czytelnik o wszystkim dowiaduje się zbyt łatwo i za szybko. Żadna intryga w tej książce nie może wybrzmieć, bo my ją już znamy. My już wiemy, że o ten, tutaj, jest tym złym, który ma takie a takie zadanie. A mimo to musimy oglądać, jak pozostali bohaterowie do tego dochodzą, co nie wzbudza w nas żadnych emocji. Czytelnik czeka tylko na dopowiedzenie kilku szczegółów albo na konsekwencje niektórych działań. Oto jak zabić napięcie w książce.

Kolejnym problemem jest to, że przy takiej ilości bohaterów i ich wątków, ciężko jest się do nich przywiązać. Z jednej strony to bardzo miło, że mają oni trudności, że czasem bywa brutalnie... A z drugiej szkoda, że czytelnik ma to gdzieś, bo dana postać jest tak wyzuta ze wszystkiego, że trudno się z nią utożsamić. Wszystkie postacie co do jednej są schematyczne, płaskie i nie do polubienia. A szkoda, bo nie które miały pewien potencjał, jak chociażby legat wileński Antoni Srebro. Tylko, że uczyniono z niego postać tak wewnętrznie sprzeczną, że aż zęby bolą.

A jeżeli chodzi o postacie kobiece... No to praktycznie ich nie ma. A w zasadzie są dwie / trzy na krzyż i mają tak mało do powiedzenia w tej książce, że to aż boli. (Gdzie są feministki, gdy ich potrzeba!).

Niestety, kolejnym problemem „Wilczej godziny” jest... skrajnie niezrozumiała wizja świata. Ja nie przeczę, że autor na pewno miał genialny pomysł i w jego głowie to wszystko ma sens. Ale ja niestety wymiękłam. Zabrakło mi najprostszych informacji o funkcjonowania tego świata. Zwłaszcza że autor od razu rzuca czytelnika w wir fabuły i przez pierwsze sto stron ciężko jest się połapać w gąszczu nazw, imion, miejsc i funkcji, które KAŻDEJ osobie nie będącej Litwinem nic nie powiedzą.

Jednak, coby powiedzieć tutaj coś miłego, wróćmy na chwilę do samego Wilna. Jedną rzecz muszę Tapinasowi przyznać. Jego pióro jest bardzo plastyczne i dobrze działa na wyobraźnie. Kreacja Wilna na kartach „Wilczej godziny” jest oszałamiająca. Tapinas pieczołowicie odmalował przed nami jego ulice, poszczególne dzielnice i najważniejsze miejsca. Autor też bardzo dobrze oddał klimat, jaki mógłby panować w Wilnie, a przez jego opisy mam ochotę choćby zaraz ruszyć na Litwę by zobaczyć je na własne oczy.

„Wilcza godzina” to powieść pełna potencjału. Widać, że autor miał ciekawy pomysł, potrafi oddać klimat danego miejsca i ma sporą wyobraźnię. Zabrakło mu jednak uporządkowania tego wszystkiego... Oraz wywalenia niepotrzebnych narracji i zbędnych wątków. Szkoda też, że Tapinas zamiast opowiedzieć nam coś o swoim świecie, zabrał nas jedynie na spacer wileńskimi ulicami.

Jestem debiutem Tapinasa rozczarowana, ale chętnie sięgnę po kolejne tomy, by zobaczyć czy może autor rozwinął swoje literackie skrzydła. Mam taką nadzieję, bo mam wrażenie, że większość problemów „Wilczej godziny” bierze się z "syndromu tomu pierwszego". Ergo w drugim powinno już być lepiej.

A przynajmniej bądźmy dobrej myśli.

Nigdy w życiu nie miałam nic wspólnego z Litwą. Ani nie czytałam nic żadnego Litwina, ani nie odwiedziłam Wilna, ani nic. Co za tym idzie nazwisko Andrius Tapinas nic mi nie mówiło, zanim nie dowiedziałam się o istnieniu „Wilczej godziny”, o której z kolei wiedziałam tylko tyle, że jest to powieść fantastyczna z elementami steampunku. A wiecie. Klimaty a'la wiktoriańska...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Neil Gaiman to jeden z najbardziej znanych angielskich pisarzy powieści z gatunku fantasy. Ba! Powszechnie uważa się go za jednego z najlepszych współczesnych autorów tego typu książek. Został zresztą nagrodzony szeregiem prestiżowych nagród literackich. Nie raz, nie dwa, buszując w internecie, stykałam się z ogromnymi zachwytami nad jego twórczością.
Muszę się jednakowoż przyznać, że to powszechne uwielbienie dla Gaimana pozostawało dla mnie nie lada zagadką. Enigmą. Lektura „Gwiezdnego pyłu” czy „Koraliny” nie wywarła na mnie, łagodnie mówiąc, żadnego wrażenia. Wręcz czułam się lekko rozczarowana. No bo czym tu się niby zachwycać? Ot, bajki dla dorosłych, nie on jeden na to wpadł.
Jakkolwiek postanowiłam dać Neilowi Gaimanowi jeszcze jedną szansę na rozkochane mnie w swojej twórczości i sięgnęłam po chyba jego najbardziej sztandarową, obok „Amerykańskich bogów” i „Księgi cmentarnej”, powieść - „Nigdziebądź”. Stwierdziłam, że jeśli ona mi się nie spodoba, to daję sobie z tym panem spokój.
A co z tego wyszło?

ŚWIAT, KTÓRY FASCYNUJE... I PRZERAŻA
„Nigdziebądź” tematycznie idealnie trafiła w moje czytelnicze gusta. Uwielbiam wszelkie wizje równoległych rzeczywistości, istniejących tuż obok, na wyciągnięcie ręki, za to pełnych najróżniejszych niesamowitości. A tutaj autor popisał się lada wyobraźnią (choć prawdę mówiąc wolę nie wiedzieć, co jeszcze czai się w jego głowie... gość chyba powinien odwiedzić psychiatrę). Świat przez niego wykreowany jest surrealistyczny, pełen groteski i makabry, a przy tym wręcz chorobliwie fascynujący. Momentami było tego dla mnie zdecydowanie za dużo. Niektóre rozwiązania fabularne budziły we mnie niesmak. Było zbyt brutalnie i obrzydliwie. Mimo szczerej fascynacji tym, co wykreował autor musiałam się nieraz zmuszać do czytania. Poziom czarnego humoru, za którym w ogóle nie przepadam, był dla mnie zdecydowanie za wysoki.


NAJOBRZYDLIWSZE SCHWARZCHARAKTERY W LITERATURZE
Jak już jesteśmy przy temacie obrzydliwości, to nie w sposób nie wspomnieć chyba najgorszej a może właśnie najlepszej rzeczy w tej książce. A mianowicie o panie Croupie i panie Valdemarze. Niech najlepszą rekomendacją o ich będzie fakt, że do dzisiaj jak o nich myślę czuję obrzydzenie i ciarki biegną mi po kręgosłupie. Obaj panowie to właśnie płatni mordercy ścigający Drzwi i naszego głównego bohatera, odznaczający się wyjątkowo... ujmującym podejściem do sprawy. Naprawdę, jak żyję i książki czytam, nie natrafiłam na tak wstrętne postacie. Pan Croup i pan Valdemar przerażają, budzą skrajne obrzydzenie i człowiek ma ochotę zatłuc ich łopatą jak najgorsze szkodniki. (I tak by nie zdążył - ledwo by się zamachnął i już byłby w plasterkach - ale pomarzyć zawsze można). Są to skrajni sadyści i psychopaci, o których chciałoby się jak najszybciej zapomnieć.
Co tylko pokazuje, jak genialnym autorem jest Gaiman w tym temacie. Bo tego, że pan Croup i pan Valdemar to świetnie skonstruowane postacie, nie mogę mu odmówić. Co prawda, nie wiem, co trzeba mieć w głowie, żeby coś takiego wymyślić... Ponawiam apel o psychiatrze - może jeszcze da się gościa uratować.

A TAK POZA TYM
„Nigdziebądź” ma wszelkie elementy bez których fantasy obejść się nie może. Odpowiednia dawka przygód, barwni bohaterowie i fantastyczne zdarzenia... Jednak to kreacja świata zwykle jednak wyłania się na pierwszy plan i to jest główny atut tej powieści. Sama fabuła jest raczej nieskomplikowana. Owszem, mamy kilka nawet całkiem zaskakujących zwrotów akcji, ale wydarzenia raczej płyną sobie leniwie przed siebie, by czytelnik mógł podziwiać krajobrazy.
Bohaterowie zbudowani są poprawnie, ale szału nie ma. Zresztą z tego co zdążyłam zaobserwować z poprzednich powieści Gaimana, kreacja bohaterów (chyba że tych złych) nie jest jego priorytetem. Z jednej strony nie można mu odmówić finezji przy ich tworzeniu, a z drugiej strony ciężko jest sobie samemu odpowiedzieć na pytania, jaki ktoś był. Tak jest zarówno, gdy mówimy o Richardzie, Łowczyni jak i o Drzwiach (nie wiem, czy tak to się odmienia, ale umówmy się - niech będzie jak jest). Niemniej, poza wiadomymi panami jest jeszcze jedna postać, która się z tego wyłamuje. A mianowicie Markiz de Carabas, będący z jednej strony postacią niezwykle śliską, interesowną i nieprzyjemną, a z drugiej niezwykle inteligentną. Wyróżniał się na tle innych jak papuga wśród wróbli.
Styl autora jest oryginalny, ale i bardzo ciężki. Pełno w nim neologizmów i dziwnych konstrukcji, a gdy dodamy do tego wysoki poziom groteski... Powiedzmy, że nie jest to powieść, którą można ot tak sobie przeczytać w jeden, dwa wieczory.

Po lekturze „Nigdziebądź” nadal nie wiem, czy lubię prozę Gaimana, czy nie. Pewnie zresztą nie dowiem się tego, nawet gdy przeczytam wszystkie jego powieści i opowiadania. Jego książki są tak dziwne i specyficzne, że ciężko mi jest obrać wobec nich konkretne stanowisko. „Nigdziebądź” na pewno fascynuje, ale i brzydzi. Nie zachwyciło mnie, ale i nie zawiodło. Nie wiem też czy mogę ją Wam polecić, czy raczej powinnam Was przed nią przestrzec. Jedyny pewnik, jaki mogę postawić to, to że powieść Gaimana wywarła na mnie olbrzymie wrażenie.
Obawiam się, że „Nigdziebądź” musicie przeczytać sami i sami sobie wyrobić opinię.

Neil Gaiman to jeden z najbardziej znanych angielskich pisarzy powieści z gatunku fantasy. Ba! Powszechnie uważa się go za jednego z najlepszych współczesnych autorów tego typu książek. Został zresztą nagrodzony szeregiem prestiżowych nagród literackich. Nie raz, nie dwa, buszując w internecie, stykałam się z ogromnymi zachwytami nad jego twórczością.
Muszę się jednakowoż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Rok temu Jakub Małecki totalnie zachwycił mnie swoimi „Śladami”. Zakochałam się w nich bez pamięci, zresztą do dzisiaj, gdy o nich pomyślę, czuję się nimi oczarowana. Zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie i sprawiły, że nie mogłam doczekać się sięgnięcia po kolejną książkę tego autora.
Gdy tylko pojawiły się informacje o premierze „Rdzy”, nie mogłam przejść koło nich obojętnie. Byłam bardzo podekscytowana, a wszechobecne „ochy i achy” tylko mnie jeszcze bardziej nakręcały. Jednak kiedy dostałam ją już w swoje łapki postanowiłam najpierw ochłonąć przed lekturą. Bałam się, że pod wpływem tego wszystkiego rozczaruję się albo wręcz przeciwnie - nakręcona nie zauważę wad. Co za tym idzie za lekturę „Rdzy” zabrałam się z lekkim opóźnieniem względem całego czytelniczego świata.
Ale tak samo jak większość czytelników się nią zachwyciłam.

Siedmioletni Szymek pewnego letniego dnia traci swoich rodziców. Przerażony nową sytuacją dzieciak trafia pod opiekę swojej babci Tosia, która kilkadziesiąt lat temu jako mała dziewczynka musiała zmierzyć się z nową rzeczywistością, która nastała po 1 września 1939 roku, oraz wszechobecnym „Wszystko będzie dobrze”.

Myślę, że Ameryki nie odkryję, pisząc, iż Jakub Małecki jest geniuszem naszych czasów, jeżeli mówimy o polskiej literaturze, a „Rdza” okazała się pełnym majstersztykiem. Wydaje mi się też, że już wszyscy wiecie, iż jest to świetnie napisana powieść z najwyższej półki. Ale co ja poradzę. Też muszę dorzucić swoje trzy grosze do ogólnego zachwytu.

„Rdza” to niezwykła, fascynująca opowieść, która oczarowuje od pierwszych stron. Zresztą, nie od dziś wiadomo, jak pan Małecki pisze. Nie mogę wyjść z podziwu dla jego sposobu opisywania życia ludzkiego i jego zwykłej szarej rzeczywistości, która nagle okazuje się najbardziej fascynującą rzeczą na świecie. Uwielbiam to, jak w życiorysy swoich bohaterów wplata on wielką historię i sposób w jaki łączy on ze sobą losy poszczególnych postaci.
„Rdza” łączy na swoich kartach dwie splecione ze sobą i łączą się historie. Z jednej strony obserwujemy życie Szymka w czasach współczesnych, a z drugiej poznajemy przeszłość jego babci, począwszy od pierwszych dni II wojny światowej, gdy wielka historia niespodziewanie zapukała do drzwi zwykłych ludzi.
Mnogość bohaterów i ich życiorysów oszałamia, zwłaszcza że każdy z nich ma swój świat, swój zbiór emocji, traum, przeżyć, małych szczęść i tragedii. Każda postać jest uniwersalna, odrębna, a jednak wszystkie razem tworzą niesamowitą całość.

Styl Jakuba Małeckiego pozostaje niezmienny - specyficzny, piękny, prosty, trafiający w sedno... Niestety, muszę się przyznać, że dla mnie jednak w powieści okazał się on zbyt męczący. Zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu w opowiadaniach. Oczywiście, język nadal oczarowuje, ale momentami jednak musiałam przerywać lekturę, by trochę odpocząć.

Nie wiem, czy mogę zgodzić się z opinią, że „Rdza” opowiada o przyjaźni. Z jednej strony jest w tym ziarno prawdy, ale według mnie jest to zbyt wielkie uproszczenie. Małecki przede wszystkim pokazuje wpływ tego, co było, na to, co jest. Stąd też ten tytuł. Przeszłość jest jak ta tytułowa rdza, która osiada na wszystkim i wszystkich.
„Rdza” opowiada też o zawiedzionych nadziejach, pogrzebanych marzeniach, tęsknotach, zmarnowanych szansach... Ale przede wszystkim jest ona o ludziach z ich wszystkimi słabościami i wielowymiarowością ich życia.
A przyjaźń owszem, choć może bardziej „Rdza” opowiada o rysie na tej przyjaźni. O tym, jak nieraz relacje z dzieciństwa ewoluują oraz o tym, że ostatecznie one nigdy się do końca nie zacierają... Ale tu już rozpisywać się nie mogę, bo powiedziałabym za dużo.

„Rdza” to bardzo klimatyczna powieść o życiu, rodzinie, przeszłości, przyjaźni, emocjach zatruwających życie... Zresztą długo by wymieniać. Prosta opowieść o życiu, a tak naprawdę niezwykle bogata, wzruszająca, pełna emocji, wielowymiarowa historia, która na długa zagości z głowie czytelnika. Myślę, że doceni ją każdy, choćby ze względu na jej uniwersalność. To prawdziwa uczta literacka, napisana prostym i pięknym językiem.
Podziwiam autora i już czekam na kolejne jego książki.

Rok temu Jakub Małecki totalnie zachwycił mnie swoimi „Śladami”. Zakochałam się w nich bez pamięci, zresztą do dzisiaj, gdy o nich pomyślę, czuję się nimi oczarowana. Zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie i sprawiły, że nie mogłam doczekać się sięgnięcia po kolejną książkę tego autora.
Gdy tylko pojawiły się informacje o premierze „Rdzy”, nie mogłam przejść koło nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , , ,

Wydawnictwo SQN chyba za punkt honoru objęło sobie uszczęśliwienie zwolenników steampunku. Najpierw wydali cykl „Wojny Mechaniczne”, potem do sprzedaży trafiła „Wilcza godzina”, aż w końcu na pułki księgarni trafiło coś naszego rodzimego twórcy - „Impuls” Tomasza Duszyńskiego.
Powieść ta zaintrygowała mnie od pierwszego wejrzenia. Okładka, tytuł i ten napis z tyłu: „Taka Polska mogła się wydarzyć”... Brzmi i wygląda na coś idealnego dla mnie. Bo wiecie. Powieść reprezentująca alternatywną wersję II Rzeczypospolitej - jak miałabym przejść koło niej obojętnie! Zwłaszcza że, chyba jak każda osoba, która interesuje się historią, od czasu do czasu lubię posnuć rozważania z gatunku „co by było gdyby”. Takie alternatywne wersje historii zawsze rozpalają wyobraźnię. Bo to by się przecież mogło wydarzyć...

Rok 1932. Rzeczypospolita wykrwawia się w trwającej już dekadę wojnie na dwa fronty. Z jednej strony Niemcy, z drugiej Moskale. Ciągła wojna pozycyjna, której końca nie widać, daje się we znaki wszystkim stronom konfliktu, które szukają sposobu na wyjście z impasu. Łącznie z tymi, łagodnie mówiąc, niekonwencjonalnymi...
Tymczasem na przedmieściach Warszawy dochodzi do tragedii z udziałem kapsuły transportującej - przełomowego polskiego wynalazku, który ma szansę zaważyć na losach wojny i dać Polakom upragniony sojusz z USA. Do zbadania przyczyn katastrofy zostaje wybrany Andrzej Winnicki - niegdyś genialny inżynier, ojciec trójki dorosłych już dzieci, który nadal nie może pogodzić się ze śmiercią żony. Mężczyzna nieświadomie wplątuje się w niemałą kabałę związaną z wielką polityką i wyścigiem zbrojeń. Na dodatek, wychodzi na jaw, że jego dawny projekt został spisany na straty zbyt szybko...

Nie myślałam, że będzie mi to dane napisać, ale „Impuls” to naprawdę świetna, intrygująca powieść. Tomasz Duszyński mistrzowsko łączy ze sobą fakty, przewidywania historyczne i elementy rodem z science-fiction. Realizm miesza się z fantastyką. Realia epoki z technologią, o której wtedy nie śniono. Postacie historyczne z tymi wymyślonymi. Technika ze spirytyzmem. Z jednej strony widać, że wszystko w tej książce, od alternatywnego biegu wydarzeń, poprzez technikę, po samą fabułę, jest bardzo dokładnie przemyślane, a jednocześnie autor zaskakuje bardzo śmiałymi pomysłami. Wizja świata na początku lat 30. ubiegłego wieku przedstawiona nam przez Tomasza Duszyńskiego fascynuje i intryguje. Aż chciałoby się wejść do tego świata, zobaczyć go na własne oczy, przejść się ulicami tamtej Warszawy.
Dlatego też trochę boli fakt, że autor tak mało nam w sumie o tym świecie mówi. Czytelnik od razu jest wepchnięty w akcję i musi skupić się na bohaterach. A tymczasem, chciałoby się najpierw lepiej poznać tą rzeczywistość. Oczywiście, siłą rzeczy nie było miejsca w „Impulsie” na rozwijanie uniwersum, a jednak odczuwam tutaj pewien niedosyt.

Może jeszcze raz podkreślę jedną rzecz. Wynalazki, steampunk i genialni inżynierowie stanowią niebagatelną część tej książki. Poza standardowymi w wypadku tego typu powieści sterowcami, mamy pełen przegląd najróżniejszych cudów techniki - od naprawdę użytecznych cacek do śmiercionośnych dłoni. Ot, na przykład, mechaniczne ramię Marka, syna Winnickiego, zachowujące się jak prawdziwa ludzka ręka. Tylko że bardziej bajeranckie. Mamy też wspomniane już pociski transportujące, dzięki którym podróż za ocean trwa kilka godzin. Dodatkowo jeszcze Golem, o którym niestety za dużo się nie dowiadujemy, a szkoda bo odgrywa ogromną rolę chociażby w finale powieści. Wszystko to urozmaica świat pokazany przez Duszyńskiego i stanowi bardzo ważny element całej książki.

„Impuls” ma niepowtarzalny klimat stworzony z wymieszania II RP z całym kolorytem dwudziestolecia międzywojennego oraz właśnie tego steampunku. Ten miks sprawia, że w „Impulsie” jest coś bardzo oryginalnego i powieść jest czymś nowym na polskim rynku wydawniczym.
A w budowaniu tej atmosfery na pewno pomogły przerywniki w fabule w postaci wspomnień Józefa Piłsudskiego, w których marszałek wyjaśnia powody swoich decyzji, które doprowadziły do takiego obrotu spraw.

Bohaterowie „Impulsu” są zaskakująco dobrze wykreowani. Myślałam, że autor potraktuje ich po macoszemu, a tu taka niespodzianka. Zostali oni ciekawie zaprezentowani i zbudzili moją sympatię, przez co z rosnącym napięciem śledziłam ich losy. Szczególnie polubiłam Bliznę, który był chyba najbardziej fascynującą postacią tej książki.
Akcja w „Impulsie” ani nie pędzi na łeb na szyję, ani nie wlecze się jak żółw na pasach. Powiedziałabym, że jest ona wyważona idealnie, by z jednej strony nie zmęczyć, a z drugiej nie znudzić czytelnika. Fabuła jest nietuzinkowa, a Duszyński momentami potrafi naprawdę zaskoczyć. Samo zakończenie i rozwiązanie wątków pozostawia spory niedosyt i naprawdę chciałabym, żeby autor coś jeszcze na ten temat napisał, choć biorąc pod uwagę ostatni rozdział... Nie będę spoilerować, ale wydaje mi się, że autor zamknął sobie z hukiem furtkę do ewentualnej kontynuacji.

„Impuls” to powieść napisana z pomysłem, która ciekawi obrazem alternatywnej II Rzeczypospolitej wzbogaconej o elementy spirytyzmu i steampunku. Autor bardzo postarał się o to, by całość była naprawdę przemyślana pod każdym możliwym kątem. Ale przede wszystkim „Impuls” to wspaniała rozrywka, która angażuje czytelnika i przenosi go do swojego świata. Mogę śmiało napisać, że to nie tylko najlepsza powieść prezentująca alternatywną wersję historii, jaką czytałam do tej pory, ale i najlepszy steampunk, na jaki trafiłam. Polecam wszystkim, a dla miłośników alternatywnych wersji historii oraz dziejów II Rzeczypospolitej jest to pozycja obowiązkowa.

Wydawnictwo SQN chyba za punkt honoru objęło sobie uszczęśliwienie zwolenników steampunku. Najpierw wydali cykl „Wojny Mechaniczne”, potem do sprzedaży trafiła „Wilcza godzina”, aż w końcu na pułki księgarni trafiło coś naszego rodzimego twórcy - „Impuls” Tomasza Duszyńskiego.
Powieść ta zaintrygowała mnie od pierwszego wejrzenia. Okładka, tytuł i ten napis z tyłu: „Taka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

W końcu nadszedł ten czas - po długim czekaniu dostałam w swoje łapki drugi tom cyklu „Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu” Kena Liu.
Nawet nie wiecie, jak strasznie uwielbiam „Królów Dary”. Dla mnie to jedna z najlepszych powieści, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Zakochałam się w niej od pierwszej strony i czytałam ją z zapartym tchem do ostatniego rozdziału. Wszystko, co mogło, mnie zachwyciło w tej książce. Niemniej, jest jeden dla mnie problem. Po lekturze pierwszego tomu nie czułam zbytniej potrzeby sięgnięcia po kontynuację. Dla mnie „Królowie Dary” to mogłaby być jedynie jednotomówka. Wszystkie wątki zamknęły się wręcz perfekcyjnie dla mnie.
Co za tym idzie do „Ściany burz” podchodziłam raczej sceptycznie. Z jednej strony byłam ciekawa, jak dalej potoczyły się losy Kuniego Garu i jego bliskich, a z drugiej... Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to będzie coś zbędnego. Coś co może i pozwoli mi przenieść się do mojej ukochanej, ale też ie sprawi mi już takie satysfakcji, jak tom pierwszy.
I niestety, jeśli chodzi o moje prywatne odczucia, miałam sporo racji.

Kuni Garu staje przed ciężkim zadaniem. Jako cesarz chce zreformować Darę, dać szansę wszystkim utalentowanym ludziom, zapewnić byt wszystkim mieszkańcom, a jednocześnie stworzyć silne państwo. Niestety, na dworze zaczynają tworzyć się różne frakcje, a na dodatek pojawiają się zarzewia buntu.
Jednak największe zagrożenie dla Imperium ma dopiero nadejść zza mistycznej Ściany burz...

„Ściana burz” to zdecydowania godna kontynuacja „Królów Dary”. Jest to powieść napisana z podobnym rozmachem, która ponownie zabrała mnie w niezwykłą podróż po świecie Dary. Podobnie jak w przypadku pierwszego tomu od razu wpadłam jak śliwka w kompot i zafascynowana śledziłam losy Kuniego, Gin, Zomi, Thery i innych aż do ostatniej strony.
Ken Liu stworzył nam prawdziwą ucztę czytelniczą. Wszystko w jego książkach jest dopięte na ostatni guzik, a każdy szczegół oszlifowany jak mały diamencik. Powiedziałabym, że ta książka jest naprawdę bliska ideału. Akcja jest wyważona, jej tempo narasta z biegiem powieści, a jednocześnie cały czas pozostaje na jakiś sposób powolna, co bardzo pasuje do ogólnego klimatu powieści. Świat przedstawiony został genialnie zakreślony. Wszystkie opisy to prawdziwe majstersztyki. Nieistotne, czy mówimy o przeżyciach wewnętrznych postaci, czy krajobrazie. Wszystkie są po prostu tak cudowne, że moje czytelnicze serduszko się po prostu rozpływa. Jednak największe wrażenie robią monumentalne opisy bitew. Jest ich, co prawda, mniej niż poprzednim tomie, ale naprawdę trzymają poziom.
Również kreacja postaci nie zawodzi. Bohaterowie są przekonujący, pełnowymiarowi i różnorodni. Każdy ma jakieś swoje cele, motywy, plany, miłości, słabości, przejścia... Nie brakuje nam pewnych postaci wątpliwych moralnie, nad których działaniami moglibyśmy się zastanowić. Złożoność charakteru czy background psychologiczny robią wrażenie. Mamy szansę ponownie spotkać naszych starych znajomych, którzy często nieco się zmienili, ale też poznać multum nowych postaci, nie mniej ciekawych.
Nie zabrakło też lekko orientalnego klimatu. Wyspy Dary dalej intrygują i kryją w sobie sporo tajemnic. Mamy też mnóstwo odniesień do ich legend, podań, poezji, filozofii... Złożoność świata stworzonego przez Kena Liu po prostu nie zna granic.

Autor nie ucieka też od ciężkich tematów dotyczących etyki, potrzeby walki za ojczyznę w wyjątkowo opłakanej sytuacji, poświęcenia nawet własnej rodziny w imię dobra wyższego. Bohaterowie stawiają przed sobą wiele ciężkich pytań, na które często nie ma dobrej odpowiedzi. Bo co jest ważniejsze: honor czy życie? Lepiej umrzeć stojąc, czy żyć na kolanach? Czy można poświęcić życie niewinnych ludzi w imię wyższego dobra?

Wszystkiego w tej książce jest pełno. Mamy rzecz jasna intrygi pałacowe, jedni pod drugimi kopią dołki, pojawia się problem sukcesji tronu. Mamy misternie utkany spisek. Mamy walkę dobra ze złem, życie prostych ludzi, niesamowitą opowieść o nauczycielu i uczennicy, mrówczą pracę naukowców, kariery, politykę, wzloty, upadki... Jednym słowem, wszystko, czego dusza zapragnie. A wszystko to oczywiście z należytym rozmachem.

Jednak nadal mam niestety wrażenie, że lepiej byłoby, gdyby „Królowie Dary” pozostali historią jednotomową. Czemu? Po prostu, mam wrażenie, że ten tom był niepotrzebny, napisany tylko po to by wydłużyć tę historię. Nadal świetnie napisany, ale jednak... Kurczę, bardziej podobałoby mi się jednak otwarte zakończenie z pierwszego tomu, gdzie mogłabym sobie swobodnie dumać na temat przyszłości wysp. Jednak to jest moje indywidualne odczucie. Po prostu czuję, że naprawdę mogłabym się spokojnie obyć bez ciągnięcia losów bohaterów „Królów Dary”. Wolałabym, na przykład, gdyby drugi tom przenosił nas sto lat w przyszłość. Stare postacie spotkalibyśmy ponownie w legendach, natomiast powstałaby zupełnie nowa historia z tego samego uniwersum.

Ken Liu to naprawdę świetny pisarz, a „Pod sztandarem Dzikiego Kwiatu” to naprawdę świetna seria. Zarówno „Ściana burz” jak i „Królowie Dary” to znakomite powieści fantasy, pełnowymiarowe, dopracowane w najmniejszych szczegółach. To cięższa, ale bardzo satysfakcjonująca, lektura, która trzyma w napięciu, budzi refleksje i dostarcza sporo emocji.
Polecam Wam oba tomy z całego serducha!

BLOG: https://ksiazkoholizm--postepujacy.blogspot.com/

W końcu nadszedł ten czas - po długim czekaniu dostałam w swoje łapki drugi tom cyklu „Pod Sztandarem Dzikiego Kwiatu” Kena Liu.
Nawet nie wiecie, jak strasznie uwielbiam „Królów Dary”. Dla mnie to jedna z najlepszych powieści, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Zakochałam się w niej od pierwszej strony i czytałam ją z zapartym tchem do ostatniego rozdziału. Wszystko, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie wiem, czy już się Wam kiedyś tym chwaliłam, ale ubóstwiam bajki Disneya. Jest to po prostu kawał mojego dzieciństwa, a poza tym nadal oglądanie ich sprawia mi ogromną przyjemność. Nie mogłam więc odpuścić sobie powieści opartej na jednej z moich ulubionych opowieści, czyli „Aladynie”. Nadal pamiętam, jaką frajdę sprawiało mi oglądanie dżinna na ekranie i jak udawałam, że latam na magicznym dywanie po całym domu.
Mając tak sentymentalne podejście do oryginału, możecie chyba sobie wyobrazić, że miałam spore obawy dotyczące „Zakazanego życzenia”. Jednak z drugiej strony byłam naprawdę ciekawa, co Jessica Khoury mogła jeszcze wycisnąć nowego z tej historii.
Tak więc jak w moich oczach wypadł retelling mojego ukochanego „Aladyna”?... Czy autorka stanęła na wysokości zadania?...

Zahra jest potężnym dżinnem na wieki związanym z lampą. Musi spełniać trzy życzenia każdej osoby, która odnajdzie jej więzienie. Jednak jej ostatni lampodzierżarca okazał się inny. Była to sama królowa Habiba, przywódczyni silnego kraju, którą wbrew sobie Zahra pokochała. I słono za to zapłaciła.
Po wielkiej wojnie między dżinnami, w której jej ukochana przyjaciółka straciła życie, dżinn została uwięziona na ponad pięćset lat w ruinach wspaniałego miasta, którego niegdyś strzegła. Wszystko jednak się zmienia, gdy Aladyn, drobny złodziejaszek, odnajduje jej lampę. Dziewczyna jest zmuszona, by przy pomocy magii spełnić trzy jego życzenia. Tym razem jednak staje ona przed niezwykłą szansą. Król dżinnów w zamian za odnalezienie swego porwanego syna, obiecuje jej wolność...
Sprawy jednak się komplikują, gdy Zahra, wbrew regułom i rozsądkowi, zakochuje się w Aladynie...

Na początek muszę Wam wyznać, że jestem totalnie zauroczoną opowiedzianą przez autorkę historią. Po prostu Jessica Khoury w stu procentach mnie kupiła samą fabułą. Szczególnie dlatego, że autorka potraktowała „Aladyna” tylko jako inspirację i pewien motyw do pokazania w innym świetle. Nie mamy więc do czynienia z przekładem jeden do jeden. Nie, jest tu zupełnie niezależna historia o miłości rodzącej się wbrew regułom i wbrew zdrowemu rozsądkowi.
W ogóle jestem zakochana w tej fabule i to we wszystkich możliwych wątkach. Od samych magicznych zdolności Zahry, przez życie dworskie w pałacu, kiełkujące uczucie między naszą dżinnem i Aladynem, do rebelii i machlojek politycznych. Dla mnie wszystko w tej książce jest może i odrobinkę za proste, ale przy tym niezwykle bajkowe.

Kolejnym zasadniczym plusem tej pozycji jest niezwykły arabski klimat. Z jednej strony nie jest on według mnie tak wyrazisty, jak powinien być, ale i tak stanowi on coś dość oryginalnego na tle innych młodzieżówek... A przynajmniej tych wydanych w Polsce. Bardzo podobał mi się ten zabieg, zwłaszcza że autorka w bardzo plastyczny sposób opisała ten pustynny świat. Dodatkowe smaczki i nawiązania do kultury wschodniej tylko jeszcze bardziej ten świat ubogaciły.

Od pierwszych stron zakochałam się w piórze autorki. Sposób w jaki opisywała przestrzeń otaczającą bohaterów i uczucia nimi targające był dla mnie po prostu cudowny. Dodatkowo kilka razy podczas lektury Jessica Khourty naprawdę zaskakuje. Niektóre, zdawałoby się przewidywalne sceny, nagle obracają się o sto osiemdziesiąt stopni.
Nie zabrakło też odpowiedniej dawni humoru sarkazmu i przekomarzania się głównych bohaterów, co jeszcze bardziej umilało mi lekturę.

Czas przejść do bohaterów, co do których mam jednak pewne zastrzeżenia. Przede wszystkim wszyscy są strasznie schematyczni. Są to dobrze znane kalki, a większość bohaterów trzecio-planowych jest niestety bardzo kiepsko rozwinięta, mimo że mają spory wpływ na fabułę. Ubolewam chociażby nad kiepską kreacją Strażniczek, które były bardzo intrygującymi postaciami, a nie zostały należycie rozwinięte. Albo książę Darian. Można było jednak dodać mu pewne odcienie szarości, tym bardziej, że autorka położyła jakby pewien grunt pod to. A tu guzik.
Jedynymi postaciami, które w pełni polubiłam to były Kaspida, Zahra i sam Aladyn, a nawet oni byli dość stereotypowi. W końcu chyba wszyscy znamy jakieś wojownicze księżniczki walczące-o-dobro-swojego-ludu-i-tłamszone-bo-są-kobietami-a-nie-mężczyznami, panny chcę-z-tobą-być-ale-nie-mogę / nie-jestem-człowiekiem-ale-jednak-nim-jestem oraz najbardziej upowszechniony - słodki bandyta, który nie chce, ale musi.

„Zakazane życzenie” to bardzo klimatyczna, bajkowa powieść, poruszająca wiele baśniowych wątków jak chociażby miłość rodząca się między głównymi bohaterami, ale też walka o dobro swoich poddanych, władzy, walki dobra ze złem, przyjaźni, dla której ludzie ponoszą olbrzymie koszty. Pochłonęłam tę książkę w błyskawicznym tempie (poza tym, że pierwsze pięćdziesiąt stron czytałam, z braku czasu, dwa tygodnie) i świetnie się przy niej bawiłam.
Jeżeli zaciekawiły Was arabskie klimaty, lubicie fantastyczne wątki romantyczne i nie straszne Wam pewne ilości stereotypów, to polecam Wam tą książkę z całego serducha.
A ja pójdę sobie teraz odświeżyć Aladyna ;)

Nie wiem, czy już się Wam kiedyś tym chwaliłam, ale ubóstwiam bajki Disneya. Jest to po prostu kawał mojego dzieciństwa, a poza tym nadal oglądanie ich sprawia mi ogromną przyjemność. Nie mogłam więc odpuścić sobie powieści opartej na jednej z moich ulubionych opowieści, czyli „Aladynie”. Nadal pamiętam, jaką frajdę sprawiało mi oglądanie dżinna na ekranie i jak udawałam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Aneta Jadowska to jedna z popularniejszych polskich autorek. Większość ludzi kojarzy jej nazwisko z cyklem o Dorze Wilk. Ja jednak po raz pierwszy spotkałam się z jej twórczością dopiero za sprawą cudownej „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów”, czyli pierwszego tomu serii o przygodach Nikity.
Do drugiego tomu podchodziłam z ogromnym entuzjazmem. Byłam strasznie ciekawa, co tym razem czeka naszą główną bohaterkę. No i cóż moi drodzy. Nikita powróciła i to z wielką pompą.

„Niewiedza jest gorsza niż nawet najsmutniejsza prawda.”

Nikita postanawia raz na zawsze uporać się z siecią kłamstw stworzoną wokół niej i poznać prawdę skrywaną przed nią od dawna. Jednak to wcale nie jest takie proste. ślady wiodą ją do Norwegii, gdzie znajdzie się niebezpiecznie blisko swojego ojca. Na dodatek ktoś zaczyna na Nikitę polować... w dość nieudolny sposób, ale jednak.
Czeka na nią mnóstwo wyzwań, a odpowiedzi mogą okazać się inne niż się spodziewała.


„Czasami to, czego chcemy najbardziej na świecie, odbiera nam to, czego najbardziej na świecie potrzebujemy. Chcesz prawdy i wolności. A co, jeśli nie da się ich pogodzić?”


W pierwszym tomie autorka zostawiła sobie całą masę otwartych wątków do pociągnięcia. W „Akuszerze bogów” skupiamy się na odkrywaniu przeszłości Nikity. Autorka, o dziwo, z tak oklepanego jakby nie było motywu, wyciągnęła coś naprawdę ciekawego i wciągającego. Zwłaszcza że to wszystko zostaje poruszony w troszkę inny sposób.
Tak jak w pierwszej części mamy mnóstwo akcji. No wiecie, wszyscy strzelają, krew się leje, pościgi i inne rzeczy, których nie powstydziłby się żaden reżyser filmów sensacyjnych. Przy tym to zderzenie przeszłości, magii i gangsterskich klimatów, wypada naprawdę ciekawie. Zwłaszcza, że dotąd nie spotkałam się z podobnym zabiegiem w książce.

Z tym, że „Akuszer bogów” jest zdecydowanie lepszy od „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów”. Aneta Jadowska rozwinęła główną bohaterką, nie rezygnując jednocześnie z tego ogromu akcji i pasjonującego świata przedstawionego. W ogóle ta część zdaje się być dużo bardziej dopracowana niż poprzedniczka. Nikita przestała być głównie bezwzględną maszyną do zabijania i rzucania sarkastycznych uwag. Dzięki „Akuszerowi bogów” poznajemy ją jako kobietę, która naprawdę coś czuje i dąży do czegoś konkretnego. Mamy szansę odkryć jej przeszłość i to nie tylko tę zupełnie odległą, którą też sama Nikita dopiero odnajduje, ale też poznajemy jej lepiej jej życie sprzed „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów”. Podobało mi się też lepsze zarysowanie relacji między nią o pozostałymi postaciami.

A jak już przy tym jesteśmy, to w „Akuszerze bogów” mamy do czynienia z całą gamą fantastycznych postaci. Od naszych starych znajomych z poprzedniego tomu, poprzez Klub Niedźwiedzi i Amundsenów, do tytułowego Akuszera. Jestem do tego stopnia zachwycona tymi bohaterami, że najchętniej wyciągnęłabym ich z książki i... Albo nie. Niech lepiej zostaną w książcę - lubię swój dom i chcę go mieć w jednym kawałku.

Warto wspomnieć, że tym razem wraz z Nikitą i Robinem udajemy się do... Norwegii. Nadaje to książce naprawdę rewelacyjny klimat, a przy tym pani Jadowska opisuje ten kraj w niesamowity sposób, jako miejsce tętniące magią i niezwykle tajemnicze. Naprawdę, po lekturze tej książki mam ochotę się tam wybrać, a najlepiej od razu zamieszkać.
Do tego autorka pełnymi garściami czerpie z mitologii nordyckiej, dzięki czemu powieść ma naprawdę świetny, choć specyficzny klimat.

Książkę czyta się jednym tchem. Po prostu akcja pędzi w takim tempie, obfituje w tyle niezwykłych wydarzeń i dostarcza tylu emocji, że człowiek nie jest w stanie tak po prostu w pewnym momencie jej odłożyć. Serio. Lepiej nie zabierajcie się za tę książkę, jeśli macie coś ważnego do roboty, bo zamiast, na przykład, uczyć się do egzaminów (patrz: mój przypadek), poświęcicie jej długie godziny.
Dodatkowym czynnikiem sprawiającym, że książkę tę czyta się jednym tchem, jest styl pisania autorki. Nie umiem tego określić. Po prostu przez tę powieść się płynie, a wyobraźnia cały czas pracuje nam na najwyższych obrotach.


„Wszyscy zasługujemy na swoją porcję prawdy i odpowiedzi w miejsce niekończących się pytań.”


„Akuszer bogów” to wyśmienita kontynuacja przygód naszej dzielnej Nikity, która dostarcza mnóstwo emocji i zwyczajnej frajdy z czytania. Świetni bohaterowie, niespodziewane zwroty akcji oraz niesamowity świat przedstawiony przypadną do gustu każdemu fanowi kina sensacyjnego, fantastyki i nordyckich klimatów. Uwierzcie mi, że z tą książką naprawdę świetnie spędzicie czas i na pewno nie będziecie się nudzić.


RECENZJA: http://ksiazkoholizm--postepujacy.blogspot.com/2017/05/073-akuszer-bogow-aneta-jadowska.html

Aneta Jadowska to jedna z popularniejszych polskich autorek. Większość ludzi kojarzy jej nazwisko z cyklem o Dorze Wilk. Ja jednak po raz pierwszy spotkałam się z jej twórczością dopiero za sprawą cudownej „Dziewczyny z Dzielnicy Cudów”, czyli pierwszego tomu serii o przygodach Nikity.
Do drugiego tomu podchodziłam z ogromnym entuzjazmem. Byłam strasznie ciekawa, co tym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ocalona aby mówić Steve Erwin, Immaculée Ilibagiza
Ocena 7,8
Ocalona aby mówić Steve Erwin, Immacu...

Na półkach: , ,

Podejrzewam, że w normalnych okolicznościach nigdy bym po tę książkę nie sięgnęła. Ani specjalną sympatią nie darzę biografii, ani kwestia ludobójstw w Afryce nigdy nie była mi nazbyt bliska. Wiem tyle co wszyscy, czyli w sumie niezbyt wiele. Kiedy jednak ksiądz, którego darzę naprawdę olbrzymią sympatią i szacunkiem, zaproponował mi, że pożyczy mi ją, bez wahania skorzystałam. Z jednej strony troszkę głupio mi było odmówić, a z drugiej... Po prostu na pierwszy rzut oka wydała mi się ciekawa.
Ku mojemu zaskoczeniu „Ocalona, aby mówić” naprawdę poruszyła coś we mnie i okazała się niezwykłą lekturą.
Chcę zaznaczyć na początku, że nie będzie to typowo opinia. Po prostu najpierw przedstawię Wam temat, jaki książka porusza, a potem podzielę się z Wami moimi przemyśleniami. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu ;)

RESZTA RECENZJI: http://ksiazkoholizm--postepujacy.blogspot.com/2017/06/074-ocalona-aby-mowic-immaculee.html

Podejrzewam, że w normalnych okolicznościach nigdy bym po tę książkę nie sięgnęła. Ani specjalną sympatią nie darzę biografii, ani kwestia ludobójstw w Afryce nigdy nie była mi nazbyt bliska. Wiem tyle co wszyscy, czyli w sumie niezbyt wiele. Kiedy jednak ksiądz, którego darzę naprawdę olbrzymią sympatią i szacunkiem, zaproponował mi, że pożyczy mi ją, bez wahania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , , , ,

Wydaje mi się, że George'a Orwella nikomu przedstawiać nie trzeba. Ciężko mi też uwierzyć, że mogłaby istnieć osoba, która jeszcze nigdy nie słyszała o jego najpopularniejszej książce - „Roku 1984”. To chyba jedna z najbardziej przerażających powieści, jakie kiedy kiedykolwiek powstały. Protoplasta wszelkich dystopio-antyutopii. Powieść, która zainspirowała twórców „Big Brothera” (co swoją drogą jest dość ciekawe - "Hej, to jest przerażające!" - "Wyobrażasz sobie coś takiego?!" - "Nie... Czekaj, zróbmy z tego reality show!").
Od momentu, gdy skończyłam „Folwark zwierzęcy”, wiedziałam, że muszę koniecznie przeczytać również tę najbardziej znaną powieść Orwella. Liczyłam, że przeczytam ją równie szybko, co „Folwark”, i będę mogła po prostu odhaczyć ją z mojej listy pozycji do przeczytania.
Nie spodziewałam się, że będę tak przeżywać to wszystko, co się działo na jej kartach. Ta powieść mną wstrząsnęła i wprawiła w strasznie pesymistyczny nastrój. Do tego doszła kompletna niemoc. Po prostu nie umiałam się normalnie wysłowić na temat tego, co właśnie przeczytałam. Dopiero kilka tygodni po skończeniu lektury mogłam normalnie zabrać się do pisania tego posta, a i tak nie jestem pewna, czy będzie on chociaż w miarę ogarnięty.
W każdym razie zapraszam Was na moje przemyślenia dotyczące najbardziej wstrząsającej powieści, jaką kiedykolwiek przeczytałam.

RESZTA RECENZJI: http://ksiazkoholizm--postepujacy.blogspot.com/2017/05/070-rok-1984-george-orwell-wielki-brat.html

Wydaje mi się, że George'a Orwella nikomu przedstawiać nie trzeba. Ciężko mi też uwierzyć, że mogłaby istnieć osoba, która jeszcze nigdy nie słyszała o jego najpopularniejszej książce - „Roku 1984”. To chyba jedna z najbardziej przerażających powieści, jakie kiedy kiedykolwiek powstały. Protoplasta wszelkich dystopio-antyutopii. Powieść, która zainspirowała twórców „Big...

więcej Pokaż mimo to