Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Harry Potter i Przeklęte Dziecko J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany
Ocena 6,2
Harry Potter i... J.K. Rowling, Jack ...

Na półkach: , , ,

"Harry Potter i przeklęte dziecko" - bez wątpienia najgłośniejsza premiera tego roku. Oczekiwana przez tysiące, jeśli nie miliony fanów młodego czarodzieja na całym świecie.

No cóż, teraz już nie tak młodego.

Jest to książka dająca szansę powrotu do magicznego świata, magicznej atmosfery, którymi przez lata raczyła nas pani Rowling. Do murów Hogwartu, ulicy Pokątnej, Nory, Privet Drive, Hogsmead i innych niezwykłych miejsc.

A tu klops.

Magiczny świat niby jest, ale inny.
Magiczna atmosfera... Nie. Tu zdecydowanie nie ma tej magicznej atmosfery znanej czytelnikom z cyklu "Harry Potter".
Bo to nie jest kolejna książka cyklu "Harry Potter".
Bo to nie jest kolejna książka napisana przez panią Rowling.
Proste? Proste. A jednak mam wrażenie, że wieeeele osób o tym zapomniało. Albo nie było tego świadomych. Nie wiem.

W książce jest za to całkiem inna atmosfera. Trudna do określenia, ale nie mogę określić jej mianem "złej". Była po prostu inna. Sporo humoru, co mi się podobało. Akcja jest, nawet całkiem dużo - jak na objętość książki, mówimy tu o 354 stronach scenariusza. Jestem pewna, że gdyby to była powieść z rozbudowanymi wątkami (bo tu tylko 354 strony!), napisana przez panią Rowling, to byłaby tak samo magiczna i fantastyczna, jak oryginalny cykl. I w sumie nie miałabym nic przeciwko powstaniu takiego odrębnego cyklu o potomkach Pottera właśnie. Chętnie zanurzyłabym się w niemugolskim świecie po raz kolejny! Jestem na tyle wielką fanką Pottera, że z pewnością z tego powodu nie przestałabym darzyć sympatią oryginalnego cyklu.

Podsumowując, nie jest to książka zła. Jest po prostu inna niż to, do czego przywykliśmy. Ciekawym eksperymentem było małe zerknięcie w alternatywne historie bohaterów, naprawdę ciekawym.


I jeszcze jedno: czy tylko ja po tej lekturze odniosłam wrażenie, że Albus Dumbledore nie jest jedyną postacią w świecie Pottera, która ma skłonności homoseksualne...?

"Harry Potter i przeklęte dziecko" - bez wątpienia najgłośniejsza premiera tego roku. Oczekiwana przez tysiące, jeśli nie miliony fanów młodego czarodzieja na całym świecie.

No cóż, teraz już nie tak młodego.

Jest to książka dająca szansę powrotu do magicznego świata, magicznej atmosfery, którymi przez lata raczyła nas pani Rowling. Do murów Hogwartu, ulicy Pokątnej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jaki kraj, taki heros.

Polsce przypadła grupka całkiem ciekawych osobników: panowie żule z dworca w Katowicach, Zawisza Czarny i oczywiście podstarzały rockman, fan AC/DC, główny bohater książki - Rysiek Zwierzchowski vel Dreszcz. Wraz ze swoją prawą ręką, młodocianym kamerdynerem Benjaminem oraz drugą prawą ręką, Ślązakiem z krwi i kości, Alojzem, ratują całą śląską społeczność przed zagładą. Dzielny bohater z wiecznym kacem staje do walki z węglowymi zombie, mafią i rzeźnikiem z Sosnowca czy doktorem-księdzem Swarządzem uzbrojony po zęby w... prąd.

Podobnie jak w części pierwszej, na prawie każdej stronie książki znajdziemy klasykę rocka - a to trochę AC/DC, a to trochę Alice Coopera, a to znowu trochę AC/DC, nieco Motörhead, trochę więcej AC/DC, odrobina Metalliki i jeszcze więcej AC/DC.

Książka jest zbiorem pełnych humoru opowiadań o wyczynach Ryśka-Dreszcza, zapewniającego bezpieczeństwo swojemu miastu. Ciekawe, niepowtarzalne postacie to jedna z największych zalet książki Ćwieka. Autor ponadto serwuje czytelnikom porządną dawkę przygód, przy których lekturze nie sposób się nie uśmiechnąć, podobnie jak bohaterów, których nie da się nie lubić.

Zdecydowanie na korzyść książki przemawia jej fizyczna postać - przemyślane, estetyczne wydanie okraszone niezłymi ilustracjami.

Jaki kraj, taki heros.

Polsce przypadła grupka całkiem ciekawych osobników: panowie żule z dworca w Katowicach, Zawisza Czarny i oczywiście podstarzały rockman, fan AC/DC, główny bohater książki - Rysiek Zwierzchowski vel Dreszcz. Wraz ze swoją prawą ręką, młodocianym kamerdynerem Benjaminem oraz drugą prawą ręką, Ślązakiem z krwi i kości, Alojzem, ratują całą śląską...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Poradnik podchodzenia do wszelkich "naukowych" informacji z dystansem.
Książka ta powinna trafić do naprawdę szerokiego grona odbiorców, bowiem jest jak kubeł zimnej wody dla osób wierzących we wszystko, co usłyszą w mediach od samozwańczych ekspertów w dziedzinie medycyny.

Z książki dowiemy się co nieco o "medycynie" alternatywnej - na jakiej zasadzie to działa i dlaczego wydaje nam się, że działa, czyli w efekcie dlaczego płacimy za coś, co działa tylko w naszych głowach. Autor kładzie nacisk na rozróżnienie "medycyny" i evidence based medicine, czyli Medycyny przez duże M.

Czytelnik dowiaduje się, że wcale nie trzeba być lekarzem czy doktorem nauk medycznych, aby za takiego się podawać, nieźle na tym zarobić, spopularyzować jakąkolwiek wymyśloną przez siebie terapię - wystarczy biały kitel w reklamach, garść specjalistycznego słownictwa znanego tylko wybrańcom i duuużo liczbowych statystyk. Do tego pomocnicy od PijaRu i prawnik - i nawet ja mogę stać się dr Zdrówko i wmówić tysiącom naiwnym, że opatentowany "lek" w składzie wody z cytryną wyleczy wszystkie dolegliwości (albo że witamina C uleczy AIDS, bo niektórzy w to wierzą!). Do tego, wzorem obsmarowanej w książce Gillian McKeith, dorzuciłabym liczne lewatywy, bo leczenie holistyczne.

Goldacre nie zostawia także suchej nitki na dietetykach-pseudospecjalistach ds. żywienia, homeopatii, antyoksydantach, świeczkach dousznych, kinezjologii czy tragicznie działającym systemie prowadzenia badań naukowych w medycynie.

Jako wadę publikacji zaliczyłabym pracę tłumacza, który się nie popisał, przez co czytanie książki idzie opornie. Wierzę innym czytelnikom, że w oryginale wygląda to bardziej jadalnie.

Podsumowując: książka otwiera oczy na wciskanie kitów dotyczących naszego zdrowia. Świetna lekcja sceptycyzmu dla tych, którzy sceptykami jeszcze nie są.

Poradnik podchodzenia do wszelkich "naukowych" informacji z dystansem.
Książka ta powinna trafić do naprawdę szerokiego grona odbiorców, bowiem jest jak kubeł zimnej wody dla osób wierzących we wszystko, co usłyszą w mediach od samozwańczych ekspertów w dziedzinie medycyny.

Z książki dowiemy się co nieco o "medycynie" alternatywnej - na jakiej zasadzie to działa i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jako że dążę do przeczytania wszystkich pozycji autorstwa Natsuo Kirino, przyszła kolej i na "Wyspę Tokio". Książka zapowiadała się obiecująco, na pierwszy rzut oka widać było podobieństwa do "Władcy much" Williama Goldinga - bezludna wyspa, rozbitkowie, walka o przetrwanie, zarówno z naturą, jak i współtowarzyszami niedoli.

Gdzieś pośrodku niczego, na tropikalnej, niezamieszkanej wyspie ląduje małżeństwo Japończyków w średnim wieku - Takashi i Kiyoko. Po kilku miesiącach dołącza do nich kilkunastu innych młodych Japończyków, a jeszcze po jakimś czasie - Chińczycy. Na wyspie znajduje się jedna kobieta i 31 mężczyzn. Grupa ta próbuje wprowadzić na wyspie - nazwanej Tokio - pewne zasady, zorganizować pracę wszystkich mieszkańców, aby jak najbardziej upodobnić się do "cywilizowanego" świata. Tokio ma swoich przewódców, którzy zmieniają się po nie zawsze wyjaśnionej śmierci poprzednika. W ten sposób zdobywa kolejnych mężów Kiyoko, która początkowo pewna swojej pozycji z racji bycia atrakcyjną i jedyną kobietą, cieszy się uznaniem i popularnością wśród mężczyzn. Do czasu. Sprawy komplikują się, gdy nadarza się okazja ucieczki, po której mężczyźni uświadamiają sobie, że do spokoju i równowagi na wyspie kobieta nie jest im potrzebna. Wraz z biegiem czasu bezwzględność mieszkańców tylko się pogłębia, karmiona coraz mniejszą nadzieją na powrót do ojczyzny.

Mieszkanie na odizolowanej wyspie brutalnie zmienia wszystkich jej mieszkańców. Nasilają się żądze dotychczas skrywane. Wielu zachłystuje się potrzebą władzy, która staje się dla nich zgubna. Kierując się tym, Kirino nakreśliła wspaniałe portrety psychologiczne głównych postaci - Kiyoko, Watanabe, GM vel Yutaka vel Gunji Mori, Tetsuo... Atmosfera książki utrzymana jest w typowym dla autorki przygnębiającym realiźmie, podkreślonym chłodnymi i beznamiętnymi opisami sytuacji. Całość przypomina raczej metaforycznego "Władcę much" niż przygodowego "Robinsona Kruzoe".

Jako że dążę do przeczytania wszystkich pozycji autorstwa Natsuo Kirino, przyszła kolej i na "Wyspę Tokio". Książka zapowiadała się obiecująco, na pierwszy rzut oka widać było podobieństwa do "Władcy much" Williama Goldinga - bezludna wyspa, rozbitkowie, walka o przetrwanie, zarówno z naturą, jak i współtowarzyszami niedoli.

Gdzieś pośrodku niczego, na tropikalnej,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Trupia Farma. Sekrety legendarnego laboratorium sądowego, gdzie zmarli opowiadają swoje historie Bill Bass, Jon Jefferson
Ocena 7,8
Trupia Farma. ... Bill Bass, Jon Jeff...

Na półkach: , , , ,

Jak odróżnić czaszkę kobiety od czaszki mężczyzny?
Jak po uzębieniu i ułożeniu szczęki określić rasę zmarłego?
Które części ciała nieboszczyka jako pierwsze padają ofiarą much i czerwi?
Dlaczego spalenie zwłok nie jest niezawodnym sposobem pozbycia się ciała?
Z jakiej odległości czuć rozkładające się zwłoki?
Jak szybko ulegnie rozkładowi ciało leżące w nagrzanym bagażniku?
Czy doświadczony badacz może pomylić się w ocenie czasu zgonu o ponad 100 lat?

Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że jest to jedyna tego typu publikacja.
Mocno spopularyzowana wersja podręcznika dla przyszłych antropologów sądowych z wplecionymi wątkami osobistymi autora - Billa Bassa, założyciela tytułowej Trupiej Farmy. Bass wręcz gawędziarskim niekiedy tonem opowiada historię swojej kariery antropologa sądowego, teoretycznie począwszy od studiów, choć późniejsze retrospekcje pozwalają dowiedzieć się co nieco o jego dzieciństwie czy rodzinie.
Jednak to nie pamiętnik, lecz część dotycząca najbardziej interesujących, spektakularnych spraw kryminalnych stanowi trzon tej książki. Niemożnością jest przytoczyć ich tutaj, zainteresowanych kryminalistyką odsyłam więc do lektury. "Trupia Farma" jest jednocześnie wiedzą osteologiczną w pigułce dla zupełnych laików - wspominając kolejne przykłady zabójstw i opowiadając dokładnie o nich (nie szczędząc szczegółów), autor sprytnie przemyca wiedzę o układzie kostnym i jego "życiu".
Badania kości ofiar przedstawione zostały na tle powstawania i rozwoju Trupiej Farmy (właściwie Ośrodka Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee; miejsca eksperymentów z rozkładającymi się zwłokami w ich naturalnym środowisku - glebie, piwnicy, samochodzie, wodzie, ogniu), trudnościami, z jakimi się borykała, ale także chwilami sławy, zawdzięczanymi m.in.powstaniu książki "Trupia Farma" autorstwa znanej pisarki Patricii Cornwell, w której to przedstawia ośrodek Billa Bassa.

Po odłożeniu przeczytanej książki mogę podpisać się pod stwierdzeniem Mary Roach umieszczonym na okładce "Trupiej Farmy" - "Chyba jest ze mną coś nie tak, ale lektura tej książki sprawiła mi dużą przyjemność".

Jak odróżnić czaszkę kobiety od czaszki mężczyzny?
Jak po uzębieniu i ułożeniu szczęki określić rasę zmarłego?
Które części ciała nieboszczyka jako pierwsze padają ofiarą much i czerwi?
Dlaczego spalenie zwłok nie jest niezawodnym sposobem pozbycia się ciała?
Z jakiej odległości czuć rozkładające się zwłoki?
Jak szybko ulegnie rozkładowi ciało leżące w nagrzanym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Rafał Tomański, z wykształcenia japonista-ekonomista. Autor dwóch książek - "Tatami kontra krzesła" (ponoć bestseller, w najbliższym czasie trafi w moje ręce) oraz "Made in Japan". Wydawałoby się, że to osoba jak najbardziej odpowiednia do napisania tej drugiej książki (bo pierwszej jeszczej nie znam).
"Made in Japan" podzielono na wiele krótkich rozdzialików. Na pierwszy rzut oka nie są one spójne (chociaż tego braku spójności można się też dopatrzeć w obrębie każdego z rozdziałów, a także w relacji tekst-zdjęcie), ale tak naprawdę każdy z nich jakoś odnosi się do trzęsienia ziemi z 11 marca 2011 oraz katastrofy atomowej w Fukushimie. Cała książka tworzy całkiem zgrabną całość skoncentrowaną wokół tych wydarzeń. Można by to graficznie przedstawić w postaci mapy myśli z "11 marca 2011" pośrodku i licznymi odnogami, bądącymi mniej lub bardziej luźnymi powiązaniami z tym tematem.

Inni czytelnicy w swoich opiniach zarzucają autorowi zbyt powierzchowne traktowanie tematu. Zgadzam się z tym, ale "Made in Japan" nie jest obszerną pozycją naukową ani monografią, która ma za zadanie temat wyczerpać. Autor jedynie zasygnalizował pewne problemy. Pozostawia to wrażenie, że pan Tomański trochę porwał się z motyką na słońce chcąc opisać wszystko - a więc i szkody po trzęsieniu ziemi, i przyczyny uszkodzenia reaktora w Fukushimie, i historie innych, podobnych katastrof, i prognozy sejsmiczne, i stan gospodarki japońskiej przed i po 11 marca '11, i problemy demograficzne Kraju Kwitnącej Wiśni, i awersję Japończyków do Facebooka, i historię portali społecznościowych w tym kraju, i status gajdzinów, i ocenę polityki na przestrzeni lat i wiele innych problemów. No przepraszam, ale umieszczenie tego na 188 stronach książki, gdzie część zajmują jeszcze fotografie... No nie da się, żeby wyszło idealnie. Dlatego podkreślam, że zapewne w założeniu publikacja miała jedynie bardzo ogólnie przybliżyć czytelnikowi te tematyki.

Podoba mi się ten typ literatury w odniesieniu do Japonii - nie jest to typowy reportaż podróżniczy (jakich na polskim rynku jest wiele, niestety rzadko dobrej jakości), nie jest to też książka popularnonaukowa, ani tym bardziej naukowa... Nazwałabym to po prostu wydaniem popularnym zbioru przemyśleń własnych autora. Tomański nie skupia się (jak wielu innych autorów) na opisywaniu japońskich toalet, definiowaniu, co jest kawaii, a co kawaii nie jest. Nie dziwi się punktualności komunikacji miejskiej, pracowitości Japończyków czy ich uprzejmości. Książka jest krytycznym spojrzeniem (krytyczny słowo-klucz) na ten kraj, zwłaszcza na politykę w stosunku do gospodarki, a także mentalność mieszkańców. Zaryzykuję stwierdzenie, że na naszym rodzimym rynku książki brakuje pozycji "świeżych", pozwalającej odetchnąć od ochów i achów nad Japonią, która rajem, jak się okazuje, wcale nie jest (notabene zadłużenie kraju w stosunku do PKB jest ponad czterokrotnie większe niż w Polsce). A wszystkie publikacje nazywające Japonię krajem mlekiem i miodem płynącą, potęgą gospodarczą świata i punktem wyjścia dla wszelkich nowinek są zdezaktualizowane.
[Podobne, "świeże" i mocno krytyczne spojrzenie na Japonię znalazłam tylko w "Psach i demonach" Alexa Kerra, gdyby ktoś przypadkiem znał podobne tytuły, to uprzejmie proszę o kontakt. Dziękuję]

Mocnym plusem książki jest jej piękne, estetyczne wydanie. Mało teraz takich, niestety. Na uwagę zasługuje okładka, przemyślana i bardzo dobrze zaprojektowana - widać, że grafik miał pojęcie, o czym jest książka. Wydana została na dobrym ("podręcznikowym", jak książki w szkołach) papierze, marginesy są odpowiednio szerokie, delikatne grafiki na początku i czasami na końcu rozdziałów są właściwie dobrane i ładnie wyglądają. Do tego duże, wysokiej jakości zdjęcia, choć w większości nie autorstwa pana Tomańskiego (a ze shutterstock) i w ogóle niedopasowane do tekstu, w sąsiedztwie którego się znajdują. Literówki, jak wszędzie, zdarzają się, moje oko mimochodem wychwyciło ich cztery czy pięć.

Ogólnie pozycja całkiem ciekawa i warta zwrócenia na nią uwagi, napisana całkowicie przystępnym językiem, i dla niejaponisty, i dla nieekonomisty.

Rafał Tomański, z wykształcenia japonista-ekonomista. Autor dwóch książek - "Tatami kontra krzesła" (ponoć bestseller, w najbliższym czasie trafi w moje ręce) oraz "Made in Japan". Wydawałoby się, że to osoba jak najbardziej odpowiednia do napisania tej drugiej książki (bo pierwszej jeszczej nie znam).
"Made in Japan" podzielono na wiele krótkich rozdzialików. Na pierwszy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ostatnia z dotychczas opublikowanych książek mistrza thrillera medycznego powieść z małżeństwem Stapletonów w roli głównej.

Znana z poprzednich części cyklu patomorfolog Laurie Montgomery-Stapleton wraca do pracy w nowojorskim OCME. Na „dzień dobry” dostaje pozornie bezproblemowy przypadek – zdrowy, niezidentyfikowany Azjata zmarły śmiercią naturalną. Każdy przeciętny lekarz sądowy po standardowej autopsji podpisałby stosowne papierki i zakończył badanie tego oczywistego przypadku.

Ale nie doktor Montgomery. Doktor Montgomery miała długą przerwę w pracy, związaną z narodzinami i chorobą dziecka, jest więc pełna zapału do poszukiwania przysłowiowej dziury w całym. Ponieważ śmierć naturalna to za mało ambitny przypadek, Laurie rozpoczyna serię szczegółowych badań, nawiązuje współpracę z policją, biurem osób zaginionych i innymi jednostkami, co by tylko nie nudzić się i załatwić sobie trochę dodatkowego zajęcia.

Jednak niektórym dociekliwość i upór doktor Montgomery nieco przeszkadzają, bowiem grożą ujawnieniem morderstw, przekrętów nowojorskiej finansjery, współpracy mafii z japońską jakuzą… Jednym słowem pani doktor po raz kolejny ściąga na siebie i swoją rodzinę kłopoty.

„Niebezpieczna gra” obfituje w opisy działalności mafii i jakuzy. Capo rodzin mafijnych w NYC i japońscy oyabuni w ścisłej współpracy, mieszający się do korporacji iPS USA, zajmującej się (panie Cook, dziękujemy za słowniczek przed pierwszym rozdziałem!) patentami dotyczącymi indukowanych pluripotencjalnych komórek macierzystych oraz związanymi z nimi własnością intelektualną? Mnie tam pasuje. Szkoda tylko, że mistrz thrillera medycznego zagalopował się trochę i w pogoni za popisaniem się wiedzą (?) o japońskiej jakuzie i faszerowaniem tekstu japońskimi słówkami i nazwiskami zapomniał o… medycynie. W tej książce, niestety, stanowi ona tło dla wydarzeń kryminalnych.

Autorzy poprzednich recenzji narzekają na słabą akcję i jej punkt kulminacyjny znajdujący się dopiero w końcowej części powieści. Ponarzekam więc i ja na to samo. Dopiero gdy mafiosi zabierają się za doktor Montgomery coś zaczyna się dziać. Bardzo spodobał mi się pomysł firmy, która prywatnie, za opłatą i niezależnie od policji ma ratować ofiary porwań, niekoniecznie legalnymi metodami i niekoniecznie dążąc do schwytania porywaczy. Nie wiem, czy takie firmy istnieją, czy też jest to tylko fikcja literacka, ale jeśli jest popyt, to powinna być też podaż… Ale to taki detal.

Jako że należę do osób czepiających się i lubiących ponarzekać, to ponarzekam. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy to wina autora czy tłumacza, ale w wielu momentach książki czułam się jak przedszkolak, któremu tłumaczone są „oczywiste oczywistości”. Obstawiam jednak, z ubolewaniem, że to nagrzeszył pan Cook. Wiele rozdziałów zaczyna się od przypomnienia, co wcześniej się działo w danej sprawie (no przepraszam, ale przecież to czytałam!). Albo tłumaczenia, dlaczego hol OCME po południu jest pełen ludzi – bo pracownicy kończą pracę i wychodzą do domu. Na to potrzeba całego akapitu. Trwa rozmowa o japońskim dziecku, które wypowiedziało słowo, po czym bohater w przypływie geniuszu stwierdza, że to słowo jest pewnie – uwaga – po japońsku! Takich kwiatków mogłabym przytoczyć bardzo wiele. Niby nie wpływa to na akcję, ale na ogólny odbiór książki – już tak.

Podsumowując: Robin Cook się tutaj nie popisał, ale i nie odniósł porażki na całej linii. Miłośnikom autora lub thrillerów medycznych zalecam przeczytanie i nie zwracanie uwagi na moje zastrzeżenia :)

Ostatnia z dotychczas opublikowanych książek mistrza thrillera medycznego powieść z małżeństwem Stapletonów w roli głównej.

Znana z poprzednich części cyklu patomorfolog Laurie Montgomery-Stapleton wraca do pracy w nowojorskim OCME. Na „dzień dobry” dostaje pozornie bezproblemowy przypadek – zdrowy, niezidentyfikowany Azjata zmarły śmiercią naturalną. Każdy przeciętny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do sięgnięcia po książkę zachęcił mnie tytuł. "Informacjonistka"... Studiuję informację naukową... Przypadek? Nie sądzę :)

"Niezwykły thriller, mocny i poruszający, z przyprawiającym o dreszcz, zabójczym finałem" - taką opinię "Washington Postu" serwuje nam wydawca na przedniej okładce. Zazwyczaj nieufnie podchodzę do tego typu rekomendacji, bo często gęsto nie mają one żadnego pokrycia. Książki thrillerem bym nie nazwała. Dobrą sensacją, dobrym kryminałem - owszem. W mojej opinii thriller powinien mieć do zaoferowania coś ponad lejącą się z każdej strony krew, napięcie i akcję.

Tylna okładka przedstawia nam Vanessę Michael Munroe jako "bohaterkę, jakiej dotąd nie spotkaliście", "postać niezwykle inteligentną, przenikliwą, silną, ale i kruchą, walczącą o swoje miejsce w świecie". Może inni mają w zwyczaju spotykać na co dzień bohaterki-zabójczynie, no mnie niestety dotąd to jakoś omijało :)
Słowa te nie do końca opisują główną postać. Kim jest Vanessa Munroe? Kobieta-robot, wytresowana, aby przetrwać w każdych warunkach. Nieludzko twarda. Specjalizuje się w zdobywaniu informacji, metodami niekoniecznie konwencjalnymi i etycznymi. Owiana legendą - słyszeli o niej wszyscy. Typ osoby "bez kija nie podchodź", a i kij bezpieczeństwa ci nie zapewni.

Munroe dostaje zlecenie odnalezienia córki amerykańskiego miliardera, która zaginęła kilka lat temu gdzieś w dzikiej Afryce. Do stawki bagatela pięciu milionów dolarów, wraz z rozwojem akcji dochodzi życie bohaterów.
Bohaterka wyrusza z narzuconym jej opiekunem do Afryki na poszukiwania, wszystko ładnie pięknie... No właśnie. Wszystko udaje się bohaterce gładko rozwiązać. Ląduje w dzikiej puszczy z tubylcami? Spokojnie, zna ich język. Kilkanaście innych dialektów także. Zostaje sama, pozbawiona gotówki i domu w Gwinei Równikowej? Spokojnie, przypadkiem ma tam znajomego z dawnych lat, który chętnie jej pomoże. Potrzebne są jej kameruńskie karty pobytu i paszporty? Spokojnie, z pomocą przyjdzie inny znajomy, który się w tym specjalizuje. Potrzebuje zmienić się w małym afrykańskim państewku w izrealskiego żołnierza? W czym problem, wystarczą dwa telefony, trochę gotówki i mamy samochody, broń i dokumenty, wystarczy jeszcze tylko obciąć włosy, założyć mundur i po kłopocie. Żołnierz celuje do ciebie z karabinu? Bez problemu, masz przecież pęk kluczy i go tym zabijesz bez najmniejszego trudu.
To właśnie najbardziej rzuca się w oczy podczas czytania "Informacjonistki". Wszystko idzie bezproblemowo, bohaterka jest na tyle wyjątkowa, że nie ma dla niej rzeczy nie do zrobienia. Ma to też swoje dobre strony - książka wciąga, mamy ochotę czytać bez przerwy, żeby dowiedzieć się, z jakich jeszcze opresji wywinie się Munroe, pociągana za sznurki przez autorkę, Taylor Stevens.

Jako niewielki zarzut wobec książki mogę dodać, że autorka nie wykorzystała potencjału miesjca wydarzeń - samo serce Afryki, Gwinea Równikowa, Kamerun, Gabon. Można było nadać wydarzeniom tę charakterystyczną dla dzikich miejsc atmosferę. Niestety, tutaj tego zabrakło. Opisy są beznamiętne, skąpe, tak naprawdę zamiast Kamerunu może to być Teksas, Boliwia czy Indie.

Słowem podsumowania: książka nie jest zła, ale za wybitną też trudno ją uznać. W USA ponoć stała się bestsellerem, ale, spójrzmy prawdzie w oczy, w obecnym świecie wielu, wielu książkom przyznawany jest ten status, zasłużenie czy też nie.

Do sięgnięcia po książkę zachęcił mnie tytuł. "Informacjonistka"... Studiuję informację naukową... Przypadek? Nie sądzę :)

"Niezwykły thriller, mocny i poruszający, z przyprawiającym o dreszcz, zabójczym finałem" - taką opinię "Washington Postu" serwuje nam wydawca na przedniej okładce. Zazwyczaj nieufnie podchodzę do tego typu rekomendacji, bo często gęsto nie mają one...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie ocenia się książki po okładce. A po tytule? Czemu nie. Gdy w bibliotece zobaczyłam tytuł „Niedobry Królewicz Karolek” byłam przekonana, że książka będzie zabawna i mi się spodoba. Choćby przez podobieństwo do Koszmarnego Karolka, znanego mi jeszcze z dzieciństwa. Intuicja mnie nie zawiodła.

John Moore w swojej książce serwuje nam humorystyczną historię mającą miejsce w średniowieczu. Całość jest jednak naszpikowana aluzjami do czasów współczesnych, co razem wzięte nie może nie spowodować uśmiechu na twarzy czytelnika. Mamy tu więc królewicza Karolka, głównego bohatera, który wbrew swojej woli zdobywa władzę w kraju. Dlaczego Niedobry? Tego czytelnik dowie się od lady Katarzyny Durace, która nadała mu ten przydomek po jedynej randce z królewiczem. Pojawiają się też czarne charaktery – dwaj stryjowie, którzy Karolkowi ową władzę narzucają, aby... oczywiście aby na tym zarobić.

Tłem wydarzeń są dwa państwa, niegdyś zjednoczone – Dalia, która cierpi głód przez notoryczne susze oraz Nemezja – dręczona powodziami. Królewicz Karolek, pod dyktando swoich stryjów, obejmuje władzę w Dalii. Na krótko, jak zaplanowali panowie Gregory i Packard, tak aby Karolek zdążył namieszać w życiu kraju, narobić sobie wrogów, po czym abdykował na rzecz wybranego porucznika Fortescue. Niezbyt kusząca wizja dla przyszłego króla, jednak decydującym czynnikiem staje się obecność wspomnianej Katarzyny Durace, pięknej, młodej kobiety, piątej w kolejce do objęcia tronu w Dalii i Nemezji.

Karolek, król in spe, pełniący póki co funkcję regenta, musi odkryć sposób na poprawę pogody. W tym celu udaje się do świątyni Iksji, gdzie spotyka arcykapłankę Xiao, od której ma nadzieję dowiedzieć się, jak sprowadzić na kraj deszcz, a przynajmniej otrzymać prognozę pogody. Sympatyczna postać arcykapłanki przewija się przez resztę książki, aby ostatecznie zagrać pierwsze skrzypce w jej zakończeniu.

Perypetie Karolka obfitują w pałacowe intrygi i zwroty akcji. Pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu czytelnik dowiaduje się, dlaczego plagą kraju są kawiarnie (Dziesięć pensów za duże macchiato!), rozwiąże zagadkę Sfinksa (Odpowiedź? Toż to Niedobry Królewicz Karolek. „Porusza się na czterech nogach, kiedy podjeżdża na koniu, gotów zrobić z ciebie szaszłyk. Idzie na dwóch, gdy po zejściu z rumaka zbliża się i wraża ci ostrze w nerki. A kiedy wyciąga miecz i opiera się na nim, patrząc jak wykrwawiasz się, wijąc w agonii, stoi na trzech”) oraz dlaczego wszystkie egzekucje odbywają się o świcie („Myślisz, że tak łatwo łazić w tym czarnym ubraniu przez cały dzień? Jak słońce przygrzeje, w kapturze robi się nieznośnie gorąco”).

„Niedobry Królewicz Karolek” to świetna pozycja, w sam raz na ciepłe, leniwe, wakacyjne popołudnie.

Nie ocenia się książki po okładce. A po tytule? Czemu nie. Gdy w bibliotece zobaczyłam tytuł „Niedobry Królewicz Karolek” byłam przekonana, że książka będzie zabawna i mi się spodoba. Choćby przez podobieństwo do Koszmarnego Karolka, znanego mi jeszcze z dzieciństwa. Intuicja mnie nie zawiodła.

John Moore w swojej książce serwuje nam humorystyczną historię mającą miejsce w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kalendarz pokazuje 2007 rok, jest jeden z typowych, jesiennych miesięcy. W drodze powrotnej z pracy wchodzę do ulubionej księgarni - są to wszak moje urodziny i zamierzam sprawić sobie prezent, może nawet kilka. Uprzejmą ekspedientkę zbywam krótkim "Nie, dziękuję" i zaczynam rozglądać się po lokalu. Z półek dookoła tytuły takie jak "Harry Potter i Książę Półkrwi", "Dziennik nimfomanki", "Zmierzch", "Dom nad rozlewiskiem" czy "Zahir" krzyczą do mnie KUP MNIE! NA PEWNO CHCESZ MNIE PRZECZYTAĆ! Mój wzrok przyciąga biała okładka z czerwonym nadrukiem. Racja, nie sposób było ją przeoczyć. TO WŁAŚNIE JA BĘDĘ TWOIM IDEALNYM PREZENTEM, mówi "Komórka" Stephena Kinga. Po chwili, sama nie wiem, jak to się stało, ale wychodzę ze sklepu z nowym nabytkiem. Jest godzina 15.03.

Musi być coś w tym, że CELL rymuje się z HELL.

Rok 2006 przyniósł dwie nowości w dorobku literackim Stephena Kinga. Ukazały się wtedy "Historia Lisey" oraz "Komórka" i przy tym drugim tytule chciałabym na chwilę się zatrzymać. Wydawca na okładce informuje mnie, że "Komórka" jest powieścią grozy. Interesujące, niestety mocno chybione określenie. Termin "powieść grozy" łączy się zazwyczaj z XVIII-XIX-wieczną powieścią gotycką, zakładam więc, że wydawca szukał synonimu dla słowa "horror", co by uniknąć powtórzeń w opisie książki. Celem utworu nazywanego horrorem jest wywołanie u odbiorcy strachu, niepokoju, obrzydzenia czy też szoku. W jaki sposób? Pojawiają się wampiry, duchy, wilkołaki, zombie, psychopatyczni zabójcy, zmutowane zwierzęta i tym podobne osobliwości. Co mamy w tym przypadku?

Otóż pan King zaserwował nam niewielką w objętości (niewiele ponad 400 stron) dawkę mutującego się wirusa, zamieniającego ludzi w - uwaga - zombie. Ale nie byle jakie zombie! Może początkowo jest ono bezmyślne i kierujące się tylko i wyłącznie pierwotną ponoć żądzą mordu, ale wraz z rozwojem akcji stwory te zaczynają myśleć (telepatycznie!), tworzyć stada, mówić oraz pragnąć zemsty i władzy. Zemsty na kim? Na "normalnych", nie-zombie ludziach, zabójcach tych "nienormalnych", czyli ludzi-zombie. Władzy nad kim? Nad tymi "normalnymi". W jaki sposób chcą ją osiągnąć? Zmieniając "normalnych" w "nienormalnych", chociaż w tym momencie kategorie normalności i nienormalności zdecydowanie wymagają reorganizacji.

Zjawisko nazwane później Pulsem rozpoczęło się pierwszego października o godzinie 15.03 czasu wschodnioamerykańskiego. Tego dnia telefony komórkowe zaczęły przesyłać dziwny sygnał, który zmieniał ludzi w rozwścieczone bestie. Cywilizację ogarnął całkowity chaos... Tak wygląda kolejna informacja wydawcy, która ma zachęcić potencjalnego klienta.

Bohaterów poznajemy w dniu Pulsu. Główną postacią jest Clay Riddell, autor komiksów. Uciekając przed "telefonicznymi" poznaje Toma, nastoletnią Alice, 12-letniego geniusza Jordana, później zaś dołączają do nich Ray, Dan oraz Denise. Początkowo zamierzali udać się do Kent Pond, gdzie mieszkają żona oraz syn Clay'a. Jednak w miarę jak oddalali się od Bostonu, za sprawą napisów KASHWAK=NI-FO ich celem stało się Kashwak, obszar położony poza zasięgiem telefonii.
Zombie nie ukrywają, że zależy im na zebraniu tam jak największej liczby ludzi, ba, zmuszają bohaterów, aby tam się udali. W jakim celu? Początkowo jest on znany tylko pomysłodawcom i niech tak pozostanie :) Grupa pod przewodnictwem Clay'a udaje się więc do Kashwak. Czy Clay odnajdzie tam żonę i ukochanego synka? Czy będą oni jeszcze ludźmi? I czy istnieje jeszcze szansa na wygraną z "telefonicznymi"?

Jak pisałam kilka linijek wyżej, "Komórkę" określa się jako horror. Czy wywołuje ona u odbiorcy strach czy przerażenie? Nie. Niepokój? Niekoniecznie. Szok? Też nie. Obrzydzenie? Raczej nie, chociaż ja jestem wprawiona w czytaniu powieści z lejącą się krwią i dużą liczbą trupów. I tu nasuwa się pytanie - czy zamierzeniem autora było napisanie horroru? A może książki, która swoją akcją nie jest w stanie zaciekawić czytelnika na tyle mocno, by nie chciał się on oderwać od lektury, a która oferuje tylko trupy, wnętrzności i dużą ilość krwi na każdej stronie? Niestety, skłaniam się ku drugiemu założeniu.

Kalendarz pokazuje 2007 rok, jest jeden z typowych, jesiennych miesięcy. W drodze powrotnej z pracy wchodzę do ulubionej księgarni - są to wszak moje urodziny i zamierzam sprawić sobie prezent, może nawet kilka. Uprzejmą ekspedientkę zbywam krótkim "Nie, dziękuję" i zaczynam rozglądać się po lokalu. Z półek dookoła tytuły takie jak "Harry Potter i Książę Półkrwi", "Dziennik...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W świecie rządzonym przez media co rusz słyszymy o katastrofach - tu coś wybuchło, tam się spaliło, tornado, tsunami, trzęsienie ziemi, bomba, zamach, katastrofy lotnicze, o których ostatnio dość dużo się słyszy. Temu ostatniemu DeMille poświęcił kilka książek (zainteresowanych odsyłam chociażby do "Mayday").

Sięgając po "Nadejście nocy" spodziewałam się zwykłego, niejednokrotnie powielanego schematu: coś złego się stało, ktoś wpływowy chce to zatuszować, znajduje się jakiś ciekawski, nadgorliwy wręcz policjant/detektyw/lekarz/agent FBI/maniak (niepotrzebne skreślić), który za wszelką cenę chce udowodnić światu, że było inaczej, że to był spisek, sprawiedliwości musi stać się zadość, a ci źli panowie/panie muszą trafić za kratki, co oczywiście bohater o mały włos nie przypłaca życiem (a już na pewno swoją karierą), jednak wszystko ostatecznie się dobrze kończy. Schemat znany do bólu, powielany i za każdym razem odnoszący sukces.

Mogłabym napisać, że i w tym przypadku DeMille zrobił swoiste kopiuj-wklej, dołożył parę wątków, ładnie oprawił i stworzył bestseller. W dużej mierze byłaby to prawda, ale ja nie czułabym się w porządku stawiając "Nadejście nocy" na równi z wieloma innymi, często-gęsto przeciętnymi książkami sensacyjno-spiskowymi.

Co więc w tej książce jest takiego wyjątkowego?

Początkowo spisek nie istnieje. John Corey, policjant związany z FBI (i związany węzłem małżeńskim z pewną agentką FBI) stara się być jak najdłużej obiektywny, nie daje się zaślepić chęcią zostania superbohaterem, który dąży do wymierzenia sprawiedliwości. Ba, początkowo chce, aby tego spisku nie było. Jednak z biegiem czasu pojawiają się kolejne przesłanki i nieścisłości, które popychają naszego nie-bohatera do węszenia wokół katastrofy. Jednym z takich powodów jest osobista niechęć Corey'a do agentów zajmujących się tajemnicą wypadku Boeinga 747. Tajemnicą, ponieważ wszelkie ślady związane ze śledztwem zostały skrupulatnie zatarte nie tylko przez FBI, ale także przez CIA. Zeznania ponad 200 świadków przeinaczono i stworzono specjalną animację, pokazującą "prawdziwy" powód katastrofy. Wszystko po to, aby uspokoić mieszkańców NYC, w szczególności tych, którzy widzieli wybuch i pokazać, że to nie żaden pocisk, żadne przypadkowe czy też nieprzypadkowe zestrzelenie samolotu, ale zwykłe spięcie przy paliwie spowodowało wielkie bum i śmierć 230 osób. Prowadzone na własną rękę i pomimo zakazów przełożonych śledztwo Corey'a wskazuje na istnienie niewykle ważnego dowodu w sprawie - kasety video nakręconej przez sekretnych kochanków, na której przypadkiem zarejestrowano ostatnie sekundy lotu Boeinga.

Czy superbohaterowi uda się odnaleźć tę kasetę? Czy może 5 lat wcześniej zrobiło to FBI? I co w ogóle może udowodnić to nagranie? Odpowiedzi czytelnik znajdzie na ostatnich stronach tej trzymającej w napięciu książki.

Na wspomnienie zasługuje styl, jakim zostało napisane "Nadejście nocy". Całość czyta się płynnie, tekst jest zrozumiały, a ponadto okraszony świetnie skonstruowanymi dialogami Corey'a ze swoimi "ulubieńcami" z FBI, dzięki którym czytający nie może nie zapałać sympatią do głównego bohatera i do końca trzyma kciuki za jego misję ukazania światu prawdy o katastrofie samolotu.

W świecie rządzonym przez media co rusz słyszymy o katastrofach - tu coś wybuchło, tam się spaliło, tornado, tsunami, trzęsienie ziemi, bomba, zamach, katastrofy lotnicze, o których ostatnio dość dużo się słyszy. Temu ostatniemu DeMille poświęcił kilka książek (zainteresowanych odsyłam chociażby do "Mayday").

Sięgając po "Nadejście nocy" spodziewałam się zwykłego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po przeczytaniu "Dawcy" nie mogłam uwierzyć, że jest to debiut literacki Gerritsen w temacie thrillerów medycznych. Jest tu wszystko, czego wymaga taki gatunek, aby utwór stał się bardzo, bardzo dobrą książką.
Mamy więc akcję - porywa od pierwszych stron, gdy znajdujemy się w Rosji i poznajemy sieroty, które mają trafić do USA i trzyma w napięciu nieprzerwanie aż do ostatniej strony, kiedy czytelnik zastanawia się, czy główna bohaterka przeżyje, czy też nie (odpowiedź oczywista, ale to napięcie!).
Bohaterka - Abby DiMatteo, początkujący lekarz-stażysta. Dociekliwa, ciekawska, ambitna, odważna, ale jednocześnie mająca ludzkie odruchy (a nie każdy lekarz to ma). Nie jest może tak charakterystyczna, jak późniejsze Rizzoli czy Isles, ale nie psuje całej konstrukcji książki, po prostu nie przeszkadza.
Fabuła i akcja tej powieści zasługują na uznanie, są świetne i właściwie nie ma się do czego przyczepić.
Jak to określił Stephen King: "lepsza od Cooka, Palmera, a nawet Michaela Crichtona". Nie zaprzeczę. Jest mistrzynią thrillera medycznego i każda kolejna książka tylko mnie w tym przekonaniu utwierdza.

Po przeczytaniu "Dawcy" nie mogłam uwierzyć, że jest to debiut literacki Gerritsen w temacie thrillerów medycznych. Jest tu wszystko, czego wymaga taki gatunek, aby utwór stał się bardzo, bardzo dobrą książką.
Mamy więc akcję - porywa od pierwszych stron, gdy znajdujemy się w Rosji i poznajemy sieroty, które mają trafić do USA i trzyma w napięciu nieprzerwanie aż do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Do tej pory nie miałam dużej styczności z książkami, których akcja usytuowana jest w czasie II wojny światowej. Były to przede wszystkim obowiązkowe lektury licealne. Sięgając więc po "Ostatni dzień lipca" nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, nie miałam też żadnych wymagań - ot, książka ma mi się po prostu podobać.
Wymaganie to zostało spełnione, owszem, ale... No właśnie, najwyższy czas na "ale". Czegoś mi brakuje, coś nie pasuje i nie do końca wiem, jak to nazwać.
W książce dużo się dzieje, jest akcja, autor nie tracił miejsca na zbyteczne opisy czy przemyślenia. Z jednej strony to dobrze, bo nie zawsze coś takiego jest potrzebne, ale z drugiej pozostawia wrażenie, że książka jest płytka, że jest to jedynie zarys, który z powodzeniem można by rozbudować. Wątków jest niewiele - dwie nie do końca wyjaśnione śmierci i dwóch ludzi, którzy za wszelką cenę chcą te zagadki rozwikłać. Dokładnie: za wszelką cenę - nawet jeśli tą ceną miałaby być własna śmierć. I wszystko to dzieje się w pierwszych dniach powstania warszawskiego... Nie kupuję tego. O ile działania Enkela, niemieckiego żołnierza, który chce sie dowiedzieć, dlaczego tak naprawdę zginął jego przyjaciel, przy odrobinie chęci mogłabym zaakceptować, o tyle postać Chlebowskiego jest dla mnie zupełnym nieporozumieniem. Narażać życie swoje, ale też innych walczących w powstaniu, żeby zbadać sprawę śmierci przypadkowej osoby? Sylwetka Chlebowskiego ma jeszcze więcej minusów, nazwałabym ją niekompletną, niezrozumiałą i zwyczajnie denerwującą swoim zachowaniem.
Ostatnie "ale": Bohaterowie szwankują, cała historia jest potraktowana dość powierzchownie, ALE książkę czyta się łatwo i szybko i chyba to są największe plusy "Ostatniego dnia lipca".

Do tej pory nie miałam dużej styczności z książkami, których akcja usytuowana jest w czasie II wojny światowej. Były to przede wszystkim obowiązkowe lektury licealne. Sięgając więc po "Ostatni dzień lipca" nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, nie miałam też żadnych wymagań - ot, książka ma mi się po prostu podobać.
Wymaganie to zostało spełnione, owszem, ale... No...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od jakiegoś czasu zastanawia mnie fenomen Jane Austen. Niekoniecznie chodzi mi o ogół czytelników, ale mnie samą. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego uwielbiam jej książki. Bo prawda jest taka, że brakuje w nich akcji, jest dużo opisów (domów, ogrodów, rodzin etc...), z każdej strony padają nowe nazwiska, które nieco mieszają w głowie, a bonusowo oczywiście język XIX-wieczny (swoją drogą, łatwiejszy chyba do przełknięcia niż język w książkach współczesnych, stylizowanych na XIX-wieczne), którego do prostych, łatwych i przyjemnych w odbiorze raczej bym nie zaliczyła.
KSiążki obyczajowe zdecydowanie nie są moimi ulubionymi - za wyjątkiem austenowskich. Książka, która mnie zainteresuje musi mieć wyraźnie zarysowaną fabułę, dużo akcji, wyrazistych bohaterów i być napisana językiem jak najbardziej dla mnie przystępnym.

Dlaczego więc zapytana o moją ulubioną pisarkę z miejsca odpowiadam "Jane Austen"?

"Emma" jest całkowitym przeciwieństwem wymienionych przeze mnie cech. Bohaterowie - niby każdy inny, a jednak w podobnej konwencji; gdyby z tekstu (chociażby fragmentu) wyciąć imiona tudzież nazwiska, nie dałoby rady rozpoznać who's who. Każdy z bohaterów wypowiada się w dokładnie taki sam sposób - sztywny, oficjalny, pod każdym względem poprawny, grzeczny, a wręcz sztucznie uprzejmy (wiem, wiem, takie były ówczesne, XIX-wieczne realia). Tutaj jedynymi jaskrawszymi, bardziej konkretnymi postaciami są tytułowa Emma oraz gadatliwa panna Bates. Niewiele, jak na dużą liczbą wszystkich bohaterów.
Fabuła. Co można powiedzieć o fabule w tej powieści? Tylko tyle, że jest.
Wydarzenia - oświadczyny pana X. "Kłótnia" panny X z panem Y. Bal w domu X. Spotkanie w sklepie pani Y.
W temacie języka i stylisyki nie mam nic do dodania - każdy, kto czytał jakąkolwiek angielską powieść XIX-wieczną, czy to Austen, czy Brontë, czy inną, wie bardzo dobrze, o co chodzi.

Od jakiegoś czasu zastanawia mnie fenomen Jane Austen. Niekoniecznie chodzi mi o ogół czytelników, ale mnie samą. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego uwielbiam jej książki. Bo prawda jest taka, że brakuje w nich akcji, jest dużo opisów (domów, ogrodów, rodzin etc...), z każdej strony padają nowe nazwiska, które nieco mieszają w głowie, a bonusowo oczywiście język XIX-wieczny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Takiej wersji Kavy nie lubię. Bardzo nie lubię. Gdzie się podziało to napięcie, ta akcja, wydarzenia, psychologiczne przemyślenia, za które tak bardzo polubiłam twórczość tej pani?
Mam wrażenie, że książka była pisana "na odwal się", byle tylko napisać. Może terminy goniły? Ale wyszło bardzo przeciętnie. Sam pomysł na książkę niczego sobie, ale wszystkie wątki były potraktowane po macoszemu, bez zagłębiania się w nie.
Za to na pochwałę zasługuje wydawnictwo Harlequin Enterprises, bo książka jest bardzo ładnie wydana, tekst czytelny, marginesy odpowiednio duże, wszystko zrobione porządnie i estetycznie. I tylko kilka literówek się wkradło, więc nie jest źle :)

Takiej wersji Kavy nie lubię. Bardzo nie lubię. Gdzie się podziało to napięcie, ta akcja, wydarzenia, psychologiczne przemyślenia, za które tak bardzo polubiłam twórczość tej pani?
Mam wrażenie, że książka była pisana "na odwal się", byle tylko napisać. Może terminy goniły? Ale wyszło bardzo przeciętnie. Sam pomysł na książkę niczego sobie, ale wszystkie wątki były...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem chyba jedną z niewielu osób, które nie oglądały filmu nakręconego na podstawie tej książki. Może to i lepiej, nie jestem narażona na nieustanne porównywanie książka-film, którego ciężko jest się wyzbyć przy czytaniu książki po obejrzeniu filmu i vice versa.

Co uderza czytelnika już na pierwszej stronie? Sposób pisania. Nie nazwałabym tego stylem, ile sposobem właśnie. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do standardowego układu: jeśli dialog, to od kolejnej linijki tekstu, myślnik, wypowiedź; jeśli myśli bohatera, to cudzysłów. W tej książce autor specjalnie ominął te konstrukcje i jest to jak najbardziej usprawiedliwione i "na miejscu". Wszechobecna dezorientacja, pomieszanie z poplątaniem, wartki ciąg myśli bohaterów połączony z wydarzeniami przedstawianymi przez narratora, niezakłócony żadnymi zbędnymi znakami interpunkcyjnymi. Nie da się zaprzeczyć, początkowo to męczy, irytuje, miesza w głowie. Ale jest to potrzebne, bo w jakiż inny sposób można poznać tok myślenia, to co się dzieje w głowie uzależnionego, samemu nie będąc uzależnionym? "Requiem" pokazuje, jak źle kończą ludzie, gdy są uzależnieni, a jednocześnie mają marzenia i dążą do ich spełnienia. A sam koniec... wstrząsający.

Na szczególną uwagę zasługują niezwykle plastyczne i realistycznie przedstawione rozterki bohaterów: mającej obsesję na punkcie telewizji, a w następstwie tego odchudzania Sary oraz jej syna, Harry'ego, narkomana, marzącego o zbiciu fortuny. Jak dla mnie najlepsze były rozmowy Sary z lodówką - mistrzostwo.
Ciekawym zabiegiem (a może po prostu logicznym następstwem chaotycznego przedstawienia wydarzeń i myśli bohaterów?) było płynne przechodzenie pomiędzy realnym światem a marzeniami bohaterów. W pewnym momencie lektury zdałam sobie sprawę, że nie wiem, czy czytam o rzeczywistych wydarzeniach, czy tych, które dzieją się wyłącznie w głowie Sary i Harry'ego.

Jednym słowem: jest to książka warta przeczytania. Nie arcydzieło, bo takich jest bardzo, bardzo niewiele, ale z pewnością "Requiem" trzeba przeczytać.

Jestem chyba jedną z niewielu osób, które nie oglądały filmu nakręconego na podstawie tej książki. Może to i lepiej, nie jestem narażona na nieustanne porównywanie książka-film, którego ciężko jest się wyzbyć przy czytaniu książki po obejrzeniu filmu i vice versa.

Co uderza czytelnika już na pierwszej stronie? Sposób pisania. Nie nazwałabym tego stylem, ile sposobem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Buszując po dziale języków orientalnych w bibliotece uniwersyteckiej przypadkiem natknęłam się na tę książkę. Od razu skojarzyłam ze znanym filmem o tym samym tytule i słusznie - informacja na okładce mówi: "Powieść napisana w 1990 roku szybko stała się lekturą kultową w Japonii, a dzięki dwóm ekranizacjom (japońskiej i hollywoodzkiej), jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych ikon popkultury początku XXI wieku". Wersję japońską filmu oglądałam dobrych kilka lat temu, jeszcze na kasecie VHS [biorąc pod uwagę wydarzenia w filmie, szczegół ten dodawał nieco pikanterii mojemu procesowi zapoznawania się z samym filmem ;)] Szczegóły filmu zatarły mi się w pamięci, stwierdziłam więc, że przeczytanie tej książki będzie dobrym pomysłem, chociaż raczej unikam czytania horrorów.<br />
Jeśli chodzi sklasyfikowanie tej książki - horrorem bym jej nie nazwała, niemniej jednak czytelnik znajdzie sceny przyprawiające o szybsze bicie serca [zwłaszcza czytelnik-tchórz jak ja :)]. <br />
Jeśli nie horrorem, to czym więc jest ta książka? <br />
Jest historią nieszczęśliwej, samotnej, pokrzywdzonej dziewczyny, której nienawiść jest na tyle ogromna, że jest w stanie zabijać przypadkowe, niewinne osoby. Dlaczego? Jak? Szczegółów nie zdradzę :)<br />
Od strony technicznej: na pochwałę zasługuje styl pisania pana Suzuki. To jest coś, co uwielbiam w japońskich pisarzach. Proste słowa, skromne, niekiedy wręcz ascetyczne opisy (chociaż akurat w tej książce nie rzuca się to w oczy aż tak bardzo), które nie zajmują połowy stron, nie przeszkadzają w skupieniu się na akcji i nie zakłócają fabuły. Naprawdę mi się to podoba. <br />
Słowem podsumowania: <br />
Książka nie powala, nie wywołuje zachwytu, a przynajmniej u mnie nie wywołała, jednak jest jak najbardziej warta przeczytania. Nie wiem, czy powinnam szczególnie polecać ją fanom filmu, zbyt dużo czasu minęło, żebym mogła książkę skonfrontować z ekranizacją - może ktoś inny się o to pokusi :)<br />
Jeśli natknę się na kolejne części trylogii w polskim przekładzie, to na pewno przeczytam.

Buszując po dziale języków orientalnych w bibliotece uniwersyteckiej przypadkiem natknęłam się na tę książkę. Od razu skojarzyłam ze znanym filmem o tym samym tytule i słusznie - informacja na okładce mówi: "Powieść napisana w 1990 roku szybko stała się lekturą kultową w Japonii, a dzięki dwóm ekranizacjom (japońskiej i hollywoodzkiej), jest jedną z najbardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Po "Japoński codziennik" sięgałam z dość optymistycznym nastawieniem. Jako wielka fanka Japonii, namiętnie zaczytuję się w tego typu pozycjach. Obraz Japonii widziany oczami Polki - to naprawdę brzmi zachęcająco, lepiej niż książka o Japonii napisana przez osobę innej narodowości.

Po pierwszych stronach dociera do mnie brutalna prawda: jest to po prostu blog, wydany w formie papierowej. Że co proszę?
Są posty, są komentarze (!), są zdjecia, są linki. Za długo na tym świecie co prawda nie żyję, ale z taką formą spotkałam się pierwszy raz.
Nie podoba mi się ten pomysł, zwłaszcza, że po opublikowaniu w wersji książkowej blog zniknął z sieci. Potencjalny czytelnik musi więc wyłożyć 37,50zł, żeby przeczytać pierwszą część bloga. Zakładam, że druga pojawi się (a może nie?) i będzie dostępna w zbliżonej cenie.

Dlaczego sięgnęłam po tę książkę? Nic bardziej oczywistego - chciałam dowiedzieć się czegoś nowego o Japonii. Czy się dowiedziałam? Absolutnie nie. Autorka porusza (tylko delikatnie porusza, nie ma mowy o jakimkolwiek zagłębieniu się w jakiekolwiek zagadnienie) tematy m.in. wyrzucania śmieci, kultowych już japońskich łazienek, tokijskiej mody i makijażu, święta sakura, dziwnego jedzenia (lody z węgorza!), systemu opieki nad starszymi ludźmi (czym, swoją drogą, nasze państwo powinno się zainspirować), autostrad, wszechobecnej uprzejmości ("Przepraszam, że wjechał pan w mój samochód i spowodował wypadek") i wiele, wiele innych. Wiele innych, dobrze już znanych i odgrzewanych niejednokrotnie.

Kolejną zniechęcającą, ale przede wszystkim męczącą kwestią jest napisanie całego tekstu kursywą. Niewygodnie, oczy bolą i jedyne, o czym myślę przy czytaniu tej książki, to żeby jak najszybciej dobrnąć do końca. Zły pomysł, panie redaktorze.

Coś na plus? Znajdzie się. Fotografie. Niektóre naprawdę ładne, duże, kolorowe, inne małe, czarno-białe. Jednak ilustracje to tylko dodatki i niestety nie rekompensują niedociągnięć.

Po "Japoński codziennik" sięgałam z dość optymistycznym nastawieniem. Jako wielka fanka Japonii, namiętnie zaczytuję się w tego typu pozycjach. Obraz Japonii widziany oczami Polki - to naprawdę brzmi zachęcająco, lepiej niż książka o Japonii napisana przez osobę innej narodowości.

Po pierwszych stronach dociera do mnie brutalna prawda: jest to po prostu blog, wydany w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są takie książki, o których, pomimo tego, że nie zachwycają czytelnika, pomimo tego, że nie powodują wielkiego "Ach!" po lekturze, nie da się złego słowa powiedzieć.

Co więc oferuje nam książka? Piękno - kwiatów. Dobro - ludzi, także tych którzy uważają, że nie zasługują na nie. Nieufność - bo które dziecko, wychowywane w kilkudziesięciu domach dziecka i rodzinach zastępczych może być ufne? Walka o miłość dziecka - bo są ludzie, którzy nie poddają się i starają się. Nieszczęście - zwłaszcza, gdy bohater sam się na nie skazuje. Ale przede wszystkim: miłość. Do drugiej osoby, do przybranej matki, do siostry, do nowonarodzonego dziecka. Miłość szczęśliwa i nieszczęśliwa. Miłość odepchnięta i miłość walcząca.

Bohaterką "Sekretnego języka kwiatów" jest Victoria. Sierota, będąca od urodzenia w kolejnych domach dziecka oraz rodzinach zastępczych. O bohaterce dowiadujemy się już z okładki książki, że jest aspołeczna, porywcza, małomówna, bezczelna. Jest też urodzoną florystką, obdarzoną umiejętnością tworzenia bukietów i kompozycji kwiatowych, które zmieniają ludzkie życie. Na lepsze. Dzięki temu pomaga nieszczęśliwym parom, małżeństwom, ale także porozumiewa się. Język kwiatów staje się podwaliną jej znajomości z Grantem...

Co wiemy o języku kwiatów? Że pochodzi z epoki wiktoriańskiej? Że wymarł razem z dziewiętnastowiecznym romantyzmem? Niekoniecznie. Język kwiatów, może nie tak popularny, jak w XIX wieku, istnieje nadal. Każdy kwiat coś oznacza:
Żółte róże - zazdrość i zdrada.
Oset - niechęć i nieufność do ludzi.
Mech - miłość rodzicielska.
Leszczyna - pojednanie.
Barwinki - czułe wspomnienia.


Polecam tę książkę. Nie jest to typowa "lekka" lektura na leniwe, niedzielne popołudnie. Dla mnie jest to książka zbyt smutna, żeby ją przeczytać, zamknąć, odłożyć na półkę. Nie. O takich książkach się potem długo myśli, do nich się wraca.

Są takie książki, o których, pomimo tego, że nie zachwycają czytelnika, pomimo tego, że nie powodują wielkiego "Ach!" po lekturze, nie da się złego słowa powiedzieć.

Co więc oferuje nam książka? Piękno - kwiatów. Dobro - ludzi, także tych którzy uważają, że nie zasługują na nie. Nieufność - bo które dziecko, wychowywane w kilkudziesięciu domach dziecka i rodzinach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Zbombardowani" to utwór teatralny, którego autorką jest Sarah Kane. Jest to jedna z pozycji niewielkich objętościowo, ale ważnych treściowo. Tekst kontrowersyjny, traktujący o przemocy we współczesnym świecie oraz o przetrwaniu w brutalnej rzeczywistości, którą targają wojny. Warty poświęcenia godziny i przeczytania.

"Zbombardowani" to utwór teatralny, którego autorką jest Sarah Kane. Jest to jedna z pozycji niewielkich objętościowo, ale ważnych treściowo. Tekst kontrowersyjny, traktujący o przemocy we współczesnym świecie oraz o przetrwaniu w brutalnej rzeczywistości, którą targają wojny. Warty poświęcenia godziny i przeczytania.

Pokaż mimo to