-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant3
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać357
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2014-10-31
2015-01-20
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze młodzieżowej (czy raczej będącej jej pastiszem). Nie bez znaczenia pozostają przedruki oryginalnych notek z prasy międzywojennej o treści tyleż tragicznej co trywialnej… Możemy pokusić się o przewrotne stwierdzenie, iż dzięki Konwickiemu kicz wzniósł się na wyżyny artyzmu!
Na fabułę powieści składa się historia młodzieńczego zauroczenia Witka i Aliny oraz towarzyszące im wydarzenia mające miejsce na Wileńszczyźnie. WYDAJE SIĘ, że akcja powieści rozgrywa się wiosną i wczesnym latem 1939 roku, który „taki jakiś nijaki i zwykły. Zupełnie nie do zapamiętania”. Tymczasem lektura dostarcza nam dowodów uprawniających do nieco innego rozłożenia akcentów chronologicznych... Otóż Witek kilkukrotnie „natyka się” na Nieznajomego, którego na pierwszy rzut oka uznalibyśmy za włóczęgę, wariata. Czy jest tak w istocie? Nie jest to wykluczone skoro mówi o przyszłości w czasie przeszłym a w nocy zjawia się niespodziewanie w pokoju Witka, by odnaleźć książeczkę Arbeitsamtu czy legitymację partyzancką… A co jeśli mamy do czynienia jedynie z idealnym wyobrażeniem przeszłości, które natrętny upiór-Nieznajomy zakłóca należąc do zgoła innych czasów?
W wypowiedziach Tadeusza Konwickiego odnośnie jego pierwszych lat powojennych uporczywie powraca pytanie: „Jak budować swoje życie na gruzowisku wczorajszych wartości?”. Pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi skupmy się na cezurze między „wczoraj” a „dzisiaj”, którą u Konwickiego stanowi wojna. Bezpowrotnie utracony "kraj lat dziecinnych" przeistacza się w przestrzeń mitu, uświęconą siłą pamięci i tęsknoty. Przywołując wydarzenia i zwyczaje z Wileńszczyzny narrator ucieka się nieraz do formuły „w tamtych latach…” co możemy sobie tłumaczyć przez wyrażenie „to mogło wydarzyć się tylko wtedy”. W ten sposób poznajemy mityczną krainę, której mieszkańcy i natura są sprowadzeni do rangi symbolu, zyskując wymiar ogólny, kosmiczny. Co ciekawe, dzieję się tak bez względu na trywialność przytaczanego zdarzenia; bez względu na to czy mowa o młodości, czy starości, o grzechu, koniach, samolotach – wszystkie te pojęcia zaczynają odgrywać rolę umysłowego refugium wygnańca, dla którego wszystkie drzwi bezpowrotnie się zatrzasnęły.
„W tamtych latach wszyscy chłopcy śnili samoloty. Nikt nigdy nie widział samolotu z bliska, nikt nigdy nie dotknął dłonią jego gondoli, stateczników czy drewnianego śmigła (…). O samolotach, czy aeroplanach, czytało się we wspaniałych powieściach przygodowych albo w pismach młodzieżowych, czasem pokazano je w filmie, ale filmy były wtedy piękną nieprawdą, cudownym zmyśleniem i dlatego nikt im nie wierzył”.
Powyższy cytat obrazuje często stosowaną technikę narracyjną a zarazem niesie w sobie złowieszczy i gorący podmuch wojny, za której sprawą tysiące myśliwców już wkrótce wedrze się do „cudownego zmyślenia” kładąc mu kres. Cichą bohaterką „Kroniki” jest również Śmierć, której obecność wyczuwamy podczas lektury i w której niektórzy z bohaterów zechcą znaleźć ukojenie…
Główną cechą wątku miłosnego jest jego niewinność. Pierwsze miłosne zauroczenie wybucha z siłą wiosny, ogłuszając swoją intensywnością, czyniąc z Witka echo odwiecznego pulsu natury. Dopełnieniem tak zarysowanego uczucia jest subtelny rys erotyczny znajdujący swój najpiękniejszy wyraz na dzikiej grzędzie czemborku, który pachniał goryczą i słońcem… Jakkolwiek sielankowe może wydawać się tak odmalowane uczucie, prowadził do niego prawdziwy tor przeszkód pełen płotów i drutów kolczastych, wysoko zawieszonych rynien, kąśliwych psów i żenujących rozmów, czyli wszystkich elementów, dzięki którym zakochani stają się wprost pijani z miłości, a które, stosowane w odpowiednich dawkach, chronią zarazem narrację przed nadmierną egzaltacją.
Siłę „cudownego zmyślenia” co rusz zmaga metafizyczny niepokój Witka, który śniąc nieżyjącego ojca odczuwa strach, że „istnieje ze swoimi myślami a wszyscy dookoła odeszli w sny”. Czy w tym wypadku i samemu nie lepiej zasnąć? Owszem, może to się okazać nawet niezłym wyjściem o ile… nie będziemy musieli się obudzić, czego paraliżującą wręcz wizję stanowi zakończenie książki…
Gorąco zachęcam do lektury „Kroniki wypadków miłosnych”. Suma doświadczeń i wyobraźni Tadeusza Konwickiego zrodziły prawdziwe arcydzieło.
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01
Powieść „Dla honoru organizacji” stanowi drugą część cyklu „Wieża Babel”. W przeciwieństwie do części poprzedniej, której sedno stanowiło zobrazowanie życia w okupowanym Wilnie i sposobów w jaki mieszkańcy wiązali przysłowiowy koniec z końcem, punkt ciężkości przesuwa się obecnie na działalność „publiczną” bohatera Józefa Kowalskiego vel Makarewicza w latach 1942 - 1943.
„Dla honoru organizacji” przynosi dość krytyczną ocenę polskiego podziemia na Wileńszczyźnie w okresie drugiej wojny. Co prawda Józef nie wstępuje do AK, choć jest do tego zachęcany m.in. przez Grzmota, ale współpracuje z nią jako wolny strzelec nie przerywając współpracy z Tomaszem i jego organizacją, w której historycy widzą Ligę Wojennej Walki Zbrojnej.
W tekście poświęconemu „Człowiekowi…” zwróciłem uwagę na niezadowalającą kreację postaci, niezauważalny niemal zarys ich psychologii… Nie tyczy się to w dużej mierze niniejszej powieści. Główny konflikt z jakim Józef boryka się w tej części zasadza się na sprzeciwie wobec przemocy i pewnego rodzaju zobowiązaniem do jej stosowania w trakcie jego współpracy z sekcją wykonawczą Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej. Jak głosi sam tytuł dzieje się tak „dla honoru organizacji”, co nie pozostaje bez wpływu na psychikę Józefa. Do głównych zarzutów pod adresem organizacji konspiracji należałoby zaliczyć nadmierne jest zbiurokratyzowanie, niedyskrecja członków, niechęć do wprowadzania zmian personalnych… Wszystkie powyższe czynniki utwierdzają Józefa w przekonaniu, że wstąpienie w szeregi AK z czym wiąże się, rzecz jasna, złożenie przysięgi byłoby mu nie na rękę – czy raczej wiązałoby mu ręce i wymuszało ślepą wiarę w nieomylność przełożonych, nawet gdy rozum i poszlaki mówią co innego.
Podobnie jak w poprzedniej części tak i teraz siłą napędową akcji są wydarzenia zaczerpnięte z życia samego autora. Piasecki nawiązuje współpracę z Kedywem (specjalna komórka dywersyjno-sabotażowa), gdy ta znajduje się w stanie inercji spowodowanej brakami w zaopatrzeniu i niechęci do działania wśród jej członków. Dzięki poczynionym obserwacjom, odpowiedniej determinacji i roszadom kadrowym wkrótce dochodzi do uruchomienia machiny egzekucyjnej w wyniku czego ginie m.in. Kancerewicz (w rzeczywistości Ancerewicz), redaktor wileńskiej gadzinówki „Goniec”. Słynnym i niezwykle trudnym zadaniem okazała się kradzież tajnych dokumentów AK oraz pierwszej dokumentacji zbrodni katyńskiej autorstwa Józefa Mackiewicza, które Andrzej (Zygmunt Andruszkiewicz) ukrył w swoim biurku w jednym z litewskich urzędów zanim został aresztowany. Sam fakt, iż tak ważne dla polskiego podziemia dokumenty znalazły się w litewskim urzędzie wskazuje z jednej strony na niefrasobliwość samego Andrzeja, ale także na jego wiarę we własną pozycję, co zresztą wielokrotnie podkreślał… Warta podkreślenia jest poznawcza wartość fragmentów opisujących powyższe wydarzenia ze względu na zapis przygotowań do poszczególnych zamachów. Pamiętajmy jednak o prawdopodobnym „nimbie fikcji”, który może się wokół z nich unosić – wszak mamy do czynienia z beletrystyką a nie reportażem!
Wartka akcja to obok ciekawych informacji źródłowych największa zaleta książki, której kolorytu dodają zapadające w pamięć postacie jak Aktorka (Hanna Skarżanka), Klara czy Buba… Bez zająknięcia polecam tę książkę zainteresowanym Polskim Państwem Podziemnym „od kuchni”!
Powieść „Dla honoru organizacji” stanowi drugą część cyklu „Wieża Babel”. W przeciwieństwie do części poprzedniej, której sedno stanowiło zobrazowanie życia w okupowanym Wilnie i sposobów w jaki mieszkańcy wiązali przysłowiowy koniec z końcem, punkt ciężkości przesuwa się obecnie na działalność „publiczną” bohatera Józefa Kowalskiego vel Makarewicza w latach 1942 - 1943....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-03-28
Od wielu tygodni powieść „Soból i panna” nęciła mnie do zapoznania się ze swoją treścią. Skusiłem się, gdy poziom stresu sięgnął u mnie zenitu. Wkrótce okazało się, że powieść ta ma niezrównane właściwości terapeutyczne! Weyssenhoff był piewcą życia ziemiańskiego, natury i związanego z tymi pojęciami widzenia świata.
Samą fabułę można sprowadzić do zagadnienia rozterek miłosnych dwójki paniczów, którym w oko wpadają chłopki. U obu implikuje to zgoła odmienny sposób działania, a że znają się od lat zwierzają się sobie ze swoich przemyśleń (co szczególnie tyczy się Rajeckiego). Istotę powieści stanowi sceneria rozgrywających się wydarzeń. I tak, właściwym tematem „Sobola i panny” jest natura, stosunki społeczne panujące na Kowieńszyźnie początków XX – ego wieku oraz łowiectwo – ulubiony „sport” polskiej szlachty. Natura stanowi ramy świata przedstawionego i gwarant bezpieczeństwa jego mieszkańców, czego dowód dostajemy, gdy panująca epidemia cholery wprost omija powiat jezioroski! Życie na wsi to idylla, gdzie ludzie żyją w harmonii z naturą, która wyznacza rytm ich życia.
„Sobola i pannę” pozycjonujemy z dala od powieści realistycznej choćby dlatego, że pracom polowym i gospodarskim autor nie poświęcił zbyt wiele miejsca (a cała akcja rozgrywa się na wsi!). Można powiedzieć, że to nic dziwnego, skoro głównymi bohaterami są przedstawiciele szlachty a ich ulubioną rozrywkę stanowią polowania. Opisy wędrówek po lesie, naganiania zwierzyny, składania się do strzału i swoistego współzawodnictwa myśliwych składają się na lwią część powieści. Polowania mają miejsce w lesie, parku, na polanie, jeziorze, rojście, mszarach co każdorazowo daje narratorowi pretekst do sławienia przyrody a nam do wpijania się w jej soczyste opisy. Myślę, że właśnie one stanowią największą wartość powieści Weyssenhoffa. Powiem więcej, chyba po raz pierwszy w życiu czerpałem prawdziwą przyjemność z czytania opisów przyrody. Wizje zjawiały się gotowe przed moimi oczyma, witalność i bezpretensjonalność odmalowanej przyrody nieraz porwały mnie do cna.
Niemniej jednak natrafiłem na kilka fragmentów, których wymowa pozwala przypuszczać, że Weyssenhoffa… nieco poniosło. Jako przykład pozwolę sobie zacytować następujący fragment: „[na tej wsi] chrześcijańska cywilizacja zatrzymała się w złotym okresie swojego rozwoju, na punkcie szczerej miłości między bliźnimi”. Jak widać, mitologizacja stanowi tu ważny zabieg artystyczny co wzmacniają wielokrotne określenia elementów tego świata jako „starożytnych”, „prastarych”, całkowity brak konfliktów między jego mieszkańcami, animizacja roślin czy antropomorfizacja zwierząt. Musimy zarazem pamiętać, iż wieś tradycyjna (a tym bardziej jej fantasmagoria) to miejsce gdzie patriarchat ma się doskonale, gdzie nie ma mowy o równouprawnieniu płci; kobieta jest tam bierna i wyczekująca – to mężczyzna jest postacią decyzyjną i do niego należy wszelka inicjatywa choć niekoniecznie sprawdza się w tej roli…
Muszę przyznać, że frustrujące okazało się dla mnie rozwiązanie akcji obnażające pewną fasadowość wątku zasadniczego dla całej fabuły a także coś, co odczułem jako brak w warstwie fabularnej – chodzi mi tutaj o brak pobieżnego bodaj naszkicowania charakterystyki Rajeckiego z perspektywy jego pochodzenia społecznego czy stosunków rodzinnych, czego w ogóle nie doświadczymy! Biorąc pod uwagę znaczenie tej postaci jest to poważny mankament. Wziąwszy jednak wszystkie powyższe cechy pod uwagę, chciałbym Was zachęcić do lektury „Sobola i panny”, z której dowiecie się choćby tego, że… olejek „gwoździkowy” odpędza komary niezgorzej niż popularny OFF!
Od wielu tygodni powieść „Soból i panna” nęciła mnie do zapoznania się ze swoją treścią. Skusiłem się, gdy poziom stresu sięgnął u mnie zenitu. Wkrótce okazało się, że powieść ta ma niezrównane właściwości terapeutyczne! Weyssenhoff był piewcą życia ziemiańskiego, natury i związanego z tymi pojęciami widzenia świata.
Samą fabułę można sprowadzić do zagadnienia rozterek...
2014-06-30
Niejedno słyszałem o aspiracjach żołnierza radzieckiego, które znajdują swój alegoryczny wyraz w chęci posiadania zegarka jako symbolu awansu społecznego. O ile powyższe stwierdzenie może wywołać salwy śmiechu to sama nawet próba wyobrażenia sobie świata ułożonego przez jemu podobne jednostki wywołuje jedynie nieprzyjemne dreszcze. Takie są też „Zapiski oficera Armii Czerwonej”: słodko-gorzkie.
Piasecki, podobnie jak Mackiewicz byli dyżurnymi „anty-Sowietami”, czego najlepszy dowód dają w pozostawionych książkach. Obaj pochodzili z Kresów, co nie jest chyba bez znaczenia dla zrozumienia zagrożenia drzemiącego za wschodnią granicą. Podobno bezpośrednią inspiracją do „Zapisków…” było spotkanie z oficerem Armii Czerwonej, które miało miejsce na Wileńszczyźnie podczas okupacji. Za pomocą satyry Piasecki dokonuje wiwisekcji sposobu rozumowania i rozumienia świata przez oficera „niezwyciężonej armii”, Michaiła Nikołajewicza Zubowa. Jego naiwność budzi naszą pobłażliwość, jednak zdając sobie sprawę ze stopnia zaimpregnowania sowiecką propagandą, której najlepszym streszczeniem jest „bij burżuja”, nie jesteśmy pozbyć się przykrego wrażenia, że machina wojenna wielkiego Związku Radzieckiego składa się z doskonale wytresowanych zwierzątek! Nie zapominajmy, że w ujęciu sowieckim burżujami mogą być nawet dozorcy mieszkający w oficynie o ile mogą sobie pozwolić na chleb, masło, buty ze skórzanymi cholewami i firanki w oknach mieszkania…
Piasecki zestawia ze sobą wileńską, okupacyjną codzienność i umysłową „ostrość” oficera zwycięskiej armii na tropie niesprawiedliwości społecznej, za którą odpowiedzialni są, rzecz jasna, polscy panowie. Forma dziennika jest bardzo sugestywna, zyskujemy dzięki niej wgląd w sposób rozumowania Zubowa, co na każdym kroku obnaża zacofanie, naiwność i drażliwość obywateli sowieckiego imperium. W jego ujęciu obywatele radzieccy to postaci anty-refleksyjne co doskonale widać na przykładzie „zabezpieczania własności socjalistycznej” polegającej na zwykłej grabieży mienia („zbierać kapitał nie jest łatwo, o wiele praktyczniej drapnąć komuś już zebrany”). Skalę zakłamania doskonale obrazuje walka z imperializmem w „spodniach z francuskiego galife, z niemieckiego sukna uszyte” i w butach „angielskiego fasonu, które lśnią jak gwiazdy na sowieckim sztandarze”.
Zubow to koniunkturalista, który w zależności od kierunku politycznych wiatrów dedykuje swój pamiętnik Stalinowi, Hitlerowi, Churchillowi, Raczkiewiczowi lub Sikorskiemu… Nie cofa się nawet by nazwać Stalina zdrajcą, gdy… Niemcy atakują ZSRR! Przewrotność rozumowania Zubowa zmyliłaby Sherlocka Holmesa choć jest w zasadzie mieszanką radzieckiej propagandy, osobistych uprzedzeń i strzępów informacji jakie docierają do niego z otaczającego świata (odpowiednio przepuszczone przez osobiste "sito cenzury”).
„Zapiski…” nie tylko zaspokajają historyczną ciekawość, ale dostarczają ciekawych refleksji na temat współczesnych nam polskich realiów. Gdy Zubow dociera do lepszego świata jakim jest Polska, gdzie bez problemu może kupić sobie choćby i trzy kilogramy chleba (!) zauważa, że i on może awansować na drabinie społecznej. Dobrze jednak wiemy, że takie zmiany nie dokonują się (czy może nie powinny się dokonywać) rewolucyjnie, bo inaczej grożą całkowitą degrengoladą i wspomnianym już „drapnięciem” czyjegoś kapitału. Szacunku do drugiego człowieka, do pracy i wysiłku nie da się nauczyć nawet na uniwersytecie czego z kolei najlepszym przykładem są nasi nowobogaccy!
W pewnym momencie zapala się niespodziewanie światełko w tunelu. Wydaje się, że nowe doświadczenia są w stanie podmyć fundamenty świata Zubowa i wprowadzić w nim pewne korekty. Przyjaźń z miejscowymi chłopami i pomoc jakiej doświadczył od dawnej dziedziczki, która niczym Kobieta Pracująca „żadnej pracy się nie boi” zadają kłam wszystkiemu, co wyniósł z radzieckiej „szkoły obywatelskiej”, tylko czy tutaj jest miejsce na happy end? Czego możemy się spodziewać po facecie, który myli arystokratkę z dziwką a termos z pociskiem?
Jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich. Pokazuje niebezpieczeństwa płynące z głupoty i ślepego poddaństwa oraz, co chyba ważniejsze, wskazuje na sprawców tych opłakanych rezultatów: manipulujące nami ideologie, bez względu czy na imię im faszyzm, komunizm czy …*
*wstaw odpowiedni fundamentalizm
Niejedno słyszałem o aspiracjach żołnierza radzieckiego, które znajdują swój alegoryczny wyraz w chęci posiadania zegarka jako symbolu awansu społecznego. O ile powyższe stwierdzenie może wywołać salwy śmiechu to sama nawet próba wyobrażenia sobie świata ułożonego przez jemu podobne jednostki wywołuje jedynie nieprzyjemne dreszcze. Takie są też „Zapiski oficera Armii...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03
Zgodnie z informacjami zawartymi w przedmowie do wydania z 1995 roku, to Jόzef Mackiewicz jest odpowiedzialny za kreację głόwnych wątkow, scen pościgu czy walki. Niemniej jednak autorόw było jeszcze kilku, tj. Jerzy Wyszomirski, Stanisław Mackiewicz oraz Walerian Charkiewicz. Wszystkie wspomniane osoby łączyła praca w redakcji wileńskiego dziennika “Słowo”.
Zanim przejdę do nakreślenia przebiegu akcji, wspomnę pokrόtce okoliczności powstania książki oraz emocji, ktόre wzbudziła w Wilnie. “Wileńska powieść kryminalna” wywołała bowiem niemały skandal już po publikacji pierwszych odcinkόw na łamach “Słowa” (kolejne odcinki ukazywały się między 7 marca a 14 kwietnia 1933 roku). Czytelnicy “Słowa”, jak i konkurencyjnego “Kuriera Wileńskiego” szybko zdali sobie sprawę, że mamy oto do czynienia z powieścią z kluczem, z pamfletem, ktόry w komiczny i niepozbawiony ironii sposόb portretuje wileńską elitę. Najbardziej rzecz jasna, “dostało się”, środowisku “Kuriera” (Witold Hulewicz, Helena Romer-Ochenkowska, Stanisław Lorenz czy wojewoda Ludwik Bociański), lecz autorzy ukryci pod pseudonimem Felicji Romanowskiej nie oszczędzają rόwnież swoich redakcyjnych kolegόw.
Akcja koncentruje się wokόł sprawy porwania dziecka wojewody wileńskiego. Sprawa zostaje przekazana “tajnej policji” m. Wilna, ktόra wiąże ją z aktywnymi w tym czasie bolszewikami. W toku akcji pojawiają sie kolejne poszlaki, policja odkrywa kolejne kryjόwki, dochodzi do pościgόw. Niespodziewane zwroty akcji kierują nas na przedmieścia Wilna, do Lidy, Krakowa i… Dość wspomnieć, że akcja jest dynamiczna choć nierόwna co należy wiązać z dość zrόżnicowanymi umiejętnościami pisarskimi autorόw kolejnych części. Niewątpliwą zaletą książki jest jej strona poznawcza oraz, w nieco mniejszym stopniu, rόwnież humorystyczna. Samo rozwiązanie akcji jest tyleż zaskakujące co… rozczarowujące. Zresztą oceńcie je sami!
Dzisiaj, zamierzona wymowa “Wileńskiej powieści kryminalnej” może wydawać się niezrozumiała (wszak tyczy się spraw minionych i osόb dawno zmarłych). Taki jest jednak los pamfeltόw i humoresek, tracących siłę swojego oddziaływania poza kontekstem w jakim zostały stworzone (por. “Znaszli ten kraj ?” Boya). Wspόłczesne wydanie opatrzone zostało przypisami dzięki czemu możemy czytać powieść jako książkę dokumentalno-kryminalną a przy okazji zaznać atmosfery międzywojennego Wilna. Nie muszę chyba mόwić, ze dla miłośnikόw Wileńszczyzny i όwczesnego życia intelektualno-artystycznego jest to pozycja obowiązkowa!
Zgodnie z informacjami zawartymi w przedmowie do wydania z 1995 roku, to Jόzef Mackiewicz jest odpowiedzialny za kreację głόwnych wątkow, scen pościgu czy walki. Niemniej jednak autorόw było jeszcze kilku, tj. Jerzy Wyszomirski, Stanisław Mackiewicz oraz Walerian Charkiewicz. Wszystkie wspomniane osoby łączyła praca w redakcji wileńskiego dziennika “Słowo”.
Zanim przejdę...
2013-09
„Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” to najbardziej odświeżająca lektura ostatniego roku! Akcja książki jest destylatem życia w czystej postaci, życia na krawędzi (a może marginesie?), w którym niebezpieczeństwa pracy przemytniczej na pograniczu polsko-radzieckim wyzwalają w bohaterach niepohamowaną afirmację życia, zalewają ich witalnością.
Na pograniczu ludzie są prości a rzeczy nazywa się po imieniu. Nie brak tam rywalizacji i zatargów a często decydujące zdanie ma najsilniejszy. Na pograniczu pije się dużo wódki, bo ona osładza gorzką codzienność. Na pograniczu żyjesz, jakby jutro miało Cię już nie być.
Szalony pęd stron nie chciał zwolnić ani na chwilę i zanim się obejrzałem zostało mi tylko uczucie głębokiej melancholii. Piasecki osiągnął niezwykłą prostotę wyrazu i chyba dzięki temu na pierwszy plan z taką siłą wychodzi to łaknienie życia.
To wiarygodny obraz tamtych lat z pierwszej ręki – wszak Sergiusz Piasecki spisał swoje doświadczenia a ich forma sfabularyzowana to właśnie „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”.
„Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” to najbardziej odświeżająca lektura ostatniego roku! Akcja książki jest destylatem życia w czystej postaci, życia na krawędzi (a może marginesie?), w którym niebezpieczeństwa pracy przemytniczej na pograniczu polsko-radzieckim wyzwalają w bohaterach niepohamowaną afirmację życia, zalewają ich witalnością.
Na pograniczu ludzie są prości a...
2014-07-06
Oto utwór, którym Andrzejewski zasłużył sobie opinię pisarza katolickiego! Na weryfikację tej tezy będzie trzeba poczekać, ale niedługo, ledwie kilka lat. Tymczasem jesteśmy w 1937 roku, „Ład serca” zostaje wydany w odcinkach w czasopiśmie „Prosto z mostu” i okrzyknięty pierwszym polskim utworem w nurcie popularnego wówczas humanizmu katolickiego, którego najbardziej znani przedstawiciele to G. Chesterton, F. Mauriac a w Polsce Z. Kossak – Szczucka i J. Andrzejewski.
Na fabułę książki składają się wypadki, które miały miejsce jednej nocy w poleskiej wsi Sedelniki. Bohaterami są jej mieszkańcy, których łączy znajomość z proboszczem Pawłem Siecheniem (któżby nie znał proboszcza!) oraz uwikłanie w skomplikowaną moralnie sytuację. Nie mają oni oparcia w doczesności, łączy ich niepokój ducha, życie dryfujące nieraz w nieznanym kierunku… Troska o parafian (a właściwie o ich dusze) każe proboszczowi prowadzić nieustającą walkę ze złem by osiągnąć tytułowy ład serca. W toku akcji przekonujemy się jednak, że tytułowy ład serca dotyczy bardziej chyba serca samego proboszcza niż zainteresowanych parafian...
Jakkolwiek zarysowana fabuła nie zwiastuje porywającej lektury, budząc raczej skojarzenia ze schematycznymi zajęciami z religii dla przedszkolaków, książka sprawiła na mnie pozytywne wrażenie z kilku powodów. Najważniejszy z nich to dociekania nad źródłem zła.
Nikogo nie trzeba przekonywać, że życie na dawnych Kresach Wschodnich nie należało do przyjemnych. Bieda i brak infrastruktury, wstecznictwo umysłowe to cechy, które skutecznie utrwalały stary porządek rzeczy a monotonia codzienności udatnie otumaniała mieszkańców. W takiej nieco onirycznej atmosferze spotęgowanej szalejącą wichurą żona leśniczego rannego przy wyrębie drzewa, postanawia zabić swoje dziecko i popełnić samobójstwo. Cierpiący na nerwicę dziedzic Gejżanowski planuje zabójstwo posterunkowego. Morawiec staje się dzieciobójcą. Michaś buntuje się przeciw swojemu opiekunowi… Co ciekawe akty przemocy i agresji są najczęściej bezrefleksyjne. Co zatem za nimi stoi? Jedyną konkretną odpowiedź daje Gejżanowski, który na postawione sobie pytanie „po co mi to [zabójstwo Nawrockiego]?” odpowiada „nie wiem”…
Gdzie jest w tym wszystkim miejsce Boga? Sam ksiądz przyznaje, że jest w nim obojętność nawet podczas najsilniejszych emocjonalnych uniesień. W nim samym rodzi się pytanie czy nie jest to oby siła nawyku? No i jak mamy rozumieć następujące wyznanie: „Jakże daleko jest od nas Bóg! Jesteśmy tutaj samotni i nie wiemy czy kiedykolwiek przestaniemy nimi być”? Jestem w stanie się zgodzić z tezą o zwątpieniu w wiarę i poszukiwaniu łaski bożej. Z drugiej strony, na każdym kroku namacalna jest odautorska fascynacja czymś, co nazwałbym „ostatecznym autorytetem”. Z opozycji dominacja-podległość ksiądz wybiera „podległość” (przed Bogiem) a całym sobą głosi tezę, że życie bez Boga nie jest życiem. Kwestia strachu i obaw związanych z życiem i śmiercią wydaje się zatem rozwiązana… A co jeśli takie jest tylko jego PRAGNIENIE podczas gdy rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej? Albo inaczej: co jeśli bardziej chce wierzyć niż wierzy?
Mój sprzeciw budzi z kolei wizja masochistycznie przeżywanej wiary, na którą składają się nieustanne samooskarżenia księdza proboszcza dotyczące jego rzekomego zwątpienia w bożą łaskę; odmowa przyjęcia leków i pragnienie śmierci w bólu, który ma zostać ofiarowany Bogu przez biskupa Bużańskiego. Nawet 14-letni Michaś czytając żywoty męczenników zazdrościł im okrutnych cierpień! Specyficzna duchowa egzaltacja to znamię szczególne „Ładu serca”. Kolejne strony potwierdzają, że w ujęciu autora religia to jedyna droga do równowagi wewnętrznej…
Nie wykluczam, że z biegiem czasu, gdy nabiorę dystansu do tej lektury, spojrzę na nią inaczej. W tej chwili widzę w „Ładzie serca” desperacką próba uwierzenia, że religia to jedyna droga do ukojenia. Okoliczności wskazują na daleko bardziej idące skomplikowanie podnoszonych w książce problemów. Za dużo zauważam „boskości”, której wplątanie może szybko i zbyt prosto "załatwić" pewne rzeczy. Za mało w niej "ludzkości".
Oto utwór, którym Andrzejewski zasłużył sobie opinię pisarza katolickiego! Na weryfikację tej tezy będzie trzeba poczekać, ale niedługo, ledwie kilka lat. Tymczasem jesteśmy w 1937 roku, „Ład serca” zostaje wydany w odcinkach w czasopiśmie „Prosto z mostu” i okrzyknięty pierwszym polskim utworem w nurcie popularnego wówczas humanizmu katolickiego, którego najbardziej znani...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-07-25
Czasem największa zaleta książki nie składa się na jej fabułę. Myślę, że tak jest właśnie w przypadku „Dewajtis” Marii Rodziewiczówny. Nim rozwinę tę myśl oraz „zamieszam w Rodziewiczównę” Czesława Miłosza skupię się na materiale czysto literackim…
W chwili wydania powieści autorka miała ledwie 25 lat. „Dewajtis” było jej drugą książką a mimo to do dzisiaj pozostaje jej znakiem rozpoznawczym. Piszę „mimo to”, ponieważ różne są losy książek powstałych w początkowym okresie twórczości. Z tego co zdążyłem się zorientować, Rodziewiczówna przez całą karierę prezentowała dość równą literacką formę. „Dewajtis” może nam posłużyć za powieść wzorcową Rodziewiczówny. Jakie są zatem jej elementy składowe?
Wydaje się, że rzecz najważniejsza to osadzenie akcji w scenerii wiejskiej: dwór, przyległe zaścianki i wsie tworzą świat równoległy i niezależny od rzeczywistego. Do bohaterów docierają informacje z Ameryki, Paryża i nie tak dalekiego Kowna, ale nie stanowią dla nich punktów odniesienia. Są nimi natomiast rzeki, leśne drogi i gościńce łączące ze sobą domostwa zatopione w żmudzkiej głuszy. Żyjący tam ludzie prowadzą życie zgodne z rytmem przyrody, stając się jej częścią.
Kolejnym fundamentem świata Rodziewiczówny jest religia katolicka. Życie w zgodzie w boskimi przykazaniami jest warunkiem dobrego życia jako takiego. Zdanie się na wyroki boskie i tłumaczenie sobie wszelkich kolei losu boskimi zarządzeniami stanowi receptę życia szczęśliwego. To w Bogu człowiek znajduje siłę, to Bóg budzi ludzkie sumienie – i tak, ciotka Aneta nieraz „miała sobie za grzech próżnować w dzień roboczy”.
Mieszkańcy zaludniający tak złożony świat posługują się prostym kodeksem moralnym – znaczenie pojęć takich jak uczciwość, lojalność, wierność, gościna, przywiązanie do ziemi i ciężka praca rozumie się same przez się. Stosowanie się do zasad kodeksu zapewnia ochronę wszystkim wyznającym go ludziom.
Wypada w końcu powiedzieć kilka słów o głównym wątku. Z całą premedytacją wspominam o nim dopiero teraz utrzymując tezę, że to nie fabuła jest najmocniejszą stroną „Dewajtis”. Akcja skupia się wokół losów Marka Czertwana, szlachcica zaściankowego. Z woli swego ojca, zostaje oddalony z majątku rodzinnego na rzecz rodzeństwa przyrodniego i obejmuje posadę zarządcy dóbr Orwidów. Sprowadza to na niego szereg niepowodzeń, lecz, jak nakazuje wiara w rodzicielską nieomylność (tak, tak, niegdyś istniało podobne zjawisko!) należy spodziewać się pewnej odmiany natury uczuciowej…
Świat portretowany w „Dewajtis” ma wszelkie cechy sielanki, choć nie brak w nim przeciwności losu choćby w postaci niezawodnych „czarnych owiec”. Powiedzieć "sielanka" to jednak tyle, co nic nie powiedzieć! Mamy tu do czynienia z prawdziwą mitologizacją wsi. Tytułowy dąb „Dewajtis” to odwołanie w linii prostej do pradawnych wierzeń ludów bałtyjskich. Rola dębu jest nie do przecenienia – stanowi symbol trwania tamtej ziemi i jej mieszkańców a w szumie jego liści główny bohater (notabene „chłop jak dąb") znajduje siły oraz inspirację. Skoro już mowa o głównym bohaterze, jest on porównywany do Wejdawuta, protoplasty plemiona Prusów.
Historia jest na Żmudzi żywa a piękne tego dowody przedstawia właśnie „Dewajtis”. Ludzkie zespolenie z naturą i tradycją przodków czyni z nich żyjących świadków historii. Przedziwne to zjawisko, tak trudne dzisiaj sobie do wyobrażenia! By zrozumieć doniosłość dokonań Rodziewiczówny jako swoistej rzeczniczki pamięci zbiorowej, warto wspomnieć Miłosza, który pisał, że u żadnego z literatów nie odnajdywał tylu realiów dotyczących wschodnich ziem dawnej Rzeczypospolitej co właśnie u Rodziewiczówny.
W dostępnych wspomnieniach z Kresów przyroda i historia wybijają się na plan pierwszy. Jadwiga Żylińska opowiadała, że „[mieszkańcy Kresów] w historii tak tkwili, że nie uważali jej za nic nadzwyczajnego (…). Mieszkając na Kresach ciągle znajdowaliśmy jakieś resztki biżuterii, resztki broni, resztki kości (…). Mąż miał na biurku takie różne rzeczy – to powinno się w muzeum znaleźć, ale nikomu nie przyszło do głowy, by tam je zanieść! Tam na Kresach historii nie odmierzały konkretne daty: wszystko było ciągle dziejącą się historią”.
W dość zwulgaryzowanej formie (jak to w czasach podkultury) znajdujemy to zjawisko i dzisiaj – wysyp powieści i seriali inspirowanych wiejską arkadią wywodzi się z tego samego źródła, z którego czerpała Rodziewiczówna! Z jaką bez porównania większą przyjemnością sięgamy jednakże po twórczość pani Marii…
Czasem największa zaleta książki nie składa się na jej fabułę. Myślę, że tak jest właśnie w przypadku „Dewajtis” Marii Rodziewiczówny. Nim rozwinę tę myśl oraz „zamieszam w Rodziewiczównę” Czesława Miłosza skupię się na materiale czysto literackim…
W chwili wydania powieści autorka miała ledwie 25 lat. „Dewajtis” było jej drugą książką a mimo to do dzisiaj pozostaje jej...
„Czy warto zakłócać Wam syty i ciepły żywot opowieścią o nich – ludziach rozbrojnoych?”. Tym prowokacyjnym zdaniem narrator zamyka akcję „Żywota człowieka rozbrojonego”. Podobna formuła nie zdziwiłaby mnie na początku książki, ale co kierowało narratorem, gdy umieszczał ją na końcu, gdy już dawno uznał, że ów syty i ciepły żywot czytelnika rzeczywiście warto jednak zakłócić?
Bohaterem książki jest Michał Łubień, około 20 – letni młodzieniec zdemobilizowany po zakończeniu wojny polsko – bolszewickiej. Zamiast spodziewanej radości z przetrwania okropności wojny i nadziei na poprawę losu wstępuje w niego zwątpienie i rozczarowanie wartościami moralnymi wpajanymi od dziecka: „Prawdą też jest, że jakieś, drobne nawet na pozór zajście albo przeżycie, może do gruntu zmienić poglądy człowieka na wiele kwestii. Tak się stało ze mną w ciągu ostatnich dni (…). Zrozumiałem, że zasadniczą wartością człowieka w oczach świata, jest wartość dóbr materialnych, będących w jego posiadaniu.” Zgodzimy się wszyscy, że powyższe stwierdzenie nie jest rewolucyjne. Jak jednak wielkie musi być rozgoryczenie człowieka, który idąc na front w sierpniu 1920 roku jest obrzucany kwiatami a jesienią tego samego roku jest „wyrzucony na śmietnik” – zabrane są mu płaszcze, koce, zapasowa bielizna… Młodym ochotnikom nie dano możliwości dalszego kształcenia, punktu oparcia, ani nawet miski zupy: „Syte i bezpieczne społeczeństwo nie zainteresowało się losem tych, którzy bronili jego wolności. Nieraz żałowałem potem, że nie zginąłem na froncie”.
Podczas lektury dotarło do mnie, że właściwym tematem książki, jest oskarżenie skierowane do władz państwa i współobywateli za obojętność na los obrońców odrodzonego państwa. Tymczasem życie wraca do przedwojennego rytmu a zdemobilizowani żołnierze zgłaszają się do urzędów pracy, by usłyszeć, żeby… zgłosić się za tydzień. Czy desperacja inspirowana chronicznym niedożywieniem i świadomością degradacji społecznej wystarczy by usprawiedliwić niecne postępki bohatera? Jak rozstrzygnąć dylematy moralne wywołane działalnością przestępczą? Czy bogaci są obywatelami lepszej kategorii z racji posiadanych pieniędzy? Lektura pozostawia w nas uczucie głębokiej niesprawiedliwości społecznej jaka podzieliła polskie społeczeństwo doby dwudziestolecia dotykając warstwy najgorzej sytuowane. Czy rzeczywiście jest tak jak mówi Łubień: „Przestępstwa opłacają się tym, którzy są bogaci i nie potrzebują ich dokonywać, bo za pieniądze można wolność kupić a karę zmniejszyć”? Tego obrazu dopełnia przygnębiający obraz Polski kresowej z opisem Baranowicz na czele.
Jak ważne było to zagadnienie zdamy sobie sprawę czytając prozę dwudziestolecia oraz śledząc publicystykę tamtych lat. Wśród szkiców przez mnie umieszczonych na lubimyczytac.pl, wątek ten pojawia się jako dominujący w powieści „Doktor Murek zredukowany” oraz „Drugie życie doktora Murka” aut. Tadeusza Dołęgi – Mostowicza.
Warto wspomnieć, że Sergiusz Piasecki nie musiał daleko szukać natchnienia, gdyż jego własne życie dostarczyło mu materiału na tę oraz wiele innych książek. Tułaczka po Wilnie, przygodne znajomości zawierane z wileńskimi przestępcami i fałszerzami, dorywcze prace, wśród których znalazły się także zlecenia na produkcję fotografii o charakterze pornograficznym to tylko niektóre z elementów biografii Piaseckiego, które przeszły do historii literatury.
Poszukiwanie sensu życia w tak urządzonym świecie to kolejny ważny temat książki. Zmuszony przez okoliczności, Michał Łubień odbywa wielotygodniową podróż przez Baranowicze, Prużanę, Brześć, Warszawę i Łódź, podczas której świat jego młodzieńczych wyobrażeń na temat ludzkiej uczciwości i podłości ulega ostatecznej przebudowie. Michał, tytułowy człowiek rozbrojony, to ktoś bez patentu na „mądre życie” to jeden z wielu milionów „rozbrojonych”, do których los się nie uśmiechnął. Doraźną próbą przeciwdziałania niesprawiedliwości jest dla Łubienia niesienie pomocy napotkanym przez niego ludziom w potrzebie – z nieukrywaną radością śledziłem jego „zabawę w Robin Hood’a”. Może właśnie to jest jego powołanie? „Dlaczego nie mogę oddać swych sił, energii, pomysłowości dla jakiejś dobrej sprawy” – pyta sam siebie Michał.
Warstwa językowa powieści jest bogata w wyrażenia potoczne, regionalizmy i elementy grypsery. Narrator nie tworzy rozbudowanych wypowiedzi, nie ucieka się do wyrafinowanych zwrotów retorycznych. Jego język współgra z tematem – jest prosty i jasny, świadczy o wrażliwości narratora i sprawnie punktuje słabości krajowego ustroju.
„Czy warto zakłócać Wam syty i ciepły żywot opowieścią o nich – ludziach rozbrojnoych?”. Tym prowokacyjnym zdaniem narrator zamyka akcję „Żywota człowieka rozbrojonego”. Podobna formuła nie zdziwiłaby mnie na początku książki, ale co kierowało narratorem, gdy umieszczał ją na końcu, gdy już dawno uznał, że ów syty i ciepły żywot czytelnika rzeczywiście warto jednak...
więcej Pokaż mimo to