-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2014-09-17
Do niedawna na większość wiadomości o gwiazdkach Disneya reagowałam wywróceniem oczu i parsknięciem. Nie przepadam za szumem, jaki wokół siebie robią i unikam go za wszelką cenę. Może dlatego dopiero po kilku miesiącach od premiery zdecydowałam się dać jednej z nich - Demi Lovato - szansę. Kiedyś uwielbiałam jej największy disneyowski hit pt. "Camp Rock", ale wraz z pogorszeniem jakości bajek i seriali puszczanych na Disney Channel oraz zwyczajnym dorośnięciem, moje uwielbienie opadło. "Bądź swoją siłą przez 365 dni roku" pozwoliło mi spojrzeć na piosenkarkę w nieco innym świetle i nie oceniać jej przez filmy, w jakich grała, ale jako osobowość, która ją tworzy.
Publikacja stanowi mini-kalendarz z mądrą sentencją lub cytatem na każdy dzień roku i dopiskiem Demi na jego temat. Dziewczyna tłumaczy, jak dane słowa na nią wpłynęły, dlaczego są ważne i jaki jest cel danego działania. Część rad pochodzi od niej samej, część została wyjęta z ust innych piosenkarzy, aktorów czy pisarzy, a część to po prostu słowa piosenek. Nie obeszło się bez znanych zespołów jak The Beatles, Paramore czy Macklemore. Nawiązano do pisarzy takich jak J.K. Rowling, Nicholas Sparks, Markus Zusak, do wielkich filozofów jak Nietzsche, ikon kulturowych jak Budda czy Matka Teresa. Pojawiły się też bajki, nie tylko disneyowskie. W skrócie - książka jest zbiorem wielu głębokich myśli z odpowiedziami Demi Lovato.
Miałam z początku dużo wątpliwości. Nie sądziłam, że forma cytatu i porady się sprawdzi, szczególnie że jak Wam ostatnio pisałam, jestem daleka od fascynowania się poradnikami i korzystania z ich treści. Zainteresowało mnie jednak, że tę publikację napisała sama piosenkarka, a nie ktoś opisał jej historię. Demi Lovato podzieliła się z fanami informacją o tym, jak radziła sobie ze wszystkimi trudnymi sprawami, jak wychodziła z uzależnień i depresji, jak walczyła o swoje życie. I przyznam, że zrobiła to w całkiem inspirujący sposób.
Przede wszystkim, publikację warto jest zakupić przed rozpoczęciem nowego roku kalendarzowego, jako że tak też ona przebiega. Od 1 stycznia do 31 grudnia na każdy dzień mamy nową radę, nową sentencję i nowy cel. Z tego powodu zaczęłam najpierw czytać od września, by potem przewertować ją od deski do deski.
Jak fani autorki wiedzą, dziewczyna zmagała się z depresją, zaburzeniami żywienia, uzależnieniem od narkotyków, samookaleczaniem, szykanami, toksycznymi znajomymi i ciężkimi momentami w życiu jak śmierć ojca. Pewnego dnia po prostu zniknęła i miesiącami nikt o niej nie słyszał, dopóki rodzina nie podała informacji, że artystka jest na terapii odwykowej. Wróciła z niej silniejsza, stojąc mocno na ziemi i odcinając się od tego, co było dla niej złe, toksyczne. Stała się idolką dla milionów dziewczyn i chłopaków (tak, osobiście znam kilka przykładów) na całym świecie. Przeciwstawiła się napastnikowi i wygrała. Dlatego warto poświęcić jej chwilę uwagi.
Cytaty, które wybrała do książki, poruszają wiele spraw. Skłaniają do zwiększenia wiary w siebie, uczą poprawy samooceny, pomagają spojrzeć inaczej na kilka spraw i stawić im czoła. Sprawiają, że zaczynamy doceniać nawet te małe zwycięstwa i uczyć się z porażek. Mnie skłoniły do powiedzenia rodzinie, jak bardzo ich kocham. Nie potrzebuję do tego książek, ale każdy pretekst jest dobry, szczególnie że również w ciągu tych niespełna dwudziestu dwóch lat zdążyłam już docenić kruchość życia i zdrowia. Wiele z przemyśleń Demi pojawiło się już dawno w mojej głowie i w pełni się z nimi zgadzam, równie wiele słyszałam, ale nigdy nie umiałam zastosować.
"Bądź swoją siłą przez 365 dni" jest publikacją z pewnością nietuzinkową, ale jednocześnie nie jest jakoś niesamowicie oryginalna. Porusza sprawy, które niejednokrotnie były poruszane, ale w innej formie. Lektura obowiązkowa dla fanów piosenkarki, dla innych ciekawy dziennik z poradą na każdy dzień roku (bez 29 lutego!). Niedługo, gdyż 9 października wychodzi również specjalny pamiętnik do samodzielnego wypełniania przez fanów do zestawu książką. Lovatics powinni zaopatrzyć się w obie pozycje, reszcie polecam jedynie opisywaną wyżej pozycję.
Do niedawna na większość wiadomości o gwiazdkach Disneya reagowałam wywróceniem oczu i parsknięciem. Nie przepadam za szumem, jaki wokół siebie robią i unikam go za wszelką cenę. Może dlatego dopiero po kilku miesiącach od premiery zdecydowałam się dać jednej z nich - Demi Lovato - szansę. Kiedyś uwielbiałam jej największy disneyowski hit pt. "Camp Rock", ale wraz z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-16
Nigdy nie zrozumiem osób, które na podstawie pierwszego tomu serii postanawiają kompletnie porzucić ciekawość dotyczącą dalszych losów bohaterów, gdyż pierwszy średnio przypadł im do gustu. W przypadku całkowitej straty czasu - pewnie, mądra decyzja, lecz nie wtedy, gdy książka jest co najmniej przeciętna. Dlatego i ja podjęłam się lektury kontynuacji "Mrocznej bohaterki. Kolacji z wampirem" [recenzja] - książka całkiem mi się podobała, więc chciałam poznać ciąg dalszy. I oto przychodzę dziś do Was ze swoją opinią.
Tym razem zmieniamy miejsce i przenosimy się do nadmorskiej miejscowości w angielskim hrabstwie Devon, gdzie wszyscy wszystkich znają. Wśród nich mieszka dziewczyna należąca do rasy Mędrców, władających pierwszym wymiarem. Mimo swojego dziedzictwa i książęcego tytułu, Jesienna Róża Al- Summers (tak, to jej imię!) nie cieszy się dobrą sławą - ludzie są odgórnie uprzedzeni do jej rasy. To z kolei utrudnia jej wypełnienie zadania, czyli ochronę miasta i jego mieszkańców przed złem, jakie reprezentuje Extermino, zdające się pożądać uwagi Jesiennej Róży. Niespodziewanie w jej szkole pojawia się drugi w kolejce pretendent do tronu, syn króla Mędrców - Fallon. Dziewczyna jest nieufna, ale wydaje się, że nie ma innej możliwości niż zaufanie mu. Co z tego wyniknie i co łączy Jesienną Różę z Violet Lee, porwaną w poprzednim tomie przez wampiry?
Na samym początku czuję się w obowiązku zaznaczyć, że bohaterka okazała się być z tego wieku, którego obecnie staram się w książkach unikać, czyli poniżej lat 18. Tutaj było to dokładnie 15, co przeraziło mnie jeszcze bardziej. Jak pewnie wiecie, piętnastolatki mają swój własny charakter. Pamiętam, jaka sama byłam w tym wieku i obserwowałam, jak zachowywała się przed dwoma laty moja siostra. Słuchałam historii znajomych, z którymi porównywaliśmy historie z dzieciństwa. Wszyscy przejawiali jakiś miks zachowań - zarówno poważniejszych, jak i bardziej infantylnych. U pani Gibbs można wiele zwalić na to, że Jesienna Róża ma 15 lat i już w tak młodym wieku musi bronić innych, ale jeśli takie było podejście autorki, to momentami zapędziła się zbyt daleko z infantylnością w jej zachowaniu - ot, raz dojrzała następczyni tronu, a kiedy indziej rozkapryszone panisko.
Nie twierdzę, że Róża nie jest dobrą postacią, ale z pewnością nie jest wybitna. Przez jakiś czas w ogóle nie miałam o niej zdania, gdyż autorka nie dała mi podstaw do wyrobienia go sobie, tak samo jak w przypadku wrogich Extermino czy też ogólnie wziętej rasy Mędrców. Na zdobycie jakichkolwiek ważniejszych informacji musimy cierpliwie czekać i czytać, pozwalając wyobraźni szaleć i dając się potem zaskoczyć w zestawieniu z wizją autorki. Kolejny punkt do poprawy w przyszłości, jednak nie drażnił mnie aż tak bardzo.
Mimo powyższych uwag, lektura kontynuacji serii okazała się całkiem wciągająca. Przeczytałam ją w trzy dni, wychodząc z domu po 7 i wracając ok. 20 - pomyślcie o zmęczeniu, jakie czułam, a mimo to wsiąkłam w tę historię. Znowu muszę przyznać, że nie jest genialna, ale była na tyle w porządku, bym nie musiała się martwić, że spędzę nad nią zbyt wiele czasu, gdyż po prostu czytało się ją bardzo szybko i płynnie.
Może było to zasługą języka, który okazał się typowo młodzieżowy, w sumie nawet bardziej nastawiony na nastoletnią młodzież niż w pierwszej części. Podobnie z konstrukcją fabuły i ogólnym zamysłem - miałam wrażenie, że ich proces tworzenia opierał się na różnych nastoletnich i magicznych schematach. Jednak to dokuczało mi tylko w niektórych przypadkach.
Sam wątek miłosny miewał swoje wzloty i upadki. Nie chodzi mi tylko o fabułę, ale też o sam zamysł autorki. Momentami obydwoje zachowywali się od czapy, a kiedy indziej tworzyli piękną parę. Ciekawe zestawienie bohaterów w nieco gorszym wykonaniu. Połączenie z pierwszej części wydawało mi się ciekawsze.
W wyniku wychodzi na to, że książka wcale nie podobała mi się tak bardzo jak w rzeczywistości, a to nieprawda - po prostu w tym przypadku łatwiej mi było wypunktować wady, bo każda zaleta miała swój mankament. "Mroczna bohaterka. Jesienna Róża" okazała się książką idealną na luźne wieczory, w których nie miałam siły dużo myśleć i marzyłam o relaksie, spokoju i zdrowej dawce humoru. To właśnie dostałam od pani Gibbs i jestem ciekawa, co wymyśli dalej.
Nigdy nie zrozumiem osób, które na podstawie pierwszego tomu serii postanawiają kompletnie porzucić ciekawość dotyczącą dalszych losów bohaterów, gdyż pierwszy średnio przypadł im do gustu. W przypadku całkowitej straty czasu - pewnie, mądra decyzja, lecz nie wtedy, gdy książka jest co najmniej przeciętna. Dlatego i ja podjęłam się lektury kontynuacji "Mrocznej bohaterki....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-23
Książka o książkach? Kto to wymyślił? Jak coś takiego może się sprawdzić? Czy mól książkowy może czytać książkę o książkach? Jak recenzent może czytać książkę z mini-recenzjami w treści? Jak? Kto? Jak?
Dwie kobiety, dwa kraje, dwa kontynenty i tony książek. Dwudziestoośmioletnia Sara mieszka w Szwecji wraz z trzema przyjaciółkami i prawie dwoma tysiącami książek. Od siedemnastego roku życia pracowała w księgarni, uważając ją za swoje schronienie przed światem, a książki za najlepszą ucieczkę i źródło najwyborniejszych przygód. Niespodziewanie księgarnia została zamknięta, a Sara pod wpływem tego przeżycia postanowiła przyjąć zaproszenie Amy, starszej kobiety z amerykańskiego Broken Wheel w stanie Iowa. Przez dwa lata pisały do siebie listy na tematy bliskie molom książkowym, wymieniały się powieściami i związanymi z nimi opiniami i myślami. Na miejscu okazuje się jednak, że Amy zmarła, a Sara dotarła akurat na jej pogrzeb. Kobieta dostaje od życia nową szansę, możliwość zmiany życia swojego i ludzi w miasteczku, zaś mieszkańcy Broken Wheel wcale nie chcą pozwolić jej odejść.
Opis mógł zabrzmieć dziwnie, niemal jak zapowiedź horroru lub thrillera, ale ta historia nie ma z nimi nic wspólnego. "Księgarnia spełnionych marzeń" jest powieścią obyczajową pisaną przez kobietę pracującą w księgarni, o dwóch miłośniczkach książek wszelkiej maści i z kilkoma mini-recenzjami wplecionymi w treść. Jest to jedna z tych książek, która bardzo dobrze opowiada pewną historię, wcale nie będąc wybitną powieścią. Ma równie tyle zalet, co wad, jednak stanowi ciepłą i przyjemną opowieść o sile książek i zmian.
Z daleka widać, że historia została napisana przez mola książkowego ze zdrowym podejściem do życia. Autorka poprzez bohaterów krytykuje elementy, które sama popełniła w książce. Pisze o lepszych i gorszych lekturach, na poważnie i z lekką ironią, o fikcji i romansach oraz o księgach o wysokim znaczeniu kulturowym. Zręcznie przeplata tradycję z nowoczesnością. Czytelnik może odnaleźć między wierszami cząstkę siebie i utożsamić się z bohaterką, która odnajduje w książkach zupełnie inny świat.
Bardzo podobało mi się przedstawienie zmarłej Amy poprzez listy, które wysyłała do Sary. Nie tylko opisywało ich autorkę, ale w dużej mierze mieszkańców miasta, których Szwedka dzięki temu trochę znała po przyjeździe i mogła czuć się odrobinę mniej wyobcowana. Jednakże uważam, iż charakter Sary był aż przesadnie opisany. Gigantyczny mól książkowy, który niemal panicznie boi się ludzi, unika ich, jak tylko może, zawsze nosi ze sobą książkę jako ochronę i symbol bezpieczeństwa w innym świecie. Samotna i wystraszona w nowym mieście, gdzie wszyscy o niej mówią, a ona poniekąd wszystkich zna. Denerwowało mnie, jak autorka w każdym momencie podkreślała, jaka to bohaterka jest brzydka, nieatrakcyjna, wręcz odpychająca. Momentami miałam wrażenie, jakby usiłowała wmówić czytelnikowi, że Sara jest przykładem typowego mola książkowego, który ucieka przed światem do książek, gdyż jest nieatrakcyjny i nieakceptowany w społeczeństwie. I to mi się bardzo nie podobało. W dużej mierze zepsuło mój odbiór tej historii.
Tak samo jak romans, który można było wyczuć na kilometr - tak bardzo był przesłodzony. Naprawdę myślałam, że da się bez niego obyć, spodziewałam się dobrej obyczajówki trzymającej się tematu książek, a nie wybuchającej znikąd miłości.
Nie podobały mi się też wspomniane wcześniej rekomendacje książek. Z pewnością były ciekawym pomysłem, ale często były wręcz zbyt nachalne i z polecania zmieniały się w narzucanie. Momentami zastanawiałam się, czy autorka nie miała na celu rozbawienia czytelnika takim podejściem, lecz jakby nie było na mnie podziałało to odwrotnie i wprawiło w irytację.
Życie pełne jest szczęśliwych zakończeń. A książki nie są po to, żeby od życia uciekać, ale żeby w szczęśliwe zakończenia wierzyć. Zawsze oczekiwać swojej szansy, a gdy przyjdzie, nie minąć jej. I o tym jest ta książka.
- Anna Dereszowska
Cytat Anny Dereszowskiej na okładce ma w sobie dużo prawdy w odniesieniu do "Księgarni spełnionych marzeń". Historia Sary pokazuje, że nie warto chować się za książkami i ukrywać przed światem. Należy do niego wyjść i przekonać się, że ludzie są dobrzy nie tylko między stronami, a przeżywanie i bycie sobą jest możliwe także w prawdziwym życiu. Należy nauczyć się patrzeć i nie przegapić szczęśliwego zakończenia, które na każdego z nas czeka.
"Księgarnia spełnionych marzeń" Katariny Bivald zdecydowanie nie trafi na półkę moich ulubionych książek, jednakże na pewno ją zatrzymam i polecę kilku znajomym. Wam, Drodzy Czytelnicy, również, gdyż mimo tych kilku wad z niemałą przyjemnością brnęłam dalej. Mogę otwarcie przyznać, że mam w głowie wiele innych tytułów, które zapewniłyby mi znacznie lepszą rozrywkę na dwa dni, ale nie żałuję, że przeczytałam tę historię. Tylko mała uwaga - cena książki to 45 zł, więc lepiej załapcie się na jakieś promocje, na tę cenę to ona na pewno nie zasłużyła.
Książka o książkach? Kto to wymyślił? Jak coś takiego może się sprawdzić? Czy mól książkowy może czytać książkę o książkach? Jak recenzent może czytać książkę z mini-recenzjami w treści? Jak? Kto? Jak?
Dwie kobiety, dwa kraje, dwa kontynenty i tony książek. Dwudziestoośmioletnia Sara mieszka w Szwecji wraz z trzema przyjaciółkami i prawie dwoma tysiącami książek. Od...
Czasami bardzo poważnie się zastanawiam, dlaczego ludzie sięgają po biografie. W dobie tygodników plotkarskich, Kotków, srotków i błachotków możemy wszystko mieć za darmo w Internecie na stronach takich jak Filmweb czy nawet Wikipedia. Mimo to zdajemy się wierzyć, że na papierze informacji będzie więcej. Najgorsze jest to, że nie potrzebujemy ich do niczego więcej niż zaspokojenia ciekawości.
Książka Danny'ego White'a "Jennifer, Liam, Josh. Nieautoryzowana biografia gwiazd serii "Igrzyska śmierci"" przedstawia nam różne fakty z życia odtwórców trzech głównych postaci ze słynnej dystopii: Liama (Gale), Jennifer (Katniss) i Josha (Peeta). Opisuje ich relacje poza ekranem, historię karier, marzenia i fascynacje. Przy tym wszystkim ciągle utrzymuje ogólne pytanie: jak to jest dostać szansę zagrania jednej z trzech najbardziej pożądanych ról filmowych świata i odnieść taki sukces?
Zacznę od tego, że publikacja ta nie wybija się zbytnio na tyle innych biografii. Podobał mi się podział na rozdziały i ich zatytułowanie - niby nic oryginalnego, ale łatwiej było się połapać, o czym będziemy czytać. Jest kilka konkretnie nastawionych na danego aktora/aktorkę, jak i również kilka ogólniejszych opisujących sukces "Igrzysk śmierci", dzięki czemu książka zyskuje na urozmaiceniu i nie zanudza. Autor zgrabnie złączył fakty, fragmenty wywiadów z różnych źródeł i opinii, dzięki czemu całość czyta się płynnie, jednym ciągiem.
Co do samej treści - chyba nigdy nie wyjdę ze zdziwienia dotyczącego Jennifer Lawrence [Katniss]. Nigdy nie powiedziałabym w wywiadzie o wielu rzeczach, którymi ona sypie jak z rękawa. I wszyscy, włącznie ze mną, ją za to kochają! Jej nieogarnięcie naprawdę bywa urocze i przezabawne. Udało mi się pokonać parę barier dotyczących Liama [Gale]. Został przedstawiony od strony, której nie znałam, aczkolwiek miałam wrażenie, że kilka rzeczy autor biografii nieco przerysował. Podobnie z Joshem, aczkolwiek o nim naprawdę wiele rzeczy już wiedziałam, więc zbyt wiele mnie nie zaskoczyło. Denerwowało mnie za to, że autor zupełnie od czapy dodawał czasem adnotacje o innych aktorach, często związanych w niewielkim stopniu z opisywaną osobą z trójki. Czytałam w ten sposób po ok. 2 strony biografii i filmografii osoby, która kompletnie mnie nie interesowała. Przy Liamie było to w ogóle niezwykle denerwujące, bo nieco mniej niż połowa jego partii należała do Miley Cyrus. Rozumiem, jego eks-, ale to była przesada.
Oprawa graficzna jest dobra, ale nie powala. Okładka normalna, niespecjalnie przywodzi na myśl ekranizację. Dodatek w postaci zdjęć w środku książki jest bardzo dobrym pomysłem, braknie mi tego często w biografiach zespołów.
Publikację o trójce aktorów można uznać za gratkę dla fanów. Nieźle zaspokaja ciekawość, jednak zdecydowanie należy do pozycji, które się raz czyta i rozmyśla o sprzedaży. Polecam tylko wiernym fanom trylogii.
Czasami bardzo poważnie się zastanawiam, dlaczego ludzie sięgają po biografie. W dobie tygodników plotkarskich, Kotków, srotków i błachotków możemy wszystko mieć za darmo w Internecie na stronach takich jak Filmweb czy nawet Wikipedia. Mimo to zdajemy się wierzyć, że na papierze informacji będzie więcej. Najgorsze jest to, że nie potrzebujemy ich do niczego więcej niż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-16
Z dozą niepewności postanowiłam wrócić do świata Antilii, kontynuacji serii Ewy Seno. Pierwsza część zostawiła mnie niepewną pomysłu i całokształtu, jednocześnie naciskając na poznanie dalszych przygód bohaterki. I oto zaryzykowałam - po pierwsze, by kontynuować serię, a po drugie, by dać jej i autorce drugą szansę.
Życie Niny wywróciło się o 180 stopni. Ze zwyczajnej nastolatki stała się Antilią, królewną z rodu Mendelaview. Jej ukochany okazał się najgorszym wrogiem, przeciw któremu musi zebrać siły. Wyrusza z nową, wierną świtą na poszukiwanie sojuszników oraz ku odkryciu swej prawdziwej mocy i znalezieniu dobrej przyszłości dla siebie i poddanych.
Nie liczyłam na dużo, więc nie czuję się rozczarowana, lecz jednocześnie nie zauważyłam poprawy stylu ani pomysłu. Miałam przeczytać tę książkę w trzy dni i przyznam Wam szczerze, że nie spodziewałam się, że aż tak szybko mi będzie szła. Opisy, których była zaledwie garstka, czytało mi się wręcz zbyt lekko, były napisane dla osób w wieku trzynastu lat. Jak dla mnie, zbyt banalne, pełne powtórzeń i z większą ilością wszystkiego innego, tylko nie opisu w opisie. Dialogi dalej są przepełnione infantylnością oraz nieudaną i sztucznie brzmiącą w wielu miejscach ironią.
Sama fabuła dwójki okazała się ciekawsza niż w pierwszym tomie i miała więcej wspólnego z Antilią. Podróże były ciekawe, a towarzysząca magia nieustannie intrygowała. Mimo to nie udało się uniknąć kilku absurdalnych pomysłów jak zebranie wszelkich możliwych mocy w postaci znajomych Niny albo ni z tego, ni z owego wizyty Alexusa w jej snach. Nie spodobał mi się też prolog - może dlatego, że był podsumowaniem wszystkiego, co nie spodobało mi się w tomie pierwszym. Dodatkowo miałam odczucie deja vu w przypadku kolejnych etapów podróży i niektórych dialogów - opierały się na tym samym schemacie, a ile można czytać jedną rzecz? I zakończenie, którego punkt kulminacyjny to zaledwie kilka stron - jak gwóźdź do trumny.
Bohaterowie byli naiwni, irytujący, ale czasami umieli się wybronić nieco bardziej poważną twarzą i głównie dzięki nim ten tom wydaje mi się lepszy od pierwszego. Nina to po prostu złoty przykład Mary Sue. Każdy facet ją kocha i nawet wrogowie pomagają. Ona zaś wskakuje im wszystkim w ramiona, kaprysi, ma nieustający okres (wnioskując po humorze) i nierówno pod sufitem. Pozostali są nie do końca realistyczni, za bardzo cukierkowi i jednocześnie zbyt zapatrzeni w siebie, by naprawdę być oddaną strażą czy służbą.
Krótko i na temat, drugi tom jest nieco lepszy od pierwszego, ale jedynie nieco. Dalej mam mętlik w głowie, co o tej książce i serii sądzić, ale z pewnością przed trzecim tomem porządnie się zastanowię nad czytaniem kolejnych, gdyż nieco forsują moje nerwy.
Z dozą niepewności postanowiłam wrócić do świata Antilii, kontynuacji serii Ewy Seno. Pierwsza część zostawiła mnie niepewną pomysłu i całokształtu, jednocześnie naciskając na poznanie dalszych przygód bohaterki. I oto zaryzykowałam - po pierwsze, by kontynuować serię, a po drugie, by dać jej i autorce drugą szansę.
Życie Niny wywróciło się o 180 stopni. Ze zwyczajnej...
2014-09-20
Od jakiegoś czasu próbuję przekonać się do literatury polskiej. Zachęciły mnie do niej autorki takie jak Olga Rudnicka i A.M. Chaudiere, ale kilku udało się też mnie zrazić. Postanowiłam jednak ponownie zaryzykować i tym razem zabrać się za dość świeżą pozycję dostarczoną na rynek przez wydawnictwo Feeria, czyli "Tatuaż z lilią" Ewy Seno. Nie spodziewałam się fajerwerków, gdyż zostałam ostrzeżona przez kilka osób, że historia jest specyficzna i może dlatego nie przeżyłam aż tak dużego rozczarowania.
W dniu osiemnastych urodzin Ninie wszystko sypie się na głowę. Kłótnia z ojcem, przyłapanie chłopaka i najlepszej przyjaciółki w niedwuznacznej sytuacji na jej własnej imprezie urodzinowej czy utrata fałszywych znajomych nie stanowią najlepszych prezentów. W złości postanawia zmienić coś w swoim życiu i daje się namówić obcemu człowiekowi, który udzielił jej schronienia przed deszczem, na tatuaż - przepiękną, wyrazistą lilię na nadgarstku. Gdy następnie wraca do domu, zaczyna żałować wcześniejszych uniesień - okazuje się, że jej ojciec i macocha zginęli w wypadku samochodowym. Dziewczynie przyjeżdża z pomocą ciotka ze Stanów, proponując rozpoczęcie nowego etapu życia w jej ojczyźnie, na co Nina przystaje bez większego wahania. I tu zaczynają się schody. Chciała uwolnić się od facetów, a już w samolocie jeden zawraca jej w głowie. I żeby to tylko był koniec przygód - nie tylko miłosnych, ale także nie z tego świata.
Przede wszystkim mam wrażenie, że powinno się zmienić tytuł książki na "Schemat goni schemat". Wprost nienawidzę tak stereotypowego przedstawiania amerykańskiej szkoły. Nie wiem, kto taką modę zaczął, ale jako osoba, która sama pisze nie wyobrażam sobie ruszyć tematu szkoły w Stanach czy też jakiegokolwiek innego bez uprzedniego rozeznania m.in. w sprawach stereotypowych. Autorka ma ten pech, że mam tam wielu znajomych i sama od dawna siedzę w temacie, więc takie podejście do niego mocno mnie zniechęciło już na samym wstępie.
Osoby narzekające na trójkąty miłosne znajdą coś dla siebie - pani Seno zaserwowała nam jedno ciacho więcej, tworząc czworokąt. Jak dla mnie za dużo tych facetów, ale może jestem za stara, by mieć na raz aż trzech. Nie mówiąc już o braku zdecydowania bohaterki. Raz całuje się z jednym, śni o nim i nie może wyrzucić go z myśli, ale napala się od razu na pierwszego faceta, jakiego poznaje w nowym mieście, nie mówiąc już o znajomych przyjaciół. Nie wiedziałam też, że przyjaźnie nawiązuje się przez jedną rozmowę. I naprawdę nie rozumiem, dlaczego w połowie obecnie powstających książek przyjacielem głównej bohaterki musi być gej. Już niemal od pierwszej strony wyczekiwałam informacji o nim i bum, nie rozczarowałam się. Chociaż w tym przypadku chyba bym wolała się rozczarować - przynajmniej o jeden schemat mniej.
Sama główna bohaterka jest niesamowicie irytująca. Dziecinna, naiwna, zbyt roztrzepana jak na normalnego człowieka i nieodpowiedzialna. Twierdzi, że nie obchodzą jej pieniądze i że wręcz nienawidzi ich tyle mieć, po czym wyjeżdża do Stanów, kupuje nowiutki fortepian, genialny samochód i co tydzień wpada w odwiedziny do centrum handlowego po kolejną partię ciuchów. Już nie wspominając o tym, że jest genialnym przykładem bohaterki, której nie lubię w książkach. Za chłopaka ma kapitana drużyny, przyjaźni się z dziewczynami mięśniaków z drużyny swojego chłopaka, jest skłócona z ojcem o złą macochę, która jest zaledwie kilka lat od niej starsza i zdradza męża m.in. z ogrodnikiem... Ach, czy wspominałam o tym, że po nakryciu swojego faceta z najlepszą przyjaciółką jak gdyby nic idzie sobie zrobić tatuaż, a po śmierci ojca jak gdyby nigdy nic wyjeżdża do Stanów? Na tym może skończę, bo mogłabym tę listę ciągnąć, i ciągnąć, a nie chcę Was aż tak nastraszyć.
Okładka niby przyciąga wzrok, ale nie jestem pewna, czy zwróciłabym na nią większą uwagę w księgarni. Nie rozumiem tego podwojenia twarzy.
Trzeba przyznać autorce, że warsztat ma niezły. Książkę pochłonęłam w kilka godzin m.in. dzięki prostemu językowi i niezwykle szybkiemu tempu akcji (może nawet nieco zbyt szybkiemu). Męczyło mnie tylko amerykanizowanie pewnych rzeczy. Przykładowo - skoro to język polski, to używamy wersji "okej" zamiast oryginalnego "OK".
Mimo tych wszystkich wad, nie mogę ocenić książki niżej niż na czwórkę. Zaciekawiła mnie i jakoś przytrzymała uwagę. Nie lubię głównej bohaterki, ale wątek romansu z nauczycielem od dawna stanowi moją słabość. Nie polecam Wam tej książki, ale nie mogę jej też odradzić. Wielu osobom się podobała, a i ja planuję sięgnąć po kolejny tom, by skończyć tę historię. "Cena odwagi" pojawi się na rynku 16 października, a ja na razie pozwolę sobie uwolnić od tej historii.
Od jakiegoś czasu próbuję przekonać się do literatury polskiej. Zachęciły mnie do niej autorki takie jak Olga Rudnicka i A.M. Chaudiere, ale kilku udało się też mnie zrazić. Postanowiłam jednak ponownie zaryzykować i tym razem zabrać się za dość świeżą pozycję dostarczoną na rynek przez wydawnictwo Feeria, czyli "Tatuaż z lilią" Ewy Seno. Nie spodziewałam się fajerwerków,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-25
Moja siostra jest fanką komiksów. Ja mam z nimi różnie. W dzieciństwie czytałam gazetki o Witchu, ostatnio spróbowałam z Marvelem, więc pomyślałam, że skoro lubię serię o "Kłamcy" Ćwieka, to zaryzykuję i z komiksem wydanym przez Wydawnictwo Sine Qua Non. Mimo że książeczka jest krótka i pełna obrazków, nie mogłam się za nią długo zabrać. W końcu jednak po nią sięgnęłam i postanowiłam od razu po zakończeniu lektury zebrać Wam tutaj swoje odczucia.
Kłamca dostaje kolejną robotę dla Aniołów. Ktoś uprowadza bezdomnych wraz z ich Aniołami Stróżami, po których ślad ginie raz i na dobre. Jednocześnie Kłamca odkrywa interesujące obrazy przedstawiające biblijne sceny z niezwykłym realizmem, jakby ktoś je widział i malował na żywo. Musi działać szybko, zanim kolejne ofiary zostaną uprowadzone... a przy okazji może uda się zarobić trochę anielskich piór.
Komiksy mają to do siebie, że jest niewiele tekstów, a wiele obrazków. Nie jestem specem od grafiki, ale tutaj pan Pochopień rzeczywiście ma dobrą kreskę. Momentami raziła mnie wulgarność rysunków, jednak ta seria nie mogła być przedstawiona w formie ocenzurowanej. To by kompletnie nie pasowało do postaci Kłamcy ani stylu Jakuba Ćwieka. Więc przymknę na to oko, ale odradzę komiks młodszym czytelnikom serii.
Wiele akcji jest kompletnie nierealnych (pomijając oczywiście występującą fantastykę). Przykładowo cały tłum rzuca się na Lokiego, a ten wychodzi z tego bez szwanku i to z pomocą dwóch pistoletów. Nie sądziłam, że ktoś wymyśla jeszcze takie sytuacje poza filmami dla młodzieży, scenami walki ze sztukami kung-fu lub też z Bondem w roli głównej.
Fabuła, ogólnie rzecz biorąc, nie porywała, ale też nie nudziła. Ot, brutalny początek, zadanie od Anioła, brutalna walka i rozwiązanie zagadki. Dużo krwi lejącej się na wszystkie strony, ciekawe postaci i specyficzny humor autora, który mnie bardzo rozbawił szczególnie na kilku ostatnich stronach przed opisem wstępnych szkiców Dawida Pochopnia. Gratuluję dystansu do siebie, Panie Autorze! Między innymi za to Pana lubię!
Momentami się gubiłam w tym, co się działo i zastanawiałam się, czy rysunki nie miały lecieć w innej kolejności. To troszkę spowalniało lekturę, ale w efekcie nie spędziłam nad nią nawet godziny i to z analizą rysunków i czytaniem tekstu. Nie zajmie Wam więc ona dużo czasu, a może być naprawdę przyjemna dla fanów twórczości autora.
Zamykając temat, nie wydałabym na ten komiks kwoty z okładki, ale z miłą chęcią go przeczytałam. i przekonałam się na własnej skórze, czy nie wyrosłam z komiksów. I wiecie co? Ciągle mnie bawią, tylko po Kłamcy spodziewałam się czegoś innego. Trochę mnie zaskoczył i zarazem rozczarował. I jako że jest to komiks, a nie książka, a każdy ma inny gust wobec obrazków i sposobu ich wykonania polecam Wam samodzielnie zapoznać się z tymi grafikami, przeglądając je nawet w księgarni. To Was upewni w słuszności swojej decyzji.
Moja siostra jest fanką komiksów. Ja mam z nimi różnie. W dzieciństwie czytałam gazetki o Witchu, ostatnio spróbowałam z Marvelem, więc pomyślałam, że skoro lubię serię o "Kłamcy" Ćwieka, to zaryzykuję i z komiksem wydanym przez Wydawnictwo Sine Qua Non. Mimo że książeczka jest krótka i pełna obrazków, nie mogłam się za nią długo zabrać. W końcu jednak po nią sięgnęłam i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek recenzowała poradniki. Czytałam je po raz ostatni w wieku gimnazjalnym, szukając odpowiedzi na różne, różniaste pytania, ale zawsze mnie zawodziły. Były nudne lub niesamowicie infantylne - książkę skierowaną do dwunastolatek odbierałam jak pisaną dla dzieci pięcioletnich. Nie dziw, że potem zbyt często po żadne książeczki w tym stylu nie sięgałam. Jednak mam słabość do przewrotnych tytułów, więc nie mogłam się oprzeć tej przezabawnej publikacji. "Perfekcyjna kobieta to suka" została napisana z pomysłem i humorem, a do tego wydana w sam raz na wakacje, kiedy uwielbiamy się śmiać, nawet z głupot.
To nie jest książka o perfekcji, tylko o jej braku. Króluje w niej zasada, o której wiele z nas na co dzień zapomina - nikt nie jest perfekcyjny. Popełniamy gafy, mamy humory, wściekamy się o głupoty... i mimo to stoimy na wygranej pozycji, gdyż jesteśmy kobietami. Możemy być bardziej sukowate niż faceci i wciąż być odbierane na luzie, przy okazji same czując się niesamowicie swobodnie. I poniekąd o tym jest ta książka - poradą, jak znaleźć w sobie siłę i przekonać się, że nasze wady czynią nas perfekcyjnymi, gdyż kobieta bez nich nie istnieje.
Poradnik "Perfekcyjna kobieta to suka" czytałam w drodze na wesele i momentami zaśmiewałam się do łez, do czego mama się chyba przyzwyczaiła, bo kompletnie nie zwracała na mnie uwagi (w przeciwieństwie do innych pasażerów). Mamy w niej niemal wszystko, aczkolwiek w pewnym momencie rzuciło mi się w oczy, że podążamy tropem problemów z facetami, szczególnie w końcówce. Da się do wybaczyć, aczkolwiek nie przepadam za schematycznością. Szczególnie że poza tym drobnym elementem książeczka ma naprawdę wiele zalet.
Jej głównym plusem jest to, że tłumaczka przełożyła wszystko na polską wersję. Przy liście kiczowatych piosenek, do których i tak każdy zna słowa, dostaliśmy listę zagranicznych tytułów, ale z dodatkiem polskich takich jak "Ona tańczy dla mnie" (której szczerze nienawidzę od początku istnienia, ale fakt faktem - słowa znam). Szalenie mi się to spodobało, gdyż w innym przypadku lektura pewnie byłaby mi obojętna, a tak dotarła nieco głębiej i pokazała, że autorki i tłumaczka mają naprawdę wiele racji!
W treści znajdziemy wiele porad i wyjaśnień co do tego, jak być perfekcyjną w nieperfekcyjności. Brzmi absurdalnie, ale tak jest! Nawet coś z tego wyniosłam i wprowadziłam w życie - teraz naprawdę aż tak mi nie przeszkadza to, że popełniam błędy. Mam wady, ale mogę je przekształcić w zalety, jeśli tylko podejdę do nich pod odpowiednim kątem. Ta książeczka w pewien pokręcony sposób sprawiła, że weszło mi to do głowy.
Oprawa graficzna również mi się spodobała. Na okładce nikt nie bał się użyć słowa "suka" w tym wulgarniejszym znaczeniu, co dodało poradnikowi prowokacyjności. W środku poza tekstem w linijkach, podpunktach czy cytatach, znajdziemy również miejsca do wypełnienia przez nas same - kolejny świetny pomysł... z którego jeszcze nie skorzystałam. Zamierzam go niedługo wypełnić, może w trakcie wykładów na uczelni.
Jeśli chcecie w końcu uwierzyć w siebie lub zwolnić smycz, na której same siebie trzymacie, przeczytajcie tę książeczkę. Z humorem i zdrowym podejściem pokazuje, co w nas - kobietach i dziewczynach - jest najlepsze. Udowadnia, że bycie perfekcyjną nie jest najlepszym wyborem, bo taka osoba nie istnieje, a samo pozorowanie perfekcji jest wadą. Polecam go zarówno osobom zamkniętym w sobie i zawstydzonym, jak i tym odważnym i pewnym siebie. W sam raz na końcówkę lata i urlopu.
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek recenzowała poradniki. Czytałam je po raz ostatni w wieku gimnazjalnym, szukając odpowiedzi na różne, różniaste pytania, ale zawsze mnie zawodziły. Były nudne lub niesamowicie infantylne - książkę skierowaną do dwunastolatek odbierałam jak pisaną dla dzieci pięcioletnich. Nie dziw, że potem zbyt często po żadne książeczki w tym stylu nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pamiętam, jak na rynku polskim pojawiła się książka "Do utraty tchu" autorstwa Portii da Costy. Byłam go ciekawa, ale specjalnie mnie do niego nie ciągnęło. Niedawno jednak wydawnictwo Czarna Owca wydało "Obnażoną" i tym razem postanowiłam zaryzykować. W końcu książka cienka, krótka... powinna być też przyjemna. Jednak jakoś to tak jest, że im książka krótsza, tym autor bardziej ją niszczy. A przynajmniej ja na takich kilka "pereł" ostatnio trafiłam i postaram się je Wam przedstawić na dniach.
Wracając do "Obnażonej", Victoria Reynard jest normalną kobietą - ma całkiem niezłą pracę (w której akurat musiano zacząć akurat reorganizacje wewnętrzne z winy sprzedania jej innemu właścicielowi; i weź tu miej cierpliwość do zamieszania w firmie i nachalnych współpracowników!), dobrych znajomych i różne fantazje. Często opiera je na powieściach erotycznych, w których się lubuje (jak to podobno mają w zwyczaju tak skryte osoby jak ona). Nieco zmieniają one swój kierunek, gdy w firmie pojawia się niezwykle przystojny fotograf, Red Webster. Ona go nienawidzi, on ją adoruje. Między tą dwójką [rzekomo] iskrzy od pierwszego wejrzenia. Gdy w końcu Victoria postanawia przekroczyć granicę, erotyczne przygody zaczynają powoli prowadzić ich do czegoś, czego się nie spodziewali...
Taa, opis opisem, a prawda jest inna i bolesna. Książka jest nudna jak flaki z olejem. Victoria ciągle się zachwyca wyglądem Reda, ale denerwuje ją jego osoba jako taka. On zaś ciągle robi jej zdjęcia, jak akurat schyla się po coś z wypiętą pupą i tym podobne. Spotykają się w siłowni, on jej proponuje seks z dodatkami, a ona bez większego wahania przystaje na układ. I w sumie macie ogólny zarys historii w mojej własnej wersji. Gdyby taka była na okładce, na pewno bym tej książki nie tknęła palcem. Dlatego jej na okładce nie ma :)
W sumie naprawdę nie wiem, co o tej książce napisać, bo nie wywarła na mnie żadnego wrażenia poza tym, że nie dość, iż to wszystko już zostało przewałkowane przez greyopodobne powieści z tysiąc razy, to tutaj jest to ujęte bez żadnego wyrazu, pikanterii... No nic, null, zero.
Postaci nie mają charakteru. Nie znajdziecie opisu dokładniejszego niż taki, że Red jest kolejnym wszechwładnym panem świata, najlepszym kochankiem, a zarazem najbardziej irytującym mężczyzną na ziemi, a Victoria jest cicha, skryta, ma grzeszne myśli dzięki tonom erotyków, jakie czyta i podnieca ją myślenie o Redzie i o tym, co to on mógłby z nią zrobić. Żadnej głębszej charakterystyki, tylko takie pierdu-pierdu.
Dodatkowo brak jakichkolwiek wątków pobocznych. Lubię dużo wiedzieć o bohaterach, ale nie tylko na jeden temat. O ich fantazjach wiem już na pewno zbyt dużo, a o znajomych, postaciach drugoplanowych? Nic. Tak samo jeśli chodzi o otoczenie. Nie wiem, gdzie się co działo, bo opisy były nijakie albo ich nie było. Ot, jest sobie budynek firmy. Ot, jest sobie siłownia. I się bawcie, dzieci.
Lektura na jeden wieczór. Czyta się bardzo szybko, ale nie powiem, że przyjemnie. Mnie w sumie trochę to wszystko nużyło. O tym wszystkim już czytałam. Kolejny raz to samo potrafi naprawdę zniechęcić do gatunku. Dodatkowo wykonanie nie jest jakieś bombowe i nie ratuje sprawy. Język jest dobry, sceny erotyczne są opisane nieźle, ale niewiele brakowało, by uczynić je o wiele lepszymi.
Za to wiele brakowało, by uznać tę książkę za dobrą. Po prostu lektura na jeden wieczór. Odmóżdżająca. Ani trochę nie wymaga myślenia. Nie nastawiajcie się na nic specjalnego czy oryginalnego. Dziś niestety każdy może pisać i zostać wydany.
Pamiętam, jak na rynku polskim pojawiła się książka "Do utraty tchu" autorstwa Portii da Costy. Byłam go ciekawa, ale specjalnie mnie do niego nie ciągnęło. Niedawno jednak wydawnictwo Czarna Owca wydało "Obnażoną" i tym razem postanowiłam zaryzykować. W końcu książka cienka, krótka... powinna być też przyjemna. Jednak jakoś to tak jest, że im książka krótsza, tym autor...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-28
Piraci dla jednych stanowią ciekawą legendę, dla drugich są niebezpieczeństwem czekającym dziś na morzach, a dla pewnego odsetka populacji pirat to synonim Kapitana Jacka Sparrowa. Uważam się za o tyle ciekawy przypadek, że łączę te trzy typy. Zainteresowałam się tematem właśnie dzięki kreacji Johnny'ego Deppa w serii filmów o zdobywcach mórz Od momentu pojawienia się pierwszego filmu w telewizji zapałałam wyjątkową ciekawością do ich życia i zwyczajów. Uwielbiałam słuchać historii o pirackich podbojach, pijackich burdach i spacerach po desce, jednocześnie uważając większość z nich za zwykłe podania. Nie dziwiło mnie, gdy w wiadomościach mowa była o pirackiej napaści na morzu - zawsze będą na świecie istnieć ludzie chcący przywołać historię do życia i za takich właśnie uważam współczesnych piratów. Jednak Colin Woodard w swojej publikacji pt. "Republika piratów" przedstawił historię, której początki miały miejsce setki lat temu. Miała być oparta na faktach, a nawet nazywano ją wyjątkowo prawdziwym zbiorem informacji, ale czy aby na pewno była to prawda?
"Cieszą się opinią romantycznych łajdaków, budzących grozę śmiałków, którzy odważyli się obrać ścieżkę biegnącą poza zasięgiem prawa i władz, wyzwolonych z okowów żmudnej, codziennej pracy; nieustraszonych, którym udało się zerwać więzy, jakimi pętało ich społeczeństwo, i wyruszyć na poszukiwanie bogactw, uciech oraz przygód. Minęły już trzy stulecia, od kiedy zniknęli z mórz, ale piraci Złotej Ery nadal cieszą się opinią ludowych bohaterów, a ich miłośników nie sposób zliczyć. Stanowią wzorzec dla twórców wielu popularnych postaci fikcyjnych - jak choćby kapitan Hak, Długi John Silver, kapitan Blood czy Jack Sparrow - przywołując na myśl pojedynki na szable, spacery po kładce, mapy skarbów i skrzynie pełne złota oraz szlachetnych kamieni."
Tymi słowami Colin Woodard rozpoczyna swoją iście piracką publikację. Mnie one nie zdradziły z początku niczego. Spodziewałam się zupełnie czegoś innego, niż dostałam. Wiedziałam, że jest oparta na faktach, ale myślałam, że będzie jednak bardziej podparta zmyśloną fabułą, zamiast opowiadać dosłowną historię piratów. I to mnie z początku zniechęciło. Gdy jednak obejrzałam od nowa kilka odcinków "One Upon a Time" z genialnym kapitanem Hakiem (znacznie bardziej wolę angielskiego Hooka od polskiego odpowiednika), coś we mnie zaczęło żądać powrotu do lektury.
Z początku była naprawdę ciekawa. Wprowadzając w temat, autor pisał niezwykle intrygująco i wciągnął mnie niemal po czubek głowy... jednak po około stu stronach tempo dramatycznie spadło niemal do zera i wzrosło dopiero w ostatnich rozdziałach. To mnie bardzo ubodło, gdyż najważniejszą część każdej publikacji, czyli środek naprawdę mocno wymęczyłam. Autor wprowadził zbyt wiele szczegółów, moim zdaniem kompletnie niepotrzebnych, opisywał dziesiątki razy w ten sam sposób różne statki, walki, trunki. Prostował część powszechnie znanych informacji i obalał mity, tworząc jednak własne błędy. Niewielkie, ale były.
Tytuł jest mylący. Autor sam podkreśla, że piraci szukali jakieś bazy i wybrali na nią Nassau. Nie ma nigdzie ani słowa o faktycznej republice, jej funkcjonowaniu, władzy. Z pewnością lepsza była jednak ta rzekoma "republika" niż niejednokrotnie ukazywane w filmach i literaturze tańce, hulanki, swawole i ogółem dość beztroskie pirackie życie, gdzie jedynymi rozterkami jest uniknięcie kobiety z poprzedniej nocy, gdy znajdzie się nową, brak rumu i zdobycie nowych beczek oraz ewentualne ataki innych piratów. Tutaj przynajmniej autor skupił się, chociaż stanowczo zbyt dokładnie, na pirackich walkach, podbojach i statkach. Dodał im trochę problemów i wyjaśnił różnice między dzikimi, niebezpiecznymi piratami oraz działającymi na rzecz rządu danego kraju korsarzami, co wielu osobom może pomóc zrozumieć wiele zagadnień poruszonych w książce.
Niestety nie dostaniemy tutaj zbyt dokładnych życiorysów. Zaciekawiły mnie postaci takie jak Czarnobrody, które najpierw były pięknie opisywane, by przerwać w najbardziej interesującym momencie, w suchym tonie wymienić wszystkie ich podboje i potem krótko wspomnieć o śmierci. Podobały mi się ciekawostki dorzucone w takich momentach, gdy brakowało innych, dla mnie dość istotnych informacji. Nie wiedziałam przykładowo, że po niespełna sześciominutowej bitwie, w której pozbawiono Czarnobrodego głowy, Maynard wrzucił ciało do wód cieśniny Pamlico Sound i według legendy miało ono okrążyć Adventure trzykrotnie, zanim w końcu poszło na dno. Takie dodatki pochłaniałam z radością i szkoda, że w publikacji przeważyły jednak szczegóły dotyczące podbojów i grabieży.
Język publikacji jest konkretny, może zbyt prosty, a przy tym równocześnie dość specjalistyczny. Musiałam sprawdzić kilka pojęć w trakcie lektury (co czasem stanowiło miłą przerwę), ale większość była dobrze wytłumaczona. Podziwiam autora za tony źródeł, jakie wykorzystał do stworzenia tej publikacji. Mimo że nawał nazwisk, dat, walk, miejsc i pojęć momentami wywoływał mętlik w głowie, byłam i jestem pod gigantycznym wrażeniem ogromu włożonej pracy.
Colin Woodard stworzył publikację nie tylko dla fanów i osób w temacie, dla których z pewnością będzie ona wiarygodnym rozszerzeniem wiedzy. Poleciłabym ją i tym, których zwyczajnie uwiódł filmowy kapitan Jack Sparrow lub zamarzyli o porwaniu przez serialowego kapitana Hooka. "Republika piratów" jest naprawdę warta Waszego czasu, mimo że momentami jest nazbyt szczegółowa lub nieźle się dłuży. Przetrwałam te opisy i nadal polecam lekturę.
Piraci dla jednych stanowią ciekawą legendę, dla drugich są niebezpieczeństwem czekającym dziś na morzach, a dla pewnego odsetka populacji pirat to synonim Kapitana Jacka Sparrowa. Uważam się za o tyle ciekawy przypadek, że łączę te trzy typy. Zainteresowałam się tematem właśnie dzięki kreacji Johnny'ego Deppa w serii filmów o zdobywcach mórz Od momentu pojawienia się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-04
2014-10-04
Pana Ćwieka zdążyłam poznać przy lekturze "Kłamcy 2,5" i grze karcianej stworzonej na podstawie tej książeczki. Jego styl spodobał mi się na tyle, że zakupiłam pierwszy tom innej serii, a mianowicie "Chłopców". Dzwoneczek i Zagubieni Chłopcy w opisie to było to, biorąc pod uwagę, że mam obecnie naprawdę wielkiego świra na punkcie postaci z bajek w prawdziwym świecie. Z początku obawiałam się, że mi się nie spodoba, ale po lekturze przyznam Wam, że nie było o co się bać, bo Jakub Ćwiek stanął na wysokości zadania.
Wszyscy znają historię Piotrusia Pana, jego Nibylandii, Zagubionych Chłopców, Dzwoneczka, Kapitana Haka... Wszyscy żyli w swego rodzaju harmonii, raz obok, raz przeciw sobie, aż do dnia, w którym Piotruś poznał Wendy. Dzwoneczek nie umiała wytrzymać jego rosnącej zniewagi dla Chłopców i postanowiła wziąć ich pod swoje skrzydła. Przeniosła ich wszystkich razem na ziemię, wcielając ich dusze w ludzkie ciała oraz zmieniając garderobę. I tak oto powstała gangsterska otoczka Drugiej Nibylandii - krainy nie z tej ziemi schowanej w wesołym miasteczku. A to, co się tam dzieje i kto rządzi całą zgrają niech opowiedzą Wam sami Zagubieni Chłopcy wraz z Dzwoneczkiem... o ile macie odwagę poprosić tak potężny gang motocyklowy o ujawnienie sekretu, jak załatwić swoje sprawy i dobrze się przy tym bawić.
Zacznijmy od tego, że klimat przeniesienia postaci Disneyowskich do naszych realiów to moja bajka. Mam fioła na punkcie wspomnień z dzieciństwa, więc jak tylko usłyszałam, że u Jakuba Ćwieka pojawili się bohaterowie z "Piotrusia Pana", nie wahałam się długo. I szczerze mówiąc, nie żałuję. Autor znowu mnie nie zawiódł, wręcz przeciwnie - zostałam pozytywnie zaskoczona. Pomysłem i wykonaniem, fabułą i językiem, bohaterami i stroną graficzną.
Nie sposób nie polubić bohaterskiego Milczka, który porozumiewa się tylko za pomocą min i gestów. Skradł moje serce i odjechał z nim na motorze. Kruszyna i Kędzior z łatwością wzbudzili we mnie ciekawość, nie pozwalając czytelnikowi na jej utratę w trakcie lektury. Dzwoneczek była konkretna, momentami brutalna, ale troskliwa i naprawdę było mi jej szkoda, gdy z czasem dowiadywałam się coraz więcej o jej przeszłości. Tylko Bliźniaki mnie irytowały. W skrócie powiem Wam, że bohaterowie zostali stworzeni naprawdę dobrze, nie wzięli się z powietrza, tylko z przemyślanego pomysłu. O czym jakoś w ostatnich latach pisarze rzadko pamiętają... albo to ja stałam się bardziej krytyczna.
Wątków mamy kilka, jako że sama książka jest podzielona na kilka rozdziałów, w którym każdy kładzie nacisk na innego bohatera. Uważam to za bardzo dobry zabieg, szczególnie że autor skorzystał z narracji trzecioosobowej, która aż się o takie przeplatanki historii różnych bohaterów sama prosi. Dzięki nim można nawiązać z tymi kilkoma postaciami głębszą więź, rzeczywiście zapałać do nich sympatią i zrozumieć, co się stało w ich życiu i uczyniło je takimi, jakie są.
Zabrakło mi jedynie trochę więcej szczegółów związanych z Nibylandią, Piotrusiem Panem, Wendy czy Kapitanem Hakiem.
Ostrzegę Was za to przed językiem. W dialogach pojawiają się liczne wulgaryzmy, na które ja akurat nie zwracam zazwyczaj większej uwagi, lecz wiele osób za nimi nie przepada. Przy gangu motocyklowym wydają mi się one naturalną rzeczą, jednak wolę przestrzec. Ćwiek operuje słowem w taki sposób, że książkę kończy się w jeden dzień. Mnie zajęła kilka z powodu uczelni, ale jak już do niej siadałam, to migiem pochłaniałam kolejne strony.
"Chłopcy" zostali wydani dwukrotnie - w roku 2012, z którego pochodzi moje wydanie - oraz przed kilkoma miesiącami w nieznacznie rozszerzonej wersji i o innym wykonaniu okładki. Jeśli planujecie czytać kolejne tomy, polecam Wam zakupić wersję z roku 2012, która formatem pasuje do reszty serii. Wznowione wydanie zdecydowanie zepsuje widok trzech książek obok siebie na półce, a wierzcie mi, że tym Zagubionym Chłopcom warto jest dać szansę.
Pana Ćwieka zdążyłam poznać przy lekturze "Kłamcy 2,5" i grze karcianej stworzonej na podstawie tej książeczki. Jego styl spodobał mi się na tyle, że zakupiłam pierwszy tom innej serii, a mianowicie "Chłopców". Dzwoneczek i Zagubieni Chłopcy w opisie to było to, biorąc pod uwagę, że mam obecnie naprawdę wielkiego świra na punkcie postaci z bajek w prawdziwym świecie. Z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Ostatnio zauważyłam, że coraz częściej mylnie kieruję się okładką. Te ładne okazują się kryć nieciekawą treść, a te niezbyt czarujące odsłaniają oryginalne historie, których humor lub tragizm powala na kolana. Są też te z równie piękną okładką co fabułą. Przez pewien czas byłam pewna, że "Pakt złodziejki" Ariego Marmella trafi do tej pierwszej kategorii. Dziękuję jednak swojej silnej woli, że rzadko kiedy pozwala mi odłożyć książkę na bok bez doczytania do ostatniej strony, gdyż Adrienne powoli, cichaczem skradała moje serce. Gdy się w tym zorientowałam, tonęłam już w jej uroku i łatwiej było mi znieść niedociągnięcia w kompozycji.
Adrienne Satti funkcjonuje pod różnymi imionami czy przezwiskami. Potrzebuje tego, by żyć po tragicznej nocy sprzed dwóch lat, podczas której straciła wszystkich, których kochała. Od tamtej pory zajęła się bowiem jednym z trudniejszych i mniej, jeśli nie za grosz szacowanym fachem - złodziejstwem. Przemierza świat, kierując się swoimi pragnieniami i torując drogę za pomocą ulubionego rapiera. Jednocześnie dzięki porozumieniu ze swoim bóstwem, Olgunem, pokonuje kolejne przeciwności losu, powoli dążąc do celu - odkrycia, co i dlaczego stało się dawno temu w jej życiu.
Miałam z początku ogromne problemy ze zrozumieniem tego, co kiedy się dzieje, kto jest kim i dlaczego coś jest takie, jakie jest. Dopiero po kilkudziesięciu stronach zauważyłam, że odkrywam to powoli razem z bohaterką, poznając jej wspomnienia, przeszłość, dawne i obecne lęki i przewinienia. Szkoda, że nie zostało to wcześniej jakoś logicznie wyjaśnione, bo za bardzo pogubiłam się na samym początku i mocno mnie to zraziło to książki. Gdyby nie kilka scen w okolicach setnej strony i to, co nastąpiło potem, nie wiem, jak uformowałaby się moja opinia, a tak Adrienne uratowała historię.
Cieszę się, że ostatnio na rynku pojawia się dużo silnych kobiecych bohaterek. Jak widać, nie trzeba od razu wskakiwać w feministyczne poglądy, by stworzyć taką postać. A że tutaj dokonał tego mężczyzna, całość wygląda w moich oczach jeszcze lepiej. Adrienne jest sprytna, śmiała, niezwykle odważna i przebiegła. Można by powiedzieć, że wykonuje swoją robotę niemal perfekcyjnie. Ma swoich wrogów, przez których ledwo uchodzi z życiem, ale ma też pewną specjalną cechę. Non-stop towarzyszy jej bóstwo nieopisane w żadnych oficjalnych księgach, nieuznawane przez żadne znane kulty religijne. Olgun porozumiewa się z nią w jej myślach, jest na każdym etapie drogi, którą dziewczyna pokonuje, by w końcu wyjaśnić wydarzenia z przeszłości, w których sama powinna była zginąć. Momentami irytowało mnie, że nic o nim nie wiedzieliśmy, poza tym, że jest jakimś tajemniczym, nieznanym bóstwem i porozumiewa się z dziewczyną poprzez emocje, podczas gdy ona do niego niemal non-stop gada. Nie wiedziałam, skąd się, u licha, wziął, po co jest w ogóle w historii, jakim cudem jej pomaga. Doczekałam się wyjaśnień w trakcie czytania, ale ta nieświadomość też trochę utrudniła zrozumienie całej sytuacji.
Zdawałoby się, że Adrienne przyciąga same kłopoty i wiele osób chce pomóc uprzykrzyć, a nawet ukrócić jej istnienie, jednak nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Jeśli naprawdę zastanowimy się nad jej postacią, możemy dostrzec, jak bardzo jest zagubiona i zrozumieć, dlaczego maska arogancji zakrywa troskę o bliskich. I dlaczego inne postaci tego nie zauważały i pozwalały złym emocjom kierować swoimi relacjami z bohaterką.
Żałuję tylko, że przeskoki w czasie do wspomnień Adrienne i do właściwej akcji były niczym nieoznaczone. Wiem, że tak lepiej często wychodzi opisywanie wspomnień, ale tutaj trzeba było przeczytać kilka, czasem kilkanaście zdań nowej części rozdziału, by wiedzieć, w którym momencie jesteśmy. Chronologia jest, krótko mówiąc, jednym wielkim chaosem, nad którym naprawdę warto byłoby popracować, gdyż cała książka mnóstwo by na tym zyskała.
Akcja cały czas pędzi, niezależnie od tego, czy jest to wspomnienie, czy też właściwa rzeczywistość. Opisy jej towarzyszące są nad wyraz dopracowane i na tle innych powieści skierowanych teoretycznie do młodzieży zdecydowanie wyróżniają się poziomem językowym, bowiem autor posługuje się językiem nad wyraz plastycznym i bogatym. Większość scen mogłam z łatwością sobie wyobrazić dzięki dynamizmowi, którego nie zabrakło w kolejnych słowach, zdaniach i akapitach.
Okładka również ma w sobie coś intrygującego, mimo że w większości jest biała. Jednak te kilka elementów stroju dziewczyny o rudych włosach, stereotypowo wskazujących na konkretny temperament, z plikiem kluczy wyglądającym jak więzienny, wystającą z nad ramienia bronią i w ciemnym stroju zaciekawiło mnie na tyle, że sięgnęłam po książkę.
Z początku wcale nie chciałam Wam polecać "Paktu złodziejki". Obawiam się, że przyjdę do Was z kolejną negatywną recenzją książki, która zapowiadała się naprawdę fantastycznie. Wyszło inaczej. Polecam Wam tę historię. Chaos chronologiczny jest jej jedynym poważnym mankamentem, na resztę z łatwością przymknęłam oko dzięki świetnej kreacji głównej bohaterki.
http://heaven-for-readers.blogspot.com/2014/06/pakt-zodziejki-ari-marmell.html
Ostatnio zauważyłam, że coraz częściej mylnie kieruję się okładką. Te ładne okazują się kryć nieciekawą treść, a te niezbyt czarujące odsłaniają oryginalne historie, których humor lub tragizm powala na kolana. Są też te z równie piękną okładką co fabułą. Przez pewien czas byłam pewna, że "Pakt złodziejki" Ariego Marmella trafi do tej pierwszej kategorii. Dziękuję jednak...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to