rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Książka powinna być lekturą obowiązkową dla młodzieży. Świetnie napisana, mądra i pobudzająca do refleksji.

Książka powinna być lekturą obowiązkową dla młodzieży. Świetnie napisana, mądra i pobudzająca do refleksji.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszystko, co wiąże się z Gutenbergiem oraz historią druku, wzbudza moje zainteresowanie, więc kiedy wpadła mi w ręce powieść Christopha Borna, musiałam ją przeczytać niemalże natychmiast, tym bardziej że kusiła dodatkowo notka biograficzna na okładce. Autor bowiem studiował w Moguncji, napisał też pracę doktorską na temat wczesnych druków Biblii. Zapowiadało się więc ciekawie, ale niestety powieść mnie rozczarowała.
Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła, to kompletnie niepasujący do całości tytuł. Gutenberg w powieści jest postacią drugoplanową. Pojawia się w dodatku mniej więcej w połowie książki. Nie wiem, co miało oznaczać jego „piekło”. Głównym bohaterem utworu jest młody sędzia, który prowadzi śledztwo na temat zabójstwa pewnej dziewczyny. Pomaga mu siostra zamordowanej – nauczycielka. Zresztą postać kompletnie nieprzekonująca.
Akcja powieści rozgrywa się w 1454 roku, ale nie czułam klimatu średniowiecza. Autor nie oddał tego ani w języku, ani w kolorycie lokalnym. Pomysł świetny na umieszczenie akcji kryminału w czasach Gutenberga, ale wykonanie kiepskie. Czarna sztuka pojawia się tutaj na marginesie zdarzeń, a najważniejszy chyba staje się wątek romansowy.
Język utworu jest prosty, książkę czyta się łatwo i szybko, ale nie udało się Bornowi stworzyć odpowiedniego dla kryminału napięcia. Szkoda.

Wszystko, co wiąże się z Gutenbergiem oraz historią druku, wzbudza moje zainteresowanie, więc kiedy wpadła mi w ręce powieść Christopha Borna, musiałam ją przeczytać niemalże natychmiast, tym bardziej że kusiła dodatkowo notka biograficzna na okładce. Autor bowiem studiował w Moguncji, napisał też pracę doktorską na temat wczesnych druków Biblii. Zapowiadało się więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już jakiś czas temu do grupy moich ulubionych pisarzy dołączył kanadyjski twórca – Michael Crummey, który bardzo umiejętnie za każdym razem zabiera mnie na Nową Fundlandię.
W poniedziałek 16 maja miała miejsce premiera jego po raz pierwszy wydanej w Polsce powieści „Rzeka Złodziei” (nakładem wydawnictwa Wiatr od Morza). Crummey zabiera w niej czytelników w przeszłość – do pierwszej połowy XIX wieku na Nową Fundlandię. Autor bohaterami powieści czyni Europejczyków i „Czerwonych Indian”, którzy żyją ze sobą w ciągłym konflikcie. Oczywiście ci drudzy są na przegranej pozycji, muszą ustąpić przed ekspansją „białych”.
Gubernator wysyła na wybrzeże Davida Buchana, który ma zażegnać konflikt. Organizuje on więc wyprawę pokojową na terytorium Indian. Wtedy sytuacja się lekko komplikuje. Crummey jednak nie skupia się wyłącznie na sporze pomiędzy Europejczykami a Beothukami, ukazuje również relacje międzyludzkie, zazdrość i rywalizację o kobietę, niechęć syna do ojca itp. Tworzy również ciekawą galerię postaci, np.: dwaj Peytonowie − Junior i Senior, Cassie, Annie oraz Indianka Mary, która została przez Peytonów przysposobiona do roli gosposi.
„Rzeka złodziei” to powieść historyczna ukazująca koniec istnienia rdzennych mieszkańców Nowej Fundlandii. Część przedstawionych w powieści wydarzeń miała więc miejsce w rzeczywistości. Na końcu autor przedstawia krótką historię rdzennych mieszkańców wyspy. Europejczycy przybyli tam dopiero w XVI wieku i stopniowo zagrabiali tereny Boethuków. Podobno ostatnia Czerwona Indianka zmarła w 1829 roku.
Crummey stworzył interesującą opowieść nie tylko o wyspie, lecz także o ludziach żyjących w trudnych warunkach. Autor posługuje się niezwykłą narracją, ma swój niepowtarzalny styl, który uwodzi czytelnika specyficznym rytmem. Z pewnością potrafi stworzyć niezwykły klimat swoich opowieści. Przywiązuje wagę do szczegółu, a akcję prowadzi w spokojnym tempie. Jego bohaterowie to twardzi i zawzięci ludzie, którzy nie lubią mówić o swoich uczuciach, nie okazują również słabości.
„Rzeka złodziei” to pierwsza powieść kanadyjskiego twórcy (wcześniej wydawał tomiki poezji), a czwarta przetłumaczona na język polski przez Michała Alenowicza.
W czerwcu Michael Crummey po raz pierwszy odwiedzi Polskę! Warto się wybrać:
− sobota 11.06.2016 r., godz. 16.00 – Warszawa, Pałac Szustra (w ramach Big Book Festival 2016);
− wtorek 14.06.2016 r., godz. 18.00 – Wrocław, Barbara (w ramach programu ESK 2016);
− środa 15.06.2016 r., godz. 18.00 – Kraków, Księgarnia pod Globusem;
− piątek 17.06. 2016 r., godz. 18.00 – Gdańsk, Biblioteka Manhattan.

Już jakiś czas temu do grupy moich ulubionych pisarzy dołączył kanadyjski twórca – Michael Crummey, który bardzo umiejętnie za każdym razem zabiera mnie na Nową Fundlandię.
W poniedziałek 16 maja miała miejsce premiera jego po raz pierwszy wydanej w Polsce powieści „Rzeka Złodziei” (nakładem wydawnictwa Wiatr od Morza). Crummey zabiera w niej czytelników w przeszłość – do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Polityka wkrada się w życie człowieka i każe mu opowiedzieć się po którejś z walczących ze sobą stron. Nie da rady być biernym, trzeba reagować na to, co dzieje się wokół. Szybko jednak może się okazać, że stanęliśmy nie po tej stronie barykady.
Jednym z takich wydarzeń była wojna domowa w Hiszpanii, która przypadła na lata 1936-1939. Toczyła się pomiędzy Frontem Ludowym a prawicową opozycją. Komuniści, socjaliści, liberałowie i republikanie stanęli przeciwko nacjonalistom, faszystom i konserwatystom. Wojna domowa skończyła się zwycięstwem tych drugich i można ją traktować jako wstęp do II wojny światowej. A antyfrankistowski ruch oporu działał w Hiszpanii aż do 1979 roku.
Do wydarzeń z tego okresu nawiązała Dulce Chacōn w powieści „Uśpiony głos”. Autorka ukazała okrucieństwo wojny przez pryzmat losów kobiet, co wyraźnie sugeruje już okładka książki. Fragment obrazu Picassa „Guernica” doskonale wpisuje się w tematykę powieści. Krzycząca kobieta trzymająca na rękach nieżyjące dziecko. Scena pełna bólu i rozpaczy ukazuje cierpienie najniewinniejszych.
Bohaterkami powieści są więc kobiety. Część z nich przebywa w więzieniu, czeka na wyrok. Wszystkie oskarżone o walkę przeciwko dyktaturze Franko. Najbardziej wyraziste wydają się tu dwie postaci: Hortensia i Pepita – siostry. Pierwsza oczekuje na dziecko, przebywa w więzieniu, po porodzie ma być wykonany na niej wyrok śmierci. Druga – młodziutka dziewczyna, której wojna i reżim zabrały najlepszy czas z życia, jak i najbliższych. Jej los to oczekiwanie w strachu.
Autorka posłużyła się narracją behawioralną. Nie opisuje emocji bohaterek. Język wydaje się „suchy”, czasami sprawozdawczy, ale przez to bardzo dobitny. Nie trzeba nazywać uczuć bohaterów, by czytelnik je poczuł. Zresztą każde ich nazwanie mogłoby się wydać banalne. Nie ma również epatowania cierpieniem, nie ma scen naturalistycznych i krwawych. Narrator czasami też wyprzedza akcję i zapowiada, że bohater zginie. A mimo wszystko książka wstrząsa czytelnikiem, poraża okrucieństwem tamtych czasów!
Wymowny jest też tytuł powieści. Uśpiony głos się obudził. Krzyczy. I warto się w ten krzyk wsłuchać, bo jest bardzo aktualny.
Dulce Chacōn targa czytelnikiem, zmusza go do myślenia. Pomimo tego że dyktatura Franco należy już do przeszłości, książka budzi przerażenie. Wystarczy rozejrzeć się wokół. Narastają tendencje nacjonalistyczne i faszystowskie (w naszym kraju również), tak jakbyśmy zapomnieli wyciągać wnioski z historii. A Dulce Chacōn przypomina!

Polityka wkrada się w życie człowieka i każe mu opowiedzieć się po którejś z walczących ze sobą stron. Nie da rady być biernym, trzeba reagować na to, co dzieje się wokół. Szybko jednak może się okazać, że stanęliśmy nie po tej stronie barykady.
Jednym z takich wydarzeń była wojna domowa w Hiszpanii, która przypadła na lata 1936-1939. Toczyła się pomiędzy Frontem Ludowym a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zahipnotyzowała mnie i uwiodła powieść realistyczna z elementami magii i baśniowości. Powieść niezwykła, dająca do myślenia, ale też taka, która pozwoliła mi na chwilę żyć w duszy innego człowieka. Z pewnością było to niesamowite doświadczenie!
Majgull Axelsson to, według mnie, bardzo wszechstronna autorka. Potrafi tworzyć różne światy za pomocą różnych stylów. Ale jej literatura to przede wszystkim fantastyczny klimat.
W „Kwietniowej czarownicy” porusza kilka bardzo ważnych problemów. Między innymi czytelnik ma okazję poznać wewnętrzny świat uwięzionej w kalekim ciele Desirée, która niczym kwietniowa czarownica potrafi się wcielać w ludzi i zwierzęta. Bohaterka ma trzy siostry, które nie wiedzą o jej istnieniu, ale pewnego dnia każda z nich dostaje list, który zmusi je do zmierzenia się z tajemnicą z przeszłości.
Autorka nakreśliła niezwykłe portrety kobiet, nie tylko sióstr, lecz także Ellen – matki zastępczej (i biologicznej).
Akcja powieści rozgrywa się w latach pięćdziesiątych XX wieku w Szwecji.
Tytułowa kwietniowa czarownica – benandanti – ma niezwykłe umiejętności:
„[…] może przemieszczać się w czasie i przestrzeni, może się ukryć w kropli wody i w owadach z taką samą łatwością, z jaką bierze w posiadanie ludzi. Nie ma jednak własnego życia. Jej ciało jest słabe, niedoskonałe, nieruchome”. [1]
Axelsson wprowadza narrację z różnych punktów widzenia. Czytelnik dokładnie poznaje każdą z kobiet. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie fragmenty, w których do głosu dopuszczona została Desirée. Jej kalekie ciało nie wydaje się dla niej więzieniem. Dziewczyna przemierza świat, wcielając się w różne postaci. To najbardziej magiczne i baśniowe części książki. Połączenie ich z realizmem pozostałych fragmentów dało niezwykły efekt. Z jednej strony wyostrzyło kontrast pomiędzy magią a naturalistycznym charakterem niektórych scen, a z drugiej chyba złagodziło realistyczny obraz.
„Kwietniowa czarownica” to przepiękna metaforyczna opowieść o odrzuceniu, o miłości, o poszukiwaniu bliskości i akceptacji. Gorąco polecam!

[1] Majgull Axelsson: Kwietniowa czarownica. [Tłum. Halina Thylwe]. Wyd. II. Wyd. WAB, Warszawa 2008, s. 107.

Zahipnotyzowała mnie i uwiodła powieść realistyczna z elementami magii i baśniowości. Powieść niezwykła, dająca do myślenia, ale też taka, która pozwoliła mi na chwilę żyć w duszy innego człowieka. Z pewnością było to niesamowite doświadczenie!
Majgull Axelsson to, według mnie, bardzo wszechstronna autorka. Potrafi tworzyć różne światy za pomocą różnych stylów. Ale jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnio byłam w szpitalu. Zabrałam ze sobą książkę Barbary Spychalskiej-Granicy „Marzenia na agrafce”. Potrzebowałam coś lekkiego i zabawnego. Trafiłam w dziesiątkę. Zanim wykonano mi zabieg, przeczytałam całą.
Główną bohaterką powieści jest zwariowana i trochę mało rozsądna Bogumiła, a może raczej Bo (ponieważ tak woli się nazywać). Nie tylko jednak imię jest dla niej koszmarem. Dziewczyna ma nadwagę i w związku z tym masę kompleksów, co oczywiście w niczym nie przeszkadza, by swój urlop nad morzem każdego dnia zaczynać od gofra z bitą śmietaną i słodką polewą. A tu opisy autorki są bardzo sugestywne. Podczas czytania byłam od kilku godzin na czczo i mój żołądek warczał na mnie, kiedy czytałam o chrupiących gofrach.
Bo(gumiła) jest szalona, nierozsądna i zakompleksiona, ale jest wrażliwą dziewczyną. Okazuje się, że nie wszystkie marzenia muszą być szyte na miarę. Nawet te trudne do zrealizowania można spiąć agrafką i próbować wcielać w życie. A najważniejsze to zaakceptować siebie, nawet jak się ma parę kilogramów nadwagi.
Powieść Barbary Spychalskiej-Granicy to lekka, zabawna i przyjemna lektura, napisana bardzo żywym i plastycznym językiem. Jest to druga książka tej autorki i zdecydowanie lepsza niż debiut.
Polecam na wakacje, na odstresowanie, na poprawienie sobie humoru i na kompleksy.

Ostatnio byłam w szpitalu. Zabrałam ze sobą książkę Barbary Spychalskiej-Granicy „Marzenia na agrafce”. Potrzebowałam coś lekkiego i zabawnego. Trafiłam w dziesiątkę. Zanim wykonano mi zabieg, przeczytałam całą.
Główną bohaterką powieści jest zwariowana i trochę mało rozsądna Bogumiła, a może raczej Bo (ponieważ tak woli się nazywać). Nie tylko jednak imię jest dla niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W rodzinie Kossaków każdy chyba był wyjątkowym człowiekiem, choć nie każdego natura obdarzyła talentem plastycznym. Kiedy na świat przyszła Simona, rodzice byli rozczarowani. To miał być przecież chłopak obdarzony wyjątkowym talentem do malowania…
Anna Kamińska w książce „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” przybliża tę tytułową bohaterkę, która mimo że nie potrafiła malować i tworzyć poezji, robiła coś wyjątkowego. Niezwykłą miłością obdarzyła zwierzęta i to im poświęciła całe swoje życie.
Zamieszkała na odludziu w Puszczy Białowiejskiej, była „mamką” dla saren i łosi. W jej domu mieszkał puszczyk, dzik, psy, kruk. Była typem wojowniczki, może trochę kontrowersyjnej, ale ukochała świat przyrody i jemu się poświęciła w pełnym tego słowa znaczeniu.
Autorka ukazuje Simonę od momentu urodzenia aż do śmierci. Opowiada o Kossakach, o Kossakówce, o jej siostrze Glorii. Ważne, by zrozumieć, co ukształtowało przyszłą „królową puszczy”. Chyba nie jest łatwo żyć z „obciążeniem” tak znanym nazwiskiem. Trudno znaleźć własną drogę. Simonie się udało, ale czy była szczęśliwa w życiu osobistym, nie do końca wiadomo. Jej związek z Wilczkiem nie był łatwy, nigdy nie usłyszała od niego „kocham”, a to chyba potrzebne najtwardszej kobiecie. Simona miała w sobie wiele skrajności. Jak pisze Kamińska, z jednej strony szukała akceptacji, z drugiej kompletnie jej na tym nie zależało, liczyło się dla niej tylko to, co białe albo czarne, nie uznawała odcieni szarości. A to z pewnością nie mogło być łatwe dla otoczenia.
Autorce udało się stworzyć ciekawy portret Simony Kossak. Wyczytać można między wersami ogromny szacunek dla bohaterki. Nie ma tu szukania taniej sensacji, a zdecydowanie jest próba zrozumienia, co miało wpływ na życie Simony.
Książka ilustrowana jest dość sporą liczbą czarno-białych zdjęć. To pozwala lepiej wczuć się w klimat życia w Kossakówce, a potem na Dziedzince. Przeczytałam tę biografię z wielką przyjemnością, choć profesor Simonę Kossak kojarzyłam głównie z gawęd w programie „Dlaczego w trawie piszczy”.

W rodzinie Kossaków każdy chyba był wyjątkowym człowiekiem, choć nie każdego natura obdarzyła talentem plastycznym. Kiedy na świat przyszła Simona, rodzice byli rozczarowani. To miał być przecież chłopak obdarzony wyjątkowym talentem do malowania…
Anna Kamińska w książce „Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak” przybliża tę tytułową bohaterkę, która mimo że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powszechnie wiadomo, że trening czyni mistrza. Dotyczy to każdej dziedziny życia i zawsze się sprawdza. Oprócz wykonywania ćwiczeń, trzeba jednak zdobywać wiedzę albo ją systematyzować. Ostatnio więc przeczytałam książkę Katarzyny Bondy „Maszyna do pisania”. Sporo dobrego o niej słyszałam, więc należało się skusić i zainwestować w tę lekturę. Czytałam ją jak najlepszą beletrystykę, choć to przecież poradnik. Wciągnęła mnie, bo autorka potrafi „uwieść” czytelnika. Dla każdego, kto zajmuje się pisaniem, to chyba obowiązkowa lektura. Nie tylko pozwala usystematyzować wiedzę na temat konstrukcji powieści, fabuły, bohaterów, lecz także zastanowić się nad swoją twórczością (o ile już taka jest) i stosunkiem do tego, co się tworzy.
Bonda przestrzega przed popadaniem w samozachwyt, odradza onanizowania się własnym tekstem, ale też nie wpędza człowieka w kompleksy, działa wręcz motywująco.
Umiar i zdrowy rozsądek sprawdza się wszędzie. Autorka wskazuje różnice pomiędzy grafomanem a pisarzem. Według niej jedna książka nie zmienia autora w pisarza. Ważniejsze są tu: stan umysłu, sposób życia i postrzegania świata. Woda sodowa uderzająca do głowy po debiucie niczym dobrym nie może się skończyć. Wrzucanie na Facebook fragmentów nowych powieści, kiedy jeszcze pierwsza dobrze nie weszła na rynek, chwalenie się nowymi pomysłami, to nie najlepsza droga. Rozczarowanie może być bardzo bolesne.
W zasadzie czytając książkę Bondy, znajdowałam tam tylko potwierdzenie własnych refleksji i doświadczeń. Pozwoliła mi też na uporządkowanie wiedzy na temat konstrukcji powieści.
Jak dla mnie to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam na temat pisania, a przeczytałam ich sporo. Oczywiście większość autorów pisze o tym samym, bo trudno tu wymyślić coś nowego, ale ważne jest to, w jaki sposób to robią. Bonda, jak dla mnie, zrobiła to rewelacyjnie. Polecam.

Powszechnie wiadomo, że trening czyni mistrza. Dotyczy to każdej dziedziny życia i zawsze się sprawdza. Oprócz wykonywania ćwiczeń, trzeba jednak zdobywać wiedzę albo ją systematyzować. Ostatnio więc przeczytałam książkę Katarzyny Bondy „Maszyna do pisania”. Sporo dobrego o niej słyszałam, więc należało się skusić i zainwestować w tę lekturę. Czytałam ją jak najlepszą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo lubię książki Małgorzaty Wardy. Lubię je za realizm i za rzetelność, za klimat i otwieranie czytelnikom oczu na ważne sprawy. Często lektura jej powieści zmusza do wzruszeń i refleksji, ale z pewnością działa jak katharsis.
„Najpiękniejsza na niebie” to książka o poszukiwaniu biologicznej rodziny, o porzuconej Niebieskiej Dziewczynce, o miłości, rozczarowaniach i trudnych przeżyciach wojennych.
Głównymi bohaterkami są tu: Pola – reporterka i Sylwia – chora kobieta poszukująca siostry. Autorka umiejętnie przeplata ich losy, pokazując je z różnej perspektywy czasowej. Na plan pierwszy zdecydowanie wysuwa się tu historia Sylwii – porzuconego dziecka, ale przeszłość Poli, jej przeżycia podczas pobytu w Syrii też mają ogromne znaczenie. Dzięki temu udało się Wardze stworzyć przekonujące postaci, z perfekcyjnie zarysowaną psychiką.
Podczas czytania można mieć wrażenie, że układa się puzzle. Rozsypanka, jaką dostajemy na początku, z czasem składa się w logiczną całość. Oczywiście u Wardy nie ma klasycznych happy endów, a dzięki temu nie ma banału, jest za to trudny temat, są refleksje, do których zmusza czytelnika. Ponadto autorce udaje się stworzyć niezwykły klimat. Akcja toczy się powoli, bez nagłych zrywów, ale z pewnością nie usypia czytelnika, cały czas trzyma go w napięciu, od czasu do czasu powoduje wzruszenie.
Odniesienia do przeszłości, do Niebieskiej Dziewczynki błąkającej się po dworcu, budziły we mnie skojarzenia z teraźniejszością, z medialnymi sprawami dotyczącymi dzieci (chociażby słynnej mamy małej Madzi), bo jak pisze Warda: „Ludzie szukają symbolu. […] Symbolu grzechu. Matka Niebieskiej Dziewczynki nadała się idealnie” [1]. A przecież takie rzeczy dzieją się wokół nas codziennie. Zdesperowane kobiety porzucają dzieci, czasami robią nawet gorsze rzeczy, ale tylko jeden przypadek na ileś wywołuje medialną sensację. Żyje nim wtedy cała Polska. Być może to taki moment oczyszczenia, kiedy obserwuje się grzech/zło innych ludzi. Może jest to potrzebne jako punkt odniesienia do naszego życia, bo wtedy okazuje się, że nie jesteśmy tacy źli, są przecież gorsi.

[1] Małgorzata Warda: Najpiękniejsza na niebie. Wołowiec 2015, s. 117

Bardzo lubię książki Małgorzaty Wardy. Lubię je za realizm i za rzetelność, za klimat i otwieranie czytelnikom oczu na ważne sprawy. Często lektura jej powieści zmusza do wzruszeń i refleksji, ale z pewnością działa jak katharsis.
„Najpiękniejsza na niebie” to książka o poszukiwaniu biologicznej rodziny, o porzuconej Niebieskiej Dziewczynce, o miłości, rozczarowaniach i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna książka japońskiego pisarza za mną. I przyznam, że co lektura, to więcej wrażeń. Tym razem sięgnęłam po „Głęboką rzekę” Shusaku Endo.
Isobe to japoński biznesmen, któremu umiera żona chora na raka. Przed śmiercią kobieta prosi, by ją odnalazł. Mężczyzna więc wyruszy w podróż do Indii, bo według różnych wskazówek właśnie tam powinien szukać żony odrodzonej w nowym wcieleniu.
Isobe jako typowy Japończyk lubił w żonie jej posłuszeństwo. Docenił ją w pełni dopiero, gdy jej zabrakło.
„Żona powinna być dla męża jak powietrze dla istot żywych […]. Jeśli zabraknie ci powietrza, źle z tobą. Jednak powietrze jest niewidoczne. Nigdy nie ingeruje w twoje życie. Jeśli żona będzie takim powietrzem, małżeństwo nigdy się nie rozpadnie”. [1]
Endo równocześnie opowiada historię innych bohaterów, między innymi Mitsuko, która jako młoda dziewczyna brała życie pełnymi garściami i skrzywdziła nieśmiałego Otsu. To z nim dyskutowała o istnieniu Cebuli (Boga).
Pojawia się w powieści również niezwykła historia Kiguchi, który przeżył wojnę w Birmie dzięki swojemu przyjacielowi. Będzie też Numada, którego życie dobiega kresu…
Wszyscy ci bohaterowie jadą do Indii w poszukiwaniu sensu, ukojenia czy zrozumienia. Znajdzie się tam również Otsu – niedoszły ksiądz katolicki poszukujący Boga – najbardziej tragiczna i znacząca postać w książce.
Symboliczne znaczenie ma w powieści Ganges jako miejsce oczyszczenia, a może nawet poszukiwania Boga.
Endo w powieści pokazuje różne oblicza wiary. Nie zawsze jest ona prosta i oczywista. A najcenniejsze, co dostaliśmy od Boga, to miłość, której zawsze nam brakuje, niezależnie od tego, kim jesteśmy.
Polecam przeczytać, chociażby dla klimatu powieści!

[1] Shusaku Endo: Głęboka rzeka. [Tłum. Mikołaj Melanowicz]. Warszawa 1996, s. 162

Kolejna książka japońskiego pisarza za mną. I przyznam, że co lektura, to więcej wrażeń. Tym razem sięgnęłam po „Głęboką rzekę” Shusaku Endo.
Isobe to japoński biznesmen, któremu umiera żona chora na raka. Przed śmiercią kobieta prosi, by ją odnalazł. Mężczyzna więc wyruszy w podróż do Indii, bo według różnych wskazówek właśnie tam powinien szukać żony odrodzonej w nowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Antoni Libera znany jest chyba przede wszystkim z bestsellerowej „Madame”. Z pewnością to autor dobrej i wyjątkowej literatury. Z ciekawością więc sięgnęłam po niewielki zbiorek „Niech się panu darzy” zawierający trzy nowele, które łączy „zagadka Czasu, Przypadku i Przeznaczenia”.
Tytułowy utwór „Niech się panu darzy” opowiada o dziennym zbiegu okoliczności, o poszukiwaniu Boga czy jakiejś metafizyki. Druga nowela – „Widok z dołu i z góry” − zilustrowana została zdjęciami starej Warszawy. I to chyba miasto jest tu najważniejszym bohaterem.
Natomiast trzeci utwór („Toccata C-dur”), który poruszył mnie najbardziej, to opowieść o muzyce. Czytelnik niemalże słyszy dźwięki „Toccaty”. I nawet ktoś, kto kompletnie nie ma pojęcia o muzyce klasycznej, usłyszy ją z kart tej noweli. Narrator wspomina ćwiczenia przed egzaminem w liceum muzycznym. Przygotowywał się do niego razem ze swoim kolegą Sławkiem pod okiem profesora. Egzamin oczywiście ma zdecydować o przyszłości chłopców. Jak potoczą się ich losy? Jak muzyka wpłynie na ich życie? Po kilkudziesięciu latach bohaterowie spotkają się i będą mogli odpowiedzieć na te pytania.
Bohaterowie tych trzech nowel to dojrzali mężczyźni, którzy szukają w życiu tego, co kiedyś im umknęło. Libera zmusza nas do refleksji na temat przypadku i przeznaczenia. W pewnym momencie życia człowiek ogląda się za siebie, dokonuje analizy tego, co udało mu się osiągnąć i tego, co uciekło bezpowrotnie. Taka jest chyba kolej rzeczy.
Styl nowel Libery wydaje się niezwykle poetycki. Autor oddziałuje na zmysły czytelnika. Pokazuje mu obrazy, ale też odtwarza dźwięki, tworząc w książce niezwykły i niepowtarzalny klimat.
Zdecydowanie trzeba przeczytać.

Antoni Libera znany jest chyba przede wszystkim z bestsellerowej „Madame”. Z pewnością to autor dobrej i wyjątkowej literatury. Z ciekawością więc sięgnęłam po niewielki zbiorek „Niech się panu darzy” zawierający trzy nowele, które łączy „zagadka Czasu, Przypadku i Przeznaczenia”.
Tytułowy utwór „Niech się panu darzy” opowiada o dziennym zbiegu okoliczności, o poszukiwaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie mam zbyt dużej wiedzy na temat literatury japońskiej, ale przyznam, że odpowiada mi jej klimat. Yoshimoto Banana to podobno bardzo popularna autorka w kraju kwitnącej wiśni. Ja sięgnęłam po jej książkę po raz pierwszy i przyznam, że było to dość przyjemne doświadczenie.

„Tsugumi” to niewielki utwór opowiadający o przyjaźni dwóch dziewczyn. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia jednej z nich – Marii, a tytułowa Tsugumi to jej przyjaciółka. Jest to bardzo specyficzna przyjaźń, bo i Tsugumi to nietuzinkowa osoba – złośliwa, uszczypliwa, szalona, trochę niezrównoważona, a przy tym chorowita.

Chyba w zbyt wyidealizowany sposób autorka przedstawia w książce mężczyzn. Są wyrozumiali, czuli, wspaniałomyślni, rozumieją kobiety (nawet tak skomplikowaną Tsugumi). Wydają się mało przekonujący i trochę chyba sztuczni. To z pewnością mnie nie przekonało. Zdecydowanie ciekawsze są postaci kobiet.

Maria – narratorka książki – opowiada o tym, jak zrodziła się pomiędzy nią a Tsugumi silna więź. Wspomina więc dzieciństwo. Jest ona chyba jedyną osobą, która potrafi dostrzec wnętrze przyjaciółki, dotrzeć do niej przez pancerz złośliwości. Tylko czy dziewczyna jest w stanie docenić tę przyjaźń?

Yoshimoto opowiada o dojrzewaniu, dorastaniu, o przyjaźni i miłości. Maria między innymi ma okazję obserwować uczucie, jakie się rozwija pomiędzy Tsugumi a Kyoichi. Jak wiadomo, miłość może zmieniać ludzi, tak też dzieje się w książce. Niby autorka nie bardzo nas zaskakuje, ale jej styl i sposób opowiadania są warte poznania.

Nie mam zbyt dużej wiedzy na temat literatury japońskiej, ale przyznam, że odpowiada mi jej klimat. Yoshimoto Banana to podobno bardzo popularna autorka w kraju kwitnącej wiśni. Ja sięgnęłam po jej książkę po raz pierwszy i przyznam, że było to dość przyjemne doświadczenie.

„Tsugumi” to niewielki utwór opowiadający o przyjaźni dwóch dziewczyn. Narracja prowadzona jest z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dorastanie to bardzo trudny i mozolny proces. Nic nie dzieje się nagle i zbyt szybko, chyba że wydarzy się coś dramatycznego, co ten proces przyspieszy. Donna Tartt właśnie w takim bardzo powolnym i mozolnym rytmie prowadzi czytelnika przez fabułę „Małego przyjaciela”. W zasadzie o czym jest książka czytamy już na okładce: „Alexandria w stanie Missisipi, Dzień Matki. Mały Robin Dufresnes zostaje powieszony na drzewie w ogródku rodziców. Dwanaście lat później zagadka jego śmierci pozostaje nierozwiązana. Harriet, która była niemowlęciem w momencie śmierci brata, postanawia znaleźć i ukarać mordercę i scalić rodzinę, która rozpadła się po tej tragedii.
Uzbrojona w wiedzę zaczerpniętą z książek przygodowych, Harriet, w towarzystwie najlepszego przyjaciela, szuka zemsty w śmiertelnie niebezpiecznym półświatku amerykańskiego Południa”.
Czytelnik będzie śledził, czy i w jaki sposób Harriet spróbuje ukarać mordercę, ale przede wszystkim będzie świadkiem jej dojrzewania. Dwunastoletnia Harriet pozna różne odcienie zła, sama też przecież kierować się będzie chęcią zemsty, zdecydowanie bardziej pasującą do świata dorosłych. Czytając, czasami zapominałam, że bohaterką jest nastolatka, niezwykle inteligentna, ale przecież dopiero dziewczynka.
Styl Tartt jest bardzo kwiecisty, przypomina epickie opowieści z dawnych lat. Z pewnością nie nazwałabym tej książki kryminałem, thrillerem czy powieścią gotycką, jak można przeczytać w wielu opiniach. Jak dla mnie, to niezwykle poetycka opowieść nie tylko o szukaniu zemsty, lecz przede wszystkim o dojrzewaniu. Sporo w niej psychologii, opisu przeżyć bohaterów. Trochę może czułam niedosyt, czytając o relacjach Harriet i Allison.
Bardzo ciekawe natomiast jest spojrzenie na tragedię z perspektywy dziecka, które ma problem, by przypomnieć sobie jakieś istotne zdarzenia związane ze śmiercią brata:
„[…] sięgała pamięcią wstecz najdalej, jak potrafiła. Poszukiwania spełzały na niczym. Zawsze odnajdywała słodką codzienność dzieciństwa – werandę przed domem, staw z rybami, kota, klomby nieskazitelne, rozświetlone, niezmienne…” [1]
Autorka po mistrzowsku kreśli postaci, a także konstruuje fabułę. Jednak ktoś, kto jest przyzwyczajony do szybkiej i wartkiej akcji i przede wszystkim tego oczekuje od książek, chyba nie będzie z tej pozycji zadowolony. Tutaj wszystko dzieje się w powolnym rytmie, zdarzenia rozgrywają się leniwie, tak jak w małym miasteczku na południu Ameryki. Nie da się tej książki pochłonąć w jeden wieczór, tu raczej trzeba podelektować się stylem i sposobem opowiadania (czasami bardzo lirycznym).
Niewątpliwym atutem tej książki jest też szata graficzna. Powieść została wydana z niezwykłą starannością edytorską. Naprawdę robi wrażenie.

[1] Donna Tartt: Mały przyjaciel. [tłum. Paweł Lipszyc]. Wydawnictwo Znak, Kraków 2016, s. 27

Dorastanie to bardzo trudny i mozolny proces. Nic nie dzieje się nagle i zbyt szybko, chyba że wydarzy się coś dramatycznego, co ten proces przyspieszy. Donna Tartt właśnie w takim bardzo powolnym i mozolnym rytmie prowadzi czytelnika przez fabułę „Małego przyjaciela”. W zasadzie o czym jest książka czytamy już na okładce: „Alexandria w stanie Missisipi, Dzień Matki. Mały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat losów Polaków zesłanych w czasie drugiej wojny światowej do radzieckich łagrów pojawiał się już w literaturze wielokrotnie i pewnie wciąż budzi ciekawość czytelników. Życie człowieka w ekstremalnych warunkach zawsze jest interesujące, wywołujące wiele emocji.
Bohaterkami powieści Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol „Siostry. Kresy. Zsyłka. Wielki świat” są trzy siostry: Helena, Ludmiła i Barbara. Ich rodzinnym miastem jest Wilno, jednak w 1940 roku zostają zesłane do łagru w Kazachstanie. Po długiej i wyczerpującej podróży mają zamieszkać w barakach, gdzie wcześniej hodowano świnie. Jednak autorka nie skupia się na życiu obozowym, ważniejsze staje się to, co później. Łagier, wojna to czynniki, które wpłynęły na zachowanie bohaterek. Dopiero po podpisaniu układu Sikorski-Majski (półtora roku później) będą mogły opuścić obóz, niestety już bez swojej matki.
W tym momencie ich drogi się rozchodzą. Barbara zdecyduje się zostać u boku Jurija, zamieszka w Stalingradzie. Natomiast Ludmiła i Helena wyruszą w drogę do Turkistanu. Niestety podczas podróży, gdy jedna z sióstr wysiądzie z pociągu, by uzupełnić zaopatrzenie, zostaną rozdzielone. Pociąg odjedzie, pozostawiwszy samotną i zrozpaczoną Ludmiłę.
Od tej pory siostry mieszkają daleko od siebie. Barbara rodzi sześcioro dzieci, rozstaje się z Jurijem, który stał się fanatycznym poszukiwaczem śladów UFO. Helena mieszka w Kanadzie, jest lekarzem. Przypadek sprawi, że na jej ślad w jednym z czasopism medycznych trafi Ludmiła i siostrom uda się znów być razem, choć okaże się to układ toksyczny, szczególnie dla Ludmiły i jej córki.
Czytelnik poznaje wydarzenia z różnej perspektywy, trochę chyba w telegraficznym skrócie i może zbyt powierzchownie, ale trzeba przyznać, że mimo to autorka potrafi zaciekawić losami kobiet. Ukazuje wpływ wojennych przeżyć na ich późniejsze losy.
Powieść z pewnością wzrusza, ale też pokazuje, jak trudno poradzić sobie z własną psychiką po traumatycznych przeżyciach i jak bardzo odbija się to na relacjach z innymi.
Ponadto ważne w powieści jest tło historyczno-polityczne. Autorka w bardzo przystępny sposób tłumaczy sytuację panującą w Polsce czy w ZSRR. Niestety historia determinuje los jednostki i ma ogromny wpływ na jego psychikę. Nie można żyć poza nią.
Czy Ludmiła i Helena, po tym jak spotkały się w Kanadzie, będą umiały być znów prawdziwymi wspierającymi się siostrami? A co z trzecią – Barbarą? Jak potoczą się jej losy? I czy dołączy do pozostałych sióstr? Warto przeczytać, by się dowiedzieć, co przydarzyło się bohaterkom.

Temat losów Polaków zesłanych w czasie drugiej wojny światowej do radzieckich łagrów pojawiał się już w literaturze wielokrotnie i pewnie wciąż budzi ciekawość czytelników. Życie człowieka w ekstremalnych warunkach zawsze jest interesujące, wywołujące wiele emocji.
Bohaterkami powieści Agnieszki Lewandowskiej-Kąkol „Siostry. Kresy. Zsyłka. Wielki świat” są trzy siostry:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Michel Faber to dla mnie niezwykły autor. Wszystkie jego książki czytam zawsze z ogromną przyjemnością, tym bardziej że w każdej zaskakuje i tematyką, i stylem. Jest to z pewnością bardzo wszechstronny autor.
Tym razem sięgnęłam po „Ewangelię ognia”, której nie miałam okazji jeszcze przeczytać, choć została wydana w Polsce w 2009 roku.
Autor opowiada o niezwykłym odkryciu głównego bohatera Theo Griepenkerla. Znajduje on piątą ewangelię napisaną przez świadka śmierci Jezusa − Malchusa. Tłumaczy ją z aramejskiego, opatruje wstępem i wydaje w popularnym wydawnictwie. Książka wzbudza sensację. Pojawiają się zwolennicy i przeciwnicy teorii Malchusa. Na pewno jest sporo kontrowersji wokół publikacji. Można to symbolicznie nazwać ogniem, co sugeruje tytuł książki. Zresztą ogień pojawi się również dosłownie podczas jednego ze spotkań autorskich Theo.
Ewangelia Malchusa to opowieść o Chrystusie, ale nie w sensie symbolicznym. Autor zwraca uwagę na fizjologię, podkreślając człowieczeństwo Mesjasza. Krzyż umazany ekskrementami czy ostatnie słowa: „Proszę, niech mnie ktoś dobije” [117] mogą wydawać się wręcz bluźniercze, więc nic dziwnego, że ewangelia wywołuje sprzeciw, a nawet burzy wiarę jej czytelników.
Z pewnością książkę należy czytać z dystansem i poczuciem humoru, traktować ją jak satyrę. Faber nie kpi z religii, a jedynie z ludzi. Pokazuje między innymi, jak wygląda we współczesnym świecie sukces wydawniczy. I trudno się z nim nie zgodzić. W dzisiejszych czasach bardzo łatwo przereklamować autora i wzbudzić sensację.
Jest to jednak według mnie najsłabsza książka Fabera. Miałam wrażenie, że czasami fabuła i postaci zostały potraktowane zbyt powierzchownie. Do otwartych zakończeń jego powieści przywykłam, ale i tak po przeczytaniu miałam wrażenie, że czegoś mi tutaj brakuje.

[1] Michel Faber: "Ewangelia ognia". [tłum. Maciej Świerkocki]. Warszawa: WAB, 2009, s. 117.

Michel Faber to dla mnie niezwykły autor. Wszystkie jego książki czytam zawsze z ogromną przyjemnością, tym bardziej że w każdej zaskakuje i tematyką, i stylem. Jest to z pewnością bardzo wszechstronny autor.
Tym razem sięgnęłam po „Ewangelię ognia”, której nie miałam okazji jeszcze przeczytać, choć została wydana w Polsce w 2009 roku.
Autor opowiada o niezwykłym odkryciu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Tylko człowiek wymyśla sobie jakieś ograniczenia. Wciąż jest na coś jeszcze za młody, a potem na coś już za stary. Ciągle na coś czeka, zamiast w końcu wziąć sprawy w swoje ręce”. [1]
Druga część „Kronik Saltamontes. Tajemnicze bractwo” Moniki Marin to kontynuacja losów Adama i Aleksa – niezwykłych chłopców, z których jeden ma nieprzeciętną wrażliwość i intuicję, a drugi niespokojną duszę. Od chwili odnalezienia miejsca na dom minęło kilka lat. Aleks jest już prawie pełnoletni. Chłopcy mieszkają z adopcyjnymi rodzicami Annabell i Albertem oraz przybraną siostrą Amelią. Wszystko więc skończyło się szczęśliwie, ale przecież Aleks ma niespokojną duszę, więc ciągnie go do poznania tajemnicy bractwa, na którego podziemia bohaterowie trafili w trakcie swoich podróży. Ponadto gdzieś tam daleko została ukochana Katarzyna…
Marin znów daje czytelnikowi sporą dawkę emocji, choć wydawało mi się, że pierwsza część bardziej trzymała w napięciu. W tej na końcu kilka wątków zbyt szybko się skończyło, powodując lekkie rozczarowanie (ale być może to tylko pozorne zakończenie i autorka wróci do tych wątków w trzeciej części). Tajemnicze bractwo to powieść bogata w wartości. Język miejscami ma charakter sentencjonalny. Marin przez cały czas podkreśla, że nieistotny jest wiek człowieka, a jego doświadczenia. A niezwykłym szacunkiem darzy dzieci. Pokazuje im, jak bardzo są ważne i jak wiele zależy właśnie od nich.
„To znaczy, że świat w swej najdoskonalszej istocie, czyli w marzeniach dzieci, nie zmienia się. Wszystkie pragną tego samego niezależnie od epoki, od miejsca, gdzie się urodziły, czy historii, która dotykała ich przodków”. [2]
Marin potrafi zatrzymać czytelnika przy poszczególnych zdaniach, jakby chciała, by zapamiętał daną myśl. Ujęła mnie właśnie mądrość tej książki. Jest niezwykle wychowawcza i pouczająca, ale bez zbędnego moralizatorstwa.
Bohaterowie powieści rozwiązują zagadki, próbują poznać tajemnicze bractwo, przeżywają przygody. Czytelnik również angażuje się w wydarzenia, jakby był częścią świata przedstawionego. Ponadto autorka bardzo sugestywnie opisuje miejsca, w których rozgrywa się akcja. Poznajemy czasami ich historię i architekturę. Marin umiejętnie rozbudza ciekawość świata, aż chce się sprawdzić w internecie, jak obecnie wyglądają opisane miasta. Ponadto pozwala wierzyć, że w życiu musi wygrać dobro.
Książka została wzbogacona o czarno-białe ilustracje. Okładkę również utrzymano w tej samej tonacji kolorystycznej, ale nie jestem pewna, czy jest w stanie zaintrygować czytelnika szperającego po księgarskich półkach.
Za to jestem przekonana, że powieści Moniki Marin powinny znaleźć się na półkach domowych biblioteczek. Dawno nie czytałam tak wartościowych książek dla młodzieży. Gorąco polecam!

[1] Monika Marin: Kroniki Saltamontes. Tajemnicze bractwo. Szczecin 2015, s. 177
[2] tamże, s. 287

„Tylko człowiek wymyśla sobie jakieś ograniczenia. Wciąż jest na coś jeszcze za młody, a potem na coś już za stary. Ciągle na coś czeka, zamiast w końcu wziąć sprawy w swoje ręce”. [1]
Druga część „Kronik Saltamontes. Tajemnicze bractwo” Moniki Marin to kontynuacja losów Adama i Aleksa – niezwykłych chłopców, z których jeden ma nieprzeciętną wrażliwość i intuicję, a drugi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdecydowanie nie należy oceniać książek po okładkach. Czasami niepozorna szata graficzna kryje ciekawy świat, który wciąga czytelnika już po kilku stronach. Ponadto „Ucieczka z mroku” Moniki Marin na okładce zawiera informację, że to powieść dla całej rodziny. Przyznam, że sięgałam po tę książkę z ogromnym sceptycyzmem, bo ani okładka mnie nie zachwyciła, ani blurb. Bo jeżeli książka dla wszystkich, to znaczy dla nikogo. Jednak nic bardziej mylnego! Powieść niezwykle mnie zaskoczyła, czytałam z ogromną przyjemnością. I faktycznie jest napisana w taki sposób, że radość z czytania będą mieć różne grupy wiekowe.
„Ucieczka z mroku” to pierwszy tom trylogii z cyklu „Kroniki Saltamontes”. Bohaterowie to dwaj chłopcy mieszkający w sierocińcu w Szczecinie. Akcja rozpoczyna się tuż po wojnie, kiedy okazuje się, że miasto przeszło w posiadanie Polski. Dzieci więc mają zostać przesiedlone do Heidelbergu. Aleks i Adam to nie są zwykli chłopcy, to „konstruktorzy”, którzy wymyślili Maszynę do Produkowania Szczęścia. Mają ok. 9−10 lat, ale zdecydowanie zachowują się i wyglądają, jakby mieli więcej, co w trakcie powieści się wyjaśni. Ponadto historia opowiadana jest z perspektywy czasowej.
„Mam na imię Adam i mam obecnie ponad siedemdziesiąt lat”. [267]
To usprawiedliwia dojrzałą narrację powieści.
Głównym motywem jest tu podróż. Bohaterowie realizują popularny w literaturze typ homo viatora. Wędrówka uczy, wpływa na dojrzewanie postaci, pozwala im poznać samych siebie. Przy okazji niezwykle wciąga czytelnika. Autorka umiejętnie stopniuje napięcie. Zwroty akcji powodują, że trudno się oderwać od tej historii. Adam i Aleks marzą o prawdziwej rodzinie. Pewnego dnia wskazują na mapie miejsce we Włoszech, które ma w przyszłości stać się ich domem. Przypadek sprawia, że zostają rozdzieleni. Od tej pory zaczyna się ich przygoda. Podróżują po Europie w poszukiwaniu wymarzonego Iano. Spotykają na swojej drodze dobrych i złych ludzi. Przekonują się, że czasami warto zaufać dorosłym.
Autorka umieściła akcję tuż po zakończeniu wojny. Chłopcy podróżują więc po zniszczonych miastach, a przede wszystkim poznają ludzi, którzy utracili bliskich na wojnie. Nieprzypadkowo też Adam i Aleks są niemieckimi dziećmi. Marin zaznacza, że nieważna jest narodowość, dziecko to dziecko, „rodzi się dobre” [161, ma czysty umysł. A łatwo sobie wyobrazić, jak prosto było nienawidzić Niemców w 1946 roku. Oprócz bardzo realistycznego tła i czasu zdarzeń w powieści pojawia się niezwykła legenda dotycząca bractwa Saltamontes, którego znakiem rozpoznawczym jest konik polny. Chłopcy wraz ze swoimi przyjaciółmi odkrywają podziemne miasto, spotykają tajemniczych ludzi, próbują rozwiązywać zagadki.
Powieść Moniki Marin ma w sobie wszystko to, co powinna mieć książka przygodowa. Akcja wciąga czytelnika, niezależnie czy jest dzieckiem, czy dorosłym. Każdy z nas przecież marzył w dzieciństwie o odkrywaniu tajemnic świata, podróżach i wynalazkach. Przy okazji książka ma charakter dydaktyczny, ale bez zbędnego moralizowania. Uczy szacunku do zwierząt, Ziemi, pokazuje, jak ważne są w życiu pasje, rodzina, znajomość języków obcych. Jeden z bohaterów definiuje szczęście jako połączenie pasji i miłości. Zresztą wiele zdań Marin brzmi sentencjonalnie.
Autorka posłużyła się prostym, ale bardzo sugestywnym stylem. Jej opisy są niezwykle plastyczne, oddziałują na wyobraźnię. Ponadto zwroty akcji trzymają w napięciu, powodują, że czytelnik nie może oderwać się od lektury. Może czasami zbyt szybko i łatwo następuje rozwiązanie trudnej sytuacji, ale w dziecięcym świecie jest to możliwe.
Wewnątrz książki znalazły się ilustracje w kolorach sepii. Z pewnością to uatrakcyjni czytanie młodym ludziom. Szkoda tylko, że okładka nie wygląda zbyt zachęcająco, choć to oczywiście jest bardzo subiektywne. Mojej uwagi z pewnością by nie przyciągnęła.
Szczerze polecam nie tylko dzieciom i młodzieży, lecz także dorosłym czytelnikom. Ja przeczytałam z ogromną przyjemnością.

[1] Monika Marin: Ucieczka z mroku. Szczecin 2013, s. 267
[2] tamże, s. 161

Zdecydowanie nie należy oceniać książek po okładkach. Czasami niepozorna szata graficzna kryje ciekawy świat, który wciąga czytelnika już po kilku stronach. Ponadto „Ucieczka z mroku” Moniki Marin na okładce zawiera informację, że to powieść dla całej rodziny. Przyznam, że sięgałam po tę książkę z ogromnym sceptycyzmem, bo ani okładka mnie nie zachwyciła, ani blurb. Bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam na imię Anna. Jestem zagorzałą fanką filmów Pedra Almodóvara.
Kiedy dowiedziałam się, że Anna Sikorska napisała książkę, w której poddała analizie filmy tego hiszpańskiego reżysera, od razu wiedziałam, że muszę to przeczytać. Do Almodóvara mam szczególny sentyment, dzięki jego filmom poznałam swojego przyszłego męża…
„Hiszpania w filmach Pedra Amodóvara” to opracowanie przeznaczone tylko dla tych czytelników, którzy znają dzieła reżysera z La Manchy. W innym przypadku raczej nie ma co sięgać po książkę Sikorskiej.
Autorka zaczęła opracowanie od wstępu, w którym zarysowała polskiemu czytelnikowi historię Hiszpanii. Pozwala to zrozumieć mentalność mieszkańców tego kraju. Zresztą każdy rozdział zaczyna od przybliżenia danego problemu. Wyjaśnia, czym dla Hiszpanów jest corrida, jaki stosunek mają do religii, jak na przestrzeni lat zmieniała się sytuacja kobiet itp.
Czytałam książkę Sikorskiej z ogromnym zainteresowaniem, ponieważ podczas oglądania filmów, nie zwróciłam uwagi na wiele szczegółów. Nie byłam w stanie chociażby zinterpretować napisu na murze w jednym z obrazów. Pewnie nawet go nie zauważyłam, pomijając fakt, że nie znam hiszpańskiego. Opracowanie to pozwala więc na nowo odkryć filmy Almodóvara. Miałam ochotę jeszcze raz przyjrzeć się tym obrazom, właśnie pod kątem interpretacji Sikorskiej. Akurat TVP Kultura przypominała „Wysokie obcasy”, więc nadarzyła się okazja, by spojrzeć jeszcze raz na ten film. Jednym z najważniejszych wątków jest tu transseksualizm. Ciekawe jest u reżysera spojrzenie na płeć, jak pisze Sikorska: „To, co nas ogranicza, to jedynie nasza świadomość ukształtowana przez płeć kulturową, która każe nam widzieć przeszkody, a nie możliwości. Płeć biologiczna nie zamyka naszej drogi do jej zmiany, ale sama przynależność do określonej płci wymaga od nas wpasowania się w rolę. To, w jaki sposób zostaje postrzegane ciało i z jaką płcią jest utożsamiane, zależy od nas samych”. [1]
Autorka w opracowaniu ukazała przemiany kulturowe zachodzące w Hiszpanii, wskazała również elementy społeczno-polityczne w filmach Almodóvara. Tłumaczy sytuację kobiet za czasów rządów gen. Franco.
Czytając opracowanie Sikorskiej, momentami miałam skojarzenia Almodóvara z Don Kichotem. Jeden i drugi pochodził z La Manchy. A początki pracy nad pierwszymi filmami przypominały walkę z wiatrakami.
„Pieniądze na pierwsze filmy zebrano między przyjaciółmi. Grali w nim ochotnicy-debiutanci. Pracowali nad filmem tylko w weekendy i tylko wtedy, gdy mieli fundusze na jego kręcenie. Było to bardzo typowe dla tego okresu. W filmie znajdujemy przez to tak wiele błędów, że można to nazwać stylem”. [2]
Książka Anny Sikorskiej ma jasno określonego czytelnika. Musi on znać filmy Almodóvara, bez spełnienia tego warunku opracowanie nie będzie zrozumiałe. Jednak konstrukcja książki jest bardzo przejrzysta, podporządkowana najważniejszym motywom filmowym hiszpańskiego reżysera. Styl wypowiedzi jest adekwatny do tematyki. Nie ma tu tekstu naszpikowanego niezrozumiałymi terminami. Sikorska potrafi zainteresować przemianami społeczno-kulturowymi w Hiszpanii. Jest to też jedna z tych książek, do których warto wracać. Po skończeniu czytania zaplanowałam odświeżyć sobie znajomość filmów Almodóvara właśnie pod kątem tego opracowania. Chciałabym jeszcze raz przyjrzeć się szczegółom, na które zwróciła uwagę Sikorska.
Gorąco polecam fanom Almodóvara!

[1] Anna Sikorska: Hiszpania w filmach Pedra Almodóvara. Wyd. Attyka, Warszawa 2015, s. 159
[2] tamże, s. 2

Mam na imię Anna. Jestem zagorzałą fanką filmów Pedra Almodóvara.
Kiedy dowiedziałam się, że Anna Sikorska napisała książkę, w której poddała analizie filmy tego hiszpańskiego reżysera, od razu wiedziałam, że muszę to przeczytać. Do Almodóvara mam szczególny sentyment, dzięki jego filmom poznałam swojego przyszłego męża…
„Hiszpania w filmach Pedra Amodóvara” to opracowanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo lubię literaturę i film naszych południowych sąsiadów, jednak w ostatnim czasie przeczytałam już dwie czeskie książki, które wprawiły mnie w lekką konsternację. Być może nie umiałam w pełni wejść w powieściowy świat, być może nie zrozumiałam. A ocena świata z perspektywy „burdelu” chyba jakoś nie bardzo do mnie trafiła.
Petra Hůlová to autorka, którą udało mi się spotkać osobiście. Wysłuchałam wywiadu na temat jej książki „Plastikowe M3, czyli czeska pornografia” i zapragnęłam przeczytać ten niewielkich rozmiarów utwór. I przyznam, że trochę mnie wymęczył. Trochę też zgrzytały mi słowa określające miejsca intymne. „Raszpla” (penis) i „wtykacz” (wagina) jakoś mi nie brzmiały. Być może zamiana rodzajów tych rzeczowników powodowała ten dyskomfort podczas czytania. Nie wiem, czy to celowy zabieg, czy wina tłumaczenia. Pojawiają się tutaj również „nałożątka” (wargi sromowe), które sobie „laseczki (…) nawzajem rozchylają”, bo raszplom czasami marzy „taplać w dwóch basenach”. [1] Jest sporo charakterystycznych dla reklam zdrobnień.
Bohaterką utworu jest prostytutka świadcząca usługi w swoim plastikowym mieszkaniu, zwanym przez nią „jebalnią”. Z tej perspektywy ocenia świat i ludzi. Snuje dość ciekawe refleksje na temat społeczeństwa zdominowanego przez konsumpcjonizm. Stąd właśnie plastikowe M3 – plastikowy świat, sztuczny, wykreowany przez człowieka, digiświat.
„Digiświat to dla mnie udręka, sprawia, że czuję się powolna, a przecież jestem jeszcze całkiem młoda, naga, potrzebuję ciepła i pieszczot, żeby rozkwitnąć niczym kwiat, którym jest każda kobieta, zresztą teraz mężczyźni też są kwiatami, którymi trzeba się opiekować”. [2]
Wydawać by się mogło, że w plastikowym świecie wszystko jest sztuczne, jednak to właśnie do plastikowego M3 mężczyźni przychodzą po „odrobinę człowieczeństwa, a nie po to, żeby ktoś puścił im jakiś digizapis”. [3]
Bohaterka charakteryzuje swoich klientów, ukazuje ich hipokryzję oraz potrzebę zaznania czegoś naprawdę. Niestety świat zdominowany jest przez pieniądz, który bardzo często powstaje z wytrysku. Kiedy nie ma pracy, współczesny człowiek spędza czas w galerii handlowej albo przed telewizorem, bo właśnie leci coś ładnego.
A najważniejsze zasady? „Nie śmierdzieć i trzymać linię”. [8] Narratorka zastanawia się już w pierwszym zdaniu powieści: „Czy ją też ktoś tak wyhebluje na gładko? Tę, która o siebie nie dba i poprawia sobie nastrój czym bądź? Czy jej dziura też jest jak lornetka teatralna skierowana na czarny hol, gdzie spaliła się żarówka, na długi, wąski korytarz potrafiący wilgotnieć do śluzowatości, kurczyć się, uciskać jak gumka od majtek, czy ją też? [4]
Z pewnością Petra Hůlová prowokuje. Robi to bardzo umiejętnie. Podczas czytania można się denerwować, wiercić, ale gdzieś z tyłu głowy będzie gniótł ten plastikowy świat, w którym żyjemy.

[1] Petra Hůlová: „Plastikowe M3, czyli czeska pornografia”. [Tłum. Julia Różewicz]. Wyd. Afera, Wrocław 2013, s. 66
[2] tamże, s. 9
[3] tamże, s. 66
[4] tamże, s. 7

Bardzo lubię literaturę i film naszych południowych sąsiadów, jednak w ostatnim czasie przeczytałam już dwie czeskie książki, które wprawiły mnie w lekką konsternację. Być może nie umiałam w pełni wejść w powieściowy świat, być może nie zrozumiałam. A ocena świata z perspektywy „burdelu” chyba jakoś nie bardzo do mnie trafiła.
Petra Hůlová to autorka, którą udało mi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasami zastanawiam się, czy gdybym musiała zrezygnować ze wszystkich osiągnięć cywilizacyjnych, to czy miałabym szansę na przeżycie. Las jest piękny i fascynujący, kiedy się po nim spaceruje na przykład w poszukiwaniu grzybów czy jagód, ale nie jestem pewna, czy chciałabym w nim mieszkać w lichym szałasie na przykład rok?
Claeire Dunn z pięcioma innymi „szaleńcami” wzięła udział w specjalnym programie, w trakcie którego miała mieszkać w australijskim buszu przez 365 dni. W trakcie prowadziła dziennik, który zaowocował książką „365 dni bez zapałek”.
Podczas trwania programu uczestnicy uczyli się „budowy schronień, rozpalania ogniska bez zapałek, tropienia zwierząt i polowania na nie (w tym zastawiania pułapek), wyprawiania skór, szukania jadalnych roślin, wyplatania koszyków, skręcania i splatania lin i sznurów oraz wyrabiania naczyń z gliny”. [1] Przede wszystkim jednak musieli wyostrzyć zmysły, zyskać orientację w terenie i poznać język ptaków. Instruktorzy pomagali uczestnikom tylko przez sześć miesięcy, potem zdani oni byli wyłącznie na siebie.
Kiedy siedzę w miękkim fotelu i popijam kawę, myślę, że jeżeli mieli instruktorów, to nie było tak źle. W dodatku poza obozem mogli spędzić aż do trzydziestu dni i tylko przez trzydzieści dni mogli przyjmować gości. Nie najgorzej, prawda?
Jednak okazuje się, że nie jest tak łatwo przetrwać w lesie. Rozpalanie ognia bez zapałek to nie lada wyzwanie. Claeire ma pokrwawione dłonie, odciski, frustruje się tym, że długo nie potrafi rozpalić ognia za pomocą świdra ręcznego.
Niezwykłe w tej książce jest to, jak człowiek w tak ekstremalnej sytuacji uczy się siebie. Bohaterka rozmawia z eukaliptusem. Można powiedzieć, że dokonuje autoanalizy, walczy z własnymi słabościami, poznaje siebie, dokonuje rozrachunku z przeszłością. Nie jest łatwo wytrzymać te 365 dni bez tego, do czego człowiek przyzwyczajał się przez całe swoje życie.
„Robię powtórkę z życia. Każde wspomnienie jest jak rzucony na ziemię kamień księżycowy, który teraz zbieram i zawieszam na szyi, przecinając sznur wiążący go z przeszłością”. [2]
Ponadto ważne są tu miłość i szacunek do Ziemi, ale i do świata przyrody, którego człowiek jest tylko jednym z elementów. Bohaterka zanim zetnie drzewo, pyta o pozwolenie. Jest przekonana, że musi mieć akceptację świata natury.
W książce znalazły się zdjęcia bohaterki z innymi uczestnikami programu. Niestety, moim zdaniem było ich trochę za mało. Z przyjemnością obejrzałabym więcej.
Jeden z najważniejszych wniosków płynących z tej książki, według mnie, zawiera się w zdaniu: „Chociaż z wierzchu cywilizowani, wciąż czujemy pociąg do lasu, chęć dzikiego zatracenia się w nim”. [3] Chyba coś w tym jest. Las ma w sobie coś pociągającego. Ja jednak ograniczę się do spacerowania po nim, pamiętając oczywiście, że należy mu się ogromny szacunek.

[1] Claire Dunn: 365 dni bez zapałek. [Tłum. Agnieszka Falkowska]. Białystok 2015, s. 11
[2] tamże, s. 257
[3] tamże, s. 78

Czasami zastanawiam się, czy gdybym musiała zrezygnować ze wszystkich osiągnięć cywilizacyjnych, to czy miałabym szansę na przeżycie. Las jest piękny i fascynujący, kiedy się po nim spaceruje na przykład w poszukiwaniu grzybów czy jagód, ale nie jestem pewna, czy chciałabym w nim mieszkać w lichym szałasie na przykład rok?
Claeire Dunn z pięcioma innymi „szaleńcami” wzięła...

więcej Pokaż mimo to